Corner - Oblicze Wojny - Aleksandra Tasak - ebook

Corner - Oblicze Wojny ebook

Aleksandra Tasak

0,0

Opis

W każdym z nas tkwi iskierka magii. Z każdym oddechem, z każdym skurczem serca, z każdą sekundą życia, odrobina czegoś niewyobrażalnego krąży, nie tylko w naszym ciele, ale również wokół nas.

Druga część przygód Króla Równoległego Świata, któremu tym razem przyjdzie się zmierzyć z trudnościami politycznymi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Aleksandra Tasak

Corner — Oblicze Wojny

© Aleksandra Tasak, 2017

Druga część przygód króla równoległego świata, któremu tym razem przyjdzie się zmierzyć z trudnościami politycznymi oraz zbrojnymi…

ISBN 978-83-8104-810-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Część Druga

Dla Natalii i Pauliny, za motywację oraz Stelli za radę w pewnym szczególe, no i oczywiście Karolowi, za ponowną pomoc przy tworzeniu okładki.

Prolog

Rozpacz. Smutek. Mętlik. Żałość. Poczucie winy. Strach. Niepewność. Żadne z tych słów nie jest w stanie oddać emocji, które boleśnie rozszarpują od środka. Najlepiej byłoby zapomnieć. Pozbyć się tego wszystkiego lub po prostu przestać istnieć. Ostatnia opcja już od dawna była bardzo kusząca.

Nienawiść. Wściekłość. Gniew. Frustracja. Chęć mordu. Te uczucia dominowały. Dalszy żywot miał sens tylko dzięki nim. Myśl o zemście i zaspokojeniu jej była celem. Czas. Potrzebny był odpowiedni moment.

Ból. Chęć cofnięcia czasu i podjętych decyzji. Nie możemy zmienić przeszłości, lecz zawsze pojawia się szansa na zaplanowanie przyszłości, która może być o wiele lepsza od tego, co już przeżyliśmy. Niektórych błędów nie da się naprawić. Niektórych czynów nie można wybaczyć. Nadzieja umiera ostatnia, lecz w niektórych sercach trudno znaleźć choćby jej cząstkę.

Nie rozmawiała z nim. Nie chciała, zawsze, kiedy zaczynał coś mówić udawała, że nie słyszy. Nie wydawała z siebie najmniejszego dźwięku, pomimo stawianych jej gróźb czy obdarzaniem jej wyzwiskami i obwinianiem o poważne rzeczy. Zdawało się, że nie obchodziły ją te sprawy. Stawała się bezuczuciowym potworem podczas dnia, lecz w nocy myślała nad wszystkim. Kiedy słońce zachodzi, a na niebie pojawiają się dwa księżyce, nikt nie widzi jej cierpienia, przelanych łez… Nikt nie słyszy, kiedy w duchu krzyczy z żałości, obwiniając samą siebie o wszystko, co się stało. W nocy, gdy pokazuje prawdziwą siebie, ludzie stają się obojętni.

Po pewnym czasie, w jej głowie narodziła się myśl, która zawzięcie nie chciała jej opuścić. Zobaczyć go, cierpiącego, jak ona.

Rozdział 1

Wyruszył pod osłoną nocy. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie miał dużo czasu. Musiał wrócić do stolicy następnego dnia. Rada zezwoliła, choć niechętnie, na dwudziestoczterogodzinną absencję, podczas której będzie przeprowadzana ewakuacja mieszkańców. Uważali, iż powinien przy tym być i służyć pomocą, lecz to Wielcy podjęli ostateczną decyzję. W przeciągu ośmiu godzin dotarł na miejsce. Schludne miasteczko, położone w górach, znajdujących się na południu kraju, które sam wybudował. Dotarcie do niego bez użycia skrzydeł zajęłoby dobre kilka dni. Dostać się tutaj mogli jedynie najwytrwalsi ludzie. Droga w górach była stroma, kamienista i bardzo niebezpieczna, co stanowiło to miejsce czymś prawie nie do zdobycia.

Na zboczach, otaczających przestrzenną dolinkę, rosły fioletowe kwiaty zwane, negetuk. Miasteczko zostało zbudowane wokół głębokiego, krystalicznie czystego jeziora, które czasem pod wpływem otoczenia roślin przybierało kolor śliwki. Różnorakich gatunków drzewa przyozdabiały dolinę, dodając jej uroku.

Zaczynało świtać. Bardzo szybko znalazł dom, wykonany z mocnego, ciemnego drewna. Pierwsze promienie słońca zagościły na jego twarzy. Odetchnął głęboko, będąc w swojej ludzkiej postaci. Płuca wypełniły się czystym, rześkim, górskim powietrzem. Obrócił się w stronę drzwi i zawahał się. Prawdopodobnie plotki o wojnie jeszcze tutaj nie dotarły i bał się przedstawienia jej powodów właśnie tej osobie. W końcu zdobył się na odwagę i delikatnie zapukał. Teraz już nie było odwrotu. Nie minęło kilka sekund, a w progu stanęła wysoka, bardzo chuda kobieta. Spięła długie, jasne włosy w koka, lecz nie ukrywało to lekkiej siwizny. Na pokrytej delikatnymi zmarszczkami twarzy odznaczały się kości policzkowe. Pomimo jej wyglądu kolor oczu pozostał tak samo wyraźny i głęboki, jak przed laty, kiedy Xevertus był jeszcze dzieckiem. Była ubrana w zwiewną, białą suknię, która starannie okrywała jej ramiona.

Uśmiechnęła się, widząc go i przytuliła na powitanie. Mężczyzna odwzajemnił gest, ciesząc się, że w końcu ją zobaczył. Odetchnął zapachem jej włosów i przymknął oczy, pozwalając jej na wykorzystanie chwili jego słabości.

— Martwiłam się, że nie ujrzę cię już w tym roku — wyszeptała uradowana.

Szybko znaleźli się w środku, siedzą w przytulnym saloniku przy kominku, popijając hurkwie. Kobieta cały czas opowiadała o spokojnym życiu w górach oraz o miłych ludziach i często bywających tutaj gościach zza granicy. Xevertus słuchał, obserwując ją uważnie. Była niezwykle szczęśliwa. Nie spuszczała z niego wzroku. Teraz już wiedział, jaki jest drugi powód takiego zachowania. Był jej synem i to liczyło się najbardziej, lecz po tym, co usłyszał od Shilli zupełnie inaczej mógł to interpretować.

— Nane[1] — zwrócił się do niej łagodnie. — Bardzo chciałbym przybyć tu bez powodu, aby tylko się z tobą zobaczyć, lecz w ostatnim czasie trochę się pozmieniało w kraju i w moim życiu. Chciałem o tym porozmawiać.

— W porządku, mój drogi. O co chodzi?

— Może lepiej zacznę od mniej oficjalnej sprawy… Ostatnio mieliśmy z Shillą dość ostrą wymianę zdań i dowiedziałem się o ojcu — Itharietta wyglądała na zdziwioną i zdezorientowaną.

— Czego mogłeś się dowiedzieć o Ramperuqim?

— O nim teoretycznie niczego. O moim prawdziwym ojcu. Shilla powiedziała mi wszystko. Nie całkiem z własnej woli. To Ramperuqi przyczynił się do jego śmierci — zamarła, a na jej twarzy przez chwilę widniała mieszanka złości i cierpienia. — Dlaczego nie dowiedziałem się tego od ciebie? Dlaczego nie powiedziałaś mi, że ten sukinsyn nie jest moim ojcem?

— Nie chciałam… — zawahała się, lecz nie przerywała kontaktu wzrokowego. — Nie chciałam, żebyś poczuł się gorzej przy braciach.

— Gorzej? Nawet teraz, znając jego historię czuję się lepiej. Ramperuqi jest pomiotem, nie człowiekiem… To znaczy był.

— Twój ojciec był uzależniony…

— Próbował to naprawić. Chciał jak najlepiej, lecz pewnej nocy ktoś go zamordował. I był to ktoś, kto na żaden sposób nie potrafił kochać, ani zaakceptować kogokolwiek — wziął głęboki oddech, uspokajając się. Nie chciał kłótni. — Mogę chociaż znać jego imię? — Itharietta uśmiechnęła się smutno dosłownie na sekundę, po czym odpowiedziała bardzo cicho.

— Xevertus. Miał na imię Xevertus. Wyglądasz zupełnie jak on, zachowujesz się bardzo podobnie do niego. Jesteś tak samo porywczy, jak on…

— Co do porywczości… — przerwał jej, odwracając wzrok. — Zrobiłem ostatnio coś bardzo głupiego. Wyruszyłem z wizytą do Tarliandii, negocjować z królową Marrgo pokój. Wszystko poszło dobrze… Nie licząc faktu, iż po jej prawicy zasiadał Ramperuqi. Został jej mężem, po tym, jak straż graniczna go do niej przyprowadziła. Myślałem, że zginął… a zrobił nam dużą niespodziankę. Bardzo niemiłą niespodziankę. Pod wpływem emocji znalazłem jego komnaty i dokończyłem to, co zacząłem setki lat temu. Nie trzeba było długo czekać, aby królowa się dowiedziała. I w ten sposób po zawarciu porozumienia, wywołałem wojnę… — nie chciał patrzeć jej w oczy, lecz czuł jej zawiedziony wzrok na sobie. Mówił to wszystko najspokojniej jak tylko potrafił, aby nie dać ponieść się emocjom. Dokończył swoją hurkwie w ciszy, czekając na reakcję, która uparcie nie nadchodziła. — Wiem, że nie powinienem był tego zrobić i cała wina spływa tylko i wyłącznie na mnie… proszę powiedz coś.

— To, co zrobiłeś było starym rozrachunkiem, a teraz musisz ponieść konsekwencje. Mam jedynie nadzieję, że znajdziesz ich słaby punkt.

***

Siedziała z nim w niewielkim, wypełnionym dymem papierosowym pomieszczeniu. Oboje przybrali czarne szaty. Bez okrycia wierzchniego był to wygodny kostium, składający się z przyległej koszulki na ramiączkach oraz opinających nogi, gładkich spodni. Nie mogła przywyknąć do tego ubioru, lecz nie sprawiał on dużego kłopotu. Wczorajszego wieczoru skróciła swoje długie, szkarłatnoczerwone włosy, aby sięgały jej jedynie lekko za biust. Podobała jej się taka zmiana. Szkoda, że to wszystko wyniknęło z bardzo niemiłej sytuacji. Pragnęła cierpienia osoby, która doprowadziła jej nauczyciela i jednocześnie osobę, do której bardzo się przywiązała, do stanu braku kontroli nad własnymi myślami. Złość buzowała w jej żyłach.

Nagle, stojące w kącie, drewniane krzesło stanęło w płomieniach, co wyrwało ją z rozmyślań. Mężczyzna, siedzący na fotelu obok kanapy, na której leżała, spojrzał na nią wymownie. Przewróciła oczyma. Nie miała zamiaru za nic przepraszać, po czym jedynie rzuciła spojrzeniem, w stronę płonącego przedmiotu i ogień tak niespodziewanie, jak się pojawił, zniknął. Zaciągnęła się mocno i czując, gryzący dym w płucach powoli się go pozbyła.

Od czasu straty Colina, poczuła całkowitą kontrolę nad swoimi zdolnościami. Była w stanie zapanować nad wszystkim, nie licząc chwil, kiedy zapominała, że nie jest zwykłą kobietą i dała się porwać emocjom, tak, jak kilka sekund wcześniej. Cały czas nosiła pierścionek od niego, nie pozwalając sobie zapomnieć o motywach jej dołączenia do mężczyzny, rządnego zemsty na Xevertusie.

— Twoje umiejętności nie są do końca rozwinięte — odezwał się mężczyzna, patrząc w pustą przestrzeń przed sobą. Nie odzywała się. Wydawało jej się, że zaraz dowie się wszystkiego, lecz usłyszała tylko jedno pytanie. — Jaką masz tolerancję na ból?

***

Łzy powoli przestawały spływać po jej policzkach, kiedy jego usta namiętnie łączyły się z jej, a dłonie obojga błądziły po ciałach. Nie potrafili oderwać się od siebie, zupełnie jakby nie widzieli się przez lata. W tej chwili nie liczyło się nic. Ani wojna, ani zły stan psychiczny. Nie wyczekiwali na nadejście wojsk nieprzyjaciela. Cieszyli się sobą nawzajem. Reszta nie miała znaczenia.

— Musiałem cię zostawić na jakiś czas samą… — odezwał się głosem tak cichym, niczym szept. — Inaczej nie dałby nam spokoju.

— Nie chcę go widzieć do końca życia. Mam nadzieję, że zdechnie w męczarniach — odpowiedziała, wtulając się w niego.

— Dopilnuję tego, Loretto.

***

Chłodnym wieczorem, kiedy wszystkie, wykończone do granic możliwości, Talenty Xevertusa siedziały w swoich komnatach, odpoczywając po pracowitym dniu, Ravi postanowił pospacerować po ogromnym ogrodzie. Żałował, że nie może wydostać się poza mury domu swego pana, lecz nie chciał mu się sprzeciwiać. Słońce zdążyło już zajść, więc zostało kilka minut do wschodu dwóch majestatycznych, jasnych księżyców. Pierwsze gwiazdy zaczęły pojawiać się na ciemnym niebie.

Xevertus miał wrócić dopiero rano. Wtedy mógł złożyć mu raport. Zimne, orzeźwiające podmuchy wiatru od czasu do czasu, bawiły się jego czupryną. Udał się w głąb dużego skrawka ziemi, aby przysiąść na skraju linii drzew. Oparł głowę o konar jednego z nich i obserwował rezydencję Xevertusa. W niektórych oknach paliło się światło, lecz większość z nich, zwłaszcza na drugim i trzecim piętrze, była zgaszona i szklane otwory wypełniała ciemność. Czasem zastanawiał się jak bardzo świat, w którym wcześniej żył był zacofany w stosunku do tego. Nie wyobrażał sobie teraz wrócić do mało komfortowych domów. Odetchnął rześkim powietrzem i przymknął oczy, zamyślając się.

Nagle cały zesztywniał. Szybko otworzył powieki, czując czyjąś dłoń na ramieniu. Chciał się odezwać, krzyknąć, lecz nie potrafił wydobyć najcichszego dźwięku z gardła. Miał ochotę zerwać się z miejsca i biec przed siebie, ale nie był w stanie poruszyć nawet małym palcem u stopy. Nie wiedział, kim jest osoba, która doprowadziła go do tego stanu.

— Witaj zmiennokształtny — usłyszał szept tuż przy swoim uchu. — Mam dla ciebie ważne zadanie — kojarzył ten głos, pomimo tego, iż był tak cichy. Nie chciał wykonywać niczego, co nie należało do jego obowiązków, niczego, czego nie zlecił mu sam Xevertus. — Szkoda, że twój pan nie wie, jaki możesz być silny… — dłoń mocniej zacisnęła się na jego ramieniu, po czym mężczyzna zaczął szeptać coś, czego Ravi nie rozumiał. Nie minęła sekunda, a jego całe ciało przeszył niesłychany ból. Gdyby mógł się ruszać i mówić z pewnością zgiąłby się wpół i krzyczał. Poczuł, jak grube żyły wyrastają na jego rękach, szyi, twarzy, na całym ciele, poczynając od serca. W pewnej chwili zdawało mu się nawet, że nie jest w stanie oddychać, lecz nagle ból ustał. Chłopak niemal zachłysnął się powietrzem. Oddychał szybko i płytko, lecz próbował się opanować i brać głębokie, powolne oddechy.

— Nie straciłeś przytomności, świetnie — znów zabrzmiał złowrogi szept. — Teraz posłuchaj mnie uważnie…

***

Wyszedł z łazienki, odziany jedynie w miękki, biały ręcznik, oplatający jego biodra. Z ciemnych, mokrych włosów spływały krople zimnej wody. Dzisiejszy trening z Varrenem był okropny. Już dawno nikt nie zmusił go, do tak wyczerpującej aktywności fizycznej. I to przez cały dzień. Mimo wszystko w duchu przyznawał Xevertusowi rację. Jeżeli mieli być użyteczni, podczas nadchodzącej wojny, powinni wiedzieć jak przetrwać w najcięższych warunkach.

W sypialni założył luźne, szare spodnie, po czym chciał zgasić światło i w końcu odpocząć, kiedy rozległ się dźwięk pukania do drzwi. Westchnął ciężko i poszedł otworzyć. W progu pojawiła się niska, krępa kobieta z tacą w dłoniach.

— Dobry wieczór, mój drogi — odezwała się, a mężczyzna wpuścił ją do środka. Odłożyła tacę z gorącą hurkwią na stoliku w małym salonie. — Mam nadzieję, że nie zmęczyliście się wszyscy tak bardzo. Jutro czeka was równie pracowity dzień.

— Mam nadzieję, że jednak jutro nie będzie tak ciężko… — odparł zmęczony Benjamin. — Dziękuję za napój — dodał jeszcze, kiedy kobieta przechodziła tuż obok niego. Nie spodziewał się, że w ułamku sekundy uderzy go tacą w skroń. Upadł na podłogę pod wpływem ciosu i stracił przytomność.

— Ależ nie ma za co.

***

Czekał na skraju niewielkiego lasu, wpatrując się w rezydencję Xevertusa. Zaczynał się niecierpliwić. Spostrzegł, że jedno z okien na trzecim piętrze otwiera się, a po chwili wylatuje przez nie niewielkich rozmiarów sokół, trzymający coś w szponach. Zwierzę wraz ze swoją zdobyczą szybko znalazło się przy nim. Ofiarą okazała się być mała, szara mysz. Nie musiał długo czekać. Ptak zmienił się w chłopaka, całkiem nieświadomego swoich poczynań. Ravi skinął na mysz, która w mgnieniu oka okazała się być nieprzytomnym mężczyzną, ubranym jedynie w szare spodnie. Oddychał, to było najważniejsze.

— Możesz wrócić do środka. Zapomnisz o wszystkim, co się tutaj stało — odezwał się mężczyzna, nawet nie zwracając swego wzroku na Raviego. Chłopak posłusznie odwrócił się i udał do swojej komnaty.

***

Oprócz szkolenia z Varrenem Zdobywcą, wszystkie nowe Talenty musiały przejść trening, nauczyć się walczyć, bronić… No i oczywiście nikt nie wykona rozkazu, kiedy nie rozumie słów, jakimi posługuje się dowódca. Pierwszą lekcją była nauka języka. Większości szło świetnie, choć nie potrafili nabrać odpowiedniego akcentu… Zdarzali się również tacy, którzy po miesiącu edukacji ciągle nie byli w stanie wypowiedzieć lub zrozumieć najprostszego zdania.

— No i co ja mam zrobić z takim deb… osobnikiem, nieprzyswajającym wiedzy? — skarżył się jeden z potencjalnych nauczycieli. Xevertus miał jeszcze kilka godzin na powrót, Alexandra nigdy nie było w pobliżu, co bardzo cieszyło najstarszego z rodzeństwa, więc wszystkie zażalenia były składane do Nathaniela, a kiedy on również był nieobecny… Xevertus przed opuszczeniem swojej rezydencji wyznaczył Giovanniego, aby zajął się wszystkimi Talentami.

— Muszą wiedzieć jedynie podstawowe rzeczy. Reszty nauczą się w swoim czasie. Nie zadawaj im niepotrzebnych wyrażeń, tylko te, które przydadzą się w zaistniałej sytuacji — odpowiadał za każdym razem najspokojniej, jak tylko potrafił. Powoli zaczynało go to męczyć. Ci ludzie mieli problem ze wszystkim i nie potrafili sobie z tym poradzić. Pewnie połowa umrze pierwszego dnia na froncie… Nie miał na myśli jedynie języka, bo wystarczy mieć przy sobie osobę, która lepiej sobie z tym radzi, lecz po obserwacji innych na treningach Varrena, mógł mieć prawie stu procentową pewność, że niektórzy nie poradzą sobie z procedurą Xevertusa.

***

Od kiedy Xevertus wyruszał gdziekolwiek, to Giovanni przejmował dowodzenie, w jego domu, przez co mężczyzna miał coraz mniej, a tak właściwie to w ogóle, nie miał czasu dla Gregorego. Telepata dostawał jedynie jakieś zapiski, które musiał potrafić odszyfrować, poprawnie przeczytać i wiedzieć, jak dokładnie przetłumaczyć tak, aby miało to sens. Nie ukrywał, że męczył się z tym i prosił o pomoc kogoś, kto rzeczywiście pomoże mu zrozumieć te tajemnicze znaki. Jedna z mieszkających tu od lat, bardzo sympatyczna kobieta, która, o dziwo, znajdowała czas na wszystko i zawsze była pełna energii, nauczyła go w przeciągu kilku godzin podstawowych zwrotów i rozkazów. Był jej niezmiernie wdzięczny.

Od czasu pierwszej lekcji z Giovannim powoli zaczął się oddalać od tego mężczyzny. Już nie zależało mu na spotkaniach i dodatkowych korzyściach, z tego wynikających. Świadomość zagrożenia kraju Xevertusa była teraz najważniejsza. Mógłby pomyśleć, że wcale go to nie dotyczy, lecz wręcz przeciwnie. Zamieszkał tutaj, prawdopodobnie bez możliwości powrotu i musiał, chociaż spróbować pomóc w jakikolwiek sposób.

Co do braku możliwości powrotu… kiedy przybyli na miejsce kilka tygodni temu Gregory czuł, że coś jest nie tak. Pewnego dnia zliczył w sali jadalnej ludzi, których znał z widzenia i odkrył, że brakuje mu jednej osoby, na której podobno bardzo zależało Xevertusowi. Dlaczego zniknęła? Pan Kamany nie dałby odejść przyszłej wyroczni. Tak, Gregory doskonale wiedział, kim była. Wszystko odczytał z umysłu Xevertusa, który miewał chwile słabości i nie blokował przepływu myśli. Dziewczyna na pewno nie uciekła, bo wiedział, że jest „w miarę możliwości” bezpieczna. Intrygowała go ta sytuacja, choć miał okazję pomyśleć o tym tuż przed snem, ponieważ jego plan dnia był bardzo napięty, a szkolenie Varrena doszczętnie wykańczało organizm.

[1] W dosłownym tłumaczeniu — „Matko”.

Rozdział 2

Varren Zdobywca rozpoczynał treningi swoich, tymczasowych, podopiecznych w tych samych godzinach i nie obchodziło go, czy wszyscy dotarli na jego zajęcia. Jeżeli uważają, że tego nie potrzebują i nie przychodzą, szybciej zginą, co wyeliminuje słabe jednostki w zaskakująco szybkim tempie, myślał, po raz drugi licząc Talenty Xevertusa, zebrane przed rezydencją swego obecnego pracodawcy. Zdecydowanie brakowało mu dwóch mężczyzn. Jednym z nieobecnych był Giovanni, przejmujący obowiązki Xevertusa, kiedy tego nie było akurat w stolicy, co — jak twierdził Varren — nie zwalniało go z treningu, zaś tożsamości drugiego nie zdążył poznać, choć mówił na niego Pijawka, ze względu na umiejętności, które posiadał.

Przewrócił jedynie oczyma, po czym kazał rozgrzać się zgromadzonym. Niektórzy już poprzedniego dnia kwestionowali te „głupie ćwiczenia”, jak to je nazwali, ponieważ niczego pożytecznego im nie dawały. Varren odpowiadał na takie uwagi, krótkim „znając Xevertusa, prędzej zutylizowałby osobę z kontuzją, niż ją wyleczył”, co zawsze działało. Oczywiście niektóre Talenty były egocentrykami i uważali, że bez nich władca Kamany sobie nie poradzi. Mężczyzna, dobre kilkanaście lat temu, trafiał na o wiele gorszych, od zdobyczy Xevertusa, więc potrafił sobie poradzić z tymi niewdzięcznikami.

Tym razem postanowił nauczyć ich bronić się przed stworami pełzającymi, ślepymi i wrażliwymi jedynie na dźwięki. Przekazywał swoją wiedzę w jasny sposób.

— Musicie być bezszelestni, te dranie mają tak dobry słuch, że wystarczy im jedno wasze tchnienie, aby was zlokalizować i w końcu się najeść. W podziemiach często krople wody spadają bezpośrednio ze stropu na grunt, co odbija się wyraźnym echem. Jeżeli wyczujecie odpowiedni moment uda wam się podejść do napastnika i pozbawić go głowy, bez większego wysiłku. Jeżeli popełnicie błąd, staniecie się żywą karmą.

— Co się może stać, jeśli uda mi się zamienić w osobnika podobnej maści, co napastnik? — zmiennokształtny Ravi zawsze miał miliony pytań w głowie, co zdecydowanie irytowało Varrena.

— Zacznie z tobą walczyć i wygra, bo zna możliwości swego ciała — odpowiedział krótko, ucinając temat. Zadziwiało go jednak, iż młody mężczyzna cały czas szukał sposobu, aby przechytrzyć wroga, panującego w podziemiach. — Gdybyś skupił się na tym, o czym mówię może w końcu udałoby ci się dojść do jakiegoś trafnego rozwiązania — dodał po chwili namysłu.

— W takim razie, co ze zmianą w, na przykład, zwierzę, którego nie słychać, dopóki nie dobierze ci się do skóry? — Varren uśmiechnął się pod nosem, kiedy usłyszał chłopaka, przebiegającego obok niego.

— To zwierzę musiałoby być w stanie utrzymać broń — dał szansę zmiennokształtnemu do wykreowania w swoim umyśle takiego zwierzęcia, lecz wątpił czy da radę, nie znając gatunków tutejszej fauny.

Wielu zbyt pewnych siebie, tymczasowych uczniów chciało jak najszybciej wyjść w teren i stanąć twarzą w twarz z mrokiem tuneli. Varren zaczął rozmyślać nad wypuszczeniem ich, aby przekonali się, że nie są gotowi, ale nie mógł tego zrobić, dopóki Xevertus nie wróci.

***

Xevertus powrócił do Laislan wieczorem, po spotkaniu z matką. Przez całą drogę rozmyślał nad przebiegiem następnych dni. Nie bał się, choć powinien. Wierzył w możliwości swojej armii i pomoc Talentów, dzięki którym mógł wygrać z królową Marrgo. Jego szpiedzy mieli się odezwać tego dnia w nocy. Czekał na wieści z Tarliandii, aby mógł porównać swoje siły do potęgi wroga. Żył nadzieją, iż jego siły będą porównywalne z Trupią Armią, lecz jak to mówią „nadzieja matką głupców”.

Nie było chwili do stracenia, więc jeszcze przed swoją tymczasową nieobecnością, oprócz ewakuacji cywili, zarządził pełną mobilizację wojsk. Wszyscy zdolni do walki zostali sprowadzeni do stolicy, czekając na rozkazy.

Pomimo tego, iż było już późno postanowił złożyć wizytę w stacjonującym na obrzeżach miasta obozie, gdzie zgromadzili się generałowie i pułkownicy wojska lądowego oraz admirał marynarki wojennej.

Wszedł do ogromnego namiotu ze spokojem, który zniknął z chwilą zobaczenia tych ludzi.

— Gdzie, do cholery, jest dowódca sił powietrznych?!

— Dowódca Berdep zjawi się tu jutro rano, sir — odpowiedziała generał Sonea Lavin.

— A cóż to za ważna sprawa go zatrzymała, pani generał? — zapytał już całkiem zdenerwowanym, lecz o wiele cichszym głosem.

— Sprawy rodzinne, sir — mówiła spokojnym, zdystansowanym tonem. Jak na panią generał przystało. Dobrą chwilę sobie wybrałeś, Marcus… pomyślał, wzdychając ciężko.

— Cudownie… — powiedział tak cicho, że nikt nic nie usłyszał, po czym dodał już głośniej. — Dobrze, w takim razie odpocznijcie. Porozmawiamy jutro, kiedy Marcus zaszczyci nas swoją obecnością — opuścił namiot, kierując się do swej posiadłości.

Nie zdążył nawet przestąpić progu, kiedy dopadła go Gerna. Powiadomiła o powrocie szpiegów z Tarliandii. Podziękował jej i kazał odpocząć. Nie przeszkadzało mu towarzystwo Gerny w kuchni, kiedy rozmawiał z ważnymi ludźmi, lecz tym razem nie byli to zwykli podwładni. Musiał wiedzieć wszystko, a oni zabiliby każdą osobę, która nieproszona znalazłaby się w pobliżu.

Na sali jadalnej zastał dwójkę mężczyzn oraz jedną kobietę. Tylko trójkę, w dodatku nie wyglądali oni dobrze. Mężczyźni przykładali do ud i klatek piersiowych gazy, które zdążyły namoknąć krwią. Mieli obite twarze, w niektórych miejscach skóra pękła. Nigdy nie widział swoich najlepszych ludzi w takim stanie.

— Lepiej usiądź — odezwała się do niego kobieta z najmniejszą ilością ran. Xevertus w ciszy przemierzył pomieszczenie i zajął miejsce przy swoich ludziach.

— Gdzie jest reszta? — zapytał, przyglądając im się dokładnie. Doskonale pamiętał, że wysłał na zwiady dwudziestu ludzi, zawsze wracali w komplecie.

— Tarliandianie zrobili nagłą inspekcję. Mieliśmy dowody tożsamości przy sobie, lecz nie uwierzyli. Wzmocnili ochronę, teraz są cholernie czujni, niektórych zastali na czynnym zwiadzie, nie wahali się nawet przez sekundę. Nam udało się uciec.

— Coden, istat fob da hobup[1] — wyszeptali wszyscy jednocześnie.

— Przejdźmy do raportu — odezwał się cicho Xevertus.

— Pięćset dwadzieścia tysięcy jednostek w armii lądowej, dwie sztuki broni palnej i jeden miecz na każdego. Trzydzieści tysięcy okrętów, w tym dziesięć tysięcy łodzi podwodnych, bardzo dobrze uzbrojonych. Sto trzydzieści cztery bombowce. Ich ludzie są szkoleni cały czas od kilku dobrych lat, tłumaczą to, mówiąc, że nie chcą, aby w razie jakiegoś wypadku, armia była niezdolna do defensywy — wyrecytowała kobieta, przypatrując się, zachowującemu kamienną twarz, Xevertusowi.

— Dla porównania, nasze siły zbrojne to dwieście tysięcy żołnierzy lądowych, trzydzieści dwa tysiące okrętów, w tym cztery tysiące łodzi podwodnych i dziewięćdziesiąt samolotów — odezwał się mężczyzna, który zatrzymał krwotok na udzie. — Na ich tle, nasza armia nie wygląda zbyt dobrze.

— Co z uzdolnionymi ludźmi? — zapytał Xevertus po dłuższej chwili ciszy. Zdawał sobie sprawę ze zdecydowanej przewagi wroga, chociaż nie zostało to jeszcze przesądzone.

— Trzech. Wszyscy na usługi królowej. Trzyma przy sobie tych, którzy wykażą zdolności ponad ludzkie.

— Tylko trzech? — zdziwił się.

— Dwie kobiety i mężczyzna. Nie znamy ich umiejętności, ale skoro Marrgo nie pozwala ich odsłonić przed światem, muszą być coś warci — Xevertus uśmiechnął się tajemniczo. Szybko policzył zapełnione pokoje swojej posiadłości.

— Istnieje szansa, duża szansa, przewagi naszych sił. Jestem w posiadaniu czterdziestu pięciu Talentów. Wszyscy przydadzą się na polu bitwy. Większość z nich bardzo niebezpieczna. To, co teraz powiem, nie ma prawa wyjść poza te mury. Jedna z nich, została na jakiś czas uczennicą Pogromcy Ognia, ponieważ posiada ten sam dar, co on. W najbliższym czasie odzyskam również jedyną na Wielkim Lądzie wieszczkę — cała trójka nie wiedziała, jak zareagować. Xevertusa satysfakcjonował widok ich zdziwionych twarzy. Doskonale wiedzieli, że ich pan „kolekcjonuje” i szkoli obdarzonych ludzi. — Jedyną wadą jest to, że są to zwyczajni śmiertelnicy. Ci, którzy przybyli tu niedawno potrzebują przyspieszonego i skutecznego szkolenia. Poza tym, zawsze mam asa w rękawie, w razie najgorszego — miał tu na myśli akcje, planowane w tunelach poza miastem. Nie zdradził im tego, lecz prędzej czy później sami się domyślą.

Po porównaniu sił zbrojnych państw, Xevertus odesłał swoich zaufanych ludzi do domów, aby w końcu w spokoju mogli odespać długie godziny przebytej drogi. Sam jednak postanowił zrobić rozpiskę Talentów. Musiał wiedzieć, na kim powinien się skupić. Jeden pozbawiający energii życiowej wszystkiego, co oddycha, jedna władająca ogniem, trzech telepatów, pięciu zmiennokształtnych, w tym jeden z syndromem sztokholmskim, czwórka zadająca ból fizyczny samym wzrokiem, dwójka obdarzona telekinezą, jedna rzeźbiąca w każdym stałym materiale, jeden rozpoznający wszystkie możliwe rośliny… westchnął widząc swoją notatkę. Ośmiu posiadających moc uzdrawiania, czyli medycy, sześć feniksów… ciekawe czy dotarli już do perfekcyjnego panowania nad sobą… pięciu idealnych szpiegów, sześciu władających hipnozą, jeden malarz, ożywiający swoje dzieła i już za niedługo, jedna wieszczka. Wyliczył wszystkich. Oczywiście byli to ludzie, których specjalnie szkolił do takiej sytuacji, nie myślał już nawet o tym, iż Kamańczycy sami w sobie posiadają iskrę magii w żyłach. Dzięki temu wyswobodzili się kiedyś spod władzy Tarliandii.

***

Nigdy wcześniej nie czuła się tak potwornie, jak w ostatnim czasie. Męczyły ją mdłości, którym towarzyszyły zawroty i bóle głowy oraz chwilowe odrętwienia kończyn. Zdarzyło jej się już kilka razy zwymiotować. Miała pewność, że to nie było żadnego rodzaju przeziębienie, ponieważ jeszcze dzień wcześniej wszystko było w najlepszym porządku. Do czasu, kiedy towarzyszący jej mężczyzna nie postanowił bez najmniejszego wyjaśnienia przyprawić ją o największy ból, jaki mogła odczuć w całym życiu. Nie rozumiała jego postępowania. Powiedział, że dzięki temu stanie się o wiele silniejsza i posiądzie pełną kontrolę nad swoim magicznym darem. Jak na razie, była w bardzo słabym stanie. Nie chciała tego przyznać i nie musiała, bo pewne rzeczy po prostu widać. Zamaskowany mężczyzna wspomniał również o tym, iż z biegiem czasu jej stan fizyczny powinien się poprawić, lecz nie był tego całkowicie pewien.

Nie wychodziła z jego kryjówki od kilku dni. Nie pozwalał jej, ze względu na jej własne bezpieczeństwo, a przynajmniej tak to tłumaczył. Ostatnio przyprowadził tu również jakiegoś mężczyznę, którego Anabell kojarzyła z widzenia. Wiedziała, że był to jeden z Talentów Xevertusa, którego władca Kamany trzymał bardzo krótko, lecz nie pamiętała, czym się wyróżniał. Po odgłosach torsji mogła stwierdzić, że przechodził to samo, co ona. Miała nadzieję, że to wszystko, jest warte przyszłych skutków.

***

Już o świcie kroczył przez miasto z wiedzą, iż Xevertus postanowił zwołać Radę tuż przed spotkaniem z dowódcami sił zbrojnych. Był ciekawy, czy urok legendarnego Cornera zadziała, co prawda wszyscy żyli w przekonaniu, iż człowiek wchodzący tam w złych zamiarach wobec kraju zostaje wykryty niemal natychmiastowo. W przeciągu kilkuset tysięcy lat zdarzyło się to kilkukrotnie. Tylko niektórzy z obecnego składu Rady widzieli, jak taka sytuacja wygląda.

Chłodny wiatr bawił się jego kasztanowymi włosami, delikatnie je czochrając. Nie licząc świstu żywiołu, panowała całkowita cisza. Mieszkańcy zostali ewakuowani i teraz stolica wydawała się być miastem duchów. Budynki pozostały puste, nawet niektóre, żyjące tutaj dotąd dzikie zwierzęta, jakby wyczuły zagrożenie i ulotniły się wraz z ludźmi. Nie sądził, że przyjdzie mu zobaczyć miejsce, w którym się wychował w takim stanie. Oczywiście nie odrzucał ewentualnego konfliktu z północnym krajem, ponieważ kontrakt, który został zawarty pomiędzy Kamaną a Tarliandią był w niewielkim stopniu łamany przez Trupi Lud, więc kwestią czasu pozostawał atak. Nie spodziewał się jednak, iż to jego brat wywoła tę wojnę. Brat… Zawsze idealny Xevertus, ulubieniec wszystkich, a jednak okazało się, że nie potrafi panować nad emocjami, pokręcił głową, ciągle nie dowierzając w to, co zaszło w pałacu królowej Marrgo.

Zbliżał się już do tunelu, prowadzącego do miejsca narady. Odrzucił wszelakie myśli niezwiązane z obecnym stanem kraju. W tamtym miejscu najmniejsze rozproszenie może oznaczać natychmiastową śmierć.

***

Wieczorem poprzedniego dnia powiadomiono go mentalnie o porannej naradzie, co oznaczało, że wieści, które planował przekazać swojej wybrance muszą dotrzeć do niej o wiele wcześniej, niż chciał. Kiedy siedzieli w nocy przy rozpalonym kominku, ona wtulała się w niego i już powoli zasypiała, postanowił poruszyć ten temat.

— Wiesz coś na temat zmian, wprowadzonych w stolicy? — zapytał cichym, mruczącym głosem, przeplatając w palcach kosmyk jej rudych włosów.

— Słyszałam jedynie, że nastała tam cisza, cokolwiek to oznacza — odpowiedziała, jakby od niechcenia.

— To znaczy, że nastąpiła ewakuacja ludności — po tych słowach kobieta odsunęła się nieznacznie i spojrzała mu w oczy z widocznym zmartwieniem, wymalowanym na twarzy. Postanowił kontynuować. — Wizyta w Tarliandii okazała się bardzo niemiła. Xevertus, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, rozpętał wojnę. Prawdopodobnie, wojska królowej Marrgo już dawno czekają na rozkazy — starał się mówić spokojnie, lecz ton jego głosu zdradzał zdenerwowanie. — Powinnaś spakować najważniejsze rzeczy i udać się z powrotem do Autalawii. Jesteśmy zbyt blisko granicy, wrogie wojska na pewno będą plądrować wszystko, co napotkają na swej drodze. Dla swojego własnego bezpieczeństwa…

— Nie chcę wracać do Autalawii– przerwała mu. — Mogę się przydać w stolicy. Znam te tereny lepiej, niż wy wszyscy razem wzięci.

— Nie zgadzam się, Lore. Nie pozwolę ci narażać życia. Zanim się obejrzysz będzie za późno, aby stamtąd uciekać. A kiedy nastąpi oblężenie, nawet tunelami nie przedostaniesz się do ojczyzny.

— Nathanielu, proszę skup się i patrz mi na usta. Nie wracam do Autalawii — powiedziała ostatnie zdanie z naciskiem na każde słowo. Mężczyzna westchnął, zastanawiając się, jak przemówić jej do rozsądku. Nagle przyszedł mu do głowy idealny, lecz jednocześnie okrutny pomysł.

— A jeżeli pojadę tam z tobą?

***

Xevertus chciał przedstawić Radzie podsumowanie armii, którą posiadała Kamana oraz planował powiedzieć im o czymś, czego nikt nie wie. Nie był pewien ich reakcji i nie wiedział, czy chce ją zobaczyć. Czekał aż wszyscy dotrą na miejsce i dopiero kiedy ujrzał znajome, ale jednocześnie obce twarze postanowił rozpocząć posiedzenie.

Na samym początku przekazał pewnego rodzaju rozpiskę lordowi Thomasowi, który zaprezentował siły, reprezentujące jego kraj. Nie było tam napisane o dziewczynie, posiadającej dar panowania nad ogniem. Rada, o dziwo, w ogóle się nie zmieniła, bez względu na panującą sytuację. Wybuchły głośne kłótnie, oburzenie i uwagi typu „śmiertelnicy, nawet z nadnaturalnymi dla nich mocami, nie są w stanie zapewnić nam, choćby minimalnej przewagi”. Xevertus wraz ze swoimi braćmi wysłuchiwał tego wszystkiego. Po pewnym czasie głęboko się zamyślił. Po raz pierwszy od kilku stuleci nie chciał uciszać Radnych.

— Chcesz o czymś jeszcze powiedzieć, prawda Xevertusie? — Ragnar zawsze wiedział, co się z nim działo. Pomimo braku szczególnej więzi pomiędzy nimi, młodszy z nich za każdym razem widział coś, czego inni nie potrafili dostrzec. Może to była jego moc, może jedynie znajomość zwyczajów i zachowań przeróżnych ludzi, nie wiadomo. Xevertus spojrzał mu w oczy i mężczyzna zrozumiał, o co konkretnie chodzi.

— Uważasz, że to dobry pomysł? — lubił się radzić Ragnara, ponieważ zawsze oceniał sytuację całkowicie obiektywnie i przewidywał wszystkie możliwe konsekwencje. Tym razem jednak nie miał dużo do powiedzenia.

— Myślę, że może to wywołać bardzo negatywną reakcję.

Władca Kamany spojrzał na zgromadzonych w cudownie mieniącej się jaskini z wysokim stropem i słupem, stworzonym przez naturę na samym środku, po którego boku, jakby spływał miodowego koloru kamień szlachetny, rozlewając się na gruncie i kierując się w stronę morza.

Całkiem niechcący uchwycił wzrok młodego Jonathana, jak zawsze podpierającego ścianę. Tym razem nie odwrócił spojrzenia, co zmusiło Xevertusa do kontynuowania tej małej bitwy. Oczywiście po raz kolejny wygrał. Gdy tylko pojawili się Wielcy, zmuszając Radnych do zamilknięcia, przemówił.

— Panowie, pragnę przypomnieć, iż mój mały oddział nie jest całą naszą armią. Owszem, nie można na nich całkowicie polegać, lecz nie zgodzę się z większością. Uważam, że będą w stanie przez pewien czas zapewnić nam przewagę — zaczął silnym, władczym tonem, mierząc spojrzeniem każdego z nich. — W porównaniu z wojskiem królowej Marrgo nasze siły są wiele słabsze, co o niczym nie świadczy. Nie zapominajmy, iż liczy się teraz przede wszystkim taktyka. Tarliandia nie będzie myśleć o każdym możliwym rozwiązaniu, ponieważ prawdopodobnie zdają sobie sprawę ze swojej przewagi. Dlatego musimy do tego podejść z większą rozwagą, niestety nie mam dużo czasu, więc potrzebujemy ludzi, którzy są w stanie zaplanować coś bardzo efektywnego, potrzebujemy ludzi doświadczonych. Apeluję do każdego z was, aby przyłączył się do tej walki. Do obrony kraju, który wszyscy kochamy i nie damy go sobie odebrać. Ci, którzy postanowią zaszyć się gdzieś bezpiecznie, nie będę winił o nic. Zakładam, iż myśleliście już o takowej ewentualności, w związku z tym, prosiłbym Radnych, którzy postanowili tak, a nie inaczej o opuszczenie jaskini. Dalsza część będzie dotyczyć samej bitwy — po jego słowach jaskinię opuściła jedna trzecia zgromadzonych. Spodziewał się takiego przebiegu akcji. Wielcy nie zabierali głosu od czasu przyznania się Xevertusa do błędu i nieświadomego wywołania wojny. Sama ich obecność wystarczyła, aby czuł się całkowicie winny. — Chciałbym, abyście, szanowni Radni, wzięli udział w naradzie wojennej wraz z dowódcami naszych sił zbrojnych, która odbędzie się tuż po tym spotkaniu.

— Musisz mieć coś jeszcze do powiedzenia, że ciągle nas tu trzymasz, Xevertusie — odezwał się naprawdę stary mężczyzna, obdarzony długą, siwą brodą i łysiną na głowie.

— Owszem. Jest to kwestia Colina, Pogromcy Ognia — nawet pomimo mniejszej ilości osób, nagle zabrzmiał ogromny harmider. Nawet Wielcy spojrzeli zdziwieni, kątem oka w stronę Xevertusa. Nie wiedzieli, co planuje, ale czuli, że to nie może być nic dobrego. — Cisza! — te kłótnie znów zaczęły działać mu na nerwy. — Zdaję sobie sprawę z jego poczynań i kary, którą sam zgodziłem się wymierzyć, lecz ten człowiek doskonale wie, co robi…

— Ten człowiek — wtrącił się jeden z lordów. — Postradał zmysły. Nie jest w stanie nad sobą panować. Gdyby mógł już dawno zrównałby to miasto z ziemią!

— Pogromca zdaje sobie sprawę, z tego, co robi! Manipuluje nami wszystkimi, aby uchronić się od uczestnictwa w bitwie! — odezwał się inny Radny. Xevertus nie spodziewał się, aby ktokolwiek podzielał jego zdanie. W tym przypadku tylko częściowo.

— Cisza, do cholery! — zabrzmiał jeden z Wielkich. Jego głos był tak silny, że aż ściany jaskini niebezpiecznie zadrżały, co wzbudziło w Xevertusie nieprzyjemne wspomnienia. — Dajcie się wypowiedzieć królowi, niedorzeczni kretyni! — Rada zaszokowana wypowiedzią Wielkiego zamilkła posłusznie.

— Dziękuję, Wielki Dezenoriushu — Xevertus znów zabrał głos. — Były Radny, Pogromca Ognia Colin jest nam wszystkim znany. To bardzo inteligentny człowiek, potrafiący rozróżnić sprawy ważne od ważniejszych. Doskonale rozumie sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. To trucizna pomieszała mu w głowie, lecz jestem pewien, że nie na stałe — nie wierzył nawet w swoje słowa. Żył nadzieją, iż Colin odzyska pełnię świadomości, ale nie dałby sobie odciąć ręki. — Istnieją tylko dwie osoby, które są w stanie z nim porozmawiać i nakłonić go do współpracy. Jedna z nich odpoczywa na Polanie Dusz, co automatycznie ją wyklucza — mówił o Iris. Jego ukochana była siostrą Colina i zawsze miała na niego dobry wpływ. — Druga przebywa w mojej posiadłości.

[1] W dosłownym tłumaczeniu — „Wielcy, miejcie ich w opiece”

Rozdział 3

Księga wykradziona z magicznej krainy, przetłumaczona przez przodka Arthura, podawała dokładną drogę do przejścia między światami. Było w niej zamieszczonych multum uwag i przypomnień, aby nie podążać drogą, wiodącą bezpośrednio przez Puszczę. Tamto miejsce było, według tego, kto to pisał, zbyt niebezpieczne dla śmiertelników i nie przeżyliby tam sami nawet doby. Młody król ubolewał nad faktem, iż jego podróż przedłuży się o kilka dni, lecz wolał to wyjście od narażania siebie i swoich ludzi. Jego armia, licząca sobie około pięciu tysięcy ludzi, z czego jedynie połowa była wykwalifikowanymi rycerzami, wyruszyła z Camelot trzy dni temu.

Powoli się zmierzchało, Arthur jednak postanowił, aby iść dalej. Liczył na to, iż skrócą wtedy trwanie tej wyprawy. Po kolejnej godzinie napotkali grupkę czternastu mężczyzn, rozpalających malutkie ognisko pod osłoną osamotnionego na polu drzewa. Grupka zainteresowała się Arthurem, który zarządził postój.

Dwóch rosłych mężczyzn około trzydziestki podeszło do młodego króla, który wyglądał przy nich, niczym zwyczajny chłopiec w zbroi. Obdarzyli go zimnymi spojrzeniami, szepnęli coś do siebie w nieznanym królowi języku.

— Czego, król Camelot wraz z rycerzami okrągłego stołu oraz armią, szuka w tej okolicy? — zapytał jeden z nich, nawet nie siląc się na jakikolwiek ukłon.

— Wybaczcie, jeżeli wam przeszkadzamy, lecz nie zabawimy tu długo. O świcie wyruszamy w dalszą drogę — zrobił pauzę, lecz tamci pomyśleli, iż skończył już swoją wypowiedź.

— Kenton gontife fu awers[1] — wymruczał jeden z nich z nieprzyjaznym uśmieszkiem na twarzy, a drugi zaśmiał się pod nosem. Arthur zignorował słowa, których nie zrozumiał i postanowił kontynuować swą wypowiedź.

— Może to wydawać się całkiem surrealistyczne, lecz wyruszyliśmy w poszukiwaniu krainy mitycznych stworzeń — był przekonany, iż wywoła u niespodziewanych towarzyszy zdziwienie lub zaciekawienie, ci jednak spojrzeli po sobie i zachichotali.

— I Wasza Wysokość uważa, że uda mu się coś zdziałać z tą grupką niedoświadczonych ludzi? — zakpił z armii Arthura.

— To porządnie wyszkoleni rycerze, są w stanie…

— Nie wątpię, iż są w stanie pokonać nie jednego w pojedynku — przerwał królowi. — Jednak nie czyni ich to doświadczonych w tego typu boju. Te istoty mogą wyśmiać twoją armię i zjeść ją na śniadanie. Nie masz pojęcia, na co się piszesz, panie.

— Brzmisz, jakbyś posiadał wiedzę na ich temat.

— Nie pamiętam, abyśmy przeszli na „ty”, królu — już mieli się odwrócić i odejść, lecz Arthur ich zatrzymał.

— Wyrażasz pogardę w stosunku do nich, cały się spiąłeś, nie chcesz poruszać tematu… Musisz ich bardzo nienawidzić. Proponuję przyłączenie się do mnie i po przejściu do tamtego świata dam wam wolny wybór, zrobicie tam, co będzie chcieli.

— Gdybyśmy chcieli, już dawno byśmy tam wyruszyli…

— Lecz nie znacie zaklęcia, otwierającego portal — Arthur nieświadomie trafił w czuły punkt przywódcy grupki mężczyzn. — Czekam na waszą odpowiedź do świtu — tamci bez słowa opuścili młodego króla. Dyskutowali między sobą o tej możliwości. Jeden z nich uznał to za okazję, a drugi wyzwał go i stwierdził dobitnie, iż nie wiedzą, co ich tam czeka i mogą nie przeżyć takiej wyprawy. Tamten jednak upierał się, że to właśnie na taką chwilę czekali od lat. W końcu postanowili omówić ten temat z pozostałymi.

***

Już od wioski, znajdującej się pod Camelot podróżowała z dwójką ludzi konno. Nie miała pojęcia, co się z nią działo, lecz z godziny na godzinę czuła się coraz gorzej. W połowie drogi musieli się często zatrzymywać, ponieważ cały czas zbierało jej się na wymioty. Pomimo mało odczuwalnego wycieńczenia, ciągle była w stanie jechać za swoimi przewodnikami. Dopiero po jakimś czasie całkiem niespodziewanie dostała napadu drgawek, jej oczy przewróciły się tak, iż widać było jedynie białka, kilka razy spadła z konia, mówiąc coś pod nosem w języku, którego nawet oni nie byli w stanie zrozumieć. W ten sposób, kilka razy dziennie, przeżywała przeróżnego rodzaju wizje. Obraz w jej głowie był całkowicie przejrzysty, lecz nie zawsze potrafiła odczytać przesłanie tego, co zobaczyła. Nie było to nic związanego z Xevertusem i jego krajem, co za każdym razem powtarzała kobiecie. Tylko jej, ponieważ od mężczyzny trzymała się z daleka. Trauma po nocy poślubnej była tak dotkliwa, że graniczyła z fobią, jak przypuszczała, do każdego mężczyzny.

Tymczasowa opiekunka wyroczni stawiała jej życie pod znakiem zapytania, kiedy myślała o przeprawie przez portal, jednak nie mogła nic z tym zrobić. Musieli dostać się do Kamany najszybciej, jak to tylko było możliwe. Nie przewidziała takiej sytuacji, lecz wierzyła w to, iż młoda Rosalie okaże się na tyle silna, aby wrócić do Xevertusa. Podczas jednego z ostatnich postojów, jakie zrobili rozmawiała szczerze z dziewczyną o jej stanie fizycznym. Wieszczka mówiła, że oprócz zmęczenia i ciągłych nudności czuje się dobrze. Przewodniczka dopilnowała, aby ta zjadła sytą kolację i piła dużo wody, nawet, jeżeli miałaby to wszystko zaraz zwrócić, co, na całe szczęście, się nie wydarzyło.

Kiedy Rosalie zasnęła, kobieta wysłała towarzysza po chrust, ponieważ ognisko powoli wygasało. Sama stała się bardzo czujna, wiedziała, że Puszcza to nie plac zabaw, ani zwykły las, przez który bez problemu można przejść. Jej uwagę w pewnej chwili odwróciła wyrocznia, znów dostała drgawek i mamrotała coś do siebie. Dopiero, kiedy doszła do siebie i powróciła do spokojnego snu, przewodniczka usłyszała chrapliwy krzyk, który szybko ustał. Wstała na równe nogi i wypatrywała ewentualnego zagrożenia. Do jej uszu doszedł dźwięk pękającej, suchej gałązki. Z prędkością światła dobyła broń, a nagle, tuż przed nią pojawił się karłowaty mutant, łypiący na nią świecącymi, czerwonymi oczyma. Nie zawahała się ani przez chwilę. Wycelowała w niego i po kilku strzałach z broni agresywne, walczące do końca zwierzę, cuchnące zepsutym mięsem padło martwe.

***