Lewicę racz nam zwrócić, Panie! - Rafał Woś - ebook

Lewicę racz nam zwrócić, Panie! ebook

Rafał Woś

4,1

Opis

Wzbudzający kontrowersje publicysta mierzy się z problemami polskiej lewicy i próbuje odpowiedzieć na szereg gorących obecnie pytań: Co z lewicą? Dlaczego nie ma lewicy? Kiedy będzie lewica? A może Polacy nie chcą lewicy? W książce będzie trochę najnowszej historii lewicy. Będą też porażki, zdrady, intrygi, głupota sił politycznych i jej przywódców. Znanych i mniej znanych. Czy Wałęsa mógł wprowadzić bezwarunkowy dochód podstawowy? Dlaczego nikt nie podał Ryszardowi Bugajowi środków pobudzających? Czy Michnik i Kuroń byli kiedykolwiek lewicowcami? Dlaczego Jan Olszewski i Lech Kaczyński zostali uznani za prawaków? Kiedy Miller i Kwaśniewski zdradzili lewicę? Czy powinniśmy przeprosić Leppera? Kim był Marcel Szary? Dlaczego nie mamy księży marksistów? Czy Biedroń ma poglądy? Czy Razem to sekta? Czy PiS to lewica? A w tle idee: klasizm, seksizm i neoliberalizm. Woś ma pióro popularyzatora nauki, ma także ugruntowane socjaldemokratyczne poglądy i talent polemiczny. Z powodzeniem przyjął rolę heretyka niebojącego się głosić wywrotowych prawd o naszej, powiedzmy szczerze, nieco krętej i dość mocno załganej ścieżce do dobrobytu. Od pewnego czasu musi sobie także radzić z nieprzychylną etykietką symetrysty, czyli człowieka, którego opinie się liczą, ale który nie chce jednoznacznie stanąć po jasnej (czytaj: liberalnej) stronie mocy – Piotr Kofta

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (14 ocen)
6
4
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lewicę racz nam zwrócić, Panie

Copyright © Rafał Woś, Katowice 2019

under exclusive license to „Sonia Draga” Sp. z o.o.

Projekt graficzny okładki: Frycz i Wicha

Zdjęcie autora: Łukasz Saturczak

Redakcja: Olga Wróbel

Korekta: Agnieszka Piotrowicz, Grzegorz Krzymianowski

ISBN: 978-83-8110-907-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.postfactum.com.pl

www.facebook.com/PostFactumSoniaDraga

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2019

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

PIĘĆ TEZ ZAMIAST WSTĘPU (czyli o czym będzie ta książka)

Wszyscy o nią ostatnio pytają. Gdzie jest prawdziwa lewica? Dlaczego nie ma lewicy? Kiedy wreszcie będzie lewica? Jaka lewica? Po co nam lewica? Czy lewica jeszcze kiedykolwiek, czy już raczej nigdy? A może lewica tak, ale nie u nas? Czy Robert to lewica? A Barbara? A Adrian? A może jednak Jarosław? Teza numer jeden: skoro tyle osób pyta, to znaczy, że jest temat. W powietrzu wisi przekonanie, że lewicy brakuje, a my jako wspólnota na tym braku obiektywnie tracimy.

Dla mnie to nowa sytuacja. Dorastałem w Polsce lat dziewięćdziesiątych i przełomu wieków, gdy lewica nie kojarzyła się dobrze. Była synonimem obciachu i anachronizmem. To czas, gdy na scenie dominował wielki obóz liberalny, momentami pretendujący do roli hegemona. Jedynymi, którzy rzucali mu wyzwanie, byli prawicowcy. Mówiąc bardziej precyzyjnie: wszystkich, którzy rzucali wyzwanie liberalnemu hegemonowi, z automatu metkowano jako prawicę, w domyśle podejrzaną i niebezpieczną.

Lewica zaś była pustym miejscem, z którym trudno się zidentyfikować. Liberałowie przynajmniej byli nowocześni i uosabiali Polskę podczepioną pod wyidealizowany zachodni świat, do którego tak bardzo się wzdychało w czasie smuty generała Jaruzelskiego i mizerii epoki Balcerowiczowskiej. Prawica miewała swoje wariactwa, ale przynajmniej nie można było jej odmówić buntowniczego ducha i wiary we własne ideały. Liberałowie się jej bali. A lewica? Lewica zdawała się nikomu niepotrzebna, banalna. Nic dziwnego, że zniknęła.

Puste miejsce zostało szybko zagospodarowane. Liberalny hegemon uderzył pierwszy i uczynił sobie z lewicy protektorat, państewko niby oddzielne, lecz o ściśle wytyczonym zakresie autonomii. Niezależność lewicy ograniczono wyłącznie do kwestii symbolicznych i światopoglądowych. Taka lewica dostała również określone zadania obronne. Postulaty w stylu świeckiego państwa czy związków partnerskich miały podsycać stan niekończącej się wojny kulturowej z prawicą. Funkcją tego stale płonącego pogranicza było trzymanie prawicowego konkurenta z dala od liberalnego hegemona bez konieczności zmiany społecznego status quo, bez rozmowy o nowym, bardziej sprawiedliwym rozłożeniu ciężarów podatkowych, o równości płac, o zmniejszeniu stopy wyzysku pracodawców wobec pracowników, o skróceniu czasu pracy czy o dochodzie podstawowym. W ten sposób dochodzimy do tezy numer dwa. Brzmi ona tak: naszkicowany powyżej pejzaż polityczny III RP jest dla ludzi o lewicowych intuicjach koszmarem, wieczną wasalizacją lewicy bez jakichkolwiek szans na niezależność.

Celem tej książki jest przypomnienie lewicy, że nie musi być poddanym. Czytelnicy nie znajdą tu porad z dziedziny polityki personalnej. Nie powiem, którego konia obstawić w kontekście nadchodzących wyborów. Nie taka jest moja rola. Spróbuję za to przypomnieć ludziom lewicy kilka podstawowych spraw – choćby to, że mają piękną przeszłość oraz dobre widoki na przyszłość. Lewica musi jednak podnieść głowę i wyprostować zgięty przez lata kark. Jest paradoksem, że lewica, która tak wiele uwagi poświęca potrzebie emancypacji różnych grup społecznych, wydaje się dziś wizją własnej niezależności sparaliżowana. Widzę to za każdym razem, gdy opowieść o potrzebie przecięcia fatalnej pępowiny łączącej lewicę z obozem liberalnym kwitowana jest reakcją: „To co, mamy się wszyscy zapisać do PiS-u?”, jak gdyby już nawet nikt na lewicy nie potrafił sobie wyobrazić, że można funkcjonować suwerennie, jako niezależny podmiot polityczny. Teza numer trzy: lewica musi sama przypomnieć sobie o utraconej godności i ją odzyskać.

W kolejnej fazie terapii trzeba będzie poszukać odpowiedzi na pytanie, co to właściwie znaczy lewica. Ta książka ma pomóc w rozsypaniu puzzli i ułożeniu z nich nowego obrazka. Wiem, że obrazek, który mnie intryguje, nie wszystkim się spodoba. Jego kształt i kolory różnią się przecież znacząco od tego, co jest i co było. Najpilniejsze wydaje się zerwanie z przekonaniem, że lewica to w XXI wieku przede wszystkim wojny kulturowe i sprawy światopoglądowe. Te hasła zbyt długo były pierwszoplanowe i dla wielu ludzi zwyczajnie alienujące (to znaczy niepozwalające się z szerszą lewicową agendą zidentyfikować i w efekcie wypychające ludzi o podstawowych lewicowych intuicjach na prawicę). Bez przepracowania tego problemu lewica nigdy nie wyzwoli się z roli światopoglądowego przedmurza liberalnego porządku. Pozostanie małym, konserwatywnym, bojącym się jakiejkolwiek inności i obrażonym na cały świat środowiskiem, niewolnikiem jedynego pomysłu na siebie. Nieważne, że niesłusznego.

Teza numer cztery: przy wymyślaniu się na nowo lewica musi sobie uświadomić, że źródła, z których wypływała niegdyś jej historyczna siła, były bardzo bogate i niezwykle różnorodne. Składały się na nie: socjalizm, komunizm, idea narodowa, ludowość i religia. Dramatem lewicy w ostatnich dekadach było to, że wszystkie te źródła wyschły. Późny kapitalizm, w którym żyjemy, sprawia jednak, że w każdym z nich znów płynie woda. Rosnące nierówności, problemy socjalne oraz klasowe, neoliberalny kult indywidualnej pomyślności sprawiają, że ludzie szukają wspólnotowości. Takie zjawiska jak kryzys 2008 roku pokazują, że przynależność do wspólnoty politycznej zwanej narodem ma znaczenie. To, czy się w minionej dekadzie było Niemcem, czy też obywatelem Grecji, robiło różnicę.

Zadaniem lewicy jest to dostrzec i nadać hasłu „wolność, równość, braterstwo” nowy seksapil, a następnie oprzeć nową lewicowość na dużo szerszych i dużo mniej ekskluzywnych niż dotąd podstawach. Lewica nie może już być bandą żenujących ksenofobów śmiejących się z ludzi, którzy chodzą do kościoła, kibicują Polsce w meczach piłkarskich i ryczą na cały głos Mazurka Dąbrowskiego. Lewica nie może w kółko powtarzać, że problem tkwi w „ludziach”: bo nie czytają książek, bo mają prawicowe sympatie. To droga donikąd.

Dla spragnionych konkretu teza numer pięć: punktem odniesienia niech będzie model demokratycznego socjalizmu, popularny od pewnego czasu w Stanach Zjednoczonych w otoczeniu senatora Berniego Sandersa. Demokratyczny socjalizm to pójście o krok dalej, niż chce dzisiejsza socjaldemokracja, niezbyt wiarygodna po epoce Blaira, Schrödera czy Hollande’a (może poza skandynawską, która de facto zbudowania demokratycznego socjalizmu była bliska). To pójście zdecydowanie dalej, niż chcieliby zwolennicy demokracji liberalnej lub nawet nieliberalnej. Trzeba stworzyć system, który nie powtórzy błędów realnego socjalizmu czy komunizmu w wersji radzieckiej. Ten system to również nadzieja na przywrócenie demokracji jej prawdziwego blasku, utraconego w czasach neoliberalizmu, gdy „władza ludu” stała się tylko sloganem, fasadą gwarantującą społeczne status quo wygodne dla nielicznych.

O tym właśnie będzie książka, którą mają państwo przed sobą. Przyjemnej lektury, ciekawych dyskusji.

Warszawa, 21 marca 2019 roku

Część pierwszaLEWICA TU BYŁA

Dowody na istnienie lewicy

Polska? Nie, to nie jest kraj dla lewicy. Może w kolektywistycznych Chinach albo egalitarnej Skandynawii, we wspólnotowych Niemczech albo w oswojonej z politycznym radykalizmem Francji lewica ma rację bytu. Ale nie u nas! Tu, nad Wisłą, żadna lewica się nie przyjmie. Nie pasuje przecież do naszej kultury, do narodowej duszy. Proszę spojrzeć tylko na tych ludzi. Czy oni chcą lewicy?

Ileż to razy słyszałem takie tłumaczenia z ust wielu, skądinąd ciekawych, rozmówców. Niejeden wyrażał wręcz żal z powodu pustej lewej flanki naszego życia publicznego. Już Lech Wałęsa w roku 1990 mówił podczas wiecu wyborczego przed kościołem Świętej Brygidy w Gdańsku o potrzebie „wzmacniania lewej nogi”1. Potem wspominał o „lewicowym bliźniaku”, który szedłby obok Balcerowicza i korygował jego liberalny radykalizm2. Prawie dwie dekady później, w sondażu dla „Rzeczpospolitej” z roku 2008, blisko 90% Polaków deklarowało, że chce partii, której głównym celem byłaby pomoc ludziom najbiedniejszym i wykluczonym. 85% ankietowanych uważało, że w Polsce potrzebne jest ugrupowanie walczące o równe szanse życiowe dla wszystkich obywateli. „Ech, przydałaby się nam dziś prawdziwa, rozsądna lewica!” – takie westchnienie można dziś usłyszeć od ludzi o najróżniejszych sympatiach politycznych – po czym następuje zazwyczaj wspomniane już wyliczenie: dlaczego tej lewicy w Polsce nie ma i prawdopodobnie nie będzie.

Ta książka ma na celu obalenie takiego fatalistycznego przekonania. Punktem wyjścia niech będzie kwestia najprostsza. Rozprawmy się z przekonaniem, jakoby Polki i Polacy z tajemniczych powodów byli do lewicowości genetycznie czy też kulturowo niezdolni. Jeżeli przyjąć (podobno za Markiem Twainem), że najlepszym sposobem przewidywania przyszłego zachowania jest analiza przeszłego zachowania, sprawa wydaje się dziecinnie prosta. Lewica może w Polsce być. A to dlatego, że lewica w Polsce… była.

Czerwony sztandar na Zamku Królewskim

Jedenastego listopada 1918 roku. Dzień odzyskania niepodległości po niewoli zaborów. Wielki mit założycielski nowoczesnej Rzeczpospolitej, który równie dobrze można by okrzyknąć szczytowym osiągnięciem polskiej lewicowości.

„Od dnia ogłoszenia niniejszych przepisów praca robotnika lub pracownika we wszystkich zakładach przemysłowych, górniczych, hutniczych, rzemieślniczych, przy komunikacjach lądowych i wodnych oraz przedsiębiorstwach handlowych trwać ma najwyżej 8 godzin na dobę. Dekret niniejszy nie może pociągać za sobą obniżenia płac robotników i pracowników”3 – czytamy w dekrecie Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego wydanym 23 listopada 1918 roku. Gdy dokument wchodził w życie, na polskim rynku pracy wciąż funkcjonowali ludzie, dla których dwanaście czy trzynaście godzin pracy na dobę było normą. Zgodnie z nowym prawem mieli teraz pracować czterdzieści sześć godzin tygodniowo (do tygodnia roboczego wliczały się soboty). Było to rozwiązanie rewolucyjne w skali Europy.

To dopiero początek prawdziwie lewicowych wyczynów. Szesnastego stycznia 1919 roku wprowadzona została ustawa o ochronie lokatorów. Miesiąc później ustanowiono bezpłatną i obowiązkową szkołę powszechną. W roku 1922 wprowadzono płatne urlopy wypoczynkowe. W 1924 roku weszła w życie ustawa o pracy chronionej (sześciogodzinny dzień pracy młodocianych, urlopy macierzyńskie dla kobiet). Stworzono podwaliny systemu ubezpieczeń społecznych. Nie należy zapominać, że w 1918 roku kobiety zyskały prawa wyborcze. W ślad za emancypacją polityczną poszła emancypacja umysłowa – zaczęły powstawać przeznaczone dla kobiet szkoły, w tym zawodowe. Dzięki temu procent uczących się kobiet w Warszawie przewyższył wskaźniki z innych stolic europejskich4.

Lewicowość tamtych miesięcy nie polegała na biernym czekaniu na dobre państwo, które zastąpi łaskawego pana i wszystko załatwi. W 1923 roku w Warszawie powstała Spółdzielnia Mieszkaniowo-Turystyczna „Gospoda Włóczęgów”. Jej członkiem mógł być każdy, kto został zaakceptowany przez radę nadzorczą i zobowiązał się do płacenia rat oraz działania na rzecz rozwoju Gospody. Celem statutowym spółdzielni było dostarczanie członkom mieszkań wypoczynkowych, organizowanie zbiorowych wycieczek, a także zaspokajanie potrzeb kulturalno-oświatowych5. Pierwszym miejscem, w którym członkowie spółdzielni mogli wypoczywać (już w pierwszym roku działalności było ich stu czterech), była willa Antałówka w Zakopanem, dziś znana bardziej jako Witkiewiczówka, ponieważ w latach trzydziestych mieszkał tam i pracował Witkacy. Wypoczynek spółdzielców był jak najbardziej aktywny. Spółdzielnia Mieszkaniowo-Turystyczna była organizacją, która zapoczątkowała społeczny kierunek turystyki, zarezerwowanej wcześniej wyłącznie dla zamożnych Polek i Polaków. Dzięki takim instytucjom z uroków wypoczynku i krajoznawstwa mieli korzystać także robotnicy. W 1927 roku Gospoda zorganizowała na warszawskim Kole drugą placówkę, ośrodek taniego wypoczynku dla dzieci. Siedziba sekretariatu Gospody mieściła się przy ulicy Kruczej w Warszawie, w tym samym miejscu co Spółdzielnia Książka, pierwsza kooperatywa księgarska w Polsce, wydająca publikacje promujące kulturę robotniczą. Prowadziła ją Anna Tołwińska, siostra najważniejszego teoretyka i praktyka polskiej międzywojennej spółdzielczości, Stanisława Tołwińskiego. Tołwiński był też współtwórcą Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Żoliborzu, do której w roku 1938 należało ponad dwa tysiące osób. „Mieszkaniem można nie tylko zabić człowieka jak siekierą. Na mieszkaniu oprzeć można rozbudowę więzi społecznych podnoszących na wysoki poziom kulturę obyczajową całego społeczeństwa” – pisał Tołwiński6. Postępowe osiedla wyróżniały się opracowaniem całego kompleksu urządzeń do wspólnego użytkowania: węzła centralnego ogrzewania, pralni, kąpieliska, sali zebrań, bibliotek, czytelni, świetlic dla dzieci i młodzieży, z salami do odrabiania lekcji. To w takich miejscach budowano pierwsze w Polsce place zabaw dla dzieci – zwane wtedy „przystaniami dziecięcymi”7. To lewicujący artyści i aktywiści jako pierwsi w Polsce głosili (za ikoną szwedzkiej pedagogiki, Ellen Key), że XX wiek będzie „stuleciem dziecka”8.

To tylko kilka przykładów dużo szerszego zjawiska, jakim był międzywojenny kooperatyzm. W tym czasie w różnych miejscach w Polsce powstawały spółdzielnie pracy, spożywcze i mieszkaniowe. Nawet te kooperatywy, które pozostawały neutralne politycznie (wiele z nich było wszak otwarcie socjalistycznych lub komunistycznych), miały na sztandarach wypisany sprzeciw wobec zimnych i nastawionych na zysk reguł kapitalizmu, a także emancypację różnych grup społecznych: robotników, kobiet i mniejszości etnicznych.

Wśród politycznych elit niepodległej pierwsze skrzypce grali socjaliści z PPS. Na wsi silne wpływy miało lewicowe Wyzwolenie. Nie były to jednak kanapowe ugrupowania działające w społecznej próżni. W wielu miejscach Polski rząd Jędrzeja Moraczewskiego przejmował władzę z rąk różnego rodzaju milicji ludowych i mniej lub bardziej samorządnych republik (pisarz Stefan Żeromski był przez miesiąc prezydentem samodzielnej Republiki Zakopiańskiej). Ludzie różnych klas społecznych brali sprawy w swoje ręce. Do rangi symbolu nadziei na nowe, bardziej sprawiedliwe czasy urasta czerwona flaga, która powiewała wówczas nad Zamkiem Królewskim w Warszawie, wywieszona najpewniej z polecenia pierwszego ministra spraw wewnętrznych, Stanisława Thugutta9. Ten sam Stanisław Thugutt podpisał dekret o przywróceniu godła z orłem, ale ostentacyjnie pozbawionym korony. Miało to symbolizować zerwanie ze szlacheckim dziedzictwem I Rzeczpospolitej. Bez korony były też zresztą orzełki legionowe. To wówczas pracujący we wsiach w okolicach Tarnobrzega radykalny ksiądz Eugeniusz Okoń mówił do wiernych nie „Pan z wami”, ale „chłop z wami”.

Różne nurty polskiej lewicy

W roku 1945 zwycięski Związek Radziecki wytypował do rządzenia Polską nielicznych, ale zaufanych towarzyszy z Polskiej Partii Robotniczej. Jednak dwadzieścia pięć lat wcześniej wyzwolenie było robotą politycznych „większościowców”. Polska lewica wszelkich odmian stanowiła w czasach zaborów siłę polityczną najbardziej aktywną, wręcz dominującą. Mówiąc „lewica”, wyobraźmy sobie rzekę, którą zasilają przynajmniej cztery ważne dopływy.

Pierwszy z nich to republikanizm. „Czując głęboko, że poddaństwo przeciwne jest prawu natury i pomyślności narodów, oświadczam niniejszym, iż znoszę je zupełnie na wieczne czasy w majątku moim Siechnowicze w województwie Brzesko-Litewskim”10 – napisał w testamencie z roku 1817 Tadeusz Kościuszko. Były naczelnik antyrosyjskiej i antypruskiej insurekcji był już wtedy zgranym politycznie 71-latkiem, żyjącym na szwajcarskim wygnaniu. Dwadzieścia lat wcześniej wydał jednak takie same dyspozycje dotyczące niemałego już wtedy majątku, zdobytego w czasie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych: „Panie Jefferson, proszę pana na wypadek mojej śmierci, aby przeznaczył pan moje pieniądze na uwolnienie tylu czarnych osób, ilu mogłoby mieć zapewnioną edukację oraz godne życie”11 – pisał w liście do przyjaciela i późniejszego prezydenta USA. Warto przypomnieć, że Kościuszko wydał 7 maja 1794 roku Uniwersał połaniecki, drugi po Konstytucji 3 maja akt prawny I Rzeczpospolitej ograniczający poddaństwo osobiste chłopów pańszczyźnianych.

Towarzysz broni Kościuszki, generał Jakub Jasiński pisał (wierszem) tak: „Równie monarcha jak niewolnicy, jednemu prawu poddany / natura nie wie o tej różnicy, co rozdziela na stany”12. Młodszy o pokolenie Jan Olrych Szaniecki twierdził zdecydowanie: „Myli się ten, kto mniema, że rewolucja narodowa obejść się może bez rewolucji socjalnej”13. Autor tych słów był jednym z najsłynniejszych polskich prawników czasów Królestwa Polskiego. Nazwisko wyrobił sobie podczas głośnego procesu o ordynację pińczowską (współczesnym odpowiednikiem byłoby sądzenie się o spadek po Janie Kulczyku). Był posłem na Sejm w czasie powstania listopadowego, a potem ważną postacią polityczną Wielkiej Emigracji.

Z dzisiejszego punktu widzenia Kościuszkę, Jasińskiego czy Szanieckiego nazwać należałoby republikanami bądź demokratami. Postulowali bowiem wprowadzenie formalnej równości wszystkich ludzi, niezależnie od przywilejów stanowych związanych z urodzeniem. Ich pomysł był postępowy, bo próbował przełamać trwające przez cały okres I Rzeczpospolitej społeczne status quo (polska szlachta do dzielenia się władzą odczuwała wyjątkową wręcz niechęć) i nie cieszył się poparciem warstw uprzywilejowanych. Szlachta i duchowieństwo z darmowej pracy chłopów czerpały ekonomiczne profity, w zasadzie nie wyobrażając sobie, że może być inaczej.

Socjalizm Mickiewicza

Strumienie zasilające rzekę polskiej lewicy nie płynęły nigdy równym, uporządkowanym nurtem. Przeciwnie, wiły się niemiłosiernie, na najróżniejsze sposoby łącząc odpowiedzi na dwa kluczowe pytania polskiego XIX wieku: jak odzyskać suwerenność i jak doprowadzić przy tym do innego, bardziej sprawiedliwego podziału narodowego bogactwa, z uwzględnieniem interesów szerokich mas społecznych.

Pomiędzy tymi pytaniami miotał się na przykład narodowy wieszcz, Adam Mickiewicz. Pół wieku po Kościuszce pisał tak: „Socjalizm jest wyrazem uczucia tak starego jak poczucie życia. Odczucia tego, co w naszym życiu jest niepełne, okaleczone, nienormalne. Uczucie socjalne jest porywem ducha ku lepszemu bytowi. Nie indywidualnemu, lecz wspólnemu i solidarnemu”14. Był rok 1849. Kilka miesięcy wcześniej Marks i Engels opublikowali Manifest komunistyczny ze słynnym zdaniem głoszącym, że „widmo krąży po Europie”15. Mickiewicz też widział to widmo i wcale się nie bał. On socjalizmu wyczekiwał. Momentami brzmiał bardzo współcześnie, krytykując kult pieniądza. „Stronnictwa księży, arystokratów, niedowiarków i ateuszów, od tak dawna rozdzielone jednoczą się wszystkie po raz pierwszy w uwielbieniu bożka KAPITAŁU”16. Krytykował też „giełdę, która jest od dawna jedyną świątynią naszego wieku, należy uważać za jego jedyny arsenał i za siedzibę jedynego prawowitego rządu, rządu ludzi pieniądza. Systemat ten zawiera w sobie zniesienie Kościoła, armii i parlamentu, skoro państwo jest jedynie towarzystwem akcyjnym wzajemnego wyzysku”17. W wykładach z maja 1843 roku dowodzi z kolei, że „u ludów słowiańskich posiadać na własność ziemię to grzech”18. Mickiewicz podejmuje w ten sposób temat własności prywatnej jako źródła wielu problemów współczesnej mu gospodarki i polityki. Mało tego, u wieszcza znaleźć można rozważania, które zupełnie spokojnie mogłyby się ukazać przy okazji szczytu klimatycznego w Katowicach w 2018 roku. „Człowiek wejść powinien w przymierze z globem, a nie tylko użytkować go na własną korzyść. […] Myśl nieograniczonej władzy człowieka nad zwierzętami, drzewami, nad ziemią, nad całą naturą, ta myśl, że człowiek jest nieograniczonym despotą, to niebezpieczeństwo, które przynosi ze sobą własność”19.

Socjalizm Mickiewicza nie był uporządkowany. Stanowił raczej poetycką wizję. Ale byli też tacy, którzy domagali się konkretów. W łonie lewicy Wielkiej Emigracji rozgorzała walka między bardziej zachowawczymi stronnikami Joachima Lelewela (postulat oparcia porządku ekonomicznego na przypominających dzisiejsze spółdzielnie zjednoczeniach małych właścicieli ziemskich) a radykałami spod znaku Gromad Ludu Polskiego Stanisława Worcella. Ci ostatni twierdzili, że potrzeba radykalnej równości: przejęcia przez lud całej ziemi i środków produkcji, zniesienia własności i likwidacji wszelkich przywilejów arystokracji, czyli w zasadzie pełnego komunizmu. Gromady argumentowały, że I Rzeczpospolita upadła nie przez liberum veto albo nieudane wyprawy jednego lub drugiego monarchy, lecz z powodu egoizmu szlachty niezdolnej do podzielenia się zakumulowanym bogactwem. Szerokie masy chłopskie nie identyfikowały się natomiast z I Rzeczpospolitą wcale. Z jakiej racji miałyby się identyfikować?

Antyklerykał pod chorągwią maryjną

Jednym z najciekawszych lewaków tamtych czasów był Edward Dembowski. Zginął w 1846 roku, w czasie powstania krakowskiego, krótkiego i trochę zapomnianego zrywu narodowowyzwoleńczego. Ostatnie chwile Dembowskiego to wyprawa na podkrakowskie wtedy Podgórze pod sztandarami z Matką Boską. Celem eskapady było przeciągnięcie na stronę powstania oddziałów chłopskich zmobilizowanych przez Austriaków. Nie udało się, Dembowski naciął się na cesarski batalion i nie wyszedł z tego starcia cało. Jednak maryjne sztandary i pójście z nimi „w lud” nie były przejawem szaleństwa, lecz efektem przemyślanej kalkulacji politycznej. Dembowski pisał, że człowieka pętają trzy typy niewoli20. Pierwsza to niewola fizyczna, poddaństwo osobiste, brak praw obywatelskich czy też „ucisk płciowy” (feminizm u Dembowskiego jest zaakcentowany bardzo wyraźnie). Ta niewola jest straszna, lecz dość łatwo zaradzić jej może republika, czyli to, co we współczesnym języku nazywalibyśmy „liberalną demokracją”. Zatrzymanie się na tym etapie i ogłoszenie, że wszystko już gra, byłoby błędem, bo są jeszcze dwie niewole, nie mniej straszne. Po pierwsze, ta, którą niesie ze sobą własność i jej brak. Cóż z tego, że wyzwolimy chłopstwo, skoro nie będzie miało z czego żyć? Przecież bieda to też niewola. Pozostaje jeszcze przemoc umysłowa, kto wie, czy nie najstraszniejsza. Ta przemoc jest bliska koncepcji hegemonii kulturowej, a więc możliwości panowania nad sytuacją poprzez wyrafinowane mechanizmy władzy, na przykład stanowienie prawa zgodnego z własnym interesem (to zjawisko dopiero sto lat później opisze włoski marksista Antonio Gramsci). Tylko wyzwolenie ze wszystkich trzech niewoli może oznaczać narodowy przełom, o który warto się bić. Polska Dembowskiego była więc bez dwóch zdań „ludowa”. „Lud bowiem, a naród to jedno. […] A to, co polskie, toć nie szlacheckie, ale ludowe”21. Szlachta była dla Dembowskiego „wrzodem społeczeństwa”, źródłem ucisku, do którego nie wolno wracać. Kapitalizm niósł zaś okowy związane z tyranią własności czy hegemonii kulturowej.

O tym, że Dembowski brał postulat polski ludowej śmiertelnie poważnie, świadczy jego stosunek do religii. Sam deklarował się jako antyklerykał („między krzewicielami katolicyzmu nie ma ani jednego wyznawcy Chrystusa”22), ale rozumiał, że chcąc uczynić z ludu podmiot polityczny, nie można zaczynać od „drwinkowań, by zabić wszelką religijność”23. Stąd właśnie maryjne sztandary. Z tych pozornych sprzeczności wyłania się Dembowski lewicowiec, otwarty na spotkanie z ludem na partnerskich zasadach, a nie przychodzący z projektem typu „to ja wam teraz powiem, jak będzie wyglądał postęp”.

Akowcy marzą o czerwonej Polsce

Im bliżej końca XIX wieku, tym lewicowości w polskiej historii więcej. Przede wszystkim zaczynają się krystalizować wspomniane dwa żywioły: socjalizm i nacjonalizm. Z dzisiejszej perspektywy wydają się zażartymi wrogami, wówczas jednak przenikały się w zasadzie na każdym kroku. Oba polityczne pomysły były obliczone na ten sam efekt. Oba mówiły do silnych i bogatych: „Podzielcie się!”. Z tą tylko różnicą, że socjalizm postulował podział, odwołując się do idei humanizmu i tego, że wszyscy mamy „równe żołądki”. Idea narodowa zaś nakazywała dzielić się z racji przynależności do tej samej wspólnoty etnicznej.

„Socjalizm walczący z systemem – to siła niezwyciężona”24 – uważa jeden z przywódców powstania styczniowego, Józef Hauke-Bosak. „Trzeba wzbudzić obrzydzenie do wszelkiego wyzysku i pragnienie braterskiego stosunku między ludźmi”25 – twierdzi nauczycielka Filipina Płaskowicka, która w roku 1877 założy pod Skierniewicami pierwsze Koło Gospodyń Wiejskich, a cztery lata później umrze w drodze na zesłanie. „Wierzę, że socjalizm da ludziom szczęście”26 – powie członek Organizacji Bojowej PPS Stefan Okrzeja, powieszony na Cytadeli za zamach na carskiego policjanta. „Niech żyje kobieta rewolucjonistka – budowniczynia nowego świata wyzwolonej pracy”27 – ogłasza pierwsza polska anarchistka, Iza Zielińska. „Socjaliści chcą prawdziwego narodu, narodu jak z jednej bryły, bez przegródek stanowych, bez przywilejów klasowych, bez podziału na bogaczy i nędzarzy. I kochają ten naród, dla którego pracują, który prowadzą w jasną, lepszą przyszłość. I naszą dumą narodową jest, kiedy nasz lud pracujący rośnie w świadomość, krzepnie i rozwija się, kiedy kraj nasz świeci innym przykładem”28 – to cytat z Feliksa Perla, jednego z najbliższych towarzyszy Józefa Piłsudskiego z czasów PPS-owskiej konspiracji, redaktora naczelnego pisma „Robotnik”. Nieco później jeden z przywódców Bundu (antysyjonistycznej partii żydowskich socjalistów działającej w II Rzeczpospolitej), Henryk Ehrlich, zapisze z kolei tak: „Robotnik polski w swej walce wyzwoleńczej zawsze znajdzie u swego boku solidaryzującego się z nim robotnika żydowskiego”29. „Bundowcy nie czekali na Mesjasza ani nie zamierzali wyjeżdżać do Palestyny. Uważali, że Polska to jest ich kraj, i bili się o Polskę socjalistyczną, sprawiedliwą”30 – mówił potem Marek Edelman, założyciel związanej z Bundem Żydowskiej Organizacji Bojowej, uczestnik powstań w getcie i warszawskiego.

Mało? No to zakończmy mocnym cytatem z legendarnego przywódcy Armii Krajowej, Stefana Roweckiego ps. „Grot”: „Przyszła Polska musi być czerwona, chłopsko-robotnicza. Jeśli tak miałoby być, jak było, to niech to szlag trafi” – takie (lub podobnie brzmiące, ale oddające ten sam sens) zdanie cytują niezależnie od siebie ważne figury podziemnej Polski: Jan Rzepecki i Janina Karasiówna31.

Lewica. Oficjalny akt urodzenia

Skoro już wiemy, że lewica była, czas zrobić kilka kroków wstecz i odpowiedzieć na pytanie, skąd się wzięła. Kto, kiedy i dlaczego ją wymyślił? Aby poznać odpowiedź, zestawimy dwa kluczowe dokumenty. Pierwszy z nich to oficjalny akt urodzenia lewicy. Drugim będzie zaś „prawdziwy” opis lewicowych początków.

W urzędowej metryczce certyfikowanej przez kolejne pokolenia historyków stoi, że lewica przyszła na świat w październiku 1791 roku w Paryżu. Od dwóch lat z okładem trwał polityczny konflikt, który przejdzie do historii jako Wielka Rewolucja Francuska. W roku 1789 zaniepokojony nastrojami społecznymi król Ludwik XVI zwołał Stany Generalne – czyli nędzną namiastkę parlamentu. Miało być tak, że posłowie (bynajmniej nie reprezentujący całego narodu, tylko jego lepiej sytuowane stany) przyjadą, usankcjonują posunięcia monarchy i wrócą do swoich zajęć. Sytuacja wymknęła się jednak spod kontroli. Wykorzystując wrzenie ulicy, deputowani uchwalili konstytucję, która gwarantowała im stały wpływ na rządzenie najważniejszym wtedy globalnym mocarstwem.

I właśnie w nowym parlamencie, nazwanym Zgromadzeniem Prawodawczym, zaczął się podział na prawicę, lewicę i centrum. Tych, którzy siedli po lewej stronie sali, charakteryzowało parcie do trwałej społecznej zmiany. Wywodzili się głównie z wolnych zawodów i emancypującego się mieszczaństwa. Niektórzy mieli kontakty z buntującym się chłopstwem z prowincji i proletariatem Paryża. Po prawej usiedli zaś zwolennicy status quo: arystokracja, szlachta i duchowieństwo.

Z początku lewica nie nazywała się wcale lewicą. Ta nazwa upowszechniła się dopiero kilkadziesiąt lat później, w czasach tzw. drugiego cesarstwa. Wówczas o lewicy mówiło się raczej jakobini. Nazwa tego klubu politycznego, założonego przez grupę bretońskich posłów, wzięła się stąd, że spiskowali w paryskim klasztorze dominikanów przy ulicy Świętego Jakuba. Nie pierwszy i nie ostatni to raz, gdy lewica rodzi się w kościelnych katakumbach.

Jakobini chcieli, żeby król podzielił się władzą z innymi stanami, przestrzegał praw, żeby nie stawiał się ponad nimi. Wiedzieli, że sama konstytucja na niewiele się zda, jeśli nie przyniesie autentycznej zmiany stosunków ekonomicznych. Domagali się więc zniesienia przywilejów feudalnych: pańszczyzny, dziesięciny albo tzw. prawa martwej ręki, czyli wywodzącej się jeszcze ze średniowiecza ulgi podatkowej dla dóbr kościelnych. Początkowo pod hasłami ekonomicznej wolności: aparat państwowy był nastawiony na zaspokajanie interesów uprzywilejowanych warstw społecznych, czyli szlachty i duchowieństwa. Z biegiem czasu przesunęli się na pozycje zwolenników interwencji aparatu państwowego w gospodarkę, głównie za pomocą ceł i różnego typu fiskalnych danin. Generalnie jakobinom chodziło o to samo co wszystkim późniejszym lewicowym ugrupowaniom: o zawarcie umowy społecznej na zasadach wolności, równości i braterstwa.

Wśród jakobinów walczyły ze sobą różne frakcje. Byli tacy, którzy głosili, że z tą całą demokracją nie należy przesadzać i że lud trzeba trzymać krótko, bo inaczej nie będzie potrafił się w swoich roszczeniach zatrzymać. Inni przekonywali, że w demokracji o to właśnie chodzi i że dorobku kilkuset tłustych dla starych elit lat nie da się tak po prostu odkręcić kilkoma reformami. Ten spór wewnątrz lewicy wraca do dziś pod najróżniejszymi postaciami.

Walki frakcyjne wśród jakobinów były krwawe. Wykorzystali to przeciwnicy „lewej strony”. Przez kilkadziesiąt lat Francja była areną różnorakich eksperymentów, z mniej lub bardziej maskowanym powrotem przedrewolucyjnego ładu w składzie. Nawracający ancien régime koncentrował się nie tylko na odkręcaniu reform ekonomicznych z lat 1789–1799. Pisał także po swojemu historię rewolucji, w której na plan pierwszy wysuwano krwawy terror. Jeśli chodzi o liczby, skazani jesteśmy na szacunki. Historyk Réné Sédillot wylicza, że paryskich ofiar „narodowej brzytwy” (jak pieszczotliwie nazywano gilotynę) było 2639. Inni historycy twierdzą, że przez całą dekadę 1789–1799 doliczyć się można około 35 000 ofiar ostrego politycznego konfliktu32. Należy pamiętać, że były to czasy, gdy po karę śmierci wobec wrogów czy skazańców sięgano dużo szybciej niż dziś, ale także o tym, że pamięć o rewolucji sama stała się obiektem politycznej gry. Z biegiem czasu konserwatyści zaczęli ją przedstawiać jako pierwowzór dwudziestowiecznego totalitaryzmu, po to, by lewicowe pomysły obrzydzić. Lewica? Nie, dziękujemy! Każda próba realizacji takich postulatów musi się skończyć gilotyną albo gułagiem! Z tymi demagogicznymi hasłami lewica musi sobie radzić nawet dziś.

Lewica. Prawdziwa historia

Jednym z największych nieporozumień dotyczących lewicy jest głębokie niezrozumienie prawdziwej natury tego zjawiska. Wiele osób o postępowej autoidentyfikacji wierzy, że lewicowość to rodzaj modnej politycznej aplikacji, którą można zamówić na smartfonie. Miłą i sympatyczną lewicę z czystymi butami i dużą dawką autoironii poproszę! Niestety, to tak nie działa. W efekcie kolejne pokolenia doświadczają tego samego rozczarowania. Chcą lewicy ze swoich marzeń i wyobrażeń, a dostają coś innego, niż miało być. Jak w dowcipie, w którym gorliwy katolik ginie w powodzi i stając na sądzie ostatecznym, robi Bogu wyrzuty. „Ja się tyle modliłem o ocalenie i nic. Nie uratowałeś mnie, Panie!”. „Ja ciebie nie uratowałem? – protestuje Bóg. – Trzy razy po ciebie ratowników wysyłałem. A ty ich odprawiałeś, bredząc jak nawiedzony: «Nie jadę z wami. Czekam aż mnie Pan Bóg uratuje»”.

To problem, przed którym staje wielu lewicowych intelektualistów, wypatrujących polskiego Berniego Sandersa, a dostających Jarosława Kaczyńskiego, czekających na Willy’ego Brandta i ignorujących lewicowy przekaz Andrzeja Leppera. Dzieje się tak dlatego, że lewica nigdy i nigdzie nie przychodzi na czas, na wymiar i uczesana tak, jak sobie wymarzyliśmy. A jeśli właśnie taka przychodzi, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że lewicą nie jest. O coś podobnego chodziło Bertoltowi Brechtowi w słynnym wierszu Do urodzonych już potem z 1939 roku, w którym pisał, że „my, którzy chcemy przygotować ziemię pod dobro i przyjaźń, sami nie możemy być dobrzy i przyjacielscy”33. Przywódca chińskich komunistów, Mao Tse-tung, powiedział coś bardzo podobnego: „Rewolucja to nie jest proszony obiad albo pisanie wypracowania. Ani też nie malowanie obrazu albo haftowanie; nie może być tak wyrafinowana, tak spokojna i delikatna, tak umiarkowana, miła, kulturalna, powściągliwa i wielkoduszna. Rewolucja to powstanie, akt przemocy, w wyniku którego jedna klasa obala drugą”34.

W słowach Mao czy Brechta trzeba dostrzec mniej lub bardziej gorzką konstatację: lewica nie przychodzi, bo ktoś siedział i dumał, jak by tu nam wszystkim umilić czas, i przysłał lewicę. Nie. Lewica zawsze rodziła się z autentycznej potrzeby, była nieuchronnym skutkiem tego, jak urządzony jest świat, w którym żyjemy. Lewica jest rodzajem efektu ubocznego tworzenia historii świata przez ludzi – istoty niedoskonałe.

Aby urodziła się lewica, niezbędne są dwa elementy. Pierwszym jest potrzeba społecznej zmiany, bunt przeciw akumulacji władzy, niezgoda na to, że ci, którzy władzę posiedli, nie potrafią się nią dzielić. Drugi element konieczny to wiara, że może być inaczej, wiara w postęp. Bunt bez wiary w postęp i społeczną zmianę będzie tylko chaosem. Wiara w postęp bez buntu przeciwko zastanym relacjom władzy to z kolei technokratyzm. Dopiero gdy bunt i wiara się spotkają, rodzi się nowe życie. Powstaje lewica.

Równość? Była, jakieś dwieście tysięcy lat temu

Nierówności. Zazwyczaj to dopiero ich świadomość napędza potrzebę społecznej zmiany. To one są katalizatorem rozmowy o tym, że można inaczej. Temat powrócił przy okazji kryzysu 2008 roku. A jak było wcześniej? Dzięki historykowi gospodarki Walterowi Scheidelowi35 czy ekonomiście Brankowi Milanoviciowi36 możemy przyjrzeć się czasom, w których gromadzenie jakichkolwiek danych nie było jeszcze standardem. Historycy przekonują, że był taki moment, w którym ludzkość miała swój równościowy eden, mniej więcej dwieście tysięcy lat temu. Wcześniej w stadach homo sapiens funkcjonowały formy dominacji znane do dziś ze świata zwierząt: kolejność dziobania. Więksi mają nieograniczony dostęp do kluczowych zasobów, takich jak seks i jedzenie. Mniejszym przypadają resztki. Ewentualnie: zwycięzca bierze wszystko.

Sytuacja zaczęła się zmieniać z powodu trzech kluczowych innowacji. Najpierw (około dwóch milionów lat temu) pewna drobna anatomiczna zmiana w budowie ciała naszych praprzodków umożliwiła bardziej sprawne ciskanie kamieniem. Dzięki kciukowi nawet mniejsi mogli, nomen omen, rzucić wyzwanie samcom alfa. Do tego doszły wynalazki takie jak ogień (800 000 lat temu) i ostrza (700 000 lat temu). One także pomagały w redukowaniu potęgi fizycznie najsilniejszego.

Nastanie równościowego edenu było możliwe także dzięki nomadycznemu stylowi życia ówczesnych społeczności. Bycie w ciąg­łym ruchu nie sprzyjało akumulacji. Im więcej miałeś, tym trudniej było ci się przemieszczać. Własność się nie opłacała. Na dodatek w istniejących wówczas społecznościach akceptowane były takie mechanizmy jak kradzież czy żebractwo. Antropologowie twierdzą, że były to formy redystrybucji. One jeszcze bardziej zmniejszały pokusę tego, by akumulować. Z kolei z autorytaryzmem radzono sobie za pomocą innych społecznych bezpieczników: plotki, nieposłuszeństwa czy szyderstwa, które były bronią słabych wobec dominacji silnych. Te sposoby przetrwały zresztą w szczątkowej formie po dziś dzień w postaci specyficznego ulicznego humoru, narzekań na „tych na górze” i ludowej alergii na autorytety.

Koniec równości

Koniec epoki lodowcowej przynosi ówczesnym społecznościom zdecydowaną poprawę warunków życia, co z kolei stwarza okoliczności do upowszechnienia się rolnictwa (udomowienie roślin i zwierząt). To długi proces rozgrywający się jakieś 10–20 000 lat temu. Z jednej strony otwiera przed społecznościami dawnych nomadów nowe, szerokie możliwości. Z drugiej strony rodzi się nowe niebezpieczne zjawisko – nierówności. Pojawia się główny winowajca: nadwyżka. W kulturze natufijskiej (opisanej na podstawie wykopalisk zespołu Dorothy Garrod na terenie dzisiejszego Izraela37) był jeden osobny wystawny budynek mieszkalny, reszta prezentowała się skromnie. To oznacza, że istniała elita, która żyła lepiej od reszty. Inna poszlaka prowadząca do tego samego wniosku to fakt, że jedna dziesiąta szkieletów została pogrzebana w sposób wyraźnie bardziej wystawny od innych. Te niewielkie z początku nierówności stopniowo zaczynają się kumulować. Osiem–dziesięć tysięcy lat temu w dolinie Tygrysu i Eufratu widać początki nowego społecznego wynalazku: państwa. Nie jest to oczywiście państwo w dzisiejszym znaczeniu tego pojęcia. W interesującym nas okresie państwowość przejawia się przede wszystkim takimi nowinkami, jak infrastruktura obronna, budynki administracji oraz świątynie. Pochówki elit stają się coraz bardziej wystawne. Tworzone na tej podstawie szacunki nierówności pokazują, że współczynnik Giniego w ówczesnych społecznościach38 to 0,6–0,8. Tak zwany Gini to sposób obrazowania nierówności w ramach wspólnoty. Zapisać go można w przedziale od 0 do 1. Gdyby był równy 0, to wszyscy członkowie populacji mieliby tyle samo. Przy wartości na poziomie 1 jeden superbogacz kontroluje wszystkie zasoby, a reszta nie ma nic. Oznacza to, że nierówności zrekonstruowane na podstawie danych z doliny Tygrysu i Eufratu są dość wysokie.

To bardzo ważny moment prehistorycznej opowieści. Państwo, które wtedy powstaje, ma jeden, bardzo konkretny cel: usankcjonowanie społecznego status quo oraz jego ochronę przed zagrożeniem z zewnątrz, ale również, a może przede wszystkim, przed buntem wewnętrznym ze strony tych, którym przypieczętowanie nierówności nie odpowiada.

Zaczyna się zjawisko, które historycy gospodarki nazywają „formowaniem się pierwotnego 1 procenta”. Jeden procent to, rzecz jasna, najbogatsi i najpotężniejsi, a jednocześnie najbardziej wpływowi członkowie społeczności, prawdziwa elita w wąskim tego słowa znaczeniu. Zwróćmy uwagę, że istnienie mechanizmów przemocy (prywatyzacja i nieograniczony dostęp władców do siły militarnej i porządkowej oraz prawo przez nich stanowione) prowadzi do tego, że starożytna upper class ma idealne warunki, by trwale i nieodwołalnie emancypować się od reszty, odróżniać się coraz wyraźniej stylem życia, etosem albo ostentacyjną konsumpcją. Bardzo często towarzyszy temu opowieść o „boskości” władców oraz szczególnej roli szlachty i arystokracji. Mity błękitnej krwi albo odmiennego pochodzenia etnicznego (w I Rzeczpospolitej szlachta utrzymywała na przykład, że pochodzi od Sarmatów – inaczej niż pozbawione praw chłopstwo). W wielu miejscach na świecie towarzyszył temu również odmienny wygląd fizyczny elit, bardzo dbających o to, by błękitna krew nie mieszała się przypadkiem z pospólstwem. W takich warunkach po pewnym czasie inność lepiej urodzonych staje się oczywista. Pierwotny 1 procent zaczyna tworzyć kosmopolityczną sieć pozornie konkurujących, ale często blisko połączonych (koligacje rodzinne, krwi, statusu) elitarnych grup, które sięgają poza umowne państwa. To uniwersalny schemat, który znajdziemy na różnych etapach historii. Zmieniać się będzie oczywiście kontekst. Przedhistoryczny Bliski Wschód, starożytny Rzym, feudalna Europa albo rok 1914, gdy bliscy kuzyni: król Wielkiej Brytanii Jerzy V, car Rosji Mikołaj II Romanow i cesarz Niemiec Wilhelm II Hohenzollern, poprowadzą kraje do wielkiej wojny przeciwko sobie. Dostrzeżemy go również w późnym, zglobalizowanym kapitalizmie, gdy obrzydliwie bogaty członek rodziny królewskiej z Zatoki Perskiej czuć będzie większą bliskość z rezydującym w Londynie rosyjskim oligarchą niż z mieszkańcami swojego naftowego emiratu.

W większości przypadków naga przemoc nie wystarczy do utrzymania władzy. Potrzebna jest jeszcze dodatkowa legitymizacja, głosząca, że realnie istniejący i nierówny podział bogactwa jest z różnych powodów dobry. Odbywało się to za pomocą dwóch narzędzi. Pierwsze to prywatna własność ziemska. Ziemia to przecież nawet dziś kluczowy czynnik produkcji (kto nie wierzy, niech pomyśli o nieruchomościach jako powszechnie uznanym i niezawodnym sposobie przechowywania wartości ekonomicznej w dłuższym okresie). Tym bardziej nie dziwi wartość ekonomiczna ziemi w wiekach, gdy rolnictwo stanowiło podstawę każdej gospodarki.

W historii ekonomicznej i politycznej jest więc tak, że w ślad za wspomnianym już powstawaniem państw (obronność, administracja, podatki) idzie akumulacja ziemi w rękach największych bogaczy: monarchy albo tych, z którymi władca się podzielił (arystokracja, duchowieństwo). Powstawanie latyfundiów od czasów rzymskich po wielkie ordynacje Polski szlacheckiej nie powinno nikogo dziwić. Prywatna własność ziemska oznacza potęgę. Z kolei potęga równa się możliwości narzucania mniejszym graczom swojej woli, co przekłada się na zdolność silnych do jeszcze większej akumulacji i jeszcze większej potęgi. Czyli, mówiąc językiem ekonomicznym, do dalszego pogłębiania nierówności.

Docieramy w ten sposób do sedna problemu nierówności ekonomicznych w każdym systemie, niezależnie od tego, czy jest to XVII-wieczny agraryzm szlachecki I Rzeczpospolitej, czy kapitalizm czasów rewolucji przemysłowej. Im więcej ziemi należy do silnych i politycznie dobrze umocowanych elit, tym więcej zwykłych śmiertelników musi sprzedawać swoją pracę, wchodząc z elitami w relację podległości. Aby przeżyć, chłop dzierżawił ziemię w zamian za czynsz dla właściciela. Wystarczyło lekkie wahnięcie pogodowe, skutkujące nieurodzajem, by znaleźć się pod kreską i wejść z dzierżawcą w relację długu. Wielu nie wychodziło z niej już nigdy.

Do tego dochodzi jeszcze zjawisko imperializmu. Jego istnienie zrozumieć nietrudno i zostało ono opisane na wiele sposobów. Dość powiedzieć, że ekspansja terytorialna rozwiązywała jednocześ­nie wiele problemów każdej politycznej wspólnoty. W wypadku udanego podboju państwa zdobywały nowe zasoby: bogactwa naturalne, ziemię i ludność potrzebną do jej uprawy, świadczenia tanich usług albo wykorzystywaną jako mięso armatnie przy kolejnych podbojach39. Nawet porażka, jeśli nie wiązała się z popadnięciem w stan niewoli, nie musiała aż tak mocno boleć. Nieudana wyprawa wojenna działała jak wentyl bezpieczeństwa, załatwiając problem przeludnienia i pułapki maltuzjańskiej (Thomas Malthus, angielski naukowiec żyjący w XVII wieku, zauważył, że ilekroć ubogie społeczeństwo zaczyna się bogacić, skutkuje to zwiększeniem poziomu dzietności oraz przeżywalności niemowląt, co na powrót wpycha ową społeczność w biedę, bo jest więcej gąb do wykarmienia40).

Dlaczego za Nerona nie produkowano fordów?

W wydanej w 2017 roku powieści Kingdom of the Wicked australijska pisarka Helen Dale kreśli alternatywną wersję historii rozwoju Imperium Rzymskiego41. Na początku II wieku przed Chrystusem dochodzi w Rzymie do wybuchu rewolucji przemysłowej na wzór angielski. Efektem jest wejście na ścieżkę znaną z historii Wielkiej Brytanii i całego Zachodu. Następuje stopniowa demokratyzacja poprzez mechanizm monarchii konstytucyjnej. W okolicach roku zerowego Rzym staje się miejscem podobnym do naszego świata, targanego sprzecznościami globalizacji, mierzącego się z nierównościami i zagrożeniami terrorystycznymi. Z ekonomicznego punktu widzenia narracja Helen Dale jest spójna, a wskazany przez nią moment rzymskiej industrializacji prawdopodobny. Drugi wiek p.n.e. to czas sprzed wielkiego napływu niewolników, pozyskanych na drodze trzech największych podbojów rzymskich: pokonania Grecji, Kartaginy i Galii. Wskazane przez Dale okienko możliwości wiąże się z rynkiem pracy. Gdy praca jest tania (albo wręcz darmowa) i łatwo dostępna, nie ma potrzeby szukania innowacji technologicznych. Bez innowacji technologicznych nie ma impulsu do rewolucji przemysłowej. W Kingdom of the Wicked Rzym nie pokonuje rywali, lecz próbuje z nimi w miarę pokojowo współistnieć. Przedsiębiorcy nie mają do dyspozycji rezerwuaru taniej pracy, świadczonej przez potomków Hannibala i Asterixa. Rzymski biznes musi więc kombinować inaczej. Imperium Cezarów wchodzi na ścieżkę rozwoju technologicznego. Postęp przebiega szybciej także w innych dziedzinach, zwłaszcza w medycynie czy biologii. Niespętani chrześcijańskim oporem przed eksperymentami na ciałach zmarłych potomkowie Romulusa dokonują niesamowitego skoku cywilizacyjnego.

Nie tylko w wizji Dale Rzym spotyka się ze współczesnością. Ekonomista Willem Jongman42 pokazuje, że w Rzymie, zwłaszcza w szczytowym okresie rozwoju między II wiekiem p.n.e. a II wiekiem po Chrystusie, istniał rozbudowany system wydobycia węgla, pojawił się problem z rosnącym zanieczyszczeniem, kwitła branża budowlana oraz masowa produkcja mięsa. Historyk gospodarki Jack Goldstone nazwał ten etap pierwszym zauważalnym „wykwitem wzrostu gospodarczego”43.

Przywołuję książkę Helen Dale nie tylko dlatego, że jest efektowną ciekawostką. Zarysowana historia alternatywna rozwoju Cesarstwa Rzymskiego to sposób na pokazanie, co by było, gdyby zamiast iść drogą akumulowania bogactwa i potęgi przez nielicznych, elity jednego z największych imperiów w dziejach zdecydowały się na bardziej lewicowe (lewicowe w dzisiejszym rozumieniu tego słowa) posunięcia społeczne. Świat, który by wtedy powstał, nie byłby oczywiście światem idealnym. Chodzi raczej o to, że ludzkość dużo szybciej doszłaby do dobrobytu, który jest dziś naszym udziałem. Dla tych siedemdziesięciu pokoleń, które się tymczasem przez świat przewinęły, to jest jednak zasadnicza różnica. A gdyby świat za Nerona doszedł do miejsca, w którym jest dziś, to w jakim miejscu bylibyśmy teraz my?

Mieszko, Mieszko…

Wróćmy jednak do tego, co się naprawdę wydarzyło. Antropolog i ekonomista Kacper Pobłocki pokazał niedawno44, że należy zrewidować wiele naszych przekonań dotyczących najwcześniejszej historii polskiej państwowości. Przyjrzyjmy się bliżej jego ustaleniom, bo współgrają z procesami ekonomicznymi opisywanymi na poprzednich stronach.

Do tej pory wierzyliśmy, że na ziemiach polskich istniały grody i osady, które rosły stopniowo i organicznie, a potem w naturalny sposób łączyły się w protopaństwowe plemiona. Z tych plemion zaś wyszedł charyzmatyczny lider Mieszko, zjednoczył je i tak powstała Polska. Najprawdopodobniej jest to wersja propagandowa, która krystalizowała się przez setki lat na potrzeby polityki historycznej. Zapoczątkowali to sami Piastowie: gdy ich władza okrzepła, zaczęli tworzyć własną legendę. Gall Anonim pisał swoje dzieło na zamówienie Bolesława Krzywoustego, czyli prapraprawnuka Mieszka I. Taki polityczny PR. Fakty są dwa: w X wieku w zachodniej Wielkopolsce nagle zaczęły znikać osady. Na przykład Giecz: wiemy, że istniał już w wieku IX, w X nagle się wyludnił. Na jego miejscu w krótkim czasie pojawiło się kilkadziesiąt grodów, i to nie byle jakich. To były potężne, bardzo pracochłonne budowle. W tych grodach archeolodzy wykopali masę srebrnych monet (tzw. dirhemów), niemal bez wyjątków pochodzących z mennicy na terenie dzisiejszego Iraku. To dowodzi, że państwo pierwszych Piastów było podłączone pod nowoczesny system gospodarczy, którego sercem był wówczas świat islamski. Ciekawe, że system ten wcale nie był aż tak odmienny od współczesnego kapitalizmu.

Kapitalizm można rozumieć jako ustrój ekonomiczny oparty na trzech zasobach: pracy, ziemi oraz pieniądzu. Kto sprawuje nad nimi kontrolę, ten ma władzę polityczną i akumuluje bogactwo. W islamskim imperium kalifatu Abbasydów właśnie tak było. To obszar, który między VIII a X wiekiem odgrywał w globalnym systemie ekonomicznym podobną rolę do anglosaskiego serca kapitalizmu z przełomu XX i XXI wieku. Kalifat był miejscem, w którym notowano stały wzrost dochodu na osobę. Istniała arabska elita rentierów żyjąca z pracy innych, w miastach kwitły handel oraz bankowość. Prowadzono księgowość, znano weksle i bito monetę pozbawioną wizerunku władcy czy bóstwa. Angielski ekonomista John A. Hobson nazwał arabską przestrzeń handlową „gigantycznym miechem, który rozniecał płomień wyłaniającej się wtedy globalnej gospodarki”45.

I właśnie ten miech rozpalił protokapitalistyczną iskierkę w naszym Mieszku. Państwo Mieszka produkowało pewien bardzo konkretny towar i eksportowało go w kierunku ówczesnego arabskiego centrum. Towarem sprzedawanym przez naszych przodków byli… ludzie. To nie jest nowa teza. Stawiał ją autor głośnej biografii Mieszka, Przemysław Urbańczyk46. Europa Północna była wówczas najbardziej dzikim i zapóźnionym gospodarczo obszarem Eurazji. Ludzkie ciała były jedynym dostępnym zasobem. Mieszko stworzył sprawną drużynę łowców niewolników. Najpierw plądrowali najbliższych sąsiadów z zachodniej Wielkopolski, potem coraz dalszych. Mieszko i jego drużyna budowali swoją ekonomiczną potęgę drogą brutalnego podboju słabszych sąsiadów. W szkolnym nauczaniu historii nazywamy to eufemistycznie powstaniem polskiej państwowości. Równie dobrze można jednak ten okres uznać za piastowską „akumulację pierwotną”, czyli zjawisko opisane przez klasyków współczesnej ekonomii, Adama Smitha47 i Karola Marksa48, na przykładzie XVI–XVIII-wiecznej Europy.

Klientelę Mieszka stanowili pośrednicy, którzy organizowali przerzut niewolników do świata arabskiego. Źródła pokazują, że arabscy kupcy pojawiający się na targowiskach przypominali trochę zasobnych w dewizy obywateli Zachodu przybywających do późnego PRL-u. Wszystko było dla nich śmiesznie tanie, bo to oni kontrolowali podaż pieniądza, którym ówczesne centrum zalewało peryferie. Szlaki handlowe były dwa: bałtycko-wschodni, z targowiskiem na wyspie Wolin, wiodący przez Chazarię i Ruś do Azji Centralnej, oraz zachodni, zaczynający się w czeskiej Pradze, a potem prowadzący przez Wenecję do Kordoby. Mieszko lawirował między jednym a drugim, czego ślad widać w jego aliansach małżeńskich i wyprawach wojennych na Pomorze.

Arabscy kupcy płacili Mieszkowi srebrem, za które władca kupował broń i konie oraz opłacał drużynę. Część dochodu szła na inwestycje. Mieszko działał na bardzo trudnym, konkurencyjnym rynku. Każdy, kto uzyskał dostęp do srebra, mógł przecież też kupić konie i broń, po czym wypchnąć Mieszka z interesu. To stąd te imponujące warowne grody, na których budowę poświęcano część „nadwyżek” niewolniczego surowca. Z punktu widzenia kapitalisty Mieszka to była inwestycja. Tak samo postępują dziś działający na trudnych konkurencyjnych rynkach przedsiębiorcy oraz kraje uczestniczące w różnego typu wyścigach zbrojeń. Inną inwestycją były osady służebne, najprawdopodobniej niewolnicze, produkujące towary potrzebne do codziennego funkcjonowania drużyny księcia. Te wszystkie Winiary, Świniary, Piekary, Grotniki – miejscowości, po których na dzisiejszej mapie Polski pozostało wiele śladów, a które dziś nazwalibyśmy „specjalnymi strefami ekonomicznymi” – bez nich dalsza akumulacja nie byłaby możliwa. Książę sprawował nad nimi kontrolę, objeżdżając państwo. Aby na nadwyżkę zapracować, Mieszko musiał łapać więcej niewolników. W tym sensie kapitalizm Piastów w niczym nie różnił się od dzisiejszego. Działał jak samonakręcająca się maszynka akumulacji. Im więcej zarabiałeś, tym więcej miałeś do stracenia. Musiałeś więc zarabiać… jeszcze więcej.

Akumulacja Piastów, akumulacja Jagiellonów

Mamy tendencję do ignorowania szerszego historycznego kontekstu. Patrzymy na historię Polski w oderwaniu od globalnych koniunktur. Ekscytujemy się na przykład spotkaniem Chrobrego z Ottonem III, które – jak dowodzi Pobłocki – miało wagę szczytu z udziałem dzisiejszych przywódców Bangladeszu i Bhutanu. Tak samo jest z końcem świetności pierwszych Piastów. Śledzimy szczegóły, rywalizację różnych książąt o tron krakowski, a zapominamy, że wszyscy oni tańczą w takt zmieniającej się muzyki nowej, globalnej koniunktury. Ta muzyka to Pax Mongolica, czyli zjednoczenie przez potomków Czyngis-chana sporej części kontynentu eurazjatyckiego w połowie XIII wieku. Popyt na niewolników kończy się wtedy ostatecznie ze względu na przerwanie szlaków dostaw, ale także schyłek dominacji ekonomicznej świata islamu. Polscy kapitaliści muszą się przeorientować i to właśnie robią. Niewolnictwo wciąż istnieje, ale rozwijają się nowe pomysły na akumulację kapitału. Trwa pierwsza na ziemiach polskich akcja urbanizacyjna. Wokół lokowanych na prawie niemieckim miast rozwija się rzemiosło, powstają samorządy. Następuje rozwój rolnictwa i pierwsze próby wydobywania surowców cennych w średniowieczu: złota oraz soli. Na całego trwa poszukiwanie nowych towarów eksportowych, zakończone sukcesem.

W XVI i XVII wieku