Patchwork. Część II - Jolanta Wachowicz-Makowska - ebook

Patchwork. Część II ebook

Jolanta Wachowicz Makowska

4,3

Opis

W pierwszej części nastoletni bohater stara się, z zagubionych i odnalezionych członków swoich dwóch rodzin, złożyć całość, w której miałby swoje własne miejsce. Które dawałoby mu choćby pozory przynależności.

W części drugiej, już dorosły, próbuje wybrać ze swoich rozmaitych przygód erotycznych i miłostek tę jedyną i prawdziwą. Tę „na zawsze”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jolanta Wachowicz-Makowska

Patchwork

część 2

Projektant okładkiJan Karol Makowski

© Jolanta Wachowicz-Makowska, 2017

© Jan Karol Makowski, projekt okładki, 2017

W części I -nastoletni bohater stara sie z zagubionych i odnalezionych członków swoich dwóch rodzin złożyć całość, w której miałby swoje własne miejsce. Która dawałaby mu choćby pozory poczucia zakorzenienia. W części drugiej — już dorosły — próbuje wybrać ze swoich rozmaitych przygód erotycznych i miłości, majacych twarze różnych kobiet i różne odcienie, tę jedyną i prawdziwą. Tą „na zawsze”.

ISBN 978-83-8104-454-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

To nie był bardzo prestiżowy, ani specjalnie trudny występ. Koncert miał inaugurować międzynarodowy kongres fizyków jądrowych. Uznano, że najlepszym muzycznym zwieńczeniem ich obrad będzie — po pierwsze Chopin, a po drugie — Strawiński. Ania Guttry grała Szopena już tyle razy, że dała sobie spokój z powtarzaniem i ćwiczeniem jego utworów. Natomiast Strawiński okazał się dla niej nieoczekiwanie kłopotliwy. Kiedy przeglądała nuty jego Sonaty fortepianowej fis moll wydawało się, że doskonale ją słyszy i doskonale wie, jak ją zinterpretować. Potem posłuchała kilku wersji Sonaty w wykonaniu innych pianistów. Żadna z ich koncepcji jej nie pasowała. Najgorsze było jednak to, że kiedy usiadła do fortepianu, nie pasowała jej także i własna. Początek i koniec utworu brzmiały całkiem nieźle. Natomiast w części środkowej coś drażniło jej ucho. Próbowała skorygować to coś kilkanaście razy, ale za każdym miała wrażenie, że nie trafia nie tylko w zamysł autora Sonaty, ale i swój własny. Do koncertu pozostawały dwa tygodnie. Wydawało się — dostatecznie dużo czasu, aby Sonatę doszlifować tak, aby podczas występu skrzyła się jak muzyczny brylant. Tymczasem dni mijały, a Strawiński wciąż się nie skrzył. Być może fizycy jądrowi nie zauważyli by, że z Sonatą w jej części środkowej jest coś nie tak, a w każdym razie nie tak, jak życzyłaby sobie jej wykonawczyni. Ale Ania Guttry czuła coraz większy i większy dyskomfort. Była perfekcjonistką i wykonanie każdego utworu musiało ją zadawalać w każdym jego szczególe.

Po dwóch godzinach bezskutecznej walki ze Strawińskim i jego sonatą poddała się i poszła do kuchni, aby tym razem podszlifować obiad. Posiłki przygotowywała Ukrainka Swieta, niby gosposia, ale tak naprawdę i od lat pełnoprawny domownik ”Malwiny”. W kucharzeniu pomagała jej pani Emilia Ostrowska, babcia Ani, która po śmierci męża przeniosła się do wnuczki w ucieczce przed bolesną samotnością. Tak więc Ania niewiele miała do roboty w domu, a zwłaszcza w kuchni. Często tego żałowała, bo podczas domowych zajęć najlepiej odpoczywała. Bywało, że odkurzając mieszkanie, czyszcząc srebrne sztućce, czy wyrabiając ciasto drożdżowe przychodził jej do głowy pomysł na wykonanie utworu. I to najlepszy ze wszystkich, jakie jej do głowy przychodziły.

Tego jednak dnia obiad był już całkiem gotowy. Rosół z makaronem, zrazy z wieprzowych polędwiczek w sosie grzybowym, do tego kasza gryczana, ponieważ przepadał za nią Janek Guttry, mąż Ani. I szarlotka z kruszonką, ponieważ przepadała za nią Ania.

— Usmażę naleśniki — powiedziała Ania. — Będą na kolację albo na jutro.

Swieta przyglądała jej się spod oka. Smażenie naleśników na dzień następny nie miało kulinarnego sensu, ale Ania wyglądała tak markotnie, że Swieta zrezygnowała z pouczeń. Wytarła ręce i wyniosła się z kuchni.

O piątej po południu wrócił Janek. Ania od razu poskarżyła się na swoje niepowodzenie ze Strawińskim. Mąż nie wydawał się przejęty. Wiedział, że Ania tak, czy siak, ale w końcu ze Strawińskim sobie poradzi. Bo zawsze sobie radziła z dziesiątkami innych kompozytorów i ich utworów. Choć zwyczajowo biadała, że sobie nie poradzi.

Pocałował ją. Dosyć zdawkowo.

— Będziesz grała dla fizyków, a nie melomanów. Myślisz, że któryś z nich potrafi odróżnić Strawińskiego od Skriabina?

— Einstein — odrzekła — na pewno by odróżnił.

Janek uśmiechnął się.

— To i Einstein będzie na tym kongresie i koncercie?

Nie pocieszył jej, ale przynajmniej rozśmieszył.

Zjedli obiad we czwórkę. Wstając od stołu raz jeszcze pocałował żonę. Tym razem mniej zdawkowo.

— Całusy należą się Swietce i babci — powiedziała Ania. — To one pitrasiły, podczas gdy ja mordowałam się ze Strawińskim.

Po obiedzie Janek poszedł do swojego gabinetu, aby pomordować się ze swoimi prawniczymi papierami. Ania wzięła psy i poszła do lasu. Bywało, że nie tylko w kuchni i nie tylko podczas robienia porządków w szafie, ale i podczas spaceru nachodziła ją iluminacja.

Tym razem jej nie naszła. Ania wróciła do domu i sięgnęła po swoje ostatnie koło ratunkowe. Zatelefonowała do Mateusza Gillera. Kiedyś rolę takiego koła pełnił jego ojciec, a jej ojczym Marek Giller. Ania straciła własnego ojca, kiedy miała osiem lat i myślała, że już nikt i nigdy go jej w niczym nie zastąpi. Potem się przekonała, że Marek Giller potrafi to zrobić. Ale od kiedy zamieszkał w Austrii, a ona wyszła za mąż i mieszkała w Polsce, nie był już zawsze do jej dyspozycji i pomocy.

Mateusz, jego syn z przedmałżeńskiego związku, wydawał się najpierw fizycznym, a potem także psychicznym klonem swego ojca. Jako wyrostek był wprawdzie arogancki, dziki, zamknięty w sobie i nieprzewidywalny w zachowaniach, ale Ania już wtedy bardzo go lubiła i bardzo ceniła jego muzyczne zdolności. Był w jej mniemaniu talentem, jaki zdarza się raz na lat kilkadziesiąt. A może i jeszcze rzadziej.

Mateusz nie chciał jednak zostać wirtuozem fortepianu. Ba, nie chciał nawet zostać muzykiem. Pod wpływem perswazji ojca i Ani zdecydował się na studia w konserwatorium. Ale nie w klasie fortepianu, tylko na wydziale reżyserii dźwięku. Ania miała jednak cichutką nadzieję, że z czasem Mateusz doceni sam siebie i zechce grać. Także przed publicznością i dla publiczności. Czyli zawodowo.

Ale te nadzieje spełzły nagle i na niczym. Po zimowych, przedmaturalnych feriach, spędzonych u ojca w Steindorfie, Mateusz oświadczył, że kończy swoją, jeszcze nie rozpoczętą, muzyczną karierę. I będzie zdawał na medycynę. Aby w przyszłości zostać lekarzem. Z taką samą, jak ojciec specjalnością — ginekologa-położnika.

Anna dziwiła się tej zaskakującej decyzji. Potem dowiedziała się od ojczyma o samochodowym karambolu pod Klagenfurtem, podczas którego Marek Giller wykonał cesarskie cięcie u martwej, ciężarnej kobiety, leżącej na mokrym asfalcie. Jego jedyną asystą był wówczas dziewiętnastoletni syn. I to był jakoby ten moment zwrotny w życiu Mateusza, kiedy przewartościował swoje wcześniejsze dążenia i marzenia. I kiedy objawiło mu się dążenie i marzenie, o którym nigdy przedtem nie myślał.

Teraz był na trzecim roku medycyny i wydawało się, że jest już w swoim marzeniu i dążeniu całkowicie utwierdzony.

Marek Giller miał w związku z tą nieoczekiwaną decyzją syna ambiwalentne uczucia. Z jednej strony bardzo bolał nad jego zaprzepaszczonym talentem muzycznym. Z drugiej cieszył się, że ma komu przekazać swoją medyczną wiedzę i doświadczenie. No i — last but not least — swoją prywatną klinikę w Klagenfurcie. Oddziedziczoną, tak jak zawód, po własnym ojcu.

Ania nie miała ambiwalentnych uczuć. Wiedziała, że dobrych, bardzo dobrych, a nawet znakomitych lekarzy może być i jest wielu, natomiast talent muzyczny objawia się nieprawdopodobnie rzadko. Ale nie przestała lubić Mateusza. Często chodzili razem na koncerty i razem słuchali muzyki. Mateusz był też z reguły pierwszym słuchaczem i krytykiem jej nowo-granych utworów. I doradcą w takich dniach, jak ten.

Zatelefonowała do Mateusza. Był w swoim mieszkaniu.

— Nie radzę sobie ze Strawińskim — powiedziała.

Nie uwierzył.

— E, tam. Na pewno sama siebie się czepiasz. I na pewno bez powodu.

— Nie czepiam się. Mógłbyś przyjechać i posłuchać?

— Mógłbym, ale zaraz. Bo potem mam dyżur w pogotowiu. A jutro zajęcia. Od rańca.

— Przyjedź.

Przyjechał. Ania spytała, czy jest głodny. Był. Nawet bardzo,

— Nie możesz sobie znaleźć dziewczyny, która potrafi gotować? Chcesz żyć pizzą i odgrzewanymi pierożkami z garmażerii? I tajskimi zupkami z proszku?

Roześmiał się.

— Nie mogę.

Ona też się roześmiała.

— Znaleźć odpowiedniej dziewczyny? Czy żyć na tajskich zupkach?

— Znaleźć dziewczyny. I żyć na tajskich zupach.

Zjadł to, co zostało z obiadu. Z wielkim apetytem. Czyli — jak zawsze.

Potem przeszli do salonu i Ania usiadła do fortepianu. Mateusz słuchał uważnie. Kiedy skończyła, powiedział:

— Trzy, cztery akordy w środkowej części. Można by chyba inaczej.

Zamiast się zmartwić, Ania się ucieszyła.

— No i sam widzisz. To właśnie mi nie wychodzi. I coraz bardziej mi nie wychodzi.

Mateusz wziął nuty. Usiadł przy fortepianie. Podumał. Spróbował zagrać. Najpierw cicho, wolno, wsłuchując się w każdy dźwięk. Jakby smakując każdy dźwięk.

— Ja bym to tak..

I zagrał ten fragment, który — teraz już ich wspólnym zdaniem — wymagał korekty.

Ania aż jęknęła z zachwytu.

— To ty powinieneś to zagrać. Ty to czujesz.

Uśmiechnął się do niej, a ona zaczęła się zastanawiać od kiedy Mateusz zaczął się uśmiechać. Nie tylko do niej. Ale w ogóle. Bo kiedyś się nie uśmiechał, a jeśli próbował, to był to raczej grymas niż uśmiech. A teraz uśmiechał się jeśli nie bardzo często, to jednak i nie bardzo rzadko.

— Ty też to czujesz — powiedział.

Miał rację. Bo teraz, kiedy wysłuchała jego interpretacji, nagle pojęła jak należy t o zagrać. Nie zamierzała naśladować stylu Mateusza, ale wiedziała, jak ona powinna t o zagrać. Usiadła przy fortepianie.

— Tak? — spytała.

Ale wiedziała, że tak.

Mateusz pochylił się nad jej głową, muskając brodą jej włosy.

— Tak — odrzekł.

Głos miał dziwnie zmieniony, ale Ania nie myślała teraz o jego głosie. Przeżywała słodycz swego sukcesu. Udało jej się zagrać utwór tak, jak według niej zagrać go należało.

Janek stanął w drzwiach salonu.

— No i? — spytał.

— Mateusz od razu wiedział to, nad czym ja się biedziłam i biedziłabym się nadal — powiedziała Ania. — Doprawdy nie wiem…

Obaj mężczyźni roześmieli się. Bo obaj znali dalszy ciąg jej wypowiedzi. Powiedziałaby, że nie rozumie, jak ktoś tak utalentowany muzycznie może zamienić fortepian na fotel ginekologiczny. Naprawdę tego nie rozumiała i powtarzała wciąż i wciąż. Bez skutku. Bo Mateusz nigdy jej tego, jak tak można nawet nie próbował wyjaśnić.

— Zostaniesz na kolacji? — spytał Janek. — A przynajmniej napijesz się ze mną dobrego wina? Dostałem od klienta znakomity rocznik Pinot Blanc d’Alsace.

— Chętnie bym został i jeszcze chętniej się napił Pinot Blanc d’Alsace. Ale o dziesiątej muszę być na Hożej. Mam nocny dyżur w pogotowiu. No i jestem samochodem. Alkohol więc odpada z kilku naraz powodów.

Rozdział 2

Dyspozytorka pogotowia uradowała się na widok Mateusza.

— Wskakuj w mundurek i do karetki. W „dwójce” brakuje obsady. A jakaś kobiecina już pół godziny czeka. Nie wiem, co z nią, bo przestała telefonować. Albo jej przeszło, albo już po wszystkim. Będziecie mieli „skórę”.

Mateusz nawet się nie żachnął. Od pół roku pracował dorywczo w pogotowiu i zdołał przywyknąć do tutejszych stosunków, układów i grypsery. Kiedyś spytał ojca, czy zawsze tak było i czy wszyscy lekarze, pielęgniarze, sanitariusze byli i są tak całkiem niewrażliwi, tak przywyknięci do cierpienia i do śmierci. Ojciec odpowiedział mu wtedy:

— Nie wszyscy, ale na pewno większość. Inaczej nie dałoby się normalnie żyć.

— A ty?

Marek Giller popatrzył na syna. Przez moment wahał się czy powiedzieć prawdę, czy zbyć go żartem.

— Chciałbyś pewnie usłyszeć, że ja nie jestem przywyknięty?

— No, przynajmniej się nie wydajesz.

— Kiedyś, wiele lat temu, kiedy nie byłem jeszcze przywyknięty, umarła mi podczas nocnego dyżuru rodząca kobieta. Trochę dlatego, że tak miało i musiało być, ale pewnie trochę dlatego, że byłem za mało doświadczony, że coś przeoczyłem, że z czymś się spóźniłem. Nie wiem, czy umarłaby teraz, kiedy już jestem doświadczony, mało co przeoczam i reaguję w porę. Być może też by umarła. Ale wtedy miałem ogromne poczucie winy. I wiesz co z tym ogromnym poczuciem winy zrobiłem? Po zejściu z dyżuru poszedłem do kina. Pamiętam nawet tytuł filmu „Siedmiu wspaniałych”. A potem, w kawiarni, poderwałem dziewczynę, zabrałem ją do domu i poszliśmy do łóżka. Następnego dnia zdałem szefowi sprawozdanie z tego nieszczęsnego zajścia i zejścia. Nikt się mnie nie czepiał. Bo to takie zajścia i zejścia po prostu się zdarzają. Każdemu.

Mateusz milczał.

— Wolałbyś usłyszeć inną wersję? — spytał ojciec.

Mateusz pokręcił przecząco głową.

— Nie. Wolę taką. Bo ja pewnie też bym tak postąpił. Inaczej nie idzie tego wszystkiego wytrzymać.

Teraz był jeden z tych właśnie przypadków. Trudnych do wytrzymania. Choć dla Mateusza już nic szczególnie szczególnego. Jeżdżąc z pogotowiem napatrzył się na jeszcze większe straszności. Kobieta, nie stara, ale i nie młoda, zniszczona alkoholem, trybem życia i samą sobą, miała zaburzenia rytmu serca. Trudno było na miejscu i bez dokładnego badania stwierdzić na ile poważne. Na pewno jednak na tyle, że należało ją zabrać do szpitala. Ale to nie ona była najbardziej chora i nie ona najbardziej potrzebowała pomocy. W dziecinnym łóżku leżał pokurczony, brudny, zanieczyszczony wymiocinami, moczem i kałem, niedorozwinięty fizycznie i psychicznie człowiek. Na pewno już nie dziecko. Ale na pewno jeszcze nie starzec. W kącie pokoju, na posłanej byle jak i byle czym wersalce, leżała stara kobieta. Wyniszczona i wychudzona. Jęczała. Pewnie z bólu, ale kontaktu z nią nie było. Może dlatego, że była nieprzytomna i z powodu choroby, i przepicia. Opróżniona butelka po wódce leżała obok wersalki, a od starowiny jechało alkoholem jak z browaru.

Lekarka obrzuciła i oceniła całość jednym wprawnym spojrzeniem.

— Daj tej z zaburzeniem rytmu cordaron — powiedziała do Mateusza. — Najlepiej dożylnie. I wracamy. Trzeba zawiadomić pomoc społeczną. My tu niczego nie zdziałamy.

Nawet nie podeszła do łóżka, ani wersalki.

Mateusz otworzył swój neseser, wyjął ampułkę i strzykawkę. Nałożył rękawiczki. Zrobił zastrzyk, wprowadzając lek wolniutko i obserwując reakcję kobiety. W szpitalu zrobiono by to pod monitorem. W domowych warunkach lekarka powinna przynajmniej obserwować zapis EKG. Ostatecznie badać puls. Ale najwyraźniej nie miała zamiaru tego robić, a Mateusz nie mógł jej pouczać. Bo to ona była od pouczania Mateusza. Odwrotna sytuacja nie wchodziła w rachubę.

Wyjął igłę z żyły. Sprawdził tętno na szyi. Wydawało mu się, że troszkę zwolniło. A jeśli jego rytm nawet się nie wyrównał, to nie był już tak rozszalały. Dla Mateusza bicie serca, pulsowanie krwi, szmery w sercu i płucach, perystaltyka jelit były czymś, w bardzo wprawdzie odległy sposób, ale porównywalnym z muzyką. Była to muzyka życia. Muzyka zdrowia lub choroby. A czasem muzyka umierania.

— Jedziemy — powiedziała lekarka.

Pacjentka patrzyła nie na nią, ale na Mateusza. Bez wielkiej nadziei, że uzyska pomoc, ulgę, czy pocieszenie. Może nawet bez żadnej nadziei. Po prostu chciała popatrzeć na kogoś młodego, zdrowego, czystego. I nie okazującego jej wstrętu. Może jedynego człowieka, który nie okazywał jej wstrętu.

Mateusz poklepał ją po ramieniu.

— Powinno być lepiej — powiedział. — Niech pani się teraz położy i odpoczywa. Jest ktoś, kogo moglibyśmy zawiadomić o tym, co się tu dzieje?

Pokręciła przecząco głową. Była więc sama. Z tą ululaną, chyba dosłownie na śmierć, staruszką i gnijącym w betach idiotą. Zapewne synem. Ale to pytanie było wszystkim, co mógł dla niej zrobić.

Nie wrócili na Hożą. Dyspozytorka podała im nowy adres, niezbyt odległy, gdzie wedle jej relacji znajdował się niedoszły samobójca.

— Policja już tam jest — powiedziała

Wisielec miał mniej niż trzydzieści lat. Był pijany, ale całkiem żywy. Na szyi miał czerwona pręgę i kawałek jakiejś szmaty. Na podłodze leżał rozbity żyrandol.

— Nie jest aż tak pijany — oceniła lekarka — skoro się bezpiecznie wieszał.

Policjant skinął głową.

— Nie pierwszy raz. On już tak ma. Upije się, żonę potarmosi, potem wpada w żałość nad nią, nad sobą, no i się wiesza.

Potarmoszona żona składała zeznania. Nie sprawiała wrażenia zdenerwowanej. Raczej zrezygnowanej. Tym, że scenariusz powtarza się i powtarza, ale zawsze kończy tak samo. Wydawało się, że wolałaby, aby wreszcie zakończył się powodzeniem, a nie tylko czerwoną pręgą na szyi męża, protokołem policyjnym i obdukcją lekarską.

Lekarka usiadła na krześle. Skinęła na Mateusza.

— Zbadaj go. Na niego twoja wiedza wystarczy.

Mateusz wysłuchał szmery i w sercu, i pod sercem. Nie umiał ocenić na ile niepokojące. Powiedział o tym lekarce. Machnęła ręką.

— Jak ma coś z sercem, to niech idzie do rejonowego. Nie jesteśmy od leczenia chorób przewlekłych.

Wypisała orzeczenie na blankiecie, podała policjantowi. Nawet nie spojrzał.

— Dobra — powiedział.

A zwracając się do mężczyzny dodał:

— Następny raz lepiej umocuj żyrandol. Bo jak ci spadnie na łeb, to bez wieszania życia pozbawi.

Żona desperata mruknęła coś pod nosem. Mateusz miał wrażenie, że powiedziała: „oby”.

Nie był to ostatni jego wyjazd tej nocy. Ani choćby przedostatni. O czwartej rano dyspozytorka poderwała go z krzesła, na którym próbował się zdrzemnąć.

— No, mały. Wreszcie coś miłego. Nasza „Nereczka” wzywa.

Słyszał już o dziewczynie, którą nazywano „Nereczką”. Mniej więcej raz w miesiącu miała atak kolki nerkowej. Ale choć jej telefony powtarzały się regularnie, a ataki były niegroźne, nikt jej się nie pozbywał, ponieważ dziewczyna uchodziła za cud-piękność. Lekarki nie chciały do niej jeździć. Lekarze i pielęgniarze jak najchętniej.

Mateusz był jej ciekaw. Teraz dyspozytorka uczyniła mu z „Nereczki” prezent na powitanie dnia i pożegnanie dyżuru.

Był przygotowany, że dziewczyna będzie ładna. Ale nie, że aż tak ładna. Miała dwadzieścia pięć lat, blond włosy, oczy jak niezabudki i wyglądała jak aniołek z dziecinnych książeczek do nabożeństwa. Lekarz nawet nie spytał, co jej jest. A ona nawet nie powiedziała, co jej dolega. Przekręciła się na brzuch. Ściągnęła dół piżamy odsłaniając pośladki. Nie kawałek, w który można by wbić igłę. Pokazywała lekarzowi, sanitariuszowi i kierowcy całą swoją urodziwą pupkę. Mateusz starał się zachować profesjonalnie, ale nie wyszło. Zawstydził się swojej nieprofesjonalności. Lekarz osobiście zrobił zastrzyk z lekiem rozkurczowym, choć zwykle zlecał tak proste zadanie sanitariuszowi. Odrobinę dłużej niż trzeba rozmasowywał miejsce wkłucia. Potem jakby trochę ociągał się z wyjściem.

— Może poczekamy chwilę — powiedział. — I zobaczymy, czy lek zadziałał. Jeśli nie, dam troszkę większą dawkę.

Mateusz pomyślał, że lekarz choć starszy od niego o przynajmniej dwadzieścia lat, też nie jest w tej chwili tylko i jedynie profesjonalny. I trochę mu odpuściło.

Lek zadziałał, ale dziewczyna ich zatrzymała.

— Wiem, że to nie wasza działka i że powinnam pójść z tym do swojego lekarza, ale skoro jesteście… I tacy mili…

— W czym problem? — zapytał lekarz, choć w każdym innym przypadku nie zwróciłby uwagi na prośbę, albo odrzucił ją nieuprzejmym burknięciem.

— Wydaje mi się — mówiła dziewczyna, a jej niebieskie oczy wyrażały, czy też udawały, przestrach — że wyczułam guzek. W prawej piersi.

Lekarz zawrócił. Dziewczyna tym razem obnażyła piersi, a Mateusz po raz drugi zaczął się wściekać na siebie za swoją reakcję. Całkiem nie pasującą do zawodu lekarza. Starszy kolega długo i nadzwyczaj starannie obmacywał piersi dziewczyny. Obie. Choć niby-guzek miał się znajdować tylko w jednej.

— Nic niepokojącego nie wyczuwam — powiedział.

Spojrzał porozumiewawczo na Mateusza.

— Ale zawsze lepiej dwa razy sprawdzić, niż raz się pomylić. Prawda, Mateuszku?

Dziewczyna patrzyła na Mateusza bardzo zachęcająco.

— Jeśli pan nic nie wyczuwa, na pewno wszystko jest o.k — powiedział.– Ale jeśli chce się pani upewnić, radziłbym zrobić USG.

I lekarz, i dziewczyna nieznacznie, ale jednocześnie wzruszyli ramionami. Ze zdziwieniem. Dziewczyna chyba ze zdziwieniem i rozczarowaniem.

Kiedy wychodził z dyżuru, podeszła do niego młodziutka pielęgniarka. Znał ją. Bardziej niż dobrze, choć i bardziej niż krótko. Poprzednim razem, kiedy mieli wspólny dyżur, zaprosiła go do swojego mieszkania. Okazała się nader gościnna. Poczęstowała go śniadaniem i samą sobą. Śniadanie wyglądało apetycznie. Dziewczyna także. Teraz też zaproponowała, aby przyszedł do niej i aby wspólnie „odespali noc”. Był zmęczony, ale zarazem podniecony wizytą u „Nereczki”. Poszedł więc „odsypiać noc” do i z pielęgniarką, której imienia od ostatniego „odsypiania” zdołał już zapomnieć.

Przez to odsypianie opuścił poranne zajęcia i pojawił się dopiero na popołudniowych. Był wciąż nieodespany. I wciąż chodziła mu po głowie „Nereczka”. Ojciec przestrzegał, że na każde sto pacjentek siedemdziesiąt będzie naprawdę chorych, dziesięciu będzie się wydawało, że są chore, a dwadzieścia będzie zdrowiutkich jak rydz, ale za to spragnionych zabawy w lekarza i z lekarzem. „Nereczka” należała do wszystkich trzech kategorii. Chyba miała rzeczywiście silne stany spastyczne, być może spowodowane nerwicą, być może piaskiem w nerkach lub przewodach moczowych. Na pewno była histeryczna, hipochondryczna i nadwrażliwa na ból. Ale — też być może — jej dolegliwości występowały pod wpływem pragnienia, by być dotykaną. Najlepiej i najchętniej przez mężczyznę w lekarskim kitlu. Bo chyba przez mężczyzn bez lekarskiego kitla bywała dotykana wystarczająco często.

Ojciec twierdził, że ze wszystkich przypadków, z jakimi Mateusz się w swoim medycznym życiu zetknie, te ostatnie będą najtrudniejsze. Teraz się przekonał, że ojciec miał rację.

Wracał do domu umordowany, niewyspany i przede wszystkim zniechęcony. To mu się zdarzało nie tylko po dyżurach w pogotowiu, ale i po każdych zajęciach w szpitalu. Nie teoretycznych, ale praktycznych. Czyli tak zwanych „obchodach’ pacjentów. Zawsze się potem zastanawiał, czy nie lepiej było jednak zostać reżyserem dźwięku. Myślał o muzyce dobieranej do audycji radiowych i telewizyjnych. A zwłaszcza o muzycznym podkładzie do filmów. Nie bardzo przepadał za oglądaniem filmów, ale przepadał za słuchaniem filmów. Czasem ten podkład mu się podobał: bardzo lub trochę. Ale najczęściej chciałby go zmienić. Po swojemu.

Kładąc się na nie zaścieloną od Bóg wie kiedy wersalkę, pomyślał jednak nie o „Nereczce”, nie o pielęgniarce z Pogotowia, nie o dzisiejszym szpitalnym obchodzie, ani nie o muzyce filmowej. Pomyślał, jak zawsze przed zaśnięciem, o Ani Guttry. Ale choć bardzo tego chciał, nie przyśniła mu się tej nocy.

Rozdział 3

Mateusz poznał Anię Guttry kiedy miał szesnaście lat. I wielką, choć całkiem nieuświadomioną gotowość do zakochania się. Tyle, że w jego bliskim, dalszym i najdalszym otoczeniu nie było ani jednego damskiego obiektu, w którym mógłby się zakochać. Ania była starsza od niego o lat sześć lat, a więc na tyle młoda, aby mogła podobać się wyrostkom, a jednocześnie na tyle dojrzała, aby wyrostkom podobać się bardzo. W każdym razie Mateuszowi bardzo się spodobała

Teoretycznie była jak najdalsza od ideału dziewczyny, jaki roił mu się w głowie. Wydawało mu się, że dziewczyna idealna lub choćby do ideału przybliżona nie powinna być całkiem głupia, ale przede wszystkim chętna do przeżywania fizycznych miłosnych uniesień. Wielkich i częstych. Czyli takich, jakich on wówczas potrzebował.

Matka Mateusza, która znała Anię w jej wczesnym dzieciństwie, mówiła o niej, że jest „pastelowa”. Dwudziestokilkuletnia Anna Guttry nic a nic ze swojej pastelowości nie utraciła. Była subtelna jak pudrowe portrety Wyczółkowskiego. I jak jej własny, też pastelowy, wiszący w salonie „Malwiny. Autor obrazu zatytułował go „Muzyka” i na pierwszym planie umieścił klawiaturę, faliście układającą się w rodzaj niby-partytury. Ania znajdowała się w tle. Niezbyt wyraźna, ale przez to właśnie najprawdziwsza. Taka, jaką była. Przynajmniej dla Mateusza.

Teraz znał ją już prawie siedem lat i nadal była dla niego bardziej zjawiskiem niż realną kobietą. Ale kochał ją całkiem realnie i coraz bardziej. I już zupełnie nie po cielęcemu. Całkiem po dorosłemu. Aż za bardzo po dorosłemu.

Ania była pasierbicą jego ojca. Czyli nie była z Mateuszem spokrewniona, a jedynie spowinowacona. Jego ojciec miał z matką Ani troje dzieci, które były przyrodnim rodzeństwem i jego, i jej. Może dlatego także i ich często uważano za rodzeństwo. Mateusz zawsze zżymał się, kiedy mówiono o Ani „twoja siostra”. A do niej o nim „twój brat”. A najbardziej się zżymał, kiedy Ania traktowała go jak brata. I nie było dla niego żadną pociechą, że uważała go za brata równie bliskiego jej sercu jak Piotra Guttry, czyli brata rodzonego.

Kiedyś doradcą, powiernikiem i autorytetem w sprawach muzyki był dla Ani ojciec Mateusza. Teraz stawał się i stał Mateusz. Ostatnia prośba, aby jej pomógł w przezwyciężeniu trudności interpretacyjnych Sonaty f-moll Strawińskiego świadczyły o tym bardziej niż dobitnie.

Ania była mężatką i zdawała się być szczęśliwą mężatką. Nigdy o swoim małżeństwie z Mateuszem wprawdzie nie rozmawiała, ale choćby brak ochoty i potrzeby takiej rozmowy przemawiał za tym, że Ania żyła w udanym związku.

Kochając się w Ani Guttry i pragnąc Ani Guttry Mateusz nie żył jednak jak pustelnik. A nawet żył w całkowitym rozbracie z pustelnictwem i celibatem. Króciutki przerywnik w jego nieuporządkowanym, chaotycznym życiu seksualnym stanowiła Weronika. Poznał ją w Instytucie Onkologii, gdzie przeżył swój chorobowy epizod, zakończony pełnym happy-endem. Weronika miała mniej szczęścia, a tak naprawdę nie miała go w ogóle. Po kilkumiesięcznym, bardzo ważnym dla nich obojga romansie, zmarła. Bardzo mu jej brakowało, ale nie opłakiwał jej w taki sposób, jak to opiewają poeci. Po jej śmierci sypiał z wieloma dziewczynami, czasem trochę, a czasem całkiem przypadkowymi. Podświadomie porównywał je z Weroniką i te porównania zawsze wypadały na ich niekorzyść. Choć większość była od Weroniki o wiele bardziej atrakcyjna fizycznie i bardziej łóżkowo sprawna. Dlaczego mimo to bardziej odpowiadała mu krucha i — podobnie jak Ania — „pastelowa” Weronika, nie miał pojęcia.

Była jeszcze jedna dziewczyna, z którą się kilka lat temu zaprzyjaźnił, ale z którą nie sypiał. I nie wiedział, dlaczego z nią nie sypiał. Choć wiedział, że ona była na to gotowa i do tego chętna. Ale jemu wydawało się, że jest warta czegoś więcej, a nawet znacznie więcej niż tylko fizycznych zbliżeń. Ale nie wyobrażał sobie Irminy w roli żony. Przynajmniej na razie. Czyli w wieku dwudziestu dwóch lat.

Ania zatelefonowała po tygodniu.

— Będziesz mógł mi towarzyszyć na tym koncercie? — spytała. — Niby wszystko jest już w porządku i nawet ja jestem z siebie zadowolona, ale czułabym się lepiej i pewniej, gdybyś był na sali. Dla większości, a może i dla wszystkich moich słuchaczy, wart posłuchania będzie pewnie tylko Szopen. Wątpię, aby ktokolwiek docenił Strawińskiego, albo potrafił ocenić moją interpretacje jego sonaty. Więc tak naprawdę nie mam dla kogo jej zagrać. A gdybyś był, grałabym dla ciebie.

— Przyjdę — obiecał.

Nie dodał: „Oczywiście, że przyjdę”, ani: „Przyjdę z największą radością”, ani niczego w tym rodzaju. Usłyszał w słuchawce pełne zadowolenia westchnienie:

— Cieszę się. Naprawdę się cieszę. Nom to do zobaczenia.

Ania naprawdę się cieszyła, więc i on się cieszył. I też naprawdę.

Tak, jak przewidywała, Szopen w jej wykonaniu bardzo się uczonym fizykom spodobał. Ale — czego nie przewidziała — uczonych fizyków jeszcze bardziej zainteresował Strawiński. Mateusz widział i czuł panujące na zamkowej sali skupienie i słyszał tą szczególną ciszę, jaka towarzyszy zasłuchaniu. Był ogromnie ciekaw środkowej części sonaty. Ania zagrała ją wprawdzie po swojemu, ale on zdawał sobie sprawę, że wywarł wpływ na sposób jej gry. Mało kiedy czuł się tak usatysfakcjonowany i dumny. Na bis Ania wykonywała ostatnio jeden z nieznanych utworów Tekli Bondarzewskiej. Słuchacze z reguły nie mieli pojęcia o istnieniu tego wdzięcznego muzycznego dziełka, a rzadko także i jego autorki. Ale ponieważ tym razem słuchaczami byli prawie sami mężczyźni, Ania zagrała sonatę Szymanowskiego. I intuicyjnie utrafiła w ich gusta.

Po koncercie odbywał się bankiet, na który Ania została zaproszona. Wraz z osobą towarzyszącą. „Osoba towarzysząca” od razu się nastroszyła, bowiem nie cierpiała tego rodzaju imprez. Ania dotknęła najpierw dłoni Mateusza, potem jego policzka. Czy kiedykolwiek zdawała sobie sprawę z magii tego gestu?

— Zostań — poprosiła. — Nie chcę być sama z tymi mędrkami. Będą mnie pewnie tylko komplementować. No, bo o czym można gadać z kobietą, która nie ma pojęcia o entropii.

Zdziwił się:

— Dlaczego akurat o enropii?

— To jedyne pojęcie z fizyki, jakie zapamiętałam. Kiedyś słyszałam, jak mówił o entropii mój brat-mądrala. Oczywiście z niczym go nie kojarzę. Nie brata. Tego słowa.

Mateusz roześmiał się:

— A ja kojarzę. Z entropią negatywną. Ale też tylko tyle zapamiętałem z wykładu.

— No więc zostaniesz?

— No więc zostanę.

Ponieważ nie odstępował Ani na krok więc uczeni nie mieli żadnej szansy, aby się do niej zbliżyć. A jeśli podchodzili, to jedynie po to, aby pogratulować jej występu. Żaden nie wspomniał o entropii.

— Czuję się jak twój body-guard — powiedział Mateusz.– A może nawet jak twój Mars. Mam wrażenie, że sam mój wygląd odstrasza twoich potencjalnych uczonych adoratorów. Zainteresowanych może nie tyle i nie tylko twoją muzyką, ale i twoją urodą. Nie miałabyś ochoty, abym się oddalił, dając ci okazję do poflirtowania z tymi kandydatami do nagrody Nobla?

Co by zrobił, gdyby powiedziała, że ma ochotę? Na pewno by się wściekł. Na pewno czułby się straszliwie zazdrosny. I równie, a może jeszcze bardziej — zraniony. Ale Ania się roześmiała.

— Nie dostrzegam w tym gronie ani jednego obiektu do flirtu. Nawet najbardziej przelotnego. Więc się nie oddalaj. I miej jeszcze bardziej groźną minę.

Przez moment zastanawiał się, jak by zareagowała gdyby jej — choćby żartem — zaproponował taki przelotny flirt ze sobą. Zdziwiłaby się? Zlekceważyła? Wyśmiała?

Odwiózł ją do „Malwiny”, choć upierała się, że pojedzie sama i że nie ma żadnego sensu, aby wracał potem kolejką do Warszawy. Dla niego jednak przebywanie z nią zawsze miało sens.

Myślał o tym bezsensownym sensie w drodze powrotnej. I aby zapomnieć o tym bezsensie bardzo zapragnął na tę noc kobiety. Nie dlatego, aby zastąpiła lub udawała Anię. Mateusz potrzebował kobiety, aby rozładować swoje czysto fizjologiczne napięcie.

Było zbyt późno, aby ściągnąć do siebie dziewczynę z tych, z którymi czasem sypiał. Pomyślał o pielęgniarce z Pogotowia, ale nie wiedział, czy jest w domu. A jeśli nawet jest, to czy sama. Nie pochlebiał sobie aż tak bardzo, aby sądzić, że jest jedynym facetem, którego po dyżurze czy przed dyżurem ta dziewczyna zaprasza do swojego łóżka. Pozostawała mu ostateczność, czyli sąsiadka z parteru. Była stewardessą, ale już nie najpierwszej młodości, a także nienadzwyczajnej urody. Nie była też szczególnie porywająca w łóżkowych igraszkach. Była za to pod ręką, była samotna i dyspozycyjna. A jego zawsze przyjmowała życzliwie. Chyba jednak bardziej dlatego, że nie chciała być samotna, niż dlatego, że żywiła dlań jakiekolwiek uczucia. Wchodząc na klatką schodową zadzwonił do jej mieszkania. Otworzyła, nie wyraziła ani zdziwienia, ani szaleńczej radości. Po prostu zaprosiła go do środka, wyłączyła telewizor i bez słowa zaczęła rozpinać bluzkę. A on — spodnie. Nie miał ochoty zostawać u niej przez całą noc, ale i nie wypadało mu wyjść w środku nocy. Został więc do rana, a nawet zjadł z sąsiadką śniadanie. Niewiele rozmawiali. Mateusz nawet nie wiedział o czym mogliby ze sobą rozmawiać. Ona chyba też nie wiedziała.

Jego następne spotkanie z „Nereczką” należało do tych dziwacznych i nieprawdopodobnych przypadków, o których mawia się, że zdarzają się jedynie w książkach lub na filmach. Choć tak naprawdę znacznie częściej zdarzają się w życiu.

Mateusz był w kinie z Irminą. Kiedy z niego wychodzili, podeszła do nich „Nereczka”. Ale nie do niego, tylko do Irminy. Irmina ucieszyła się ze spotkania dość umiarkowanie. Przedstawiła „Nereczce” Mateusza. Ta, podając mu rękę, powiedziała:

— Znam twojego chłopaka. Wprawdzie tylko jako lekarza, ale i tak z jego jak najlepszej strony.

Irmina zdziwiła się, a Mateusz stropił. I stropił się swoim stropieniem, bo już dość dawno mu się to nie przydarzało.

— Kalina jest moją cioteczną siostrą — powiedziała Irmina. — Ale skąd cię zna? Jako lekarza?

— Miałem dyżur w pogotowiu I łagodziłem cierpienia spowodowane kolką nerkową.

„Nereczka” utkwiła w nim swoje niebieskie oczy. Patrzyły troszkę wyzywająco, troszkę kpiąco i bardzo zalotnie.

— Pamiętasz wszystkie przypadki ze swoich nocnych dyżurów? — spytała.

Oczywiście, że wszystkich nie pamiętał. Ale ten przypadek — jak najbardziej.

Poszli we trójkę na kawę do pobliskiej kawiarni.

— Nigdy się nie chwaliłaś, że masz takiego przystojnego chłopaka — powiedziała „Nereczka”. — Gdybym wiedziała, że jest twój, przestałabym się interesować rozkładem dyżurów w pogotowiu.

— Nie jest mój — odparła Irmina.

— A czyj? — spytała „Nereczka”.

I popatrzyła na Mateusza w ten szczególny sposób, który dawał mu do zrozumienia, że jest bardzo zainteresowana, aby był jej.

Przyjechał do kina samochodem i wypadało mu odwieźć do domu nie tylko Irminę, ale i jej kuzynkę. Irmina mieszkała bliżej, więc wysiadła wcześniej. Żegnając się z Mateuszem cmoknęła go w policzek. I ostrzegła:

— Uważaj na Kalinę. W tej grze to ona jest wygrywającą.

Kalina się roześmiała. Irmina tylko uśmiechnęła. Jakoś tak smutno.

Kiedy ruszyli, „Nereczka” zapytała:

— Pamiętasz tylko choroby swoich „przypadków”, czy także ich adresy?

— Niektóre pamiętam — odparł.

— A mój?

— Twojego akurat nie zapamiętałem.

Roześmiała się.

— Zapamiętałeś — powiedziała. — Ale jeśli nie chcesz jechać do mnie, nie mam nic przeciwko temu byśmy pojechali do ciebie.

Mógł się jeszcze jakoś wykręcić, odwlec lub w ogóle zrezygnować z dalszej z nią znajomości. Nie wykręcił się, nie odwlókł, nie zrezygnował. Pojechali do niego.

Rozdział 4

Mateusz nie przypominał sobie takiego okresu w swoim życiu, aby chciał czy choćby godził się na jakąkolwiek i od kogokolwiek zależność. Zawsze przysparzał rodzicom oraz nauczycielom mnóstwo zgryzot swoją nadmierną samodzielnością i niechęcią do podporządkowywania się nakazom i zakazom. Był urodzonym buntownikiem i nikt się nie spodziewał, że kiedykolwiek i choćby tylko trochę się pod tym względem zmieni. On sam też się tego nie spodziewał.

Ale się zmienił. Nie od razu. Nie całkiem. I nie dlatego, że ktoś chciał i próbował go zmienić. Nie dlatego, że on sam chciał i próbował się zmienić. Po prostu jakoś ta zmiana w nim następowała i postępowała, a on nie tyle się tej zmianie poddawał, co się jej nie przeciwstawiał. Nie zastanawiał się też po co i dla kogo się zmieniał i zmienił. Choć, gdyby zaczął się zastanawiać, wymieniłby pewnie i babcię, i ojca, i Anię Guttry, i małą Sissi, i Weronikę. Choć niekoniecznie w tej właśnie kolejności.