Upadek Kraju Mórz. Tom I - Karol Sas - ebook

Upadek Kraju Mórz. Tom I ebook

Karol Sas

0,0

Opis

Stary porządek świata upada, chociaż są potęgi, które uczynią wszystko, by go utrzymać. Jeden człowiek staje naprzeciw im wszystkim, by dokonać zemsty. Człowiek, którego imię powtarzane jest ze strachem i lękiem, człowiek, który przekroczy swoje własne granice, by dokonać niezwykłych rzeczy. Książę piratów, dziedzic prastarego rodu, Rahimar Aleth, zwany Gudhrokiem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 604

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol Bernard Sas

Upadek Kraju Mórz

Tom 1

© Karol Bernard Sas, 2016

Stary porządek świata upada, chociaż są potęgi, które uczynią wszystko, by go utrzymać.

Jeden człowiek staje naprzeciw im wszystkim, by dokonać zemsty.

Człowiek, którego imię powtarzane jest ze strachem i lękiem, człowiek, który przekroczy swoje własne granice, by dokonać niezwykłych rzeczy.

Książę piratów, dziedzic prastarego rodu, Rahimar Aleth, zwany Gudhrokiem

ISBN 978-83-8104-408-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Mojej ukochanej żonie

Marysi

w pół kroku zatrzymał go głos, którego najmniej spodziewałby się w tym miejscu, głos, który znał aż za dobrze, głos, który czasem prześladował go w sennych koszmarach, głos, którego nie dane mu było słyszeć od tak dawna…

Voulth

Voulth… najprawdziwsza dziura, najbardziej sparszywiałe miejsce na mapie Cesarstwa. Siedem milionów ludzi zamieszkiwało obszar zapadliska na terenie wielkich moczarów, gdzie spływająca wprost do Oceanu olbrzymia rzeka Pront tworzy swoją deltę, składającą się z miliona odnóg, mniejszych i większych.

W ciemnych i wąskich zaułkach Pięciomiasta kryła się zbieranina najgorszych mętów, wyrzutków społeczeństwa. W pubach gromadzili się poszukujący przydziału marynarze i żołnierze, a także ci, co po prostu zeszli na ląd w poszukiwaniu czegoś, co ich rozerwie po nużącym, długim rejsie. Wszyscy skorzy do wszczęcia bójki, jedynej masowej i dostępnej za darmo formy rozrywki w tym cuchnącym, rozkładającym się powoli mieście. Za resztę trzeba było płacić. Połamane kończyny, wybite zęby i wydłubane oczy były ponurą codziennością w nocnych barach dla twardych ludzi tego wyjątkowego miasta. Nie było to w żadnym razie wizytówką Voulth, ale przynajmniej trzymało z daleka patrole Shakatu. Póki Kapitanat Pięciomiasta regularnie płacił trybut, shakowi trzymali się od niego z daleka… Skoro śmierdziało niemiłosiernie już z odległości wielu mil…

Siedem milionów dusz ściśniętych było poza granice ludzkiej wytrzymałości na obszarze, gdzie miejsca wystarczyłoby ledwie dla paru setek tysięcy, ale cóż poradzić, skoro wszędzie dookoła zalegały bagna, wilgotne, niegościnne i przynoszące morowe powietrze. Budowano za to w górę, niektóre drewniane budynki z powodzeniem sięgały dziesięciu pięter, grożąc zawaleniem i wybiciem wszystkiego, co się w nich gnieździło. I co rusz się tak działo. Jedynie bliżej wybrzeża rozsiadły solidniejsze, murowane budynki, pozostałości po niegdysiejszej dzielnicy imperialnej z lepszych, odległych czasów.

Wojna Pięciuset Lat pozostawiła jednak miasto w postępującej ruinie, co napawało smutkiem każdego, komu w głowie jeszcze żyła chwalebna przeszłość tego wielkiego miasta…

Ghork musiał mieć pełną świadomość wszystkich tych niuansów, kiedy przemykał uliczkami Południowego Miasta, owinięty płaszczem aż po czubek swej przyprószonej siwizną pułkownikowej głowy; shakowy oficer w podbitym przez Shaka mieście. Przed wyjazdem wywiedział się więc wszystkiego na temat owych pięciu miast i ewentualnych bezpiecznych przystani, jakie mógł w nich znaleźć.

Nie ufał miejscowym karczmarzom, pomny głęboko skrywanej, ale nigdy nie gasnącej nienawiści, jaką żywili Voulthianie względem Tvalthian, zwłaszcza imperialnych oficerów. Wolałby zresztą w ogóle nie ruszać się ze swojej cieplutkiej, bezpiecznej kwatery wewnątrz murów Pierścieniowego Miasta, ale cóż, rozkazom władcy nie sposób było powiedzieć „nie”, zwłaszcza, gdy władcą był psychopata cierpiący na manię prześladowcą. Shakowi zaś wyraźnie zależało na tym, by wyruszył jak najszybciej.

Z konieczności więc rekonesans nie był tak dokładny, jak pułkownik mógłby sobie życzyć. Na szczęście wszystko wskazywało na to, że o nocleg martwić się nie było potrzeby; miał o to zadbać ów człowiek, do którego zmierzał.

Nie ufając nikomu, a zwłaszcza napotkanym przypadkiem przechodniom, ściskał w dłoni rękojeść swego drogiego, krystalowego miecza, którego nagie ostrze owinął płaszczem i przycisnął do swego boku. Nerwowość była jego znakiem rozpoznawczym, liczył jednak, że w środku nocy nie napotka nikogo, komu w głowie narodziłaby się ochota na czegoś więcej, niż tylko poduszka lub kępka siana, zależnie od tego, na co było kogo stać.

Swojego zdrożonego dziesięciodniową jazdą z Tvalth pełnokrwistego ogiera pozostawił na rogatkach miasta, w Strażnicy, zasilonej co prawda lojalnymi wobec Shaka, ale zawsze miejscowymi żołnierzami, a sam wszedł do Południowego Miasta na piechotę, aby tym mniej rzucać się w oczy.

Wkroczył przez zawsze otwartą, spiżową bramę od wschodu, którą niegdyś oddziały Tvalthu przez miesiące rozbijały taranem — teraz nikt nie chciał ryzykować już podobnego mozołu i bramę zablokowano w pozycji otwartej już na wieki. Na szczęście wiedział, gdzie się udać, więc nie tracił czasu na kluczenie po mieście, tylko od razu skierował się w stronę portu, ku dzielnicy z rzadka rozsianych, kamiennych willi, z powodzeniem mogących też robić za warownie.

Nasz oficer zwał się Isaidar Ghork, i był on dowódcą tvalthiańskiej Straży Brzegów. Pochodził z położonego daleko na północy miasta Dormoth, odległego tak bardzo, że teraz wydawało się być jedynie snem. Ghork nie czuł z nim już żadnych więzi, ale jego pochodzenie właśnie znajdowało się wśród przyczyn, które doprowadziły go teraz w to miejsce.

To właśnie Dormoth było punktem centralnym całej tej szarady, kluczowym jej aspektem.

Miasto to bowiem przed czterema laty wpadło w ręce Vaksosian, wojowniczego ludu, który pochodził z wyspy leżącej jeszcze bardziej na północy, ludu żądnego łupów i krwi, który wydał z siebie niezliczone zastępy piratów i marynarzy, zasiedlających morza i liczne wyspy Oceanu Zachodniego, od wielu setek lat nękającego wybrzeża Tvalthu. Shak w końcu postanowił rozprawić się z tym zagrożeniem raz na zawsze; i tutaj właśnie, na Południu, Ghork, jako cesarski emisariusz miał nadzieję znaleźć pomoc w tym zbożnym dziele. Taki był plan. Ghork nie wiedział, kim są tajemniczy sojusznicy — kontaktowali się z Shakiem poprzez zaufanych kurierów, a ręczyli za nich wysocy funkcjonariusze państwowi. Nie poprawiało to samopoczucia naszego bohatera w najmniejszym stopniu, ale cóż, zdecydowanie bardziej obawiał się gniewu Shaka z powodu sprzeniewierzenia się jego rozkazom, aniżeli szybkiej śmierci w którymś ciemnym zaułku Trzeciego Miasta, zwanego też Południowym.

Jego brak orientacji w tym, co się dzieje dowodził wszakże jednego; tego, że ważniejsi od niego podjęli już wszelkie decyzje, a on miał po prostu włożyć swoją maleńką cegiełkę w należne jej miejsce. Ważne, że coś zaczęło się dziać. Dlatego dał się ściągnąć tu, na to głębokie południe, gdzie setki moskitów przecinały nocne powietrze, a skwar nawet w środku nocy nieźle dawał się we znaki.

Pocieszał go tylko fakt, że Południowe Miasto uchodziło za najspokojniejsze pośród Pięciu; teraz, głęboką nocą, gotów był nawet w to uwierzyć, choćby nawet tylko dla spokoju ducha.

Szedł równo wybrukowaną uliczką, gdzieś w dali szumiało morze, a wokół pięły się brudne, podniszczone budynki, zasłaniające całe niebo. Uliczka była wąska na tyle, że bez trudu minęłyby się tutaj dwa konie z jeźdźcami na grzbiecie, jednak dwa wozy miałyby już ogromny problem. Od ścian budynków odpadały wielkie płaty tynku, dawno już nie naprawianego, a ustawicznie niszczonego przez wilgoć i sól morską, niektóre okiennice powypadały z zawiasów, inne były zabite na głucho. Jak każde miasto, kiedy odpływają z niego pieniądze, Voulth z wolna niszczało.

Pomimo późnej pory jednak udało mu się spotkać paru przechodniów, idąc tą szeroką miejską uliczką; co prawda miasto nie zasypiało nigdy, ale nocne marki raczej przebywały wewnątrz pubów, niż włóczyły się po ulicach. Jeśli ktoś musiał wyjść tą nocną porą, schodził z drogi tym, co szli w przeciwnym kierunku i spuszczał wzrok, by nie wywoływać awantury. Ghork szedł więc naprzód, nie niepokojony przez nikogo i w końcu dotarł do celu swej wędrówki.

Domek, ku któremu zmierzał, wyglądał jak karzełek wśród wielopiętrowych budynków, nie miał nawet piętra, przykrywał go płaski dach z kilku warstw słomy wiązanej czerwonym błotem. Ghork uważnie rozejrzał się dookoła, ale wszystko wskazywało na to, że trafił pod właściwy adres. Ci, którzy zamierzali współpracować z nim dla Shaka, musieli być bardzo niezwykłymi ludźmi, skoro za wszelką cenę starali się nie rzucać w oczy. Dopiero po chwili jego oko, dobrze obznajomione z techniką wojenną, ujrzało niewątpliwe walory obronne tej budowli. Dachem łatwo było umknąć niezauważonym, a murowany budynek z polnych kamieni dawał wystarczająco dużo czasu, by uczynić to niepostrzeżenie.

Ghork spojrzał w górę, prosząc o duchowe wsparcie swojego boga, chociaż w sumie to nie miał nawet pojęcia, czy w jakiegoś wierzy, a następnie zdecydowanie zapukał rękojeścią swojego miecza do ciężkich, kutych krystalą drzwi z jasnoczarnego drewna, które strzegły jedynego otworu w tej ścianie budynku.

Drzwi natychmiast uchyliły się lekko, jakby ktoś czekał za nimi na niespodziewanego przybysza. Zza nich najpierw wyjrzała niewielka świeca, wystawiona w tak przemyślny sposób, by oświetlić dokładnie twarz przybysza, a dzierżącego ją pozostawić w cieniu. Nawet jeśli pułkownik był zdumiony takim traktowaniem jego osoby, nie zdążyć okazać tego po sobie, bo już w następnym momencie tajemniczy gospodarz wpuścił go do środka, gdzie było już jasno jak w dzień.

Ghork zmrużył oczy, przyzwyczajając się do światła.

— Pułkownik Ghork — stwierdził mężczyzna, który otworzył mu drzwi. — Czekaliśmy na was, panie, jeno was brakowało.

Czekali na niego?

Ghork był mocno zdziwiony. Nie mogli wiedzieć, że już opuścił stolicę, a jego przyjazd powinien pozostawać w głębokiej tajemnicy. Istniała oczywiście możliwość, że Shak kontaktował się z sojusznikami jeszcze innym kanałem, ale podejrzewał, że po prostu ci, co przyjęli jego konia na przechowanie, byli w jakimś stopniu wtajemniczeni w sprawę i najzwyczajniej w świecie dali znać tu obecnym, że już przybył. Trzeba było przyjąć najprostsze rozwiązanie, a wszystkie części układanki same się ułożą.

Pułkownik ciekawie przyjrzał się swemu rozmówcy. Nie wyglądał on nadzwyczajnie — był niewysokim, siwowłosym mężczyzną o nie rzucającej się w oczy sylwetce, zapewne w średnim wieku, obdarzonym krótkim, z całą pewnością nie raz przetrąconym w jakiejś potyczce, barowej lub innej, nosem. Z jego wąskich, szarych oczu wyzierała szczerość i prostota, z całą pewnością to nie on pociągał tutaj za sznurki. Jego znoszone ubranie, składające się ze starego kaftana i wytartych spodni, wskazywało raczej na sługę jakiegoś rodzaju.

— Stolicę wiele dni drogi od Pięciomiasta dzieli. — zauważył chłodno. — Znacie mnie, ja was ciągle nie poznałem. Honor wymaga, byście się chociaż przedstawili. Chyba, że w tym pirackim mieście honor to tylko słowa. I zdrożon drogą jestem, dalibyście jakiej strawy i napitku mocniejszego, winem jakowym nie pogardzę, choć pewnie trudno tu o takie…

— Zwą mnie Hargor, panie… — powiedział starszy mężczyzna z wyraźnym ociąganiem, spoglądając jastrzębim wzrokiem na stojącego przed nim. — I tak, panie; mamy wino, nawet sporo…

Ghork w duchu zacierał ręce. Znany był nie tylko w Straży Brzegów z powodu swojego umiłowania do mocniejszych trunków… I czasem to przyzwyczajenie kosztowało go niemało, ale wciąż trwał na swoim stanowisku, miał bowiem kilka pożytecznych cech, pożytecznych dla Shaka naturalnie.

Poza tym, zawsze potrzebny był jakiś człowiek do pośredniczenia w różnych mniej lub bardziej śmierdzących interesach, które prowadzili wszyscy władcy, obdarzony na dodatek silną motywacją do zachowania dyskrecji.

— Przejdźcie do salonu, proszę. — Hargor wskazał na otwarte drzwi do pokoju, z którego sączyło się intensywne światło, zalewające sień.

Ghork postąpił parę kroków w stronę otwartych drzwi, lecz w pół kroku zatrzymał go głos, którego najmniej spodziewałby się w tym miejscu, głos, który znał aż za dobrze, głos, który czasem prześladował go w sennych koszmarach, głos, którego nie dane mu było słyszeć od tak dawna…

— Nie spieszcie się, Hargorze — rzekł ów głos z siłą huraganu — Nasz drogi gość, zanim wypije, nowinami się z nami podzielić musi. W końcu w tym celu do nas przybył. Czas, by poznał tych, z którymi złączył go los. Wina dostanie później.

Ghork nie potrzebował wiele czasu, by rozpoznać właściciela owego głosu. Słyszał go wielokrotnie przy wielu różnych okazjach, bardzo dawno temu, ale pomimo czasu, który minął, rozpoznałby go wszędzie. Wrył się mu głęboko w pamięć, wywołując wspomnienia gorsze niż spotkanie z samym Sedsyrem.

Zadziałał instynktownie, rzucając się na drzwi wejściowe, które na jego nieszczęście były już solidnie zaryglowane. Zderzywszy się z nimi, zrozumiał całą grozę swego położenia i odwrócił się w stronę nadchodzącego, wspierając się z całej siły plecami o nierówne deski drzwi. Niezdarnie próbował sięgnąć po miecz, ale rozpacz jego wzrosła jeszcze bardziej, gdy czarna krystal jego klingi błysnęła gdzieś w połowie drogi pomiędzy nim, a nadchodzącym nieszczęściem. Pułkownik za tchórza się nie uważał, ale teraz bał się, jak nigdy w życiu. I wiedział, że akurat tego strachu wstydzić się nie musiał.

Wąski korytarz stał się nagle ciasny i mroczny, kiedy wielka postać wypełniła przejście do komnaty od powały aż po próg. Tą postacią był general-admirał Rohkod, książę Rahimar Gudhrok, który stanął tuż przed Ghorkiem, wziąwszy się pod boki. Gudhrok liczył sobie zapewne ponad dwa metry dwadzieścia centymetrów wzrostu i ważył pewnie ze sto pięćdziesiąt kilogramów. Jego oczy gorzały niezwykłym, szaro-zielonym blaskiem, zaś twarz okalały bujne, czerwone loki, takiegoż koloru równo zaczesane wąsy i spleciona w wąskie warkocze broda. Nie wyglądał na człowieka, który często się uśmiecha, a twarz jego zdobiły znamiona licznych okrucieństw, których był świadkiem. Pochodzący z Vaksos książę, dziedzic tronu jednej z pomniejszych wysp leżących u wybrzeży tego państwa, wdał się swego czasu w poważny konflikt ze swoim suwerenem, księciem Giuadarem, który doprowadził do jego wygnania i zainstalowania się na Rohkod.

Żądza zemsty, którą emanował, czyniła go właściwą bronią dla Shaka w walce z Giuadarem i zapewne mąciła jego zdolność do trzeźwej oceny sytuacji — ale tym akurat sławny pirat, bo taką przede wszystkim sławą cieszył się czerwonoskóry olbrzym, raczej się nie przejmował.

Choć Ghork rozglądał się dookoła z pozorną determinacją, z jego szeroko rozwartych oczu biła już rezygnacja. Przed nim stał pirat, rozbójnik. A on nie tak dawno zniszczył jego armadę na Zatoce Beheliam, gdzie tysiące ludzi spoczęło na dnie oceanu. Zawsze sądził, że kiedyś przyjdzie mu odpowiedzieć za ten czyn — ale nie sądził, by stało się to tak szybko! Nagle poczuł wściekłość, wściekłość ukierunkowaną na niego samego — w końcu sam, z pełną naiwnością, wpakował się w te tarapaty.

— O tak, pułkowniku. — Rahimar zdawał się czytać w jego myślach. — Pałam żądzą zemsty. To pragnienie mnie pożera. Ale nie wy obawiać się tej żądzy musicie, jeno ci, co wyroki wydają. Zatoka Beheliam pozostanie w mej pamięci na zawsze i kiedyś winny odpowie za swe czyny. Gdy nadejdzie pora. Lecz teraz inne sprawy zdają się być bardziej naglące. — wyrzekłszy te słowa, general-admirał odwrócił się i wkroczył do izby, a za nim jak cień podążył Hargor.

— Książę, ja… — Ghork głośno przełykał ślinę.

Chciał coś powiedzieć, lecz zrezygnował.

Wziął się w garść i przekroczył prób izby.

Zastanawiał się, czy wieści, które niesie, będą miały dla Gudhroka jakieś znaczenie; zaczynało kiełkować w nim przekonanie, że nie są one dla barczystego pirata żadną nowością. Jedna tylko rzecz nie dawała mu spokoju: jaka jest jego rola w całej tej szaradzie? Może był ceną, jaką miał zapłacić Shak za skaptowanie Rahimara Gudhroka? W zapewnienie o bezpieczeństwie jakoś trudno było mu uwierzyć. Naprawdę miał nadzieję, że wszystko niedługo zacznie się rozjaśniać.

— Książę, zdaje się, że Ludy Pustyni wystąpiły do spółki z Giuadarem. — rzekł, wreszcie ściągając na siebie uwagę rosłego pirata. — Donoszą nam, iż atakują wioski u wrót Pustyń. Palą zagrody, biorą dobytek i ludzi, bądź rozszarpanych pozostawiają w zgliszczach.

Gudhrok rzeczywiście na moment przystanął. Rozumiał tok myślenia pułkownika. Zbieżność tych wystąpień z planami Giuadara była co najmniej zastanawiająca.

Ludy Pustyni, jak nazywano pół sępie, pół ludzkie hybrydy zamieszkujące bezwodne skraje kontynentu na południu i zachodzie, wywoływały zrozumiałą niechęć u przedstawicieli gatunku ludzkiego. Zdarzało się, oczywiście, że ktoś kiedyś widział Sępa, nawet czasem udało się któremuś śmiałkowi wejść na pustynię i wrócić, by o tym opowiedzieć; ale nie zdarzyło się dotąd nigdy w całej znanej historii Nionis, by Ludy Pustyni zwróciły się w tak otwarty sposób przeciw swoim, bądź co bądź, sąsiadom.

Topografia Nionis oczywiście nie była pochodzenia naturalnego. Dawno temu, zamierzchłej przeszłości liczonej w tysiącach lat, resztka ludów zniszczonych długoletnimi wojnami z nieludzkimi najeźdźcami, ruszyła na północny wschód, by umknąć prześladowcom; za nimi Magowie, zwani Czarmistrzami, wznieśli potężne magiczne zapory i poprzysięgli po wieczność bronić ludzi, którzy zawierzyli im swoje życie i zdrowie. Oprócz zapór wydarto więc z trzewi planety niewyobrażalnie wielkie góry, stojące na straży przejść na południe i zachód, a u ich podnóży rozpostarto gigantyczne, zdradliwe pustynie, które same w sobie mogły stanowić zaporę nie do przebycia. Ocean Zachodni zaś usiany został w południowej swojej części polami nieprzebytych raf, z którymi żaden okręt nigdy nie byłby w stanie sobie poradzić.

Oczywiście, tak potężne czary kosztowały. Ceną były setki istnień wśród samych Czarmistrzów oraz takie zubożenie magii, że narodziny kolejnego Maga graniczyły z cudem. Było już ich tak niewielu, że opowiadano o nich legendy, a większość ludzi przez całe swoje życie nie poznała żadnego.

Pozbawiona magii ludność funkcjonowała więc dalej, wolna od zagrożenia wewnętrznego. Szybko uformowały się cztery kraje, Voulth i Houpton na południu, Tvalth na północy i Vaksos, wielka wyspa na północnym zachodzie. Dwa lądowe państwa oddzielały nieprzebyte góry, które, jak szeptano, również nie były pochodzenia naturalnego. Zresztą, któż mógłby zaręczyć, że cokolwiek w Nionis nie było dziełem magii? Teraz jednak pozostało już jej bardzo niewiele w narodzie zamieszkującym te ziemie.

Trzeba było radzić sobie bez niej.

Z biegiem stuleci szło im zresztą coraz sprawniej. Budowa narodów postępowała coraz szybciej, w miarę jak upływał czas. Stawiano domy, potem całe miasta, w końcu powstały wielkie metropolie na południu i północy, Voulth i Tvalth, liczące miliony mieszkańców oraz liczne mniejsze osady, wsie i miasta, pokrywające w miarę regularną siatką całe Nionis.

Taki stan rzeczy trwał mniej więcej do początku piątego tysiąclecia od samego początku istnienia rachuby Nionis, czyli od założenia Domu Mędrców, pierwszej osady w nowym świecie. W roku 4117 nastąpiła fundamentalna zmiana; pierwszy krok na drodze do utworzenia uniwersalnego państwa w Nionis. Był to cel działania wielu Shaków przedtem i z cała pewnością będzie i później.

Przez Góry Tavald przetoczyła się wówczas milionowa armia Tvalthu; przetrwało podróż może trzy czwarte, ale i to wystarczyło. Pomimo genialnych akcji obronnych ówczesnego zarządcy miasta, general-admirała Francisa Arabona, wspaniała, świetnie prosperująca metropolia, organizujące i skupiające wielką część handlu morskiego emporium upadło, a po pięciuset latach było ledwie cieniem samego siebie z czasów największej świetności.

— Ludy Pustyni. — powoli, jakby z namaszczeniem powtórzył Rahimar. — Z jakiego źródła wiadomość ta pochodzi? Wszak Arianega nie jest z Shakiem w najlepszych stosunkach. Prawda li to, pułkowniku? Czy może dodatkowy impuls, by mnie do udziału w tej awanturze przekonać? — pirat chmurnie spojrzał na starego, rosłego gwardzistę w zielonym kaftanie.

— Prawda to, książę. — cicho odrzekł Ghork. — Aż tak wątpicie w moje słowa?

— Mam tutaj trzydzieści sześć tysięcy shakowych gwardzistów, pod moją komendą. — powiedział Gudhrok, ściszając głos, by dotarł on tylko do Ghorka. — Nie ma więc powodu, by wątpić w twoje słowa, jeno ja nie wiem, czy wierzyć mogę Gvavalathowi. — wyrzekł zupełnie szczerze. — Pójdźmy do stołu, a ty, Eanie — zwrócił się do Hargora. — Wina owego z piwnicy przynieś, co nasz gospodarz na specjalne trzyma okazje.

— Mam też ze trzy dziesiątki vargów z załogą, w porcie tutejszym stojących, pod banderą Tvalthu. Wszyscy oni w gotowości, by wyruszyć na pomoc Dormoth. Wierzcie mi, pułkowniku, nie kwestia wiary to, jeno drobna komplikacja w planach naszych; trzeba wszystkie te sprawy rozważyć i na obu frontach przeciwdziałać. By gwardzistów do Dormoth dostarczyć, ledwie dwunastu vargów trzeba; trzynastym mój flagowy będzie, Ptak Oceanu. Takiż plan opracowaliśmy do tej pory. Teraz trzeba będzie pomyśleć, jak go nieco zmodyfikować. Ot, wszystko. — surowe rysy Gudhroka niemal niedostrzegalnie ściągnęły się na myśl o vargach; wciąż palącym wspomnieniem był pogrom w Beheliam.

Ghork nie wyrzekł ani słowa, lecz jego myśli również błądziły wokół tamtego wydarzenia.

Chcieli, czy nie, na zawsze byli połączeni tą jedną bitwą, w której stali po przeciwnych stronach barykady. Ghork miał absolutną świadomość, że krew tych wszystkich, którzy wówczas polegli, na zawsze plamić będzie jego ręce; dla Rahimara oznaczało to kres wszelkich marzeń o niepodległym, wyspiarskim księstwie, które budował z ogromnym poświęceniem przez lat piętnaście.

Głos rozsądku mówił pułkownikowi, że przecież tylko wykonywał rozkazy Shaka, nadal jednak czuł się winny. Nawet świadomość, że Gudhrok nie wini jego, pogłębiała tylko ten stan, a właściwie nieco nawet poniżała; w końcu wyraźnie świadczyło to o umniejszaniu jego roli i pozycji.

— Eanie, wino. — delikatnie przypomniał Rahimar.

Hargor drgnął, jakby obudzony z głębokiego snu. Również i na jego duszy wydarzenia te odcisnęły się głęboką szramą. Wierny sługa Gudhroka bez najmniejszego sprzeciwu podążył z powrotem do sieni, skąd widać można było zejść do piwnicy. Mimo iż ton głosu był spokojny, Ghork natychmiast wyczuł w nim siłę i autorytet. Wielkiemu piratowi nie sprzeciwiał się nikt. Nikt, kto chciał ujść z życiem.

W izbicy stał stół, zbudowany z czarnego drewna, bodaj jedyny sprzęt w całym tym pomieszczeniu. Zgromadzeni przy nim ludzie różnili się na wszelkie możliwe sposoby. Strojem, rysami twarzy, płcią — słowem, zebrani tutaj byli tak różni, jak tylko mogło być to możliwe. Rahimar pochylił się nad blatem stołu, oparł na nim swoje ciężkie ramiona.

— Więc posłuchajmy, co ma nasz gość do powiedzenia. — zachęcił, spoglądając bokiem na pułkownika.

Usiadł, wciąż opierając ręce na blacie stołu.

— Jego wysokość poselstwo wysłał do Najwyższego Mędrca Arianegi. Zda się, iż dwa dni temu winno było dotrzeć do Domu Mędrców. Shak pewien był współpracy Mędrców, jemu się bowiem nie odmawia. — głos pułkownika znamionował absolutną pewność siebie; nie odmawia, bowiem Gvavalath znany był ze swego okrucieństwa. — Pomoc ich wszakże cenna jest niezwykle, bowiem Ludy Pustyni wyszły ze swych siedzib i wioski przy-pustynne atakować poczęły. Sądzę, że Arianega wraz z pozostałymi zagrożenie to usunąć mogą. — Ghork oblizał spierzchnięte wargi. Właśnie skończyły się jego pokłady śmiałości.

— Azaliż są w stanie to uczynić? — powątpiewał któryś z zebranych, starszy mężczyzna z czarną brodą, przetykaną pasmami siwizny.

— Miejmy nadzieję, panie. — Ghork skłonił głowę. — Odważni to ludzie. A bez nich żadnej obrony przeciw Sępom nie mamy.

— Tak, Arianega za odważnego i rozsądnego człowieka uchodzi. — zgodził się z nim siwobrody mężczyzna.

Ghork w końcu poznał, że mężczyzną tym był Thomar Denthor, Wysoki Hrabia Arstanu, jednej z północnych dzielnic Tvalthu, a do niedawna pełniący też obowiązki szeryfa Voulthu. Młody chłopak, siedzący po jego lewej stronie musiał być jego przybranym synem albo sługą. O ile Ghork się nie mylił, jedynym dzieckiem Lorda była córka, której imienia dotąd nie poznał.

Rozpoznał za to bez trudu innego młodego człowieka, siedzącego w pobliżu Rahimara. Był to wysoki, szczupły blondyn, odziany w marynarski strój z insygniami dowódcy vargu. Oczywiście musiał to być kapitan Ian Orsen, którego dawno temu Gudhrok wziął na wychowanie i uczynił swoim przybocznym.

Jego oczy zauważyły też kobietę, siedzącą na krześle ustawionym naprzeciwko niego. Była to Lailana, córka szeryfa Voulth, z którym Ghork dawno temu się przyjaźnił. Obok musiał siedzieć jej mąż, Hrabia Rastanu, mężczyzna rosły, o przenikliwym spojrzeniu i krótko przyciętej, jasnobrązowej bródce. Pułkownik najbaczniejszą uwagę zwracał jednak na Iana Orsena, którego ostre spojrzenie ciągle go prześladowało. Orsen był jednym z niewielu kapitanów, którzy uniknęli pogromu pod Beheliam.

Pozostałych pięciu mężczyzn, zasiadających przy stole, Ghork nie miał szczęścia poznać, ale rysy ich twarzy, lekko skośne oczy, blada cera i szeroko rozstawione kości policzkowe bezsprzecznie wskazywały na to, że pochodzą z dalekiej północy.

— To Ares, pierwszy Lord Dormoth, syn jego Irell oraz Lordowie Ingen, Olar oraz Antar. Ich wysokości przybyciem swym naszą naradę zaszczyciły. — Gudhrok bezbłędnie wychwycił zdziwione spojrzenie pułkownika. — Resztę, jak sądzę, znasz, panie. Pułkownik Ghork, ostatni z oczekiwanych gości. — dodał, zwracając się do pozostałych, a potem ponownie spojrzał na przybysza: — Czy Shak wolną dał nam rękę? –zapytał.

— Tak, jaśnie książę. To jest wiadomość najważniejsza. Shak inicjatywę oddał wam, a mnie nakazał wam wszędzie towarzyszyć. — rzekł żywo Ghork.

Rahimar powiódł wzrokiem po twarzach zebranych.

— Więc, panowie? Dormoth?

Ares skinął głową, splatając ręce na piersiach.

— Jeżeli odbić nasze miasto mamy, musicie wiedzieć, że zabezpieczenia nasze dosyć wyjątkowe są. — powiedział. — Niechętnie sekrety nasze innym powierzamy, ale zdaje się, wyjścia innego nam nie dano. Zwłaszcza, że Giuadar już je zająć zdołał. — spojrzał na pozostałych Lordów Dormoth. Każdy skinął głową. — Miasta strzeże mur podwójny, z cegieł ołowiem łączonych. Od strony morza podwodne zapory portu chronią, otwierane i zamykane wedle potrzeby. Garnizon osiem tysięcy ludzi stanowi, ale ile ich zostało, czy też Giuadar zwiększył, zmniejszył ich liczbę — nic nam nie wiadomo. Wewnętrzny port zaś trzy razy po dziesięć setek zbrojnych gwardzistów chroni, w zewnętrznym dwa razy tyle stacjonowało. — rzekł ze spuszczoną głową.

Ghork rozumiał jego dylemat — przez wieki Dormoth uchodziło za niezdobyte, a teraz Giuadar zajął je bez zauważalnego wysiłku. Mimo wszystkich tych zabezpieczeń. Musiało to oddziaływać na jego mieszkańców minorowo.

— Czyli nic, czego siła większa nie zmoże? — wtrącił Orsen.

— Zbyt to pochopne stwierdzenie, młodzieńcze. — okolone zmarszczkami oczy Aresa dosięgły młodego kapitana. — Okrętu nie znam, co zapory z krystali sforsuje, a murów również krystalą zbrojonych nijaki oręż nie zmoże. Niejedni próbowali, a odeszli bez łupów.

— Vaksosianie jakoś problemów nie napotkali. — zauważył Deilan, przybrany syn Denthora. Oczy Ghorka rozszerzyły się ze zdumienia. Ile lat ma ten młokos, a już się odzywa w takim towarzystwie? I co tu właściwie robi?

— Vaksosianie czarami się parają! — wybuchnął Ares. — Ludzi mych podstępem do otwarcia wrót przekonali. Nie wiele zdziałać podówczas mogli. Powiadają… — zniżył głos do szeptu. — Iż Lodowy Pan, Eylayen, sojusz jakowy z Giuadarem zawarł. Inaczej nijak by tego dokonać nie mogli. Ledwieśmy umknęli, kiedy wdarli się do miasta, a nijakiego sprzętu oblężniczego nie mieli, ani rannych, ani zabitych nie widzieliśmy. Cóż innego, jak magia, zdoła to wyjaśnić? — powiódł wzrokiem dookoła.

— To poważniejsza sprawa. — wyjąkał Ghork. — Jeżeli z Mistrzem Magii potykać się nam będzie… Któż ma moc, by stawić mu czoła?

Gudhrok pokiwał głową. Ta rewelacja podziałała na wszystkich jak terapia szokowa; ale nikt nie próbował nawet powątpiewać w słowa starego Lorda. Mistrzowie Magii dawno temu wycofali się z życia Nionis, strzegli tylko bezpieczeństwa krainy z oddali, nie ingerując w przebieg wypadków. Co mogłoby sprawić, żeby jeden z nich, potencjalnie największy ze znanych, włączył się nagle do wojny po którejś ze stron?

Odezwał się Olar.

— Stawki wzrosły, mości panowie i panie. — rzekł. — Cóż zatem zrobimy, zbrojni w tę wiedzę? Przecież po to się tu zebraliśmy. Mieliśmy radzić, jak wspólnych wrogów pokonać, czyż nie tak?

— Długo czekaliście z wyjawieniem tej informacji. — z ociąganiem powiedział Rahimar.

— Nam samym ciężko się do tego przyznać. — wyjaśnił Olar, patrząc na Aresa. — Lecz trzymanie tej wiedzy w sekrecie nijak sukcesu nie przybliży. — wzruszył ramionami. — Nawet jeśli nie uwierzycie, cóż, niewiele to i tak zmieni, prawda?

Trzeba było przyznać mu rację. Samo wspomnienie imienia Czarnoksiężnika budziło grozę; nie było chyba człowieka w Nionis, który by o nim nie słyszał. Matki straszyły nim niegrzeczne dzieci w kołyskach, stawiano go czasem za wzór samego Sedsyra, boga zła i oszustwa. Wierzono, ze ci nieliczni ludzie, zwani Czarmistrzami albo Magami, są w stanie samą myślą przenosić góry, zmieniać biegi rzek i wpływać na pogodę. Naginać prawa przyrody do własnych celów.

Nie spodziewali się, by któryś z nich miał wystąpić przeciw nim. Zdawało się, że z góry stawia to ich na przegranej pozycji, choć nikt nie chciał się do tego przyznać.

— Eylayen! — rzekł z odrazą w głosie Denthor, najbardziej doświadczony z całego zgromadzenia, jeden z nielicznych, którzy jakiś tam talent magiczny posiadali. — Ale jakiż interes mieć może we współpracy z Vaksos Lodowy Pan? Hmmm… — zamyślił się. — Bardzo to zmienia postać rzeczy. Zdaje się, ze wszystkie siły tego świata sprzysięgają się przeciw nam. Stawki wzrosły, istotnie, bracie Olar. Wysoko…

— To nie jest tak, żeśmy trzymali tę wiedzę w sekrecie, mości panowie. — wtrącił Irell, zabierając głos po raz pierwszy od pojawienia się Ghorka. — Lecz wieść nam samym zdawała się tak niedorzeczna, żeśmy woleli ją dla nas samych zatrzymać. W końcu Czarmistrzowie od setek wiosen nie mieszają się w sprawy ludzi…

— Nikt wam nie zadaje kłamu, młody Lordzie. — rozległ się głęboki głos Rahimara. — Lecz rozważyć musimy w tej chwili, jakie kroki uczynić teraz należy. Pani Wróżko. — zwrócił się do Lailany.

Ghork momentalnie zorientował się, że jeszcze ktoś, poza Denthorem, w tym gronie ma jakieś doświadczenia z magią.

Skinęła głową.

— Zgadzam się. — rzekła. — Zgadzam się, że pierwotnych planów zmieniać nie trzeba. Jeno grupę ludzi, najlepiej z nas z magią obeznanych, posłać by trzeba na pomoc Mędrcom. Takie jest moje zdanie. Czuję, że od tego powodzenie naszej sprawy zależy. Myślę, że skoro Eylayen miałby angażować się w ten konflikt, przeciw niemu i tak nie mamy żadnych sił do dyspozycji, a ludziom pomóc trzeba.

Kto żyw, przytaknął skinieniem głowy. Nikt, kto siedział na tej sali, nie mógł powiedzieć, że nie kładł swojego życia na szali, wchodząc do spisku.

— Ludziom należy pomóc. — zgodził się z nią Denthor.

— Zatem? — popędził niecierpliwością nie przystającą do jego wieku Olar.

Rahimar przymknął na moment oczy, po czym zaczął:

— Tak więc zrobimy. Wysłanie kilku ludzi lądem ku Domowi Mędrców sił naszych w żadnej mierze nie uszczupli. — wzruszył ramionami. — A memu mentorowi każda pomoc się przydać może. Choćby niewielka. Zatem, Sabur poprowadzi siły morskie. Największe doświadczenie masz bojowe z tu obecnych.

— A ty? — Onei natychmiast wpadł mu w słowo.

— Ach. — westchnął Rahimar. — Morze to mój dom, stary druhu, lecz nie tym razem. Wy macie tarczę, trzydzieści tysięcy shakowych gwardzistów, moim złotem przekupionych. Tym, co pójdą lądem, pomoc i opieka będzie potrzebna. Biorę to na swe ramiona, Saburze.

Onei skinął głową, wyraźnie usatysfakcjonowany odpowiedzią. Spojrzał z uśmiechem na małżonkę, jakby dodając jej otuchy.

— Więc postanowione. Hrabia Onei prowadzi siły na Dormoth, by zdobyć miasto, a potem zaatakować Vaksos. — ponowił wątek Rahimar.

— Mój syn przejmie dowodzenie nad mym okrętem, Ptakiem Oceanu. — Rahimar skinął głową Orsenowi. — Zaś twój okręt dasz Kaveienowi, człek to dobry i czas w końcu na awans dla niego. Mości Lordowie również z wami popłyną. My zaś, podróżujący lądem damy Arianedze wszelkie szanse, jakie tylko da się znaleźć, by czoła stawić Sępom. — przerwał na moment, kiedy Hargor z trzaskiem postawił wino na stole i począł rozstawiać kubki. — Nie znamy zamiarów ani mocy Eylayena, więc pozostaje nam skupić się na nieprzyjaciołach, których znamy. Zatem w grupie mojej będzie hrabia Denthor, pani Lailana oraz pułkownik, który przydatny wielce w Tvalthu będzie.

— Co z Deilanem, mości książę? — zapytał Denthor.

Oczy chłopaka zwróciły się na Rahimara.

— Chcę popłynąć. — z jego gardła wydarł się zduszony głos, nieledwie pisk, tak ściśnięte gardło miał młodzieniec.

— A może byś tak tu pozostał, synu? — rzekł półgłosem stary hrabia. — Bezpiecznym tu będziesz. Rodzina pani Lailany cię przyjmie, ręczę za to. — poszukał wzrokiem oczu młodej kobiety, która skinęła głową, potwierdzając jego słowa.

— Nie będę siedzieć w domu! — warknął chłopak, a jego twarz zrobiła się czerwona, jakby miał się za moment popłakać. — Wstyd mi robicie, ojcze, ja chcę walczyć.

— Dobrze. — Denthor zaciął usta, ale tym jednym słowem wyraził zgodę. — Płyń zatem.

Rahimar taktownie czekał, aż ta wymiana zdań się skończy, a potem dodał.

— Oddam cię pod komendę kapitana Orsena, młody człowieku. On zadba o twe bezpieczeństwo, ręczę za to własnym gardłem. — skinął głową Denthorowi, uśmiechając się lekko.

Chłopak nieśmiało odważył się spojrzeć na młodego kapitana. Spotkał go promienny, dodający otuchy uśmiech, a Deilan zaczerwienił się aż po cebulki swoich czerwonych prawie jak u Rahimara włosów. Zapewne najchętniej zapadły się pod ziemię w tej chwili, ale dzielnie trwał na swoim krześle, sięgnął tylko skwapliwie po kubek podstawiony przez Hargora i duszkiem wypił jego zawartość, ściągając na siebie wściekłe spojrzenie ojca, który jednak tym razem zachował dyplomatyczne milczenie.

Ghork ledwie zwrócił uwagę na ten incydent; cieszył się niezmiernie, że ominie go niewygoda podróży morskich. Nienawidził ich całym sercem, choć, jako dowódca Straży Brzegów, powinien mieć do nich nieco inny stosunek. Na szczęście jego praca pozwalała mu spędzać większość życia w Tvalthu; więc przyprawiające go o mdłości, kołyszące niebieskie fale zdarzało mu się widywać najwyżej z okien budynków. Wiedział jednak, że gdyby Rahimar tak nakazał, musiałby być posłusznym.

Narada rozbiła się na moment na kilka nakładających się na siebie rozmów, z których pułkownik niewiele był w stanie wywnioskować; jednak te bezproduktywne rozważania nagle przewał głośny hałas, dobiegający od strony sieni. Brzmiało to, jakby ktoś nagle odpalił cała wiązkę sztucznych ogni.

Wszyscy rzucili się do swojej broni, za wyjątkiem Lailany, która spuściła głowę w głębokim skupieniu. Ghork złapał rękojeść swego miecza i zbliżył się do drzwi, wiodących do sieni.

Nie zdążył jednakże, na własne szczęście, do nich dotrzeć, bowiem w chwilę potem rozległ się kolejny gwałtowny huk, a drzwi z impetem otwarły się do środka, wpuszczając wielki kłąb brudnoszarego dymu, który, nim się rozwiał, pozostawił wszystkich na moment we mgle.

Zapadła niesamowita cisza.

Przerwał ją dopiero Hargor, który wkroczył do izby przez otwarte drzwi. Jego ubranie było w strzępach, końcówki włosów sczerniałe i opalone, a twarz pokryta sadzą przybrała głęboko czarną barwę.

— Jaśnie pani, łaskawi panowie, mamy gościa. — zaanonsował, chociaż zapewne sam nie wiedział, kogo. Potem zwrócił się półgłosem do Rahimara. — Panie mój, muszę ubranie zmienić. Nie uchodzi, bym w takim między ludźmi bywał.

Rahimar skinął głową. Sługa zniknął.

Chwilę po Hargorze przez otwarte drzwi wkroczył młody, przystojny mężczyzna. Miał krótką, starannie przystrzyżoną bródkę oraz wąsy, niespotykany, lekko brązowy odcień skóry, zaś jego włosy były idealnie białe, spływając w dół aż do ramion. Nikt nie wątpił, że stał przed nimi Czarmistrz — zdradzały to właśnie te jego niezwykłego koloru włosy.

Miał na sobie koszulę z jakiegoś miękkiego, wytrzymałego, jedwabistego materiału, czarne spodnie z niewygarbowanej, ale starannie wygładzonej i pozbawionej włosia skóry, płaszcz z jakiego dziwnego, elastycznego materiału i czarne buty ze skóry obróconej włosiem do wewnątrz. Na piersiach przybysza spoczywał ogromny złoty talizman z pięcioramienna gwiazdą, u jego boku pobłyskiwał zaś w intensywnym świetle świec piękny miecz z krystali, stopu, z którego robiono najbardziej cenne i wytrzymałe sztuki oręża. Mimo iż widział miecze w dłoniach zgromadzonych, stał przed nimi z całkowitym spokojem, nawet nie sięgając po własny. Jego twarz zdobił diabelski uśmiech, a ręce zwisały swobodnie wzdłuż boków.

— Nie znacie mnie, panowie. I wy, pani. — skinął głową w kierunku Lailany. — Jam jest książę Grakk, Ethyam Grakk. Posłaniec. Pan mój, Eylayen, przynosi wam w darze pomoc w mojej skromnej osobie, bowiem bliska jego sercu jest wasza sprawa.

— Więc Eylayen nie sprzymierzył się z general-admirałem Vaksos? — odezwała się siedząca wciąż za stołem Lailana, nie racząc nawet się przedstawić i wymienić grzeczności.

Wstała z miejsca i podeszła do stojących mężczyzn, zatrzymując się u boku Gudhroka, który stał najbliżej.

— Ja was również z radością witam, piękna Wróżko i cieszę się, mogąc w waszym przebywać towarzystwie. — uśmiechnął się do niej Grakk. — Pan mój, Eylayen, nie jest niczyim sługą. Zaszło, jak wy to zwiecie… — Grakk przesunął koniuszkiem języka po wargach. — Wielkie nieporozumienie. Otrzymał, wyobraźcie sobie, ultimatum od Giuadara — powiedział te słowa tak, jakby pluł — lecz oczywistym jest, że je odrzucił. W jednym szeregu obok morderców niewinnych nie stanie. Nie, to Mędrcy Giuadara jemu wojnę wypowiedzieli. Więc wysłał mnie do was, by siły wyrównać.

— Ależ jakim sposobem zmusiliby moich ludzi… — zaczął protestować Olar.

— Wiem, co stało się w Dormoth, panie — przerwał mu w pół słowa Grakk — To była robota Eskhira, niech Sedsyr duszę jego pochłonie. Czarmistrz na usługach księcia Vaksos, były uczeń mojego pana zresztą. Mój pan nigdy nie działa w tajemnicy. To poniżej jego godności. Skromne mam siły — dodał po chwili — ale w całości je do waszej dyspozycji oddaję.

Zdezorientowany Rahimar nie wymówił ani słowa. Przed momentem ich szanse były marne — a teraz zdawało się, że szale wagi znowu uniosły się w górę po ich stronie.

I przeważały. Znacznie.

— Więc Eylayen przystępuje do wojny? — upewnił się.

Grakk skinął głową.

— Eskhir… — wyszeptała Lailana. — To wiele wyjaśnia. Chyba. — odwróciła się do Rahimara, wspięła się na palce i szepnęła do ucha pirata. — Panie mój, ten mówi prawdę. Jest co do tego absolutnie przekonany.

Jej dłoń ruchem szybkim jak mgnienie oka dotknęła ramienia barczystego pirata. Uszło to uwagi jej męża, który skupiał wzrok na przybyszu, ale Ghork kątem oka dojrzał to muśnięcie. Zauważył je oczywiście i Rahimar, ale nie okazał nic po sobie. Oblicze jego dalej pozostawało niewzruszone niby głaz, a zimne stalowe oczy wciąż wpatrywały się w oblicze Grakka. Ghork postanowił wmówić sobie, że wzrok go oszukał i sam też niczego nie widział — czego, jak czego, ale rozwagi staremu pułkownikowi tvalthiańskiej gwardii nie brakowało.

— Mój pan, pani, kłamstwem swych ust nie kala. — potwierdził książę Grakk. — Jest Czarnoksiężnikiem i choć źle o nim mówią, ma swój honor i poważa go. Waży słowa, możecie mi wierzyć.

— Wierzymy. — potwierdziła Lailana. — Przeczyć twemu słowu nie mam zamiaru. — zapewniła zmęczonym głosem.

— Miałaś wizję? — Rahimar ściszył głos i zmarszczył brwi.

Skinęła głową, potwierdzając jego słowa.

— Usiądźmy wszyscy, wy także, książę. — Rahimar gestem wskazał na stół, chowając miecz w pochwie. — Proponuję, by wysłuchać słów naszego znamienitego gościa, w końcu przebył długą drogę, aby się z nami spotkać. Ghahad Willdark na głębokiej północy leży, nie mylę się? — nie czekając na odpowiedź, dodał: — Wszyscy tutaj obecni ufamy hrabinie, możecie być tego pewni. Więc wybaczcie, proszę, jeśliśmy grzeczności w sposób jakowy uchybili, nie witając was, jak należy. Teraz wszakże pozwól nam, panie, błąd ów naprawić i zasiądź z nami do stołu.

Chociaż zarówno Grakk, jak i inni zgadzali się ze słowami pirata, ciężko było rozwiać atmosferę nieufności, jaka wkradła się pomiędzy zebranych na sali. Wrócił Hargor, milczący bardziej, niż zwykle, i niechętnie łypał okiem na przybysza. Chociaż nikt go nie winił za to, że Czarmistrz dostał się do środka, on sam czuł się, jakby zaniedbał swoje obowiązki. Zwłaszcza, że gość, który przez niego przeszedł z taką łatwością był posłańcem cieszącego się niedobrą sławą Maga Eylayena.

Tymczasem Grakk nie miał zamiaru marnować czasu.

— Późno już, a ja nie chcę zabierać wam wiele cennego czasu. Proszę jednak o wysłuchanie moich słów. Plan księcia A… ee… Gudhroka — poprawił się natychmiast, widząc czujne spojrzenie Rahimara — jest znakomity, co by tu rzec. Pragnąłbym dołączyć do lądowej wyprawy, jeśliby miejsce w niej się dla mnie znalazło. — widząc zdumione spojrzenia, dodał. — Proszę was, panowie i panie. Jestem Czarmistrzem. Oszczędźmy sobie wszystkich wyjaśnień, dlaczego znam przebieg narady i dlaczego aż tak dobrze. — westchnął głęboko.

Rahimar Gudhrok powoli skinął głową.

— Myślę, że to da się zrobić. — stwierdził.

Pomysł bardzo mu pasował, bowiem dzięki temu mógł mieć przybysza na oku; nie ufał mu do końca, choć starał się tego po sobie nie okazać.

— Mój pan z kolei byłby zaszczyconym, gdyby mógł wesprzeć we właściwym czasie siły ciągnące na Vaksos. — dodał książę Grakk.

Ulga widoczna na twarzy Lorda Aresa zwróciła na niego uwagę Czarmistrza.

— Wierzaj mi, Wasza Wysokość — powiedział — wasze problemy wcale rozwiązane nie są. Moja sztuka niczym jest w porównaniu z siłą mego pana, a on sam niewiele tylko lepszy jest od Eskhira. Dlatego to on właśnie chce w ataku na Vaksos uczestniczyć, a moją skromną mocą wzmocnić siły walczące z Sępami. Lecz postanowione nic nie jest z góry, a rozstrzygnięcie tego konfliktu wciąż niewiadomą jest. Prawda, Lady Lailano?

Lailana pokiwała głową, zgadzając się z Grakkiem.

— Dlatego mój pan prosi też, by hrabia Onei towarzyszył nam w wędrówce do Domu Mędrców. — następne słowa spadły na wszystkim niczym grom z jasnego nieba.

— Potrzebuję człeka, któremu ufać mogę, na czele armii. — zaprotestował Rahimar. — Syn mój za młody jest, by dowódcą armady zostać. — dodał, uprzedzając kolejne pytanie Grakka, które czytał w jego oczach.

— Hrabia Sabur jest co najmniej Władającym, jeśli nie Czarmistrzem. — strzelił Grakk, wprowadzając potężną falę konsternacji, kolejną już od jego przybycia. — Tak samo, jak i wy, jaśnie książę. — z tymi słowy zwrócił się do Rahimara.

— Ja? — zdumiony Gudhrok cofnął się w krześle.

— Myślicie, panie, że mam nad wami istotną przewagę z racji mojej sztuki. — Ethyam drążył temat. — Mylicie się fatalnie. Wasze umiejętności równe są moim, choć podejrzewam, że dużo większe. Lecz śpią. Postarajcie się je obudzić. Będą konieczne, by poradzić sobie z naszymi wrogami.

— Porzućmy ten temat. — ugodowo odezwał się Gudhrok, choć Ghork widział, jak stężały mięśnie jego twarzy.

Gudhrok był twardy. I był piratem.

Po chwili otrząsnął się i kontynuował:

— Skoro Eylayen widzi takie rzeczy, to zapewne Sabur przyda się bardziej na lądzie. — uśmiechnął się w kierunku kompana. — Nie będziem zatem okrutni, rozdzielając małżonków. Kto zatem dowodzić będzie na morzu? — jego spojrzenie niespiesznie powędrowało na pułkownika Ghorka.

Ale Ethyam potrząsnął głową.

— To nie jest dobry pomysł. — ostrzegł.

Rahimar pokiwał głową, zgadzając się.

— Tak, to prawda. Przyda się jako goniec, skoro przybył jako goniec. — mruczał. — Zatem, cóż, Ian, tak więc na szefa wyprawy awansowałeś. — powiedział głosem nie cierpiącym sprzeciwu. Ethyam nic nie rzekł, uspokojony, więc Rahimar kontynuował wątek. — Lordowie zaokrętują się jutro na Ptaku Oceanu, wyruszacie wczesnym rankiem.

Ian pochylił głowę w milczeniu.

— Jakieś wibracje dziwne wyczuwam, z tobą, młodzieńcze związane. — rzekł Grakk, kierując swoje słowa do Deilana. Po chwili jednak potrząsnął głową, jakby karcąc samego siebie. — Wybacz, drogi chłopcze. Nie moje sekrety, nie moim jest je wypowiadać na głos. To karygodne. — usprawiedliwiał się całkiem szczerze.

— Dlaczego Eylayen staje po naszej stronie? — nie ustępowała Lailana.

Lodowate spojrzenie utknęło w jej pięknej twarzy, kiedy Grakk się odezwał:

— Nadal mi nie ufasz do końca, mości hrabino. — pokręcił głową z westchnieniem. — Nie szkodzi, rozumiem, że miłością pałać do mnie nie musisz. Ale wyjaśnię, na ile mogę. Pan mój został okrutnie obrażony. Giuadar siły swe przeliczył, wypowiadając mu wojnę. Więc teraz czeka go sroga nauczka.

— To ma sens. — mruknęła Lailana.

— Wybaczcie mi, panowie i ty, pani. — odezwał się Ares. — Więc droga nasza na wasz statek jutro z rana wiedzie? — upewnił się, przerywając nieistotne, jego zdaniem rozmowy. — Stary jestem, noc głęboka, chcę wszystko uzgodnić i nieco jeszcze snu zaznać. — usprawiedliwiał się.

— Oczywiście, czcigodny Lordzie. — kapitan Orsen uśmiechnął się szeroko. — Oczekiwać was będę w kajutach kapitańskich, które z radością wam odstąpię.

Niedługo po Lordach pożegnał się również Denthor i opuścił zgromadzenie wraz z synem. Deilan wychodząc spoglądał na Grakka z zaniepokojeniem. Jego sekrety nie powinny wyjść na jaw i zawierzał teraz zupełnie obcemu człowiekowi, że nie zdradzi ich nikomu. Ciężko mu było zdobyć się na zaufanie w takiej sytuacji.

— Będę zatem przed świtem na rogatkach. — rzekł Denthor na odchodnym do Rahimara. — Czekajcie mnie, gdybym się spóźnił, synowca mojego muszę na statek doprowadzić. — stwierdził z niechęcią.

Gudhrok uśmiechnął się szeroko.

— Odpoczywajcie spokojnie, hrabio. — rzekł, kłaniając się dwornie.

Narada jednak wcale nie miała się jeszcze ku końcowi. Kiedy Rahimar wrócił do izby, czekali na niego małżonkowie Onei i przybysz, prowadzący ożywioną dysputę z kapitanem Orsenem. Nietrudno było dostrzec, że ci dwaj od razu poczuli do siebie sympatię. Młody marynarz, pozbawiony wszelkiego respektu wobec starszego mężczyzny właśnie mu wytykał:

— Wy, Czarmistrze, dużo wiecie, ale ogłady czasem bardzo wam brak. — mówił do niego: — Wpadłeś tu, mości książę, niby jaki kamień prosto z nieba, wszystkich bez pardonu po kątach stawiać począłeś, zupełnie szacunku nie mając ani dla dam, ani dla księcia mojego nawet.

— Kapitanie Orsen. — uśmiechnął się łagodnie Czarmistrz. — Miłe was w podróży przygody spotkają. Będziecie ją do końca życia waszego wspominać. U boku waszej żony.

— Ja nie mam żony, mości książę. — Orsen zbladł, jakby Grakk trafił go w czuły punkt. A potem wyszeptał, patrząc w stół, unikając spojrzenia Czarmistrza: — Marynarz żony pozbawiony lepszy jest na służbie.

Rahimar zwrócił uwagę na Ghorka. Siedział przy stole i kończył kolejny kubek wina.

Ruchem głowy wskazał go Hargorowi, który wyrósł jak cień u jego boku:

— Prowadź go do piwnic, Eanie. Pijany nam w niczym nie zaszkodzi. — spojrzał na zajętych rozmową Grakka i Orsena. — Nam też nieco więcej przynieś. Nie trzeba dużo, bo noc już krótka.

— Wiem, panie. — Hargor podszedł do Ghorka i objąwszy go, poprowadził do sąsiedniego pomieszczenia: — Chodźmy, pułkowniku. Spróbujecie win prosto z Vaksos, jedynego miejsca w całej Nionis, gdzie traktują ów trunek z czcią należytą i godnością. Wynik kuracji owej łatwy jest do przewidzenia.

Książę Grakk zwrócił swoją niepodzielną uwagę na nadchodzącego Rahimara.

— Mam też prywatną wieść od mego pana dla was, mości książę. — powiedział, marszcząc brwi. — Znacie, panie, Juliettę Aisdkar? — jego uśmiech stał się lodowaty, a oczy zwęziły się na podobieństwo szparek. — Jest u mego pana. — dodał po krótkiej pauzie.

Rahimar zatrzymał się w pół kroku, jego mięśnie stężały nagle. Wytężając całą cała swoją nieludzką wręcz siłę woli, Gudhrok kosztem ogromnego wysiłku zachował spokój. Chyba nawet nikt nie zauważył, że naczynia krwionośne w białkach jego oczu rozszerzyły się raptownie, nabiegając krwią; poza tym jednak nic, absolutnie nic nie wskazywało, jak wielkie wrażenie wywarło na nim samo wspomnienie tego nazwiska.

— Więcej rewelacji już ze sobą nie przynieśliście? — zapytał z wysiłkiem Gudhrok, zaciskając potężne dłonie w pięści. — To nazwisko zmarłej siedemnaście wiosen temu kobiety. Jakim sposobem mogłaby znaleźć się na dworze waszego pana?

Lailana zbladła, ręce złożyła bezsilnie na kolanach. Rzadko widywała Rahimara w tym stanie, ale słowa Grakka poruszyły ranę w jego sercu, która nigdy się nie zabliźniła, choć z wielką skutecznością to ukrywał. Nikt poza nią nie wiedział, ile znaczyła niegdyś dla księcia ta dziewczyna, i w jakim stopniu jej śmierć wpłynęła na dalsze losy sławnego pirata.

— Nie wiem, o co wam chodzi, książę. — powiedział z niezwykłą uprzejmością w głosie Grakk. — Słowa, które mówię, przekazać ci polecił mój pan. Powiedział, że reszty się już u niego dowiecie.

Widać było po przybyszu, że nie spodziewał się tak gwałtownej reakcji Rahimara. Patrzył na niego jednak martwo, bez jakichkolwiek uczuć na jego twarzy, jakby po prostu studiował jego reakcje. Uprzejmość nie wynikała z braku lęku.

Czarmistrz po prostu był zaskoczony. Naprawdę zaskoczony.

Ta konstatacja sprawiła, że Gudhrok złagodniał.

— Wierzę wam, mości książę. — wyszeptał.

A potem opadł na krzesło.

— Wszystko w porządku, panie? — zapytała Lailana.

Kiedy podniósł wzrok, Rahimar Gudhrok był znowu tym samym, uśmiechniętym, rozpogodzonym, krwawym piratem, jakim był przez większość wieczoru.

— Ależ oczywiście, pani. — odrzekł, patrząc jej prosto w oczy.

— Zatem cóż, Rahimarze, na nas będzie już pora. — odezwał się Sabur Onei. — Zda się, że to najlepszy moment, by opuścić to zgromadzenie. Do świtu czasu już niewiele, a tu spakować się trzeba i przygotować do podróży. Noc długa i bogata w niespodzianki za nami.

— Oczekiwać was będę z niecierpliwością — powiedział do niego Gudhrok.

Sabur wyszedł z pomieszczenia, uprzednio nakazawszy się Lailanie ubrać. Jego małżonka z ociąganiem ruszyła w stronę płaszcza, który pozostawiła na kołku wbitym w drzwi, obok odzienia innych gości.

Rahimar był już przy niej, pomagał założyć płaszcz. Nie uszło jednak uwagi nowo przybyłego, że coś tych dwoje łączy. Lailana pogładziła księcia po policzku, a on oparł dłoń na jej łopatce. Tylko przez mgnienie oka, ułamek sekundy. Grakk zmrużył oczy, ale nie wyrzekł ani słowa. To nie wyglądało na żaden przelotny romans, wręcz przeciwnie: nosiło znamiona głębszego uczucia. Czarmistrz zastanawiał się, jak udawało się im kryć przed jej mężem, przecież on dostrzegł natychmiast, co się dzieje, gdy tylko przekroczył próg izby.

— Wierzysz w to? — spytała szeptem.

Potrząsnął przecząco głową.

— Ja wiem, że umarła. — odszepnął. — Miałem ją na rękach, kiedy wydawała ostatnie tchnienie. Ja wiem.

— Wszystko w porządku? — spytała.

Powiodła oczami za jego spojrzeniem, patrzył w kierunku drzwi, jakby oczekując, że zaraz wejdzie przez nie jej małżonek.

— Przestań się nim przejmować! — szepnęła kobieta nagle rozzłoszczona. — Nie robimy nic złego!

Westchnął.

Ogromnym wysiłkiem woli trzymał ręce przy bokach, a ona mu mówi, że nie robią nic złego! Patrzył na nią, stojącą tak blisko niego i niemal jej nie widział, tak bardzo emocje okrywały mgłą jego pole widzenia. A jednak potrafił się opanować.

— Wszystko w porządku? — powtórzyła.

— Nie musisz się o mnie martwić, Lai. — uśmiechnął się łagodnie.

— Ależ ja pragnę martwić się o ciebie. — wyszeptała czule, mocno akcentując każdy wypowiadany wyraz.

Wyciągnęła rękę w górę i pogładziła jego brodę. Widział to w jej oczach. „Jesteś dla mnie wszystkim” — mówiły. Och, jakżeż ten świat jest okrutny!

— Do jutra, Lai. — wyszeptał Rahimar, czując, jak łza rośnie w kąciku jego oczu.

Lailana odsunęła się od niego i wyszła, a z twarzy pirata zniknął uśmiech, który na chwilę ją rozjaśnił. Znów stała się nieporuszona i mroczna, niby maska sceniczna, zimna i nieprzenikniona. Julietta Aisdkar, myślał.

Usiadł z powrotem, a Grakk oderwał się od rozmowy, prowadzonej ściszonym głosem z Ianem Orsenem.

— Zdaje się, żem gafę wielką popełnił. — rzekł z ociąganiem. — Nazwiskiem tym poruszenie wywołałem, którego nie pożądałem.

— Wiesz może, kim niewiasta owa była? — zapytał Gudhrok. — Powątpiewam. To córka Eiletha Giuadara. — wyjawił z zaskoczenia.

Grakk po raz pierwszy tego wieczora objawił jakieś uczucie; zaskoczyła go ta informacja. Lekko otworzył usta, a jego oczy rozszerzyły się nagle.

— Córka… Giuadara… Ale jakiż ma to związek z tobą?

Oczy Rahimara zwęziły się, a usta rozszerzyły się w szerokim uśmiechu. Umiał panować nad sobą, jak nikt inny.

— Wiedziałem, że zadasz to pytanie. Otóż widzisz, żoną moją miała się ona stać… Siedemnaście wiosen temu. Ja miałem być dziedzicem tronu Vaksos. Ale cóż, ktoś kiedyś uznał, żem niegodzien tego awansu. Zamordowano ją, na mych oczach, a winą obarczono mnie. Wciąż na Vaksos za mordercę uchodzę. Więc zamiar mam od zawsze, musisz wiedzieć, powrócić tam pewnego dnia i potwierdzić najgorsze plotki, jakie na mój temat rozgłaszano.

C z ę ś ć I

S e k r e t y

Trzeba zrobić wszystko, co jest w twojej mocy, by ochronić tych, co ci ufają i są za tobą.

A nawet o wiele, wiele więcej.

Kapitan Orsen I

Morze

Fale przelewały się raz po raz przez dolne pokłady Ptaka Oceanu, przestawiając sprzęty i rozplątując węzły. Statek parł do przodu poprzez wzburzone morze, podobnie jak dwanaście bliźniaczych jednostek za nim. Były potężne; budowano je z całych pni drzew, powiązanych smołą i przymocowanych do trwałej i lekkiej, drewniano-krystalowej konstrukcji szkieletowej, z której wyrastały niczym sekwoje potężne maszty odlane również z krystali, zdolne opierać się nawet największej burzy.

Ptak Oceanu wymknął się z zatoki Beheliam nieomal dwa lata temu, jako jeden z nielicznych z ogromnej pirackiej floty, która starła się tam z oddziałami shakowymi. Cała armada Rahimara, licząca sobie przeszło pięćset okrętów, przestała istnieć morze przykryło szczątki pod kilometrami czarnej wody zatoki. Największa bitwa morska w znanych dziejach Ninios zakończyła się ludobójstwem i katastrofą na niespotykaną dotąd skalę, a marzenia rzeszy ludzi o własnym, niepodległym państwie zostały zdruzgotane.

Młody blondyn z dystynkcjami kapitana na szarobrązowym kaftanie, idący poprzez górny pokłady ku przodowi okrętu nie mógł o tym nie pamiętać, kiedy patrzył na kłębiące się wzdłuż burty wodne. Zbliżali się do wrót Zatoki Beheliam, a on, jako marynarz, mógł patrząc na powierzchnię wody przed okrętem stwierdzić, w jakim miejscu się znajduje, lepiej od przyrządów pokładowych. Wkrótce przystanął i potarł dłonią rzadką, jasną bródkę; na jego drodze stał ów młodzieniec, którego poznał kilka dni wcześniej, kiedy przybył na naradę do voulthiańskiego domu Rahimara wraz ze swym ojcem, Thomarem Denthorem.

Po chwili namysłu postanowił jednak pójść dalej i zbliżył się do bladego jak ściana chłopaka:

— Widzę, że niebyt lubicie morze, Deilanie. — kapitan stanął tuż obok niego i teraz dopiero w pełni dostrzegł znamiona postępującej choroby morskiej. — To przechodzi. — powiedział łagodnie. — Przyzwyczaicie się do tego, a potem zniknie, gwarantuję. — jedną ręką objął niższego Deilana za ramiona, drugą zatoczył krąg w kierunku zachodnim i rzekł, aby odwrócić jego myśli od choroby: — Tam dopiero jest morze, wierzaj mi. Bezdenne, krańca pozbawione. Marynarze, co w tym kierunku płynęli, zaginęli, a większość z nich nigdy nie wróciła.

Tam jest też Rohkod, mój dom, pomyślał w duchu, ale na zewnątrz nie dał niczego po sobie znać. Wystarczyło, by spojrzał na delikatną, jeszcze nie tkniętą zarostem twarz chłopaka, dorównującą stopniem bladości śniegom północy, a nie potrafił już myśleć o swoich bolesnych przeżyciach. Zwykle mocny w gębie młodzieniec wbił wzrok w morze i nie odzywał się. Wielkie zielono-błękitne oczy, głęboko osadzone w szczupłej twarzy, pomiędzy jasnorudymi włosami, rozwiewanymi przez silny wiatr, wyrażały rozpacz, ale tez cała gamę innych uczuć, od gniewu po frustrację. A Ian nagle spostrzegł się, że wpatruje się w te oczy cokolwiek za długo, co wywołało u niego zrozumiałe rozdrażnienie. Nie pociągali go chłopcy; zacisnął usta w wąską kreskę i również zapatrzył się przed siebie.

Czuł ogromne zażenowanie, że tak trudno mu było oderwać wzrok.

— To ten pirat. — mruknął pod nosem Deilan. — On mnie w to wpakował.

Wysoki blondyn, o twarzy spalonej południowym słońcem, nie mógł powstrzymać się od okazania wesołości. Toż to szczur lądowy, pomyślał rozbawiony, jakaż delikatna buzia, blada jak płótno żaglowe przed farbowaniem, dziewczęce rączki. Młode to jeszcze, świata nie zna i próbuje je sobie tłumaczyć po swojemu, nie zawsze z sukcesem.

— Czy… czy macie małżonkę, jaśnie panie? — spytał nieśmiało Deilan, patrząc z dołu na twarz kapitana.

Kompletnie go to pytanie zwaliło z nóg; nie był przygotowany na nie, nie po tak krótkim okresie znajomości, kiedy ledwie z dwadzieścia słów ze sobą zamienili, i to tylko na oficjalnych spotkaniach, kiedy ich rozmowy wyłącznie spraw oficjalnych dotyczyły. Jednak nie zmieniało to w niczym faktu, że jego myśli zdryfowały w kierunku wspomnień, których nie chciał rozpamiętywać. Ból niezabliźnionej rany w duszy z niczym nie da się porównać; ale po dwóch latach Orsen nauczył się już, jak ma się z nim obchodzić. Zamknął oczy, odetchnął kilka razy głęboko, a kiedy je na powrót otworzył, znowu na jego twarzy pojawił się spokój. Skupił się na obcesowym pytaniu chłopca.

— Żaden to temat, by o nim teraz gadać; szybko ci dziecię, wrócił humor, przyznać trzeba. Ważniejsze sprawy na głowie teraz mamy, wspólnych wrogów, co ludzi tysiące ciemiężą. A jakiż tam ze mnie pan? Jam jest jeno prosty marynarz z Rohkod, co mnie wiatry tu przygnały morskie.

— Wybacz, nie chciałem być wścibski. — Deilan zaczerwienił się nagle, raptownie wciągając powietrze do płuc. — Jeno tak myślałem, że może… Ech, wybaczcie mi, kapitanie, myślałem, że może jakaś zażyłość nas łączy pośród tych obcych mi samych ludzi.

Słysząc usprawiedliwienia chłopaka, Orsen nie miał innej możliwości, jak tylko mu wybaczyć. Zresztą, może miał on nieco racji? Ile mógł mieć lat? Czternaście, piętnaście? Mógł się więc poczuć obco na wielkim okręcie, gdzie nikogo nie znał. Natychmiast łagodny uśmiech pojawił się na jego twarzy.

— Miałem niegdyś żonę. — powiedział spokojnie. — Dawno, dawno temu.

Dwa lata temu, dopowiadał sobie w duchu. I widział twarz Su w myślach — uśmiechała się do niego promiennie. Odpowiedział jej uśmiechem.

— To przykre być musi. — rzekł Deilan bezbarwnie. — Mi matka umarła zim cztery temu. — dodał z wahaniem, a potem znowu zaczął się usprawiedliwiać. — Matka to nie żona, wiem, ale…

— Ale strata to strata. — dokończył za niego Orsen w skupieniu. — Wiem doskonale.

Zmarszczył brwi, zaniepokojony. Gdzie się podział rezon tego chłopaka? Aż tak go choroba osłabiła? A może Deilan był bardziej chory, niż było to widać? Tak, czy owak, nie było mu dane długo się nad tym zastanawiać, bowiem tuż nad nimi rozległ się z górnego pokładu głos Lorda Aresa:

— Gdzieśmy zawędrowali, mości kapitanie? — krzyknął, przekrzykując szumiący w rejach wiatr. — Drugi dzień podróży dzisiaj mamy!

— Cypel Stag przed nami, Wasza Wysokość! — prędko odpowiedział kapitan. — Wrota Beheliam, mój panie. Zdradliwe to wody, pełne raf i podwodnych uskoków. Przed nami kolejne trzy tygodnie podróży. Lecz nasza droga łatwiejsza jest, zaręczam. — spojrzał z ukosa na Deilana. — Dla niektórych może nie. Ale tamci Góry Tavald przed sobą mają, moczary pod Tvalthem, puszcze wokół Domu Mędrców. Mogą stanąć u celu dużo później, niż my w Dormoth.

Deilan żachnął się, słysząc, iż ich podróż jest łatwiejsza. Zamruczał coś pod nosem, a potem popędził w dół, pod pokład. Nikt ani słowem nie skwitował jego nagłej niedyspozycji, wszyscy Dormothianie również obyci byli z morzem.

Zanim jednak Lord Ares mógł podjąć tak nagle przerwaną rozmowę, usłyszeli donośny krzyk marynarza, siedzącego na najwyższym maszcie. Człowiek ów sygnalizował niebezpieczeństwo. Orsen rzucił się ku dziobowi.

— Kwark mówi, że prąd wody jakowyś dostrzegł w oddali. Zbliża się do nas prędko. — powiedział młody chłopiec, który przybiegł do kapitana dolnym pokładem. — Jakie są rozkazy, kapitanie?

Orsen zastanawiał się chwilę. Podwodny prąd wody mógł oznaczać wiele rzeczy. Połowy z nich nie chciał nawet znać. A druga połowa mogła być śmiertelna.

— Niech Kwark do nas dołączy. — rozkazał. — Chcę od niego samego usłyszeć, cóż to za dziwo tam dostrzegł. Migiem! — jednocześnie wytężał wzrok, patrząc przed siebie i próbując własnymi zmysłami dociec, cóż to się dzieje.

Stary marynarz nie dał na siebie długo czekać; rozległ się przeraźliwy wizg, gdy jego ręce ześlizgiwały się po gładkiej, krystalowej powierzchni masztu. Moment później stał już obok swojego kapitana, czekając na jego pytania.

— Mów. — polecił Orsen.

Kwark wskazał na północ.

— Tam, panie. Wody szły na boki, jakby czymś szybkim rozcinane na pół. Tuż koło cypla, jakieś półtorej terni stąd. Jakby demon Sedsyra kogoś gonił, panie! — Kwark sugestywnymi gestami obrazował swoją opowieść. — Czy li to potwór morski, kapitanie? A może….

Orsen nie zdążył odpowiedzieć, gdyż dostrzegł na horyzoncie potężne pofałdowanie na powierzchni oceanu, z którego biła w górę i na boki spieniona woda morska. Rozbryzgi piany szły w górę na kilkanaście metrów. Kapitan wytężył wzrok, patrząc pod słońce. Coś tam płynęło, pod powierzchnią wody! Miał tylko jednego potencjalnego winowajcę w myślach. Tylko jedno zwierzę morskie mogło pędzić morzem z taką prędkością, choć akurat w Nionis nic nie mogło być pewne.

— To zwierzę… — powiedział częściowo do siebie, częściowo do marynarza. — To jeno wielkie zwierzę. Nie chodzi mu o nas, ledwie przekąski dla niego stanowimy. Znalazł się nam na drodze, ot co. Lecz nie wierzę, by to był przypadek… — podniósł głos: — Harpuny szykować! — wrzasnął do swoich ludzi. — Bez ociągania! Zaraz tu będzie! Ruszać się!

Na pokładzie Ptaka Oceanu i najbliższych vargów wybuchła gorączkowa krzątanina, nie mająca jednak nic wspólnego z paniką. Ci ludzie nawykli byli do niebezpieczeństw i milcząc szykowali się do kolejnego, bez słowa skargi. Słychać było donośne gwizdki oficerów i wykrzykiwane, a raczej wywrzaskiwane głośno rozkazy, krótkie, ale pełne treści. Orsen stał się nagle twardy i zdecydowany, zadziałała w nim adrenalina, wywołując napięcie i chęć działania. Patrzył okiem znawcy, jak jego ludzie wiążą sprzęty, wystawiają wielkie kołowroty z linami i mocują do nich długie drzewca harpunów. Praca szła z werwą, a on ją czujnym okiem doglądał.

— Proszę do kajut wracać, Lordzie. — rozkazał głosem nie znoszącym sprzeciwu, nawet na sędziwego Aresa nie spojrzawszy. Ten wycofał się bez słowa, szanując autorytet dowódcy, nawet takiego, który był ze trzy razy od niego młodszy.

— Potwór z ternię od nas! — meldował majtek, podbiegając co rusz do burty i zadzierając głowę. — Cypel Stag po prawej stronie!

Orsen kiwał głową. Rahimar Gudhrok doskonale przygotował go do tej roli. Mimo młodego wieku był w stanie udźwignąć dowodzenie cała flotą; w końcu uczył się od mistrza. Od kiedy ze dwadzieścia lat temu Rahimar przygarnął go pod swój dach, towarzyszył mu niemal w każdej wyprawie wojennej. Potwór morski, czy wroga armada — wszystko jedno. Trzeba coś zrobić, by ochronić ludzi, którzy ci ufają. Trzeba zrobić wszystko, co jest w twojej mocy, by ochronić tych, co ci ufają i za tobą stoją. A nawet o wiele, wiele więcej.

— Leć na rufę i trzymaj się czego! — huknął na majtka. — Wszyscy! Łapać się czego i nie puszczać! Raźno, raźno, zaraz nastąpi zderzenie!

Woda burzyła już tuż obok okrętu. Huk był ogłuszający, jakby nagle rozpętała się burza. Piana morska opadała na pokłady okrętów niby deszcz; w mgnieniu oka wszyscy byli kompletnie przemoczeni. Wir był coraz bliżej, najwyżej o pół terni od Ptaka Oceanu.

Orsen już nie czekał. Przeskoczył przez reling i spadł na niższy pokład, lądując na stopach delikatnie, jakby zeskoczył z dwu stopni schodów. Złapał naszykowany już dla niego harpun i czekał. Czekał cierpliwie, ledwie wstrzymując się przed ciśnięciem harpuna już w tej chwili. Musiał uzbroić się w cierpliwość, a rozszalałe dookoła wodne piekło wcale tego nie ułatwiało.

— Z Vaksos prezent! — splunął stojący tuż obok wielki, mocarny czarnoskóry marynarz. — Oni skierowali na nas tę bestię! — krzyknął, starając się przekrzyczeć straszliwy hałas nadpływającego stworzenia. — Muszą mieć konszachty z samym Sedsyrem, to z pewnością z Mrocznych Hal przybyło!

„Nonsens”! — pomyślał Orsen, ale nie chciał obrazić swojego wielkiego sternika. „to żywa istota!

Wiatr narastał, trzeba było się mocno trzymać burty. Halas nie pozwalał się już komunikować, a bryzgi piany oślepiały i nie pozwalały dostrzec, co się dzieje. Zimna woda morska smagała marynarzy z każdej strony. Już za późno było na jakiekolwiek rozkazy; każdy miał swoje własne doświadczenie i radzić sobie musiał na własną rękę. Orsen mógł tylko zaufać, że jego ludzie byli na tyle dobrze wyszkoleni, by podjąć właściwe decyzje. Ścisnął mocno drzewce harpuna, przytulając się jednocześnie do relingu. Woda zalewała go z góry, a sól morska szczypała w oczy. Stał jednak twardo, opierając się żywiołom, gotowy na wszystkie niespodzianki losu.

Wtedy zwarta, podwodna góra uderzyła w statek. Wstrząs był nie do opowiedzenia; statkiem zakołysało, jakby wpadł na zębatą rafę koralową albo mieliznę. Orsen i Khat równocześnie stracili równowagę, upadli, a kapitan rąbnął głową o drewniany słupek, wzmacniający burtę. Na moment pociemniało mu w oczach, lecz nacierająca wściekle woda nie pozwoliła mu zemdleć. Potwór morski, uderzywszy w okręt z prawego boku, począł się wynurzać; wkrótce Orsen ujrzał, jak z samego oka wiru wyłoniła się olbrzymia paszcza, okolona trzema rzędami ostrych jak brzytwa, długich na kilkanaście centymetrów zębisk.

Nawet się nad tym nie zastanawiając, Orsen zrobił użytek ze swego harpuna. Zerwał się gwałtownie na nogi i cisnął smukłe drzewce prosto w kipiel tam, gdzie przed momentem ujrzał szeregi groźnych zębów. Lina gwałtownie szarpnęła naprzód, parząc jego dłonie, a ostry kawałek metalu, którym zakończona była broń, pomknął ku swemu przeznaczeniu. Jednocześnie kątem oka ujrzał, jak stojący daleko na prawo stary Kwark, mistrz wielorybników, rzuca swój harpun, a potem pada na pokład, obalony siłą podmuchów wody i własnego rzutu. Ku cielsku potwora poszybowało naraz kilka krystalowych ostrzy, wbijając się z impetem w jego skórę. Stwór zawył, okręcił się w kółko i zanurzył z powrotem, targając za sobą liny, wciąż czepiające się harpunów.