Kosmiczna opowieść - Monika Zbolejn - ebook

Kosmiczna opowieść ebook

Monika Zbolejn

0,0

Opis

Pełna humoru historia o sile przyjaźni i wyznawanych wartościach, które łączą nie tylko ludzi. Odwieczna walka dobra ze złem trwa nie tylko na Ziemi, ale także we wszechświecie. Każdy z nas zadaje sobie pytanie dokąd zmierzamy i co nas tam prowadzi. Jak będzie w przyszłości wyglądało życie na Ziemi tak jak na wspaniałym Aurycie czy na niewolniczej Zenekke, do czego nam bliżej?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 135

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Monika Zbolejn

Kosmiczna Opowieść

© Monika Zbolejn, 2016

Pełna humoru historia o sile przyjaźni i wyznawanych wartościach, które łączą nie tylko ludzi. Odwieczna walka dobra ze złem trwa nie tylko na Ziemi, ale także we wszechświecie. Każdy z nas zadaje sobie pytanie dokąd zmierzamy i co nas tam prowadzi. Jak będzie w przyszłości wyglądało życie na Ziemi tak jak na wspaniałym Aurycie czy na niewolniczej Zenekke, do czego nam bliżej?

ISBN 978-83-8104-426-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział I

To był piękny jesienny poranek. Słońce świeciło dosyć jasno jak na tę porę roku, przepuszczając nieliczne promienie między ciemnymi konarami drzew i pożółkłymi liśćmi. Ostatkiem sił, kosmykami ciepła próbowało dosięgnąć jak najdalszych miejsc.

Pan Emanuel stąpał ciężkim, powolnym krokiem po swych dębowych schodach starając się jak najszybciej dotrzeć do kuchni, gdzie niezwłocznie nastawił czajnik na poranną czarną kawę. Wykonał kilka telefonów, jeden po drugim. Rozmawiał krótko, w niezrozumiałym i trudnym w wymowie języku.

Jego kot, rudo biały dachowiec ocierał się od progu o gołe kostki swojego Pana, mrucząc przy tym od niechcenia wyraźnie liczył na śniadanie.

— Jak się masz Lucky? — zawołał cicho starszy Pan.

Jedną ręką pogładził kota po głowie, drugą nasypał mu do stojącej na podłodze miseczki, garść suchej kociej karmy. Po kuchni roznosił się wysoki dźwięk gwizdka, osadzonego na czajniku pełnym gotującej się wody. Posiwiały już mężczyzna zalał wrzątkiem stojący na stole porcelanowy biały kubek, a zapach kawy wypełnił całe pomieszczenie.

Siadł przy stole z kubkiem w ręku, a jego oczy skierowały się na idących chodnikiem dwóch chłopców, których widział dosyć wyraźnie przez swoje okno w kuchni. Spierali się o coś, żywiołowo dyskutując zmierzali w stronę przystanku autobusu szkolnego. Jeden z nich to syn sąsiadów Max uprzejmy, ale rezolutny dwunastolatek. Sprowadził się na Long Island wraz z rodzicami i siedmioletnią siostrą jakieś trzy lata temu. Drugi to Will kuzyn Maxa. Brooklyn leżący w zachodniej części Nowego Jorku zwany przez Amerykanów i nie tylko Hrabstwem Kings, posiadający w sąsiedztwie wiele parków, był zdaniem Pana Emanuela najodpowiedniejszym miejscem dla emerytowanego maklera giełdowego. Mógł korzystać z uroków zieleni, a jednocześnie czuć nadal zapach Wall Street, który unosił się gdy obserwował mieszkających w pobliżu, wciąż spieszących się finansistów, bankierów. Znał ten ciągły wyścig z czasem, z jednej strony znienawidzony z drugiej zaś sprawiający, że krew szybciej krąży w żyłach, a pragnienie życia intensywnieje w źrenicach i sercu.

Odetchnął ciężko i odstawił przed chwilą starannie umyty pomarszczonymi dłońmi biały kubek po porannej kawie.

— Czas na spacer Lucky, ja idę, a ty oczywiście zostajesz kocie. Chyba, że też miałbyś ochotę co stary towarzyszu? Jednak, nie. — Staruszek uśmiechając się założył płaszcz i wyszedł powoli zamykając za sobą drzwi.

W szkole, do której chodzili chłopcy Max i Will dzień ten nie różnił się od pozostałych. Poza małym wyjątkiem, był to dzień poprzedzający jedno z najważniejszych Świąt w USA, Święto Dziękczynienia. Nauczyciele nie zadali z tego powodu zbyt wiele prac domowych.

Chłopcy mieli jedynie do napisania wypracowanie na temat: Jak spędziłem Święto Dziękczynienia w mojej rodzinie.

Nuda — pomyślał Max, pakując powoli swoje przybory do plecaka.

Najchętniej napisałby jak obchodzą Święto Dziękczynienia istoty pozaziemskie.Zastanowił się nad tym dłuższą chwilę, czy na pewno istnieją takie istoty i czy obchodzą święta? Do tej pory wierzył, że tak jest, że istnieją oczywiście.

Czy istoty z innej planety obchodzą jakiekolwiek święta, kto wie? Przecież wszechświat jest ogromny, nieskończony — snuł wyobrażenia. ”Statystycznie nie możliwe jest żebyśmy byli we wszechświecie sami.” Mówił tak jego tata Jon Baster były pracownik Rządu przeniesiony z Waszyngtonu do Nowego Jorku.

— To już rok jak zaginął — wyszeptał i zasmucił się dwunastolatek.

Dzwonek wytrącił chłopca z zadumy.

Na korytarzu szum i harmider sprawiały, że nie mógł zebrać myśli.

— Will! — zawołał z całych sił swojego kuzyna. — Will, tutaj, czekam na ciebie!

— Już pędzę. Twoja mama już jest? — odpowiedział wesoły rówieśnik o ciemnych oczach i włosach.

— Nie wiem, miała czekać przed szkołą — usłyszał w odpowiedzi.

Obaj chłopcy wybiegli przed szkołę rozglądając się za granatowym, terenowym autem.

— Jest — wskazał palcem Max.

Wsiedli do zaparkowanego samochodu, w którym za kierownicą siedziała matka Maxa, a z tyłu Magge, jego młodsza siostra.

— Hej mamo, hej Magge — przywitał się Max.

— Cześć Ciociu, cześć mała — rzucił na biegu Will, mocno zamykając drzwi samochodu ciotki.

— Nie jestem mała — wycedziła przez zęby dziewczynka.

— Cześć chłopcy! Will twój tata dobije do nas jutro, przyleci porannym lotem.

— Coś się stało? — Will spojrzał wymownie na swoją ciotkę, był przygotowany na każą odpowiedź. W ciągu jednej sekundy miał wrażenie, że zrobiło mu się zimno i gorąco na zmianę.

— Nie. Oczywiście, że nic. Ma pracę, skończy późno. Co roku spędzamy Święto Dziękczynienia na Florydzie u waszych dziadków i w tym też tak będzie. Twój tata na pewno do nas przyleci nic się nie martw! — Anna Baster uśmiechnęła się i spojrzała swym ciepłym, znanym im wzrokiem.

— Pasy zapięte? To ruszamy — powiedziała wrzucając bieg. — Mamy mało czasu więc nie zajeżdżamy do domu. Wasze rzeczy, które wczoraj spakowaliście są już w bagażniku.

— Okey — odpowiedziała niemalże chórem cała trójka.

Na lotnisku pomimo tłumów pasażerów i kolejek odprawa przebiegła sprawnie i cała czwórka znalazła się na swych miejscach w samolocie lecącym na Florydę. Każdy szybko znalazł sobie jakieś zajęcie dla zabicia czasu.

Anna patrzyła w dal przez niewielką szybę po swojej prawej stronie, lecz myślami była zupełnie gdzie indziej. Myślała o swoim mężu, nie otrzymała o nim wieści do dziś. Powiedziano jej, że zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Jak ma to rozumieć, czy on w ogóle żyje? Zadręczała się pytaniami. Myślała o chwilach, które spędzali razem. O świętach, urodzinach i codziennych dniach, które mijały zbyt szybko, żeby można było zrozumieć jak były ważne gdy trwały.

Dopiero kiedy kogoś tracisz jesteś w stanie zrozumieć ile dla Ciebie znaczył — pomyślała. Teraz była tego pewna.

Poznali się z Jonem na studiach. Obydwoje studiowali w Cambridge. Zakochali się w sobie po pierwszym tańcu. On wysoki ciemnooki blondyn, ona smukła szatynka o niebieskich oczach. Max oczy odziedziczył właśnie po matce, ale twarz miał podobną do ojca. Po studiach obydwoje otrzymali pracę w Waszyngtonie, on jako urzędnik państwowy, ona doradca w jednym z komercyjnych banków. Nigdy do końca nie wiedziała czym tak naprawdę zajmował się jej mąż.

Na szczegółowe pytania odpowiadał dyplomatycznie i migająco ”Lepiej dla Ciebie Aniu, żebyś nie wiedziała o pewnych sprawach”. Zdanie to kończył zawsze pocałunkiem w policzek. „Zależy mi na was i zawsze będę was chronił” — słyszała dźwięk jego słów w tyle głowy.

Po przeniesieniu Jona do Nowego Jorku ona także musiała wystąpić o to samo u swojego pracodawcy. Przeprowadzili się trzy lata temu, mieszkał tu już wcześniej brat Jona Douglas, sam z jedynym synem Willem rówieśnikiem Maxa. Douglas rok wcześniej stracił żonę w wypadku samochodowym. Postanowili z Jonem posłać Maxa i Magge do tej samej szkoły, do której uczęszczał Will i nie żałowała tej decyzji. Uważała, że to dobra szkoła, a kuzyni zawsze będą mogli na siebie liczyć. Anna zasnęła zmęczona swoimi przemyśleniami.

— Proszę zapiąć pasy i przygotować się do lądowania — zbudził ją głos obsługi.

Na Florydzie jak zwykle kiedy tu była, słońce świeciło z dużą onieśmielającą dawką energii. Ernest i Babette powitali ich jak co roku na lotnisku. Ernest to wysoki, ciemnooki starszy mężczyzna, wysportowany jak na swój wiek. Babette rudowłosa, szczupła, postrzegana zazwyczaj jako sympatyczna kobieta. Zawsze ubrana w jasnych kolorach i w butach na wysokim obcasie. Babette była młodsza od Ernesta. Anna nigdy nie pytała o to, ale z czasem ta różnica wieku była coraz bardziej widoczna.

— Witajcie kochani, moje ukochane wnusie — rzuciła się z pocałunkami i rozchylonymi ramionami Babette.

— Will, ale ty wyrosłeś. Max też, który z was jest teraz wyższy? — żartował witający się z wnukami dziadek.

— A gdzie nasza kochana wnuczka? Jest, coraz piękniejsza. Cała mama –dodała Babette, spoglądając z wesołą miną na Annę.

— Dziękuję. My też bardzo się cieszymy, że was wreszcie widzimy. Prawda dzieci? — Anna przywitała się z teściami.

Następnego dnia wszyscy wstali wcześnie, w rodzinnej atmosferze zjedli śniadanie. Babette, Anna i Magge zostały w domu aby zacząć przygotować świąteczną kolację, a Ernest z chłopcami pojechali na lotnisko odebrać Douglasa, ojca Willa, który miał przylecieć porannym lotem z Nowego Jorku.

Na lotnisku męska delegacja przywitała się ze spóźnionym członkiem rodziny, po czym wsiedli wszyscy razem do samochodu dziadka i ruszyli.

— Co teraz chłopcy? Zapowiada się chyba męskie przedpołudnie. — Ernest uśmiechnął się do Douglasa i rzucił pytające spojrzenie siedzącym z tyłu wnukom.

— Proponuję lody i kręgle, co wy na to? — kontynuował Ernest.

— Tato, a dziewczyny same sobie poradzą, nie trzeba im pomóc? — zapytał Douglas.

— Wszystko jest prawie gotowe synku, wczoraj osobiście faszerowałem indyka. Mama wstawi go do piekarnika żeby się upiekł, a co do sałatek ja się nie wtrącam. Wiesz przecież, że twoja matka jest w tym mistrzynią i nikomu nie pozwala zamieszać w swoim półmisku. Stół nakryjemy jak wrócimy, tak umówiliśmy się z Babette.

— Dobrze, więc kręgle — powtórzył propozycję Will.

Cała czwórka uśmiechnęła się jak do rodzinnego zdjęcia, tyle tylko, że był to uśmiech zupełnie naturalny, nie wymuszony. Rodzina ta bowiem bardzo się kochała i umiała sobie nawzajem to okazywać co nie zdarza się zbyt często.

W kręgielni męskie grono bawiło się znakomicie, odzwierciedlały to także ich nastroje. Oczywiście dziadek Ernest był niepokonany. Uczył Willa i Maxa jak prawidłowo chwycić kulę i wykonać rzut na maksymalną ilość punktów. Douglas miał trochę inną technikę od swojego ojca, ale radził sobie równie imponująco. Zaplanowany czas minął wszystkim niespostrzeżenie, jak zawsze kiedy zabawa jest udana.

Kiedy wrócili do domu stół był już prawie przygotowany do kolacji, zastawiony półmiskami z jedzeniem, a od progu unosił się zapach pieczonego mięsa.

— Babette miałaś poczekać na nas z nakrywaniem stołu. Jesteście niesamowite dziewczyny — powiedział Ernest podszytym wyrzutami sumienia tonem. Douglas potakująco kiwał mu głową.

— Ależ zostawiłyśmy coś i dla was moi drodzy chłopcy — odpowiedziała z uśmiechem Anna — Will i Max rozłóżcie talerze i sztućce na stole, wcześniej umyjcie proszę ręce. Wujek Douglas pewnie chce się odświeżyć i przebrać po podróży — dodała nie gubiąc uśmiechu na twarzy.

— Erneście sprawdź proszę indyka — zawołała z kuchni Babette.

Udała się tam po kolejne pełne naczynie, tym razem były to tłuczone słodkie ziemniaki. Po wykonaniu wszystkich prac i przygotowań, wszyscy zasiedli wreszcie do suto zastawionego i starannie nakrytego stołu.

— Wspaniale to wszystko wygląda. — Max przełykał ślinę patrząc na stół.

— Postarałyście się. — Ernest nie krył zadowolenia, siadł przy stole zacierając ręce.

— Jak co roku dziewczyny i w tym także jest perfekcyjnie — powiedział Douglas, próbując przypodobać się żeńskiej części rodziny.

— Panie pobłogosław te dary, które mamy szczęście spożywać i naszą rodzinę. Obdarz nas zdrowiem i spraw, ażeby nasz syn Jon odnalazł drogę do domu. Wierzymy, że nadal żyje i będziemy mogli jeszcze go ujrzeć. — Ernest zakończył modlitwę i podniósł w górę lekko opartą na złożonych dłoniach głowę.

Babette cichutko zaszlochała, a Anna miała błyszczące od łez oczy. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

— Douglasie czy mógłbyś pokroić indyka? — poprosiła po krótkiej chwili Babette.

Mężczyzna pokiwał głową, po czym głośno odsunął krzesło i zabrał się za porcjowanie upieczonego na złoty kolor drobiu. Zaczęli jeść, a atmosfera zmieniła się na cieplejszą i zgoła weselszą gdzie niespostrzeżenie upłynął im tak cały wieczór.

— Późno już — Anna spojrzała na zegarek. — Kończcie proszę deser dzieci i do łóżek. Jutro będziecie mogli nacieszyć się jeszcze towarzystwem babci i dziadka. Mamy przecież cały weekend — dodała.

Dzieci zjadły ostatnią porcję upieczonej przez ich babkę szarlotki. Podziękowały za kolację, pocałowały na dobranoc każdego z domowników i na prośbę matki udały do swych sypialni.

— Dobrze je wychowałaś. — Babette pogładziła rękę Anny i uśmiechnęła się do niej ciepło — nie wymarzyłabym sobie lepszej synowej wiesz o tym?

— Nie pozwalasz mi o tym zapomnieć i bardzo Ci za to dziękuję. Kto ma ochotę na kieliszek winna? — zapytała Anna i pocałowała Babette w policzek wstając po butelkę.

Max kręcił się na łóżku długo nie mogąc zasnąć. Był przyzwyczajony do własnego i za każdym razem kiedy musiał spać gdzieś poza domem, miał to samo uczucie. Nie łatwe właściwie do określenia, ale powodowało wciąż tą samą trudność, iż nie mógł zasnąć od razu po przyłożeniu głowy do poduszki jak to zazwyczaj bywało w jego rodzinnym domu. Kiedy wreszcie zasypiał, jakieś jasne światło, które wpadało przez okno zamigało na jego twarzy. Pojawiało się i znikało. Otworzył oczy, zerwał się z tapczanu i podszedł do okna. Za chwilę owe tajemnicze światło pojawiło się znowu, tym razem zaświeciło mniej intensywnie, ale można było wyraźnie dostrzec kierunek, z którego dobiegało.

— Will, Will — szeptał i intensywnie potrząsał kuzynem Max.

Will otworzył szeroko oczy, przez sekundę wyglądał jakby nie bardzo wiedział gdzie jest i co się dzieje, po czym zerwał się do pozycji siedzącej.

— Zwariowałeś! Coś się stało, czemu mnie budzisz w nocy?

— Zobacz, coś tam jest. W lasku za domem świeci się jakieś dziwne jasne światło, czasami zmienia kolory. Co to może być?

— Nie wiem i chyba nie jestem aż tak ciekawy, żeby to sprawdzać. Śpij! — Will położył się i obrócił na bok plecami do kuzyna.

— Podejdziemy cicho, nikt nas nie zauważy. Nie zasnę jak nie sprawdzę co to jest — mówiąc to Max miał już naciągnięte w połowie jeansy i wkładał właśnie bluzę z kapturem.

— Chyba naprawdę zwariowałeś, może nie zaśniesz, bo już nie wrócisz — mówiąc to chłopiec zerwał się z pozycji leżącej do siedzącej. — Kto spotyka się w nocy w lesie? Jasne przecież, że ktoś kto unika światła dnia i wścibskich oczu. To raczej nie może być nic legalnego, a na pewno nic bezpiecznego. Max proszę Cię, nie choć nigdzie sam.

— Nie pójdę sam, bo pójdziesz ze mną.

— Co? — Will otworzył szeroko oczy i buzię ze zdziwienia, ale Maxa już nie było w pokoju. Chwycił więc leżące na krześle ubranie i założył je w czasie schodzenia po schodach.

Kuzyna dogonił na dole pod drzwiami wejściowymi, gdy tamten kończył wiązać buty. Zamek szczęknął głucho dwa razy i obydwaj wyszli na zewnątrz. Było ciemno, a ciepły przyjemny wiatr przeczesał im czupryny.

— To było tam — pokazał Max. Nie oglądając się za siebie ruszył w kierunku, w którym widział owe tajemnicze światło.

— Czekaj na mnie. Musimy być ostrożni, będziemy zachowywać się cicho i trzymać bezpieczny dystans, obiecaj! — Will zagrodził na chwilę drogę Maxowi.

— Jasne, przecież chcę tylko zobaczyć co to jest. Nie widziałem nigdy takich dziwnych świateł — ze spokojem odpowiedział Max.

— Jak zwykle, twoja ciekawość wpakuje nas kiedyś w kłopoty. — Will był zdecydowanie mniej spokojny.

— Wyluzuj, jak na razie nie wpakowałem nas w żadne kłopoty, a sam przyznałeś, że odkąd mieszkam w Nowym Jorku to się nie nudzisz.

— To był sarkazm.

— Co?

— Nie ważne. Zaraz wchodzimy do lasu, bądźmy ostrożni, bardzo Cię proszę Stary…

— OK.

Przez chwilę przedzierali się przez zieloną gęstwinę. Ciemność, leśne odgłosy i pękające od czasu do czasu suche gałązki sprawiały, że włoski jeżyły im się na ciele, ale konsekwentnie krok za krokiem szli naprzód.

— Stój, coś chyba widzę — powiedział Will i wciągnął Maxa za grube drzewo, gdy tamten patrzył pod nogi.

Obydwaj oniemieli. Około trzystu metrów przed nimi, przysłonięta krzakami stała maszyna o dziwnym eliptycznym kształcie, delikatnie oświetlona ciemnoniebieskim światłem.

— Co to jest? — Will spojrzał na kuzyna.

— Nie wiem, ale bardzo chcę się tego dowiedzieć — odpowiedział mu Max.

— Cicho, chyba ktoś tu idzie — wydukał znieruchomiały Will.

— Tak, ktoś tam jest, ale nie idą w naszym kierunku. Zobacz idą w tamtą stronę — sprostował Max wskazując palcem.

— Czy to na pewno są ludzie? Wyglądają jakoś dziwnie. O kurde, Staryyy to nie są ludzie! — Will wydał przerażający i jednocześnie najbardziej cichy dźwięk jaki potrafił.

— Zauważyłem to już wcześniej, ale nie chciałem cię straszyć. Postaraj się być ciszej.

— Może to ludzie tylko tak dziwnie przebrani cooo, Max?

— Cicho bądź Will, bo nas usłyszą.

— Max zobaczyłeś co chciałeś, wracajmy.

— Nie, co z tobą? Taka okazja trafia się raz w życiu. Musimy zobaczyć coś więcej. Zresztą, odchodzą gdzieś więc możemy podejść bliżej i przyjrzeć się tej maszynie. Chcę ją zobaczyć z bliska, chodź! — Max ruszył powoli i cicho w kierunku niezidentyfikowanego obiektu.

Will zawahał się chwilę, ale też podszedł do przodu. Ciekawość i strach przed pozostaniem sam na sam z nie wiadomo czym wygrały z niezdecydowaniem. Zatrzymali się za dużymi krzakami, jakieś pięć metrów od celu. Z bliska tajemnicza maszyna wyglądała bardziej okazale. Zdawała się być wykonana z ciemnoszarej stali o masywnej konstrukcji i jajowatym kształcie z osadzonymi na krawędziach różnej wielkości światłami. Nie było na niej żadnych okien, natomiast na dole znajdował się okrągły otwór, który tworzył silną sugestię, że to może być wejście.

— Co sądzisz, to jakieś wojskowe ćwiczenia czy może statek kosmiczny? — zapytał Max.

— Nie widziałem nigdy czegoś takiego na Ziemi, ale chyba jako dwunastolatek mogę nie wiedzieć o takich rzeczach nawet jeśli na Ziemi są, prawda?! Nie odczuwam potrzeby poszerzenia swojej wiedzy na ten temat przez doświadczenie. Czy możemy już wrócić, zaczynam naprawdę się bać!? — Will odreagował lęk słowotokiem wypowiedzianym na bezdechu.

— Tak zaraz wracamy, ale czuję, że będę żałował do końca życia jeśli tam nie zajrzę. Wejście jest otwarte i nikogo nie ma. — Max odwrócił głowę w kierunku kuzyna, chcąc zobaczyć jego reakcję.

— Czuję, że będę żałował jeśli Ci na to pozwolę — odpowiedział już mocno zdenerwowany całą sytuacją, z całą pewnością przymuszony do nocnej wycieczki dwunastolatek.

— Ubezpieczaj mnie. Masz swoją komórkę? — Max spojrzał pytająco na Willa, nic nie robiąc sobie z jego sprzeciwiającego się zachowania.

— Oczywiście, że mam. Usłyszał w odpowiedzi.

— Więc gdyby wrócili, puszczasz mi sygnał, tylko żebym miał czas wyjść. Puść strzałkę jak tylko ich zobaczysz albo usłyszysz — kontynuował — będę za jakieś dwie trzy minuty, tylko rzucę okiem jak to wygląda w środku. OK?

Mówiąc to Max ruszył przed siebie i zniknął w niewielkim otworze ogromnej maszyny, zanim Will zdążył otworzyć usta.

Przez chwilę po wejściu, chłopiec poczuł, że otwór robi się wąski. W pewnym momencie całe jego ciało zostało pokryte grubą warstwą maziowatej substancji o konsystencji półstałego kauczuku. Wystraszył się, ale pamiętał, że powinien być cicho, poza tym nie sprawiło mu to żadnego uszczerbku, bólu ani nie było nie przyjemne. Gumowata substancja zaczęła tworzyć małą bańkę wokół jego postaci. Ze zdziwieniem spostrzegł, że może w niej swobodnie oddychać, tak jak przed chwilą na zewnątrz w lesie. Mógł także swobodnie się poruszać ponieważ na dole przybrała ona kształt jego nóg. Chwilę potem, znalazł się w przestronnym i oświetlonym pomieszczeniu, przypominającym modernistyczny salon z kilkoma okrągłymi drzwiami w ścianie. W pomieszczeniu tym znajdowało się sześć pomarańczowych, wysokich foteli o ergonomicznych dla ludzkiej postury kształtach i długa ława z przezroczystego materiału w podłużnym kształcie elipsy. Podszedł bliżej aby dokładnie przyjrzeć się temu co tu zastał. Zapomniał zupełnie, że ma na sobie bańkę, która była tak lekka, przezroczysta i w zasadzie łatwo dawała o sobie zapomnieć. Zwłaszcza w tak mocno emocjonującej sytuacji, w której znalazł się aktualnie dwunastolatek. Spoczął na jednym z foteli i spostrzegł, że bańka zmieniła kształt. Elastycznie dopasowała się do siedzącego chłopca.

— Ale Czad!

Nie wytrzymał i wydał cichy okrzyk, po czym sam siebie zganił w myślach i ukradkiem rozejrzał się dookoła, czy aby na pewno nikogo tu nie ma. Dotknął ławy, był zaskoczony gdyż mógł dotykać tak jakby nie było nic pomiędzy palcami, a blatem ławy. Odczuwanie dotyku było zupełnie naturalne.

Will, który został sam w lesie na czatach zaczynał się powoli niepokoić, nerwowo zerkając na zegarek w telefonie. Max miał wrócić za dwie, trzy minuty, a nie było go już dwanaście minut. Zadecydował, że pójdzie za nim i pospieszy kuzyna. Przy okazji sam rzuci okiem na statek kosmiczny, oczywiście jeśli to jest statek kosmiczny, bo do końca nie dowierzał, że może tak właśnie być. Rozejrzał się badawczo wokół i zniknął w okrągłym otworze podejrzanego pojazdu. Jego również zaskoczyła gumowata substancja, która podobnie jak poprzednio utworzyła przezroczysta bańkę wokół ciała. Z rozpędem, oszołomiony wpadł do pomieszczenia gdzie znajdował się już jego kuzyn, który był jednocześnie jego najlepszym przyjacielem. Jedynym przyjacielem jakiego miał, pomyślał właśnie chłopiec, co usprawiedliwiało go choć częściowo przed samym sobą, za zachowanie według niego karygodnie nieodpowiedzialne.

Max usłyszał, że ktoś wchodzi, zerwał się szybko na równe nogi i schował za pierwszym z foteli.

— To ty Will? Miałeś czekać! — zawołał, gdy tylko rozpoznał wchodzącego chłopca.

— Ty miałeś być za dwie, trzy minuty, a minęło już piętnaście — odpowiedział wściekły Will.

— OK. Zobacz… rozejrzyj się… — z wrażenia nie mógł skończyć zdania.

Widzę, że ciebie też dopadła bania guma. Wiesz, że wszystko przez nią czuć.

— Jasne, a może mi powiesz jak się tego pozbyć. Czy jeszcze na to nie wpadłeś, skoro masz to nadal na sobie?

— Nie wiem, ale bania jest nie groźna. Na zewnątrz może jakoś to z siebie zedrzemy. Skoro już tu jesteś powiedz, które drzwi otworzyć, bo zastanawiałem się właśnie nad tym, zanim wyskoczyłeś mi z wejścia niczym królik z kapelusza.

— Żadne! Wychodzimy — oświadczył stanowczym tonem Will — nie mogąc przez chwilę prosto stanąć na własnych nogach.

— Zanim wszedłeś tu do środka, sprawdziłeś czy nie wracają? — zapytał Max.

— No tak!

— No to mamy trochę czasu.

— Nikogo tam nie było, ale zaraz mogą przecież wrócić!

Gdy tylko Will wypowiedział te słowa zmienił się na twarzy. Wskazującym palcem pokazał na pierwsze z okrągłych drzwi i w tej samej sekundzie wskoczył za jeden z foteli. Max widząc co się dzieje zrobił to samo. Białe, okrągłe drzwi otwierały się powoli, a z za nich wynurzała się wysoka, smukła i ubrana w ciemne kolory postać. Chłopcy choć nie widzieli zbyt dokładnie wychodzącej osoby, zadrżeli ze strachu, ponieważ ona mogła ich dostrzec.

Drzwi zamknęły się, a tajemnicza postać zniknęła w otworze wejściowym, którym kuzyni dostali się do środka.

— Zwiewamy — przyciszony, ale przerażony głos Willa świdrował ucho Maxa, który znalazł się obok niego.

— Dobra, kto pierwszy do wyjścia — wyszeptał Max.

Nagle usłyszeli zbliżające się dziwne glosy, brzmiały jak rozmowa, ale nie była po angielsku. Nie przypominała też innych języków, które znali choćby trochę.

— Może to któryś z języków wschodniej Europy, podobno brzmią dziwnie — powiedział Max gdy głosy nagle przycichły. Will zrobił dziwną minę.

Głosy zbliżały się w kierunku wejścia, więc chłopcy musieli szybko podjąć decyzję co zrobić.

— Które?

— Drugie.

Max szybkim ruchem otworzył drugie od lewej, białe i okrągłe drzwi jak przed chwilą zadecydował. Ich oczom ukazało się przestronne pomieszczenie. Panował w nim półmrok, a rozświetlało go kilkadziesiąt kolorowych światełek, umieszczonych w różnych miejscach. Najwięcej było na półokrągłym, przezroczystym pulpicie przylegającym do równie przezroczystej i wyokrąglonej na zewnątrz ściany. W podłogę wmontowane były duże ciemne fotele, które wyglądały na bardzo wygodne.

— Kokpit — wypowiadając jednocześnie spojrzeli na siebie, potem pospiesznie zamknęli drzwi.

Ponieważ wiedzieli, że mają już niewiele czasu na decyzję, otworzyli następne drzwi i wskoczyli do środka. Tu również panował półmrok, był to wąski korytarz. Bez zastanowienia ruszyli do przodu otwierając następne okrągłe drzwi, z ciekawością co za nimi zobaczą. Oczom ich ukazał się niewielki pokój bez okien. Po obydwu bocznych ścianach od podłogi do sufitu wmontowane były grube kołki srebrnego koloru, na których wisiały drobno utkane siatki o tym samym kolorze. Widok bardzo przypominał zawieszone hamaki, jednak takiego hamaku jeszcze nie widzieli. Ściana naprzeciwko wejścia wyglądała jak zabudowana kilkoma prostokątnymi szafkami. Patrząc na siebie, bez słowa podbiegli do szafek na dole.

— Zmieścimy się? — zapytał Max.

— Raczej tak, są duże. Nie zamykaj. Celowo nie domknąłem też drzwi do tego pomieszczenia. Jeśli zostawimy też uchylone drzwiczki od szafek, będziemy słyszeli czy oni nadal są w tej sali konferencyjnej, czy co to było. Plan jest taki — kontynuował — jak wejdą w któreś z pozostałych drzwi to ruszamy do wyjścia — wyrecytował na bezdechu Will.

— Dobra — odpowiedział mu równie zdyszany Max.

Po kilku minutach nastała cisza. Chłopcy wyjrzeli z dolnych szafek i jednocześnie bez słowa na palcach stóp, ale spiesząc się zarazem, opuścili pomieszczenie, które zdawało się być małą sypialnią lub pokojem na odpoczynek. Gdy byli już przy wyjściu okazało się nagle, że właz jest zablokowany. Nie mogli go otworzyć choć próbowali obydwaj z całych sił.

— Co teraz? — zabrzmiał rozgoryczony głos Maxa.

— Rozpłakałbym się, ale mam już dwanaście lat więc chyba nie wypada — wycedził przez zęby Will.

— Widzę, że humor cię nie opuścił, mnie wręcz przeciwnie wiesz.

— A co mam Ci powiedzieć. Ty nas w to wpakowałeś. Wiedziałem, że ta twoją ciekawość kiedyś źle się dla nas skończy! — złość Willa przybierała na sile. Zawsze kiedy był bardzo zdenerwowany mięśnie po obu stronach jego żuchwy pulsowały, ponieważ chłopiec zagryzał nerwowo zęby.

— Moja ciekawość. Trzeba było czekać na zewnątrz jak prosiłem, zdążyłbym już dawno wyjść, gdybyś tu nie właził — Max odparł zarzuty.

— Jasne! jak zwykle zwalasz winę na mnie… — Will rozejrzał się nerwowo. — Chodźmy z powrotem do szafek zanim nas ktoś tu zobaczy lub usłyszy, no i musimy się uspokoić.

Nabrał powietrza na długim wdechu i wypuścił na jeszcze dłuższym wydechu, poklepał lekko po plecach przyjaciela.

— Dobra chodźmy — zgodził się z nim Max.

— Tam wspólnie postaramy się coś wymyślić. Choć sytuacja wydaje się patowa — wyszeptał bezsilnie kręcąc głową Will.

Obaj wrócili do pomieszczenia, z którego przed chwilą wyszli. Bez słowa powoli wczołgali się do najniższych szafek. Miejsca było w nich dosyć sporo. Szafki były jakby celowo zaprojektowane na dwunastoletnich chłopców, gdyż mogli oni przebywać w nich w pozycji półsiedzącej, która okazała się zbyt mało niewygodna aby nie zdołali w niej zasnąć, nadal obrażenie na siebie nawzajem.