Arcykapłan - Damian Ryszka - ebook

Arcykapłan ebook

Damian Ryszka

0,0

Opis

Główny bohater, Tacjusz wraz z bratem bliźniakiem Kastorem, wspominają swoją dawną ojczyznę, Atlantydę. W tle, wędrówka do nowej ziemi i opowieści o nowym domu na ziemiach ludzi o czerwonej skórze. Przygody, miłość i wspomnienia, przewijają się w każdym rozdziale książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 342

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Damian Ryszka

Arcykapłan

Opowieści Taity cz. III

© Damian Ryszka, 2017

To już koniec jego opowieści. Jeśli chcesz poznać dalsze losy Taity, musisz powrócić do pierwszej książki, „Jestem Taita” wydanej nakładem WFW w Warszawie. Daleko posunięta w opracowaniu jest opowieść: „Ziemia Atlantów”. Jej główny bohater, Tacjusz wraz z (bratem bliźniakiem) Kastorem, wspominają swoją dawną ojczyznę, Atlantydę. W tle, wędrówka do nowej ziemi i opowieści o nowym domu na ziemiach ludzi o czerwonej skórze. Przygody, miłość i wspomnienia, przewijają się w każdym rozdziale książki.

ISBN 978-83-8104-443-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Moim przyjaciołom:

Ewie Karaśkiewicz — Halewskiej

i Krzysztofowi Karaśkiewicz

dedykuję tę książkę

Motto:

„Jeżeli kiedyś odnajdziecie naszych braci, lub ich potomków, powiedzcie im o nas.

Poznacie ich po pięknym obliczu i pięknym „ka”, ale to drugie jest ważniejsze, jak to pierwsze, gdyż ułudą piękna łatwo oczarować wasze umysły. Nie każde piękno jest zwierciadłem dobra.”

(fragmenty rozdziału: Przesłanie”)

Ammit - demon zła

Zawsze jest tak, że coś się zaczyna, a coś się kończy. Czas jest jak kropla wody z Nilu, która wpływa do wielkiego morza i nigdy już nie powraca do miejsca w którym była jeszcze przed chwilą. Tak i nasze życie upływa nie dając nam szans na powrót do tego, co już minęło. Czas pozostawia nam pamięć o tych co odeszli, ale nie zawsze i nie każdemu. Może dla niektórych to i lepiej, aby nie cierpieli z jakiegoś powodu. Każdy z nas chce zapamiętać te lepsze chwile, bo te, dają nam radość tego, co już odeszło. Chwile złe są drzazgą w naszej pamięci i ranią nasze „ka”, więc staramy się o nich zapomnieć.

Puste i palone promieniami Ra tereny za miastem stały się teraz jednym wielkim placem budowy. To sprawiło słowo jednego człowieka, władcy tych ziem: faraona, Menesa. On, pan i władca Kemetu, pan życia i śmierci, jednym skinieniem dawał i odbierał. Mógł decydować o życiu każdego ze swoich podwładnych, ale czy tak powinno być?

Ze stosu suszonych cegieł powoli powstawały budynki naszego klasztoru. Ten przypominał raczej małe miasteczko, aniżeli jedną budowlę. Do pracujących przy budowie, doprowadzano kolejnych podatników, a także i niewolników i tempo robót, rosło. Moi kapłani dbali o wszystko, a ja sprawdzałem ich poczynania, udzielając czasem rad i wskazówek. Odwiedzałem też teren działania Orypisa, zapoznając się w kolejnymi postępami budowy tamy. Niekiedy wieczorami wracałem na plac świątyni, albo nad rzekę, gdzie nieprzerwanie trwała produkcja masy do produkcji cegieł. Kiedy przyświątynne budynki zostaną ukończone, zacznie się cięższa praca, polegająca na pozyskaniu białego kamienia do budowy murów świątyni.

Kiedy odprawiłem już Kazema do domu, wybrałem się ponownie na plac budowy, a potem poszedłem nad rzekę. Lubiłem tam siadać na pniu palmy, który musiał tu przywędrować za przyczyną jednego z ostatnich wylewów naszej świętej rzeki. Tam często siadali też gwardziści Akara pilnujący niewolników. Nikt z tych biedaków jednak nie uciekał, bo bał się pustyni, albo straży, które patrolowały drogi do i z Ineb — Hedż. Także dostatek jedzenia i przerwy na wypoczynek zrobiły swoje. Ci ludzie nadal mieli nadzieję, że kiedyś będą wolnymi. Niestety do tej pory nieliczne tylko wyjątki zaznały takiego ułaskawienia.

Widok z tego niewielkiego pagórka, (gdzie leżał pień) obejmował część rzeki i wszystkie doły, gdzie „deptacze” mieszali muł ze słomą. Z obydwu stron rosły gęste trzciny i papirus okalający, jakby niewielką zieloną zatokę, która kiedyś pewnie była meandrem rzeki. Pagórek leżał blisko wody, nie więcej, jak o jeden rzut włóczni. Jedne grupy pracujących odpoczywały na brzegu, a inne w tym czasie produkowały masę do wyrobu cegieł. Całe chmary dzieciaków biegały brzegiem rzeki tam i z powrotem, bawiąc się na różne sposoby i wrzeszcząc przy tym wniebogłosy. Rodzice niektórych z nich pracowali w tych dołach, więc i dzieci trzymały się w ich pobliżu. Jedynie pociechy niewolników biegały osobno, nietolerowanie przez te drugie, (ludzi pozornie wolnych, odrabiających pańszczyznę). Był to dla mnie przykry widok, gdyż dzieci nie rozumiały tego świata przemocy, a z drugiej strony już potrafiły gardzić tymi, których los zesłał na samo dno tego ziemskiego piekła. Taką postawę wynosiły ze swoich domów, ulicy i zachowania możnych tego świata. Grupki tych lepszych i niby tych gorszych pluskały się w oddaleniu, odczuwając te same przyjemności, co ich przeciwnicy. Zacząłem przyglądać się gromadce dzieci niewolników, bo nawet i między nimi, dochodziło do podziałów. Zauważyłem, że dwójka z nich, chłopczyk i dziewczynka, (prawdopodobnie rodzeństwo) bawią się na uboczu, odrzuceni z rówieśniczej grupy. Od czasu, do czasu w ich stronę leciały kamienie, jeśli tylko podchodzili bliżej do tej gromadki. Dziewczynka mogła być w wieku około dziesięciu wylewów Nilu, zaś chłopczyk o jakieś dwa, młodszy. Dziewczynka była w okresie dojrzewania, ale nie krępowało ją bieganie i kąpiel na golasa, ze swoim braciszkiem. Dzieciaki nie przejmowały się zbytnio swoim ubiorem, bo wielu nie było na taki stać, a jedynie dzieci tych trochę bogatszych nosiły biodrowe przepaski wykonane z długiego skrawka lnianego płótna.

Jak już wspominałem, teren był wolny od krokodyli z powodu braku ryb, więc i dorośli korzystali tu z kąpieli, lecz dzisiaj było inaczej. Dziewczynka i chłopczyk, bawiąc się łódkami z kory, (jak to często bywało podczas zabawy w wodzie), coraz bardziej przesuwali się w stronę drugiego brzegu zatoczki w kierunku rosnących tam papirusów.

W pewnej chwili odniosłem wrażenie, że papirusy, jakby się poruszyły chociaż dzień był dzisiaj bezwietrzny. Ktoś, lub coś przesuwało się w stronę baraszkującej tam pary dzieciaków. Zaniepokoiła mnie ta sytuacja, więc poprosiłem gwardzistę siedzącego obok mnie o włócznię. Schodząc z pagórka widziałem, że papirusy faktycznie ustępowały przed czymś, co było blisko ziemi, gdyż człowiek byłby tam widoczny.

— „Krokodyl, za chwilę dzieciaki będą w niebezpieczeństwie” — pomyślałem.

Zacząłem biec, kiedy faktycznie zza ściany roślin cielsko wielkiego krokodyla prawie bezszelestnie zniknęło w mętnej wodzie. Płynął w ich stronę, wykonując powolne ruchy. Z wody wystawały tylko oczy, górna część głowy i kawałek grzbietu. Bestia szykowała się do ataku. Kilka razy krzyknąłem na dzieci, aby wyszły z wody. Te, zajęte swoimi łódeczkami nawet nie słyszały mojego wołania.

Nie miałem wyjścia. Rozpędziłem się i z całej siły cisnąłem włócznię w stronę zwierzęcia. Celowałem w miejsce (z boku) tuż za głową, gdzie pancerz drobnych łusek prawie nie chroni jego ciała.

Świst włóczni i woda zakotłowała się, niczym przy gotowaniu na ostrym ogniu. Trafiłem idealnie i włócznia weszła głęboko w szyję zwierzęcia, zagłębiając się przy tym w kierunku środka jego ciała. Trafiony krokodyl zaczął teraz swój taniec śmierci. Pyskiem próbował ugryźć drzewce włóczni, ale nie potrafił ich sięgnąć. Kręcił się wokół siebie łamiąc je przy okazji o dno rzeki.

Dopiero teraz dzieciaki zauważyły, co się dzieje niedaleko od nich. Z wrzaskiem pouciekały z wody i w jednej chwili nie było tam żadnego. Cały ten dramat nie skończył się tylko na jednym krokodylu. Nie zauważyłem drugiego, który musiał się zsunąć do wody tuż za tym pierwszym. Ten był większy i mógł mierzyć około półtora długości włóczni. Widząc i czując pewnie krew tamtego, zaatakował go, jak swoją ofiarę. Coraz więcej czerwonych plam barwiło mętne wody świętej rzeki. Skinąłem na przyglądających się gwardzistów i po chwili dwóch zbrojnych stało już obok mnie.

— Rzucajcie, tego też trzeba będzie zabić, gdyż będzie zagrażał naszym pracującym tu ludziom.

Żołnierze niechętnie wykonali moje polecenie, uważając te zwierzęta za świętość. Jednak po chwili ich włócznie, także sięgnęły drugiego zwierzęcia.

— „Dobrze, że ten pierwszy płynął w moim kierunku, inaczej nie byłoby zbyt ciekawie, bo włócznia mogłaby nie przebić grubej skóry zwierzęcia” — pomyślałem.

— Panie, nie boisz się gniewu wielkiego Sobka i Hapi’ego, syna Horusa, to święte zwierzęta i ich słudzy? — zapytał ten od włóczni.

— Zaraz uczynimy zadośćuczynienie w tej sprawie. Biegnij teraz do naszej polowej kuchni i znajdź tam hemu — neczer o imieniu Said, (pewnie znasz) bo jest szefem wymierzaczy i powiedz mu, że z mojego polecenia, ma ci dać dwa żywe kurczaki przeznaczone na rzeź, dla naszych ludzi. Jeszcze jedno, czy widziałeś kogoś z nas, aby rzucał włócznią w święte krokodyle? Te, nie są świętymi — dodałem to z naciskiem, wiedząc, że nie uwierzy w słowa kapłana.

— No nie, panie, no, no chyba …. no, nic nie widziałem.

— Jeszcze raz ci mówię, że świętych zwierząt tu nie widziałeś, a wy? — zapytałem tych, co zabili drugiego.

— My panie, widzieliśmy tylko jakieś wielkie bestie, to były pewnie jakieś demony w krokodylej skórze — dodał ten drugi.

— Mądry jesteś, bo je rozpoznałeś i daleko zajdziesz, a ja się o to postaram, abyś wkrótce awansował. Tu potrzeba nam takich mądrych ludzi, jak ty — odpowiedziałem gwardziście.

— Tak to były demony, jeszcze raz potwierdziłem głośno jego wypowiedź.

Gwardzista z uśmiechem na twarzy ruszył do obozu i po chwili zniknął za zakrętem. Wszyscy stali teraz osłupieni i zdziwieni tym wydarzeniem. Ciała krokodyli spływały powoli z prądem rzeki.

— Panie, nie było by lepiej zostawić te dzieciaki w ofierze wielkiemu Sobkowi, to przecież dzieci niewolników? Ty panie zjednałbyś sobie jego łaski.

— Zamilcz, albo zamilkniesz do końca swoich dni — powiedziałem ostro do tego drugiego gwardzisty. Rozumem to ty nie grzeszysz, dlatego wciąż jesteś zwykłym żołnierzem. Wielki Sobek podziękuje wam i mnie za to, że zabiliśmy pływające demony w jego rzece.

Moje słowa były tak przekonywujące, że gwardziści nie pytali już o nic. Świadków tego wydarzenia było sporo, więc musiałem jeszcze coś zaradzić, a mogłem wiele będąc tak wysoko postawioną osobą. Zwróciłem się teraz do całej tej gapiącej się gromadki i zacząłem swoją mowę.

— To, co widzieliście może się wam kojarzy ze złem, jakie wyrządziłem wielkiemu Sobkowi. Jednak mówię wam, że ciała tych zwierząt opętał wielki demon zła, Ammit. Przecież wiecie, że ta potworna bestia przypominająca skrzyżowanie lwa, krokodyla i hipopotama, (zwana także pożeraczem serc) tylko czyha na okazję, aby zadowolić się każdą zdobyczą. Nie zawsze ludzkie serca są lżejsze od pióra sprawiedliwej bogini Maat. To za przyczyną tej bestii, dzieci były w wielkim niebezpieczeństwie i nie jest istotne, czy są to dzieci niewolników, czy wasze dzieci, ludzi wolnych, tu chodzi o samego demona. Najpierw zabiłby je, a potem przyszedł po ich i wasze „ka”. Czy tego byście chcieli?! — dodałem to bardzo głośno, aby wszyscy usłyszeli.

Pośród tłumu przeszedł szmer aprobaty dla mojej wypowiedzi, a ja mówiłem dalej:

— Wielki Sobek pozwolił nam zabić te zwierzęta — demony. Gdyby tak nie było, to nasze włócznie skierowałyby się przeciwko nam. One jednak dosięgły tego zła, jakie drzemało w ich „chet” opanowanych przez Ammita. Mam nadzieję, że groty naszych włóczni, wyzwolą czyste „ka” z ich opętanych ciał. By nie urazić wielkiego Sobka, złożymy w ofierze zwierzęta, a on w swojej wiekiej łaskawości wybaczy nam to przewinienie skalania wody, krwią demonów i będzie zadowolony z naszego postępowania. Nas zrobił tylko narzędziem w swoim ręku.

— Chwała wielkiemu Sobkowi i Hapi’emu! — zawołałem głośno.

Tłum powtórzył to za mną. Okrzyk chwały dla bóstwa, powtórzyłem jeszcze dwa razy. Kiedy kończyłem, nadbiegł zdyszany gwardzista, trzymając za nogi dwie trzepoczące się kury. Zabrałem mu jedną z nich i wszedłem do wody. Wyjąwszy nóż, uderzyłem ją rękojeścią w głowę, aby ogłuszyć, a zaraz potem podciąłem gardło. Krew popłynęła strużką do wody.

— O wiellki Sobku, panie tych świętych wód, wielki panie Nilu, przyjmij ten skromny dar twoich niegodnych sług, a krew tych zwierząt niechaj oczyści wody naszej świętej rzeki ze zła i demonów, jakie ją opętały.

Na moje słowa, cały tłum wraz z gwardzistami upadł na kolana i bił pokłony w stronę rzeki w takim uniesieniu, jakby sam wielki Sobek miał się ukazać na środku Nilu. Zabrałem żołnierzowi drugiego kurczaka i uczyniłem identycznie, jak za pierwszym razem, powtarzając te same słowa jak wcześniej, lecz skierowane do Hapi’ego. Kiedy ukończyłem ceremonie składania ofiary, wyszdłem z rzeki, nadal schylony w jej kierunku. Tłum nadal klęczał.

— Wstańcie i wracajcie do swoich zajęć.

Ludzie rozchodzili się powoli, dyskutując między sobą o zaistniałym wydarzeniu. Teraz podszedł do mnie ten, któremu obiecałem awans.

— Panie, kto nauczył cię tak doskonale władać włócznią. Zrobiłeś to z taką precyzją, że nie powstydziłby się niejeden gwardzista.

— Zaspokoję twoją ciekawość, żołnierzu. Od dziecka ćwiczyłem się we władaniu bronią, chociaż niezbyt to lubię. Ponadto moi bracia: Karim i Amin, (pewnie ich znasz) byli dla mnie mistrzami, nie tylko w rzucie włócznią, ale także władaniu mieczem, czy strzelaniu z łuku. Obaj są gwardzistami Menesa. Akurat nie ma ich na dworze władcy, ale zapewniam cię o ich sile i sprawności.

— Tak znam ich panie, bo to wybitni dowódcy, ale wybacz, że nie wiedziałem, iż to twoi bracia.

— No to teraz już wiesz i nie pytaj już o nic, a co do twojego awansu, to jeszcze dzisiaj porozmawiam z Akarem i pewnie wkrótce zostaniesz setnikiem w gwardii Menesa. Bo ten twój dowódca, (tu wspomniałem o tym drugim żołnierzu), nie nadaje się do tej roli, jaką mu powierzono. Ty jesteś mądrym człowiekiem, a takich potrzeba teraz naszemu władcy. Jakie twoje imię, bo Akar musi wiedzieć, o kogo chodzi?

— Panie, zwą mnie Awi — odparł zadowolony z obiecanego mu awansu, gwardzista.

Szeroki uśmiech zagościł teraz na jego twarzy. Dla niego awans oznaczał także większy żołd, nie mówiąc o pozycji społecznej.

— Możecie odejść, ale najpierw zawołajcie do mnie tę dwójkę dzieciaków, które miały być śniadaniem demonów.

Zbrojni, posłusznie wykonali moje polecenie i po chwili nagie i umorusane urwisy stały przede mną, a raczej klęczały u moich stóp.

— Dosyć już tych pokłonów — powiedziałem ostro do dzieciaków, aż sam się zląkłem, czy ich zbytnio nie wystraszyłem, co nie było moim zamiarem.

— Dziewczynka wstała, jako pierwsza, za nią chłopiec.

— Jesteście rodzeństwem?

— Tak panie, ja jestem Anwar (Promień Światła), a to mój młodszy brat Kufu. Jemu bogowie zabrali mowę i nie słyszy od urodzenia. Wybacz mu panie i nie pytaj go o nic, bo nie potrafi ci odpowiedzieć, ja jestem jego językiem i uszami.

— Od urodzenia nie mówi? — zapytałem, jakby z niedowierzaniem.

— Tak panie, od urodzenia.

— A gdzie wasi rodzice, sami byliście tam w wodzie? Inne dzieci was unikają i rzucają w was kamieniami, dlaczego?

— Panie to z powodu mojego brata, bo on jest inny, jak wszyscy. Sam widzisz panie? My nie mamy już rodziców, jesteśmy pod opieką naszej siostry. Ona panie pracuje tam w dole i miesza muł ze słomą, ale najlepiej ze wszystkich kobiet na tym świecie potrafi gotować, tylko czasem nie mamy, co ugotować. Teraz jest trochę lepiej, bo jesteśmy tu, na budowie. Tylko ona tak ciężko pracuje i dzieli się z nami swoim jedzeniem

— A wy, co tutaj robicie?

Panie, my biegamy z wodą roznosząc ją w dzbanach pomiędzy pracującymi przy budowie. Niekiedy za przyniesioną wodę ktoś dobry da nam kawałek chleba, albo coś do zjedzenia.

Ta wypowiedź dziewczynki na temat pomagania starszym dała mi wiele do myślenia.

— „Dzieci także pracują, ale bez wyżywienia? Rodzice dają im część swoich porcji? Tak nie może być”.

— Zawołajcie tu waszą siostrę, ale zanim do mnie podejdzie, niechaj wykąpie się w rzece. Teraz krokodyli — demonów, już tam nie ma. Tak będzie przez dłuższy czas, ale i tak wystawimy jeszcze dodatkowe warty. Pogadam w tej mierze z Akarem — to drugie, powiedziałem już bardziej do siebie, niż do dziewczynki.

Oboje pobiegli w stronę ostatniego dołu i po chwili wyszła z niego, jakaś umorusana od mułu dziewczyna i poszła w stronę rzeki. Po dłuższej chwili klęczała już u moich stóp.

— Witaj, panie i dziękuję ci za ocalenie Anwar i Kufu. W zamian zrób ze mną, co jest twoją wolą, bo i tak jestem własnością wielkiego Menesa, a ty jego ramieniem.

— Wstań dziewczyno, ale najpierw powiedz mi, jakie twoje imię.

— Jestem Rabia, (Ogród), bo kiedyś rodzice mówili mi, że jestem pięknym ogrodem ich miłości, stąd to imię. Odeszli w naszym ogrodzie, zabici przez handlarzy niewolników. Wtedy zginęli wszyscy: rodzice, dziadkowie i bracia, którzy bronili naszego domu. Odeszli zaszlachtowani przez poganiaczy, niczym rzeźne zwierzęta. Dobrze, że tych dwoje tego nie widziało, bo ukryłam ich w obórce. Jednak i tam, mnie i ich znaleziono, aby później nas sprzedać.

— Smutna twoja opowieść dziewczyno — zwróciłem się do Rabii.

Nie odpowiedziała, tylko łzy spłynęły po jej policzkach. Była to pośredniej urody młoda jeszcze kobieta w wieku około osiemnastu wylewów Nilu. Przyglądałem się jej przez chwilę. Gdyby była dobrze zadbaną, wyglądałaby o wiele powabniej niż teraz. Teraz pół naga, tylko w przepasce z niezbyt obfitymi piersiami, bardziej przypominała czternastoletnią dziewczynę, niż dorosłą kobietę. Na niedomytej twarzy w kącikach oczu, uszu, miała jeszcze sporo mułu, a także wielkie siniaki pod oczyma sprawiały, że jej wygląd raczej odstraszał, niż przyciągał uwagę mężczyzn.

— Kto cię uderzył i dlaczego? — zapytałem.

— Jeśli powiem panie, to on mie znowu pobije, a i ciebie się boję.

— To już więcej razy byłaś bita? — powiedziałem to tak, jakby nie spodziewając się po niej odpowiedzi.

Dziewczyna milczała.

— Pytam raz jeszcze, kto to zrobił?

— Boję się mówić, panie.

— Nie bój się, już nikt cię tu nie uderzy, taki wydałem nakaz, a ktoś go złamał i musi za to odpowiedzieć.

— Panie on nie tylko mnie bił, ale i wykorzystywał, chociaż go nie pragnęłam.

— Więc mów, kto? — zapytałem bardziej ostro.

— To tamten gwardzista, panie, ten od którego wziąłeś włócznię.

— Zatem dobrze, że już wiem, a ty nie wrócisz już tam do dołu, a z nim, (tu wskazałem na gwardzistę) porozmawiam sobie jutro w obecności Akara i wiedz, że nie ujdzie mu to na sucho.

— Co z nami zrobisz panie, gdzie ma teraz iść, skoro nie do dołu z gliną?

— Zabierzesz rodzeństwo, a teraz wracając zaprowadzę was do kuchni. Słyszałem od Anwar, że doskonale dajesz tam sobie rady, więc będziesz gotowała posiłki dla pracujących przy budowie.

— „Zobaczymy, co potrafisz, może kiedyś (…)?” — pomyślałem o kuchni Menesa, jeśli będzie naprawdę w tym dobra.

— Jeszcze jedno, wróć do rzeki i wykąp się jeszcze porządniej, bo w kuchni nie lubię brudasów, a ja poczekam tu na ciebie z twoim rodzeństwem.

Rabia pobiegła do Nilu, gdzie o tej porze kąpała się już cała rzeszta pracujących w dołach ludzi. Od wody dobiegał ich gwar i śmiechy.

— „Śmiali się, jak ludzie szczęśliwi, a jakimi byli naprawdę?”

Kiedy dziewczyna wróciła poszedłem z nimi do kuchni. Temu, który kierował tymi ludźmi nakazałem zakupienie dodatkowych saganów do gotowania, oraz zatrudnienie Rabii przy kuchennych pracach. Rodzeństwo Anwar, miało nadal roznosić wodę i jedzenie. Said otrzymał też polecenie wydawania wszystkim pracującym dzieciom, po pół porcji jedzenia, jakie otrzymywali dorośli. Może nie było to czymś wielkim, ale już poprawiało sytuację wyżywienia, dla wielu rodzin. Anwar wraz z rodzeństwem, znalazła też schronienie w jednym z namiotów przygotowanych dla służb kuchennych.

— Jutro tu do was wrócę — powiedziałem do dziewczyny.

Moim zamiarem było sprawdzenie jej w roli kucharki, a potem polecenie Menesowi na dwór. Byłaby wtedy pod moim okiem, a jej życie byłoby po stokroć lepsze.

— „Ilu mogę jeszcze pomóc?”

Chciałbym im wszystkim, to jednak nie było możliwe., bo nie ten czas i nie to miejsce. Wiedziałem, że muszę do tego dążyć, aby tych szczęśliwszych było, jak najwięcej.

— „Muszę postępować mądrze i rozsądnie, bo i sam mogę szybo stracić takie możliwości, a wtedy już nie pomogę nikomu. Wiem, że nigdy nie nadejdą takie czasy, aby zmienić wszystko na lepsze. Zawsze będą ci lepsi i zawsze ci krzywdzeni” — pomyślałem.

Zostawiłem dzieciaki w obozie, a sam wróciłem do domu Akara. Ned i Nitakaris czekały już na mnie z wieczornym posiłkiem, a Dar z Nechebem krzątali się jeszcze w stajni przy naszych osiołkach. Kiedy wrócili, opowiedziałem im wszystkim o mojej przygodzie z dzieciakami. Bardzo byli tym wzruszeni, co dla nich zrobiłem, nie mówiąc o uratowaniu im życia.

— Panie, jak kiedyś bałam się ciebie, że będziesz mnie krzywdził, a ty jesteś taki dobry dla wszystkich. My z Darem kochamy cię za to — powiedziała Ned.

— Dziękuję wam, potrzebne mi takie wasze wsparcie, nawet w słowach.

— A teraz chciałbym was zapytać, co wy byście zrobili temu gwardziście, (będąc jego dowódcą, jak Akar) za krzywdy jakie czynił tej dziewczynie?

— Panie, ja bym go wykastrował — pierwszy odezwał się Necheb.

— Ja też i ja też, po kolei przyłączyły się do jego wypowiedzi dziewczyny.

Dar milczał.

— A ty, Dar?

— Nie wiem panie i nie ja będę go osądzał.

— A ty, panie? — wtrąciła Ned.

— Ja zgadzam się z Darem, bo nie jestem sędzią, nigdy nim nie byłem, nie jestem i nie chciałbym być.

— Tak panie, twoja mądrość jest wielka, a my tylko jesteśmy wieśniakami.

— To nie zależy, skąd pochodzisz, lecz co czujesz? Dar także jest dzieckiem wsi, a myśli inaczej niż wy.

— Wybacz nam, panie — odezwała się Nitakaris.

— Nie trzeba wybaczać, bo nie ma w was winy. Czasem tylko gniew powoduje nasze uniesienia, ale ten trzeba w sobie poskromić. Poskromić także i swoje żądze tak, jak miał to uczynić ten gwardzista. Pewnie za te czyny spotka go zasłużona kara. Kiedy wróci Akar, opowiem mu o występkach tego żołnierza i to on zadecyduje o jego losie, to jego człowiek i jego rozkazy złamał. Na dodatek był dowódcą — setnikiem, a taki powinien być przykładem dla innych, a on zlekceważył wydane polecenia i nie tylko. Żal mi tylko tych dzieciaków, ale i im zamierzam jeszcze pomóc, a na ile? To się wkrótce okaże.

— Panie, zabierz ich do siebie, a ja się nimi zaopiekuję, odparła Nitakaris, wiedziona pewnie jakimś macierzyńskim instynktem.

— Tak byłoby dla nich najlepiej, ale pamiętaj, że jeszcze nie mieszkam w swoim domu, a to dom, Akara.

— No tak, ale?

— Nie martw się dziewczyno, bo i tak im pomogę.

Nasza dyskusja o dzieciach trwała jeszcze do powrotu Akara.

Ten zmęczony po służbie, przysiadł się do nas i słuchał, o czym rozmawiamy.

— Dobrze, że jesteś Akarze, mam do ciebie nieprzyjemną sprawę, która wymaga twojej interwencji, a dotyczy twojego gwardzisty — setnika.

Tu opowiedziałem mu całą historię Rabii i jej rodzeństwa.

— Wiesz, że wydałem wszystkim zakaz bicia niewolników, nie mówiąc o innych sprawach o jakich wspomniałem. Przypadki nieposłuszeństwa mają być zgłaszane przez kapłanów i twoich nadzorców do mnie, lub do Kazema. Ten żołnierz nie usłuchał i podlega karze i to przykładnej. To zostawiam tobie, gdyż do jego dowódcy należy jej wymierzenie.

Akar zastanawiał się długo, pewnie nie wiedział, jak z tego wybrnąć?

— Wiesz Taito, stanie się tak, aby ten człowiek zrozumiał swoje złe zachowanie. Czym grozi złamanie rozkazu, to wiesz?

— Wiem Akarze, ale pomimo swojej winy, ten człowiek nie zasługuje na śmierć, a jest wiele innych możliwości, więc można inaczej to załatwić.

Akar znowu zaczął rozmyślać.

— Co sądzisz o dwudziestu batach i kastracji? — zapytał po chwili.

— Ja, nic — odparłem — to twój człowiek i twoja decyzja, ale Jest to lepsza, jak pozbawienie go życia. To pierwsze można przyjąć, a co do drugiego, to mam inny pomysł.

— Jaki, Taito?

— Z mojej strony obłożę go taką klątwą, że nie tknie już żadnej kobiety, jeśli ona sama tego nie zechce. Powiem mu, że jeśli złamie dane słowa, to straci to, co najważniejsze, aby być mężczyzną. Takie słowa pewnie nawet lepiej zadziałają, niż same baty, ale i te mu się przydają. Można by mu odebrać rangę setnika i wysłać, gdzieś daleko na służbę, aby walczył z rabusiami.

— No to bardzo się cieszę, że doszliśmy do porozumienia. Pewnie nie raz jeszcze skorzystam z twojej mądrości? — odparł, Akar.

To mówiąc podał mi rękę, jak najlepszemu przyjacielowi.

Wyrok na setniku wykonano nazajutrz, na placu koszar przed wszystkimi gwardzistami, ogłaszając winę żołnierza. Koledzy wyśmiali go także, że zadaje się z niewolnicą, jakby nie znał innych dziewczyn w mieście. Razy batem osobiście wymierzał mu Akar, ale ja nie uczestniczyłem w tym nieciekawym wydarzeniu. Żołnierz został też skazany na wyjazd z Ineb — Hedż, jak to zaproponowałem poprzednio. Setnika zobaczyłem po raz ostatni przed jego wyjazdem, kiedy nakładałem na niego klątwę, dotyczącą wykorzystywania kobiet. Pewnie z tej przyczyny nic by go nie spotkało, gdyż niezbyt w to wierzyłem. Wierzyłem natomiast, że ten będzie się jej bał i kolejny raz tego nie uczyni.

Nowy dom

Miałem sporo zajęć związanych z naliczaniem materiałów, (i nie tylko) na budowę świątyni w czym dzielnie towarzyszył mi Kazem. Ściągnąłem do siebie, Amra specjalizującego się w ciesielce, a także i kamieniarza, Ihaba. Amr miał przygotować dla mnie znaczną ilość hebanowych klocków z których chciałem wykonać model świątyni pomniejszony do pewnej wielkości. Ihab z kolei, miał się wypowiedzieć o możliwościach późniejszego wykonania kamiennych elementów o takiej wielkości naturalnej, aby ich montaż był realny przy użyciu siły ludzkiej, czy zwierzęcej. Całość obliczeń była bardzo żmudna i obejmowała wiele spraw dotyczących konstrukcji, materiałów, transportu, zaplecza i nie tylko.

Na chwilę obecną najważniejszą sprawą było przygotowanie planszy świątyni. Tę, chciałem pokazać Menesowi, aby zapoznał się z nią i zobaczył, jak będzie wyglądała Hut — Ka — Ptah (świątynia Ptaha). Wiele czasu poświęcaliśmy na przygotowanie tego wszystkiego, a dni mijały szybko, jak z bata strzelił. W przerwach w tym majsterkowaniu doglądałem wraz z Kazemem budowy klasztornych domów i tamy Orypisa, tam kończono powoli wszystkie prace. Nie zamykano jednak przegród całkowicie, a jedynie podniesiono ich wysokość, aby sprawdzać szczelność i wytrzymałość tej budowli. Do tej pory Orypis tryumfował, bo i podwójne blokady przegród mojego pomysłu, także się sprawdzały. Jednak końcowy sprawdzian, był jeszcze przed nami. Z niecierpliwością i obawami czekaliśmy na wylew Nilu.

Zarządziłem w całym obszarze Ineb — Hedż nasilenie prac ziemnych i do stolicy ściągnięto wielu kapłanów biegłych w budowie kanałów. Ci, którzy nie pracowali przy budowie świątyni, zajmowali się budową nowych koryt rozprowadzających wodę. Z reguły powiększali i wydłużali te, które były w zasięgu upraw, gdyż w ten sposób zamierzaliśmy zwiększyć powierzchnię nawodnionych pól. Zatrzymanie przez tamę części wody z wylewu Nilu, było celem tej wielkiej budowy. Istotną sprawą była obserwacja przepływu wody i zablokowania tamy w odpowiednim momencie. Trzeba było to zrobić niezbyt szybko, aby tama wytrzymała, ale i niezbyt późno, aby zatrzymanej wody, nie było zbyt mało. W tym, miały nam pomagać ruchome przegrody — pidła. Ineb — Hedż przypominało teraz wielkie mrowisko w którym, (niczym mrówki) krzątało się wielu robotników wykonując polecenia swojej królowej. U nas królowej nie było, ale był Menes.

Te problemy z wodą, a raczej tamą powoli odchodziły na ubocze moich spraw, bo najważniejszą była budowa świątyni. Menes, co chwilę wypytywał o postępie robót, chociaż był to jeszcze zbyt krótki okres, aby widać było jakieś postępy. Rosły mury klasztornych domów i jeden po drugim były już na ukończeniu. Zbliżała się też chwila, kiedy i ja ze swoimi niewolnikami miałem się przenieść do własnego domu. Dziewczyny były bardzo niecierpliwe i co chwilę prosiły mnie, abym zabierał je na budowę, by pokazać im, ich izby. Całą drogą szczebiotały, (jak to kobiety) co tam będzie w środku.

Projektując całość zadbałem o wszystko, co człowiekowi jest potrzebne do szczęścia. Od kuchni, po izby i wygódki. Domki były ustawione wokół dziedzińca w systemie po dwa przylegające do siebie. Te stykały się na przemian kuchniami, oraz izbami mieszkalnymi, przemiennie. Taki układ tworzył jednolity ciąg, bez podwójnych ścian pomiędzy domkami. Wszystkie były o jednym piętrze ze schodami i posiadały taras dachowy z widokiem na okolicę i miasto. Centrum dziedzińca stanowiła studnia, obok której usytuowaliśmy dwie duże sadzawki do kąpieli. Jedna przeznaczona była tylko dla nas kapłanów, a druga dla reszty mieszkańców. Tę drugą podzielono jeszcze na dwie części, gdyż niektóre z kapłańskich rodzin nie chciały zażywać kąpieli wraz z niewolnikami i tu (niestety) musiałem postępować zgodnie ze zwyczajem. Sadzawki wyłożono płytami z cienkiego białego i dostępnego nam marmuru. Pomyślałem też o mniejszej sadzawce, takiej ozdobnej z roślinami i rybkami, jakie budowano przy świątyniach. Za budynkiem w kolejnym kręgu, a raczej kwadracie w odległości około ośmiu długości włóczni od domów, stały szeregiem obórki i pomieszczenia gospodarcze na wozy, rydwany i inny gospodarczy sprzęt. Nie wszystkie posiadały dachy, a były raczej ścianami działowymi dla ich właścicieli. Jedyny wjazd na dziedziniec prowadził od strony świątyni, poprzez lukę w zabudowaniach gospodarczych i pomiędzy domami. Taki zaplanowany układ, stawał się się także i obronnym w przypadku zamknięcia bram wjazdowych. Zewnętrzne zabudowania gospodarcze stawały się szerokim murem obronnym naszej siedziby. W jednej z wozowni, zaczęto też przygotowywać zejście do tunelu, a i drążono sam tunel, prowadzący w kierunku świątyni. Ten, zgodnie z moim planem miał służyć do celów obronnych, przemieszczania się wojska pomiędzy świątynią, a domem kapłanów.

Na tyłach planowanej świątyni, rosły już także mury domu życia i innych budynków pomocniczych obsługi świątyni: piekarni, rzeźni, lecznicy i tak dalej. W tym rejonie przewidziałem także teren pod uprawę ziół i wielki ogród z dużą sadzawką i studnią. Część terenu przeznaczyłem na pastwisko, dla potrzeb wypasu zwierząt dla świątyni, oraz zwierząt gospodarczych naszych kapłanów. Jednym słowem, każdy fragment terenu, był zagospodarowany i wykorzystany do ostatniego skrawka. W planie było także doprowadzenie kanału nawadniającego w obszar pastwiska i mniejszego odgałęzienia do ogrodu. Pomyślałem także o wykorzystaniu przyszłych dołów po zewnętrznych kamieniołomach, aby stworzyć tam bezpieczne kąpieliska dla przybywających do stolicy pielgrzymów. Odwiedzający świątynię pielgrzymi, będą mogli nad nimi rozłożyć swoje namioty. Teren wokół miał zostać obsadzony palmami daktylowymi, tworząc wraz z jeziorkami rodzaj sztucznej oazy. Przypuszczałem, że świątynia wielkiego Ptaha będzie sławna w całym Kemecie i przyciągnie w swoje progi wielu pielgrzymów.

W natłoku tych wszystkich prac, nie zapominałem też o swoich podopiecznych dzieciakach: Anwar, Rabii i Kufu. Odwiedzałem je od czasu do czasu pytając o wszystko, co ich dotyczy. Rabia doskonale dawała sobie radę w kuchni, a Anwar i Kufu biegali po całym placu, bawiąc się i przy okazji roznosząc wodę i żywność, dla pracujących tam ludzi. Nie była to sielanka, ale ich praca była teraz lepsza, jak tam przy produkcji masy (szczególnie dotyczyło to Rabii). Dbałem o czystość, (szczególnie w kuchni i nie tylko tam) więc i ludzie tam pracujący, musieli być schludni i czyści. Jako medyk wiedziałem do czego może prowadzić bród. Tak też stało się później w samym Ineb Hedż, gdzie wielu przypłaciło to życiem. Ich śmierć przyczyniła się w pewnym sensie do mojego kolejnego awansu. Rabia po pewnym czasie, została głównym szefem w kuchni władcy i uzyskała upragnioną wolność wraz ze swoim rodzeństwem. Zanim to jednak nastąpiło, minęły dwa kolejne wylewy Nilu.

Minął trymestr (cztery miesiące) od rozpoczęcia składania modelu świątyni i prace nad nim zakończyliśmy z pełnym sukcesem. Miniaturowa świątynia stanęła w mojej izbie. Można było ją rozebrać na mniejsze kawałki, a to z powodu konieczności przewiezienia jej do pałacu Menesa. Moi niewolnicy i przyjaciele śmiali się, że z Kazemem bawimy się, jak małe dzieci składając domek z klocków. Może oni tak to widzieli, ale ten plan miał się wkrótce przeobrazić w prawdziwą, wielką świątynię. Nadszedł i ten dzień, kiedy to nasze dzieło powędrowało na wozie, na dwór faraona. Poprosiłem wtedy władcę o udostępnienie jednej z jego pałacowych izb, aby tam ponownie poskładać ten model. Menes nie wyraził na to zgody, a nakazał mi ustawienie makiety w sali tronowej, aby każdy mógł zobaczyć, jak będzie wyglądała wielka świątynia: Hut — Ka — Ptah. On miał być w niej pierwszym najwyższym kapłanem, jak to było w zwyczaju.

Przy pomocy moich podopiecznych: Ned, Niatakaris, Dara i Necheba, a także i Kazema, poskładaliśmy planszę świątyni na wielkim stole, jaki Menes nakazał wykonać swojemu cieśli. Model składaliśmy pod nieobecność władcy, aby nie przeszkadzać mu w prowadzeniu urzędowania, a także, aby cały już model zrobił na nim większe wrażenie. Faraon po powrocie z objazdu miasta, (lubił jazdę rydwanem) zachwycił się widokiem naszej planszy.

— Jeżeli, tak będzie wyglądało Hut — Ka — Ptah, to wspanialszej świątyni nie będzie miał żaden z naszych bogów. Podziwiam twoje dzieło kapłanie, bo jesteś wielkim człowiekiem, a w dowód mojego uznania ofiaruję ci rydwan, jaki wykonają dla ciebie nasi kowale. Do tego dostaniesz parę koni z całym oporządzeniem. Jesteś zadowolony, Taito?

— Jak mógłbym jeszcze kaprysić panie, to dar niegodny mnie, twojego sługi. Jestem ci wdzięczny o wielki władco Kemetu.

Upadłem na kolana z twarzą do ziemi, aby podziękować królewskiemu majestatowi. Kazem obecny podczas tej audiencji, również klęczał przed Menesem, (także zadowolony) gdyż i dla niego nie obyło się bez nagrody. Menes kazał mu wręczyć sporą sakiewkę złota.

— Wstańcie teraz kapłani, bo mam jeszcze do was kilka pytań, na temat budowy.

Menes pytał, a my wyjaśnialiśmy kolejne jego wątpliwości. Sprawy z reguły dotyczyły bezpośredniej budowy zabudowań klasztornych, tunelu, materiałów, tamy i innych drobniejszych spraw. Z jego miny wnioskowałem, że projekt świątyni przypadł mu do gustu. Już sama nagroda dla mnie i Kazema potwierdzały jego zadowolenie. Sprawę otrzymania rydwanu, a raczej jego terminu, przesunąłem do czasu przeprowadzki do klasztoru, bo nie miałbym go gdzie wstawić u Akara, a nie mówiąc o stajni dla koni.

Do przeprowadzki, odliczaliśmy już dni. W końcu i taki nastąpił. Kiedy wszystko było już gotowe, obie pary moich przyjaciół zachodziły teraz codziennie do naszego nowego domu, aby wysprzątać resztki po budowie. Podobnie było z innymi kapłanami. Oni także ze swoją służbą przygotowywali się do zamieszkania swoich nowych siedzib. Z niektórymi, dopiero teraz miałem okazję poznać się bliżej. Im bliżej było przeprowadzki, tym bardziej dziewczyny namawiały mnie, aby poszedł z nimi na bazar kupić nowe sprzęty do wyposażenia domu. Stało się to koniecznością, bo to z czego korzystaliśmy w większości było własnością Akara.

Wczesnym rankiem zgłosiłem się do nowego wezyra po odbiór mojej nagrody: rydwanu i koni wraz z uprzężą. Konie, dwa wspaniałe siwki, przyprowadzono nam od razu ze stajni gwardzistów. Parę stanowiły: młody dorodny ogier i trochę tylko mniejsza od niego klacz. Konie były ze sobą dobrze zgrane i kierowanie nimi nie sprawiało żadnych trudności. Oba były po różnych rodzicach, więc mogliśmy się dochować ich własnego potomstwa. Rydwan miałem odebrać z warsztatu królewskiego cieśli, ponoć był już dla mnie przygotowany.

Zanim go odebrałem, (mając już własne konie) pożyczyłem zwykły wóz od Akara i pojechaliśmy na bazar, a czego tam nie było? Dziewczyny, aż piszczały z radości, (jak to kobiety). Handlarze, widząc we mnie zamożną osobę z insygniami mojej godności obskakiwali wokół nas zachwalając swoje towary. Na pierwszy ogień poszły drewniane zydle, skrzynie, materiały, garnki, tykwy na wodę i inne wyposażenie domu. Ławy i łoża zamówiłem u jednego z cieśli, a ten po ich zrobieniu, miał je dostarczyć bezpośrednio do klasztoru. Na wozie rosła hałda kupionego przez nas towaru. Przy okazji uzupełniłem też leki do skrzynki medyka. Na wozie znalazła się także klatka z kurami, gdyż na te „pierzaki” skusiły mnie nasze dziewczyny, aby w domu mieć świeże jajka. Był to dobry pomysł, aby go zrealizować. Również Kazem towarzyszył nam w tej wyprawie, pomagając przy załadunku. Przy okazji, kupił też kilka prezentów dla swoich ukochanych. Zakupy zajęły nam pół dnia, a kolejne pół dnia, to było wnoszenie i układanie tego wszystkiego w naszych izbach. Kiedy po przyjeździe rozładowaliśmy wóz, Necheb zabrał go, aby oddać go Akarowi i wracając, miał zabrać mój rydwan od cieśli. Kiedy się zjawił, każdy chciał się przejechać moim nowym pojazdem. Tak po kolei Necheb robił po kilka rund wokół klasztornych murów. Dziewczyny piszczały z radości, a Dar i ja, (każdy z osobna) także pojechaliśmy wypróbować zwrotność tego wozu. Był dobrze wykonany i niebyt ciężki, przez co dosyć zwrotny. Cieśla wymalował go w biało — żółtym kolorze, ozdabiając rysunkami — insygniami mojej władzy. Pojazd prezentował się wspaniale, a cieśla dodał do niego jeszcze drugi dodatkowy dyszel, na dwie pary koni. Ten można było wymienić w zależności od potrzeb i to prawie bez wysiłku. Na razie miałem dwa koniki, więc ten pierwszy mi wystarczył.

— „Może kiedyś dokupię jeszcze drugą parę i drugi dyszel będzie jak znalazł?” — pomyślałem.

Kiedy znudziła się nam jazda rydwanem, wróciliśmy do naszych domowych zajęć.

Dziewczyny zajęły się w pierwszej kolejności moją izbą, a że miała być skromna, to i szybko przebiegło jej wyposażanie. Zydel, stół, skrzynia i gruba mata do spania, zanim będziemy mieli łoża. Nie chciałem zagłówka, gdyż lubiłem spać w pozycji bardzo płaskiej. Dziewczynom nie wzbraniałem, aby zakupiły sobie jakieś dodatki wyposażenia izb, według swojego uznania. Po kryjomu wręczyłem też chłopakom po sztuce złota, aby kupili swoim wybrankom, jakieś prezenty. Te, jak zwykle piszczały z radości na widok, grzebieni, lusterek, szminek, czy innych kobiecych drobiazgów. Także oni sami, otrzymali po kolejnej sztuce złota, aby i sobie kupić, jakieś prezenty. Było wiele radości i podziękowań skierowanych pod moim adresem. Cieszyli się oni, więc cieszyłem się i ja.

Wieczorem tego dnia pożegnaliśmy gościnne progi domu Akara i jego rodziny. Jego matka była strasznie zasmucona tym, że odchodzę i nie będzie miała obok siebie medyka w mojej osobie. Pocieszałem ją, że będę ją odwiedzał od czasu do czasu, aby zapytać o zdrowie. Zaprosiłem także naszych gospodarzy do odwiedzin w naszym nowym domu. Odchodząc, zabraliśmy na rydwan resztę naszych bagaży. Dar zabrał też ze stajni Akara mojego osiołka Azibo i jego partnerkę więc nasza trzódka była teraz w komplecie.

Ned i Nitakaris szalały ze szczęścia w nowej kuchni, a Dar i Necheb w wozowni, gdzie stał nasz nowiutki rydwan, ofiarowany przez Menesa. W końcu Ineb — Hedż od dawna słynęło z ich produkcji. Ci dwaj, pewnie mieli schowaną tam, jakąś tykwę z winem, gdyż jego zapach wyczuwałem w każdym ich oddechu. Nie robiłem im jednak awantury z tego powodu. Byli szczęśliwi, jak i ja, więc poprosiłem ich, aby i mnie poczęstowali swoim „ukrywanym” napojem, oczywiście nie odmówili. Nawet osiołki odczuwały jakieś podniecenie, kiedy zaprowadziliśmy je do nowej obórki. Ośla rodzina wkrótce się powiększy i będzie to pierwszy przychówek w naszym domu. W obórce znalazło się także miejsce dla stadka kur, wraz z kogutem, jakie zakupiliśmy na bazarze.

Klasztor zaczynał tętnić swoim życiem. Wcześniej dokonałem podziału domów według rangi, a także i wkładu pracy w jego powstanie. Nikt za nic nie płacił, bo faktycznie to wszystko należało do władcy. My byliśmy jego lennikami. Coraz więcej rodzin kapłanów, (i oni sami) zaczęło pokazywać się przy swoich domach. Urządzano izby, obejścia, tarasy. Sadzono kwiaty, palmy, winorośle i wszystko to, co mogło przydać się wokół domu. Ludzie pracowali w zgodzie i jakiejś niespotykanej jedności, pomagając sobie nawzajem. Ten wspaniały nastrój udzielał się wszystkim.

Przesłanie

Kiedy późnym wieczorem zostałem już sam w izbie, przypomniałem sobie o papirusie, jaki przed moim wyjazdem z Enettentore wręczył mi dziadek. Zwój był umieszczony w długiej tykwie, którą zamykała woskowa pieczęć z odbitką pierścienia, jaki nosił nasz senior rodu. To była najodpowiedniejsza chwila, aby zobaczyć, co skrywa przedemną zalakowana tykwa?

— „Dlaczego też dziadek, nakazał mi go otworzyć dopiero wtedy, kiedy będę miał już własny dom?” — pomyślałem, lecz nic nie przyszło mi do głowy.

Nie wahałem się zbytnio i w moich palcach pękła woskowa pieczęć, powoli zacząłem wysuwać zwój z tej oryginalnej tuby. W pewnej chwili, coś wypadło ze środka i upadło na klepisko wprost pod moje nogi, podniosłem przedmiot.

W błyszczący metalowy pierścień, o szerokości dłoni wprawiono inną figurę, w kształcie trójkąta. Na pierścieniu przy każdym z wierzchołków istniała inna nazwa. W trójkącie wstawiono kolejne koło. Te przypominało, jakby ziemską kulę z rozłożonymi na płasko ziemiami. Morza określono znakiem fal i to skłoniło mnie do takiej interpretacji tej części medalu. Z każdej strony to kółko wyglądało inaczej. Pierścień zewnętrzny i koło wykonano z takiego samego materiału z jakiego były zrobione moje narzędzia medyka, które dawniej znalazłem w ruinach świątyni.

— „Widocznie dziadek był tam jeszcze po mnie i szukał innych śladów, a może jeszcze i reszty skarbu? Może ciekawiły go te dziwne napisy i rysunki na ścianach krypty?” — pomyślałem.

Trójkąt wykonano z jakiegoś metalu o pomarańczowej barwie, ale ten był o wiele jaśniejszy i jakby twardszy, niż znany nam metal z jakiego wyrabiano nasze miecze i groty. Medal był dosyć ciężki, jak na swoją wielkość. Koło i pierścień można było obracać w obydwie strony względem trójkąta, więc i napisy mogły zmieniać położenie względem jego wierzchołków. Obrót odbywał się dzięki wypustom na szczytach trójkąta i rowkach: jednym w wewnętrznej części pierścienia i drugim zewnętrznym na obrzeżu koła. Nie mogłem dojść w jaki sposób połączono te elementy, aby ruch tych części był możliwy. W swoim świecie nie znałem takich możliwości.

— „Może kiedyś takie znano? Czym i po co, wykonano ten medal?”

Nie wyglądał on na jakąś zwykłą ozdobę. Wewnątrz zwoju papirusu znajdował się inny zwój. Takiego w życiu jeszcze nie widziałem. Był błyszczący niczym ten srebrzący się metal, ale wiele razy cieńszy, niż nasz papirus i niemal przeświecał na drugą stronę. Kolumny znaków zapełniały prawie całą jego powierzchnię tworząc tekst, jakiegoś pisma.

— „Co zwierał ten tekst? Pewnie za chwilę się dowiem z papirusu dziadka?”

Na nim, jakby ogniem wypalono dziwne znaki podobne tym, jakie kiedyś widziałem w ruinach starej świątyni w swoim rodzinnym mieście. Tego miejsca nie lubiłem, ale jak mówił dziadek, tam znalazłem swój skarb.

Dokładnie obejrzałem ten dziwny papirus. Jedno, co mi się nasuwało, że nikt w naszych czasach nie znał czegoś takiego, (jak i medalu) a także sposobu ich wykonania, twórca także był nieznany. Po wyglądzie nie mogłem też ocenić, jak stary był ten zwój — ten „dziwny” odłożyłem, aby zająć się papirusem dziadka. Zwój dziadka składał się z trzech części. Pierwsza była informacją na temat mojego postępowania względem zwojów. W drugiej, dziadek przepisał znaki w takim układzie, jak ten oryginalny. Pozostawił też miejsce pod każdym znakiem, aby wpisać tam odpowiednik znaku naszego pisma. Nasze znaki wpisał czerwonym inkaustem, przez co stworzył, jakby równoległe tłumaczenie tego pisma na nasz język. Dziadek odczytał to, czego nam się kiedyś nie udało, a ja nie miałem zbyt wiele czasu, aby poświęcić się tej sprawie. Dziadek wieczorami przy kaganku, często siedział do późna w nocy, rozmyślał nad czymś i coś tam skrobał na papirusie

— „Może właśnie to?”

Teraz dopiero uzmysłowiłem sobie, ile lat trwała ta jego żmudna praca. Trzecia część zawierała jego uwagi na temat zawartości tego przekazu.

Główną wskazówką, jaką zawierał papirus dziadka, był nakaz dobrego ukrycia tego pisma tak, aby nikt go nie odnalazł po wsze czasy, gdyż prawdopodobnie przypuszczał, że dotrzymanie warunków „tamtych”, (przez nas ludzi) to bardzo odległa przyszłość o ile w ogóle spełni. Miałem go ukryć zaraz po odczytaniu. Według niego mogłem tylko ustnie przekazać jego treść swojemu bardzo zaufanemu uczniowi (o ile takiego będę miał?) Jeśli nie znajdę ucznia, papirus mam ponownie zapieczętować w tykwie i umieścić przed śmiercią w grobowcu, jaki dla siebie przygotuję, a to było oczywiste.