Operacja „Goniec” - Steve Berry - ebook

Operacja „Goniec” ebook

Steve Berry

3,8

Opis

Steve Berry powraca do początków kariery kultowego bohatera. Akcja tej powieści pędzi z zawrotną prędkością, prowadząc czytelnika do kolorowego Meksyku i przez zimne korytarze waszyngtońskich urzędów. Odkrycia Cottona Malone’a mogą zmienić twarz Ameryki, jaką znamy… Zdania historyków są w tej kwestii jednogłośne: spór między J. Edgarem Hooverem i Martinem Lutherem Kingiem Juniorem zakończył się 4 kwietnia 1968 roku, gdy działacz na rzecz ruchu praw obywatelskich został zastrzelony. A może jednak było zupełnie inaczej? „Wciągający thriller historyczny z zaskakującym zakończeniem… Strzał w dziesiątkę! Najbardziej osobista z dotychczasowych powieści Berry’ego”. Associated Press „Berry ma wspaniały talent do przedstawiania alternatywnych wersji historii tak, byśmy zastanawiali się, czy to aby na pewno nie jest prawda…”. Library Review U progu XXI wieku młody prawnik marynarki wojennej, Cotton Malone, zostaje poproszony o asystę w pewnym śledztwie. Wkrótce odkrywa, że stawka jest wyższa, niż kiedykolwiek mógłby zakładać – dwie wielkie siły, Departament Sprawiedliwości i FBI, toczą walkę o rzadką monetę i teczkę z tajnymi dokumentami na temat śmierci Martina Luthera Kinga Juniora. Jeśli papiery ujrzą światło dzienne, Ameryka nigdy już nie będzie taka sama, a dziedzictwo największego męczennika ruchu praw obywatelskich może runąć w gruzach. Po osiemnastu latach, pół wieku od słynnego morderstwa, Malone raz jeszcze spotyka się ze znajomym z tamtych lat, by doprowadzić sprawę do końca. Decyzja, jaką podejmie, na zawsze zmieni bieg historii…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 461

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (43 oceny)
12
16
11
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




THE BISHOP’S PAWN
Copyright © 2018 by Magellan Billet, Inc. All rights reserved.
Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2019 for the Polish translation by Przemysław Hejmej (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Mariusz Kulan
Korekta: Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz, Marta Chmarzyńska
ISBN: 978-83-8110-979-6
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28e-mail: [email protected]/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2019
Konwersja:eLitera s.c.
.
Nakładem Wydawnictwa Sonia Dragaukazały się następujące powieści tego autora:
BURSZTYNOWA KOMNATA
DZIEDZICTWO TEMPLARIUSZY
CZTERNASTA KOLONIA
GROBOWIEC CESARZA
KLUCZ JEFFERSONA
KRÓLEWSKI SPISEK
MIT LINCOLNA
PARYSKA WENDETA
PRZEPOWIEDNIA DLA ROMANOWÓW
STAN ZAGROŻENIA
TAJEMNICA GROBOWCA
TAJEMNICA KOLUMBA
TRZECIA TAJEMNICA
WENECKA INTRYGA
ZAGADKA ALEKSANDRYJSKA
ZAGINIONY ROZKAZ

Patricii June Goulding.

I za długie życie.

.

Książka ta nie jest oparta na faktach. Wszystkie zawarte w niej nazwiska, postacie, miejsca oraz wydarzenia są wytworem wyobraźni autora, a jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żywych bądź martwych, wydarzeń oraz miejsc jest czysto przypadkowe.

PODZIĘKOWANIA

JAK ZWYKLE SZCZERE słowa podzięki kieruję do Johna Sargenta, szefa wydawnictwa Macmillan, i Sally Richardson, która stoi na czele oficyny St. Martin’s, a także do mojego wydawcy z Minotaura, Andrew Martina. Ogromny dług wdzięczności zaciągnąłem również u Hectora DeJeana z Publicity, Jeffa Dodesa oraz wszystkich pracowników działów marketingu i sprzedaży, zwłaszcza zaś Paula Hochmana, Jen Enderlin, absolutnej ekspertki od wydawania popularnych książek, u Davida Rotsteina, który jest autorem okładki tejże pozycji, Stevena Seighmana za projekt układu jej wnętrza, a także u Mary Beth Roche i jej pełnych innowacyjności kumpli z działu audio.

Ponownie kłaniam się Simonowi Lipskarowi, memu agentowi i przyjacielowi, jak również mojej redaktorce Kelley Ragland oraz jej zastępczyni Elizabeth Lacks – obie są wprost cudowne.

Muszę też koniecznie wspomnieć o innych osobach. Są to: Meryl Moss i jej nadzwyczajny zespół wydawniczy (tu zwłaszcza Deb Zipf oraz JeriAnn Geller), Jessica Johns i Esther Garver, dzięki którym Steve Berry Enterprises wciąż utrzymuje się na fali, Glenn Simpson, dyrektor Parku Narodowego Dry Tortugas, który pokazał mi ów nadzwyczajny klejnot przyrody, Dan Veddern i Glenn Cox, którzy podczas kolacji w pewnym francuskim zamku pomogli mi wpaść na pomysł tej książki (niedokładnie o tym wtedy rozmawialiśmy, ale prawie), Melisse Shapiro i Doug Scofield, którzy zapoznali mnie z Palm Beach, Wanda Smith, która słusznie doradziła mi poprowadzenie akcji między innymi w miasteczkach Starke i Micanopy na Florydzie. Dziękuję Grantowi Blackwoodowi, powieściopisarzowi niezwykłemu, że pomógł mi rozpostrzeć skrzydła.

Po raz kolejny na każdym etapie procesu twórczego towarzyszyła mi moja żona Elizabeth, wspierając mnie w życiowym debiucie pisania w pierwszej osobie liczby pojedynczej.

Książa ta traktuje o odwadze i harcie ducha, dlatego dedykacja może być w tym przypadku tylko jedna: poświęcam ją naszej przyjaciółce, która toczy obecnie trudną walkę z rakiem. Choroba pojawiła się znienacka, bez żadnego ostrzeżenia. Lecz zamiast użalać się nad sobą i pogrążyć w rozpaczy, zaatakowana przyjęła wyzwanie i dzielnie, z determinacją, stawiła mu czoło. Na szczęście ma przy sobie kochającego męża oraz czterech wspaniałych synów, którzy towarzyszą jej na każdym etapie tej trudnej drogi.

Elizabeth i ja nie żywimy najmniejszych wątpliwości, że nasza przyjaciółka wojnę tę wygra.

A tymczasem dedykuję Ci tę książkę, PJ.

Oni ujrzeli go z daleka i zanim się do nich zbliżył, postanowili podstępnie go zgładzić, mówiąc między sobą: „Oto nadchodzi ten, który miewa sny! Teraz zabijmy go i wrzućmy do którejkolwiek studni, a potem powiemy: Dziki zwierz go pożarł. Zobaczymy, co będzie z jego snów!”.

KSIĘGA RODZAJU, 37, 18–20.

PROLOG

CZASY OBECNE

WYDAJE MI SIĘ dość znaczącą ironią, że wszystko zaczęło się od zabójstwa, a teraz wiele wskazuje na to, że również zabójstwem się skończy.

Wezwano mnie pod sławny adres: Auburn Avenue 501, Atlanta, stan Georgia. Dom jest dwukondygnacyjny, w stylu królowej Anny, z werandą, ozdobną stolarką wykończeniową, oknami w kształcie bulajów oraz spadzistym dachem. Wznosi się w szeroko znanej dzielnicy Sweet Auburn, zamieszkanej niegdyś przez ciężko pracujące rodziny z klasy średniej; sześćdziesiąt lat temu stała się ona epicentrum ruchu społecznego, który nieodwracalnie zmienił ten kraj. Dom zajmowała para Afroamerykanów, którzy nie chcieli, aby ich dzieci przychodziły na świat w szpitalu objętym segregacją rasową, dlatego cała trójka urodziła się właśnie tutaj. Christine, wcześniaczka, pojawiła się, zanim jeszcze kupili łóżeczko dla dziecka, więc pierwsze kilka nocy życia spędziła, śpiąc w szufladzie komody. Najmłodszy, Alfred Daniel, ujrzał świat pewnego gorącego lipcowego dnia, a środkowe dziecko, chłopiec, urodziło się – o ironio – w środkowym, przechodnim pokoju na piętrze w piętnastym dniu stycznia tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego roku. Nadano mu imię Michael, po ojcu. Ale pięć lat później, po powrocie z wycieczki do Berlina, tenże ojciec zmienił imiona swoje i swojego syna na Martin Luther senior oraz Martin Luther junior. Obaj nosili nazwisko King.

Stoję w cichym holu na parterze. Zaproszenie, które tydzień temu dostarczono do mojej kopenhaskiej księgarni zwykłą pocztą, spoczywało w odręcznie zaadresowanej kopercie. Widniały na niej moje imię i nazwisko – Cotton Malone – a załączona kartka informowała krótko:

Właśnie minęło pięćdziesiąt lat.

Proszę je przywieźć.

I niżej:

3 kwietnia. Dom Kinga w MLK Center. 23:00.

Podpisu nie było.

Ja jednak wiedziałem, kto to przysłał.

W spowitych mrokiem pokojach na parterze pali się kilka przyćmionych świateł. Wiele lat temu, kiedy mieszkałem w Atlancie i pracowałem dla Magellan Billet, któregoś niedzielnego popołudnia odwiedziłem to miejsce razem z Pam i Garym – był to jeden z rzadkich rodzinnych wypadów matki, ojca i syna. Obeszliśmy cały dom, potem przespacerowaliśmy się po King Center, starając się wpajać Gary’emu poszanowanie dla równości ras. Zarówno Pam, jak i ja szczyciliśmy się brakiem wszelkich uprzedzeń i chcieliśmy, aby nasz syn odziedziczył to po nas.

Rzucam okiem do wnętrza frontowego saloniku, ze słynnym pianinem i fonografem Victrola. Tamtego dnia przewodnik powiedział nam, że gry na tym instrumencie klawiszowym uczył się sam Martin. Jeśli dobrze zapamiętałem, nie było to jego ulubione wspomnienie z dzieciństwa.

O Martinie Lutherze Kingu Juniorze dowiedzieliśmy się wtedy także paru innych rzeczy.

Uczęszczał do pobliskiej szkoły podstawowej, a potem do pobliskiego liceum, studiował zaś w college’u po drugiej stronie miasta, w Morehouse. W roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym zgromadzenie Kościoła Chrześcijan Baptystów przy Dexter Avenue w Montgomery, stan Alabama, poprosiło go o objęcie funkcji pastora. Gdy jednak rok później Rosie Parks odmówiła ustąpienia miejsca białemu pasażerowi w autobusie komunikacji miejskiej, przez trzysta osiemdziesiąt jeden dni King prowadził bojkot transportu komunalnego w Montgomery. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym został przewodniczącym nowo powstałej Konferencji Przywódców Chrześcijańskich Południa (SCLC). Po trzech latach wrócił do Atlanty, gdzie wraz z ojcem pełnił funkcję pastora w kościele baptystów Ebenezer, który nadal stoi przy tej ulicy.

Stamtąd wyruszył w drogę, która zawiodła go w samo jądro, w samo serce wielkiego społecznego ruchu.

Tyle pamiętnych przemówień. Dwa ogromne sukcesy legislacyjne: ustawa o prawach obywatelskich oraz ustawa o prawie do głosowania. Pokojowa Nagroda Nobla. Trzydzieści aresztowań. Wszystko to prowadziło ostatecznie do Memphis, do dnia czwartego kwietnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku, kiedy to pocisk wystrzelony przez zabójcę położył kres życiu pastora Kinga.

Miał wtedy zaledwie trzydzieści dziewięć lat.

Wpatruję się w człowieka stojącego w cieniu, na drugim krańcu holu na parterze. Niewątpliwie jest w podeszłym wieku, lecz jego twarz przez lata tylko zyskała na sile. Włosy ma bardziej siwe, posturę drobniejszą, choć wyczuwa się nim tę samą aurę łagodnego intelektualizmu co dawniej. Pozostały mu również ten sam chód, to samo przygarbienie, lekkie szuranie stopami przy każdym kroku. Zbliża się do mnie.

– Jutro będzie tu wielkie święto – mówi ściszonym głosem, który pamiętam. – Pięćdziesiąta rocznica śmierci Kinga. – Urywa. – I prawie dwadzieścia lat od mojej ostatniej rozmowy z panem. Do dziś czuję ten ból. Codziennie.

Zagadkowa wypowiedź, ale właściwie niczego innego się nie spodziewałem.

– A tak dla zaspokojenia ciekawości: jak udało nam się tu wejść wieczorem? Przecież to jest muzeum, miejsce pamięci narodowej...

– Mam swoje koneksje.

W to absolutnie nie wątpię. Tak samo było przed laty, kiedy to wszystko się zaczęło.

– Przywiózł je pan? – pyta.

Sięgam do tylnej kieszeni i wyciągam to, o co prosił.

– Proszę.

– Zachował je pan przez te wszystkie lata, razem z ich tajemnicą. Niezłe osiągnięcie.

– Mój zawód polega na chronieniu tajemnic.

– Obserwowałem pana. W Departamencie Sprawiedliwości pracował pan ile? Dziesięć lat?

– Dwanaście.

– Jako agent Magellan Billet. A teraz mieszka pan w Danii i jest właścicielem antykwariatu. Spora zmiana.

Za pasek ma wetknięty pistolet. Wskazuję na niego.

– To jest konieczne?

– Obaj wiemy, że w pewnym momencie takie się stanie.

Prawdopodobnie tak.

– Udawało się panu stale iść naprzód – podejmuje. – Wszystko, co się działo, popychało pana tylko do jeszcze ważniejszych rzeczy. W moim przypadku to niemożliwe. Sam jestem zdumiony, że wytrwałem tak długo.

To prawda. Moje życie zmieniło się w sposób, którego kiedyś nie byłbym sobie w stanie wyobrazić. Ale wyniosłem z tego również bardzo ważną lekcję.

– Przyjechałem dziś do pana – mówię.

– Proszę położyć wszystko na bocznym stoliku.

Nie ma sensu się spierać, robię więc to, co każe.

– Rodzina Kingów mieszkała w tym domu dość długo – stwierdza. – Pod tym dachem wychowywały się dzieci, z których jedno, jako dorosły człowiek, odmieniło świat.

– Obaj wiemy, że do tych zmian potrzeba było czegoś więcej. Pan też, na przykład, odegrał istotną rolę.

– Miło to słyszeć. Ale to mnie nie pocieszy.

O tym, co się naprawdę wydarzyło, wiedziała tylko garstka ludzi, z których większość już nie żyje.

– Myśli pan czasem o tamtych dniach? – pyta.

Służba w Magellan Billet pozwoliła mi doświadczyć niezwykłych rzeczy. Miałem do czynienia z zakonem templariuszy, bezwzględnym środkowoazjatyckim dyktatorem, z tajemnicami Karola Wielkiego, zaginioną biblioteką z Aleksandrii, współczesnymi piratami. Ale żadnej z tych spraw nie da się porównać z moją pierwszą misją.

Zanim jeszcze powstał Magellan Billet.

– Przez cały czas – odpowiadam.

– Czy należy ujawnić prawdę?

Słuszne pytanie. Minęło pięćdziesiąt lat, świat zdążył się zmienić. Ale ja ponownie wskazuję na broń. Muszę wiedzieć.

– Czy ten pistolet jest dla mnie, czy dla pana?

Nie odpowiada od razu.

Już dawno się nauczyłem, że ludzkie czyny niemal zawsze podlegają słabszej kontroli niż umysły. Postanawiam więc postępować ostrożnie.

– Chciałbym o tym porozmawiać – mruczy w końcu.

– Ale wybór słuchaczy jest ograniczony?

Kiwa głową.

– To mnie naprawdę gryzie. Musisz mi pan opowiedzieć o wszystkim, co się wydarzyło. Wtedy nie mieliśmy okazji pogadać.

Słyszę też to, czego nie powiedział.

– A co potem?

– Potem zdecyduję, dla którego z nas przeznaczony jest ten pistolet.

CZERWIECOSIEMNAŚCIE LATWCZEŚNIEJ

ROZDZIAŁ 1

MOJE ŻYCIE ZMIENIŁY dwie przysługi.

Pierwszą wyświadczyłem w pewien ciepły wtorkowy poranek. Jechałem samochodem po Southside Boulevard w Jacksonville na Florydzie i słuchałem radia. Stuknąwszy w klawisz wybierania stacji, usłyszałem w głośnikach słowa: „Dlaczego w Nowym Jorku jest mnóstwo śmieci, a w Los Angeles – mnóstwo prawników?”.

„Bo w Nowym Jorku dokonano właściwego wyboru”.

Rozległ się głośny śmiech, po którym nastąpiło pytanie: „Jak najlepiej sprowadzić prawnika na ziemię?”.

Nikt nie podał odpowiedzi.

„Odciąć sznur, na którym się go powiesiło”.

„Niedawno terroryści porwali samolot pełen prawników”.

„Okropne. I jak to się skończyło?”

„Terroryści zagrozili, że jeśli ich żądania nie zostaną spełnione, co godzinę będą uwalniać po jednym prawniku”.

Znowu wybuch śmiechu.

„Co prawnicy robią...”

Wyłączyłem radio. Prowadzący najwyraźniej znakomicie się bawił: adwokaci to przecież bezpieczny przedmiot żartów. Któż mógłby się bowiem poskarżyć? Facet nie naśmiewał się przecież z gejów, Polaków, w najmniejszym stopniu nie zahaczał też o seksizm. Prawników nienawidzili wszyscy. Każdy opowiadał o nich kawały. A jeśli nie podobały się samym zainteresowanym, to niech idą do diabła, kogo to obchodzi?

Obchodziło mnie.

Ponieważ byłem prawnikiem.

I to dobrym, jak sądzę.

Moje imiona i nazwisko, Harold Earl „Cotton” Malone, znajdowały się na liście licencyjnej – pośród tysięcy innych – która obejmowała cały stan Georgia, gdzie sześć lat wcześniej zdałem egzamin adwokacki. Nigdy nie pracowałem w żadnej kancelarii, lecz zostałem komandorem podporucznikiem Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych i otrzymałem przydział do Wojskowego Biura Śledczego w bazie w Mayport na Florydzie. Dziś jednak nie występowałem w charakterze prawnika – wyświadczałem przysługę koledze, zrozpaczonemu mężowi w trakcie procesu rozwodowego.

Już zaczynałem tego żałować.

Jego żona, Sue Weiler, odznaczała się przebiegłością drobnego dyktatora oraz śmiałością striptizerki. Cały wczorajszy dzień spędziła na paradowaniu po Jacksonville, od jednego mieszkania do drugiego. W sumie zaliczyła cztery. Czterech mężczyzn, poznanych tu i tam. Szybki seks bez zobowiązań. Siedząc w samochodzie przed mieszkaniem numer trzy, poważnie się zastanawiałem, czy ta kobieta nie jest aby nimfomanką, skoro wykazuje tak nienasycony apetyt.

Tuż po godzinie siedemnastej, po zaskakująco krótkiej wizycie w mieszkaniu numer cztery, wsunęła swoje długie szczupłe nogi do lśniącego nowością cadillaca i skierowała się na jeden z ruchliwych bulwarów. Kolor jej samochodu odznaczał się bladym, różowawym odcieniem bieli. Wiedziałem dlaczego. Specjalnie zamówiła wóz takiej barwy, żeby zdenerwować pozostającego w separacji męża, to zagranie całkowicie leżało w jej przekornym charakterze.

Wczoraj wieczorem pojechała bezpośrednio do kompleksu na południu miasta, gdzie mieszkał jej facet numer pięć. Miesiąc temu postąpiła podobnie, a ja śledziłem ją wtedy, tak samo jak teraz – byłem przecież dobrym kolegą. Jej mąż, wkrótce były mąż, domagał się ode mnie jakichś zdjęć, a także (w miarę możliwości) nagrania wideo, które mógłby wykorzystać w sądzie. Już wcześniej dowalono mu opłacanie tymczasowych alimentów, przy czym spora część tych pieniędzy poszła na sfinansowanie cadillaca. Dowód popełnienia przez małżonkę cudzołóstwa z pewnością położyłby temu kres. Zwłaszcza że Sue dwukrotnie zeznała, iż nie ma żadnych kochanków, a także prawie żadnych przyjaciół płci męskiej. Była genialną kłamczuchą; gdybym nie widział na własne oczy, jak jest naprawdę, na pewno bym jej uwierzył.

Całe wczorajsze popołudnie padał lekki deszczyk, a wieczór zapadł gorący i wilgotny, jak zwykle na Florydzie w czerwcu. Noc spędziłem przed mieszkaniem faceta numer pięć, aby mieć pewność, że Sue mi się nie wymknie. Piętnaście minut temu wyszła wreszcie z bloku i natychmiast ruszyła swym różowym wehikułem. Zastanawiałem się, dokąd mogła się kierować. Pewnie do kompleksu mieszkalnego przy plaży i faceta numer sześć, licencjonowanego agenta nieruchomości, który miał dwadzieścia kilogramów mięśni więcej i dwadzieścia lat mniej niż jej mąż.

Ranek był jasny i słoneczny, drogi wypełniały samochody ludzi dojeżdżających do pracy. Jak zwykle ruch pojazdów w Jacksonville zmuszał do skupienia. Mój regal niebieski metalik łatwo wtapiał się w ten poranny chaos, a śledzenie różowego cadillaca nie nastręczało mi większych trudności. Kobieta skręcała i zawracała zgodnie z moimi przewidywaniami, krążąc po całym mieście, aż w końcu lewy kierunkowskaz jej auta zasygnalizował, że odbija w stronę kolejnego kompleksu mieszkalnego.

Zanotowałem godzinę.

Siódma pięćdziesiąt osiem.

Facet numer sześć mieszkał w bloku C, pod piątką, i miał dla siebie dwa wydzielone miejsca parkingowe: jedno na własny samochód, stary model mazdy, drugie dla gości. Szczegóły te ustaliłem już parę tygodni temu. Za jakieś pół godziny – tyle czasu im wystarczy na szybki numerek – znajdę dogodne miejsce obserwacyjne, skąd nakręcę filmik wideo i zrobię kilka zdjęć cadillaca stojącego obok mazdy. A tymczasem poczekam po drugiej stronie ulicy, na parkingu centrum handlowego. Dla zabicia czasu miałem na podorędziu kilka tanich powieści do poczytania.

Wrzuciłem prawy kierunkowskaz i już chciałem skręcić ku galerii, gdy na lewym pasie zagrodził mi drogę ford pick-up. Zauważyłem drzwi barwy kobaltu, a potem naklejkę na zderzaku.

NOWY POJAZD MOJEJ BYŁEJ ŻONY JEST MARKI MIOTŁA.

Znałem właściciela tego samochodu.

Był nim mój kumpel, niedoszły rozwodnik.

Ostatni raz rozmawiałem z Bobem Weilerem o północy, kiedy zadzwoniłem do niego ze złymi wiadomościami, z których żadna mu się nie spodobała. To, że zjawił się tu teraz osobiście, mogło oznaczać tylko jedno – kłopoty. Od pewnego czasu wyczuwałem w nim narastającą frustrację. Na pozór obojętna, zblazowana postawa jego żony potęgowała w nim zazdrość. Ta kobieta najpierw podbudowywała męża emocjonalnie, by potem czerpać przyjemność z jego kompletnego załamania. Oczywiście była to gra o sprawowanie kontroli. Jemu chodziło o jej uczucie, jej z kolei – o satysfakcję z możliwości wpływania na jego reakcje, wręcz ich dyktowania. Jednakże tego typu ryzykowne zabawy niosły ze sobą poważne niebezpieczeństwo, a ich uczestnicy, w większości wypadków, nie brali pod uwagę przykrych konsekwencji.

Pick-up Boba, zwrócony w kierunku przeciwnym do długiego sznura pojazdów, z piskiem opon przejechał pas jezdni, na którym nie miał prawa być, po czym umknął w wąski podjazd, o włos ocierając się o rzeźbiony w cedrowym drewnie znak, informujący o wjeździe na teren kompleksu The Legends. Zrezygnowałem ze skrętu w prawo, zmieniłem pas i – korzystając z zagapienia się paru ciekawskich – ruszyłem w ślad za Bobem. Nadciągające wozy natychmiast zablokowały mi drogę i zanim wreszcie udało mi się wjechać na osiedle mieszkaniowe, Bob miał póltoraminutową przewagę.

Skierowałem się prosto do bloku C.

Pick-up, z otwartymi drzwiami po stronie kierowcy, parkował tuż obok różowego cadillaca i mazdy. Bob Weiler stał z pistoletem wycelowanym w żonę, która wcześniej próbowała chyba wysiąść z samochodu, ale teraz chroniła się w środku. Gwałtownie obróciłem kierownicą w prawo i z impetem zatrzymałem regala. W schowku wymacałem swojego smith & wessona kaliber .38, w Bogu pokładając nadzieję, że nie będę musiał go użyć.

Otworzyłem drzwi i wysunąłem się z wozu.

– Rzuć to, Bob.

– Nie ma mowy, Cotton. Mam już dość tej dziwki, która ciągle robi ze mnie idiotę. – Bob trzymał pistolet wymierzony w Sue. – Nie wtrącaj się. To sprawa między nami.

Przycupnąwszy za otwartymi drzwiami mojego samochodu, zerknąłem w lewo. Rozgrywającą się właśnie scenę obserwowało kilku mieszkańców stojących na balkonach. Potem szybkim spojrzeniem obrzuciłem żonę Boba, która znajdowała się kilkanaście metrów ode mnie. Na jej przepięknej twarzy nie widać było nawet odrobiny strachu. Wpatrzona intensywnie w męża, sprawiała raczej wrażenie poirytowanej – przywodziła na myśl lwicę taksującą swoją przyszłą ofiarę. Z ramienia zwisała jej stylowa torebka od Chanel.

Skierowałem wzrok z powrotem na Boba Weilera.

– Odłóż broń.

– Ta suka doi ze mnie forsę i pieprzy się z kim popadnie.

– Niech tę sprawę załatwi sąd. Wystarczy tego przedstawienia.

Bob odwrócił się w moją stronę.

– Do diabła z sądami. Poradzę sobie sam, tu i teraz.

– Po co ci to? Żeby zgnić w więzieniu? Ona nie jest tego warta.

Powietrze poranka rozdarł huk dwóch wystrzałów; Bob Weiler jęknął, a potem jego skulone ciało padło na ziemię. Z ran na piersi lała się krew. Błyskawicznie spojrzałem na Sue. Trzymała uniesiony pistolet, tylko że teraz wycelowany we mnie.

Huknął kolejny strzał.

Zanurkowałem do wnętrza regala.

Okno od strony kierowcy, tuż obok miejsca, gdzie się kuliłem, eksplodowało, obsypując mnie odłamkami szkła.

Kobieta wystrzeliła ponownie.

Wskutek uderzenia przednia szyba pokryła się pajęczyną pęknięć, ale się nie rozprysła. Pchnąłem drzwi pasażera i wypełzłem na chodnik. Teraz przynajmniej między nią a mną znajdował się cały samochód. Poderwałem się, wymierzyłem broń i wrzasnąłem:

– Rzuć to.

Zignorowała mnie i znowu strzeliła.

Padłem na ziemię, słysząc, jak pocisk rykoszetuje o maskę auta. Wstałem i posłałem Sue kulkę, która trafiła w jej prawe ramię. Kobieta cofnęła się, zachwiała, próbując odzyskać równowagę, a potem upadła na chodnik, wypuszczając z ręki broń. Podbiegłem i kopnąłem na bok jej pistolet.

– Ty cholerny gnojku! – krzyknęła. – Postrzeliłeś mnie!

– Masz szczęście, że cię nie zabiłem.

– Jeszcze pożałujesz, że tego nie zrobiłeś.

Pokręciłem z niedowierzaniem głową.

Ranna i zakrwawiona, ale wciąż jadowita.

Na teren kompleksu mieszkalnego wjechały trzy radiowozy Biura Szeryfa okręgu Duval, z migającymi światłami i wyjącymi syrenami. Zatrzymały się tuż obok mnie. Wysypali się z nich umundurowani funkcjonariusze i kazali mi natychmiast rzucić broń. Swoją trzymali wymierzoną we mnie, postanowiłem więc nie kusić losu i robić, co każą.

– Ten łajdak mnie postrzelił! – krzyknęła Sue.

– Na ziemię – polecił mi jeden z gliniarzy. – Ale już.

Powoli opadłem na kolana, potem położyłem się brzuchem na wilgotnej nawierzchni parkingu. Natychmiast wykręcono mi ręce do tyłu, jakieś kolano wbiło się w mój kręgosłup, na nadgarstkach zatrzasnęły się kajdanki.

To tyle, jeśli chodzi o przysługę numer jeden.

ROZDZIAŁ 2

SIEDZIAŁEM W BIAŁYM, POZBAWIONYM okien pomieszczeniu, wykonanym z betonowych bloków. Co ciekawe, nikt nie odczytał mi moich konstytucyjnych praw, choćby jednego, nie wziął ode mnie odcisków palców, nie pstryknął mi policyjnego zdjęcia ani nie kazał się przebrać w pomarańczowy kombinezon. Po prostu wprowadzono mnie do okręgowego aresztu śledczego i zamknięto w jednoosobowej celi. Gapiłem się w ściany i w sufit, zastanawiając się, gdzie ukryto mikrofony i kamery. Podróż radiowozem z osiedla mieszkaniowego do centrum miasta trwała pół godziny; przez cały ten czas miałem ręce za plecami, w kajdankach. Traktowałem poważnie radę, że każdy aresztowany powinien dla własnego dobra milczeć, trzymałem więc gębę na kłódkę, podawszy jedynie swoje nazwisko i numer telefonu mojego dowódcy.

Sue Weiler została odwieziona karetką pogotowia. Sądząc po głośności wrzasków wydawanych przez tę kobietę, rana nie była na tyle poważna, by zagrażała jej życiu. Z kolei Bob Weiler zginął, nim jego ciało uderzyło o ziemię – świadków jego śmierci było tak wielu, że ustalenie przebiegu wydarzeń okaże się z pewnością bardzo trudnym zadaniem. Jak mówi to stare rosyjskie porzekadło? Kłamać jak naoczny świadek? Policjanci nie docenili mojego entuzjazmu dla konstytucyjnego prawa do zachowania milczenia, ale trudno. Nadal przeżywałem całą tę sytuację. Nigdy dotąd nikogo nie uderzyłem, nawet w gniewie. Tymczasem teraz, ominąwszy różne, różniste fazy pośrednie w wachlarzu możliwych występków, przeszedłem od razu do zbrodni napaści kwalifikowanej – strzeliłem do człowieka.

Ale nie miałem najmniejszych wyrzutów sumienia.

Poza tym widziałem czyjąś śmierć.

Kolejne pierwsze doświadczenie, które walnęło mnie prosto w brzuch.

Bob Weiler był moim kolegą.

Ciszę wokół sporadycznie przerywały dobiegające z oddali ludzkie głosy, odległe echo kroków i delikatne zawodzenie maszynerii. Ten areszt nie różnił się zbytnio od wielu innych, w których miałem okazję przebywać – każdy na własny sposób przyprawiał człowieka o przygnębienie i poczucie osamotnienia. Moja cela mierzyła około dwóch na trzy metry, miała metalową ławkę oraz kibel bez sedesu. Pojedyncze okno z matową szybą, wpuszczone w betonową ścianę na wysokości ramion, chroniła stalowa krata. W więzieniach nie miewa się gości, tylko odwiedzających. Przebywanie za kratkami to zupełnie inna rzeczywistość. Bez wolności. Bez prawa wyboru. Twoja autonomia znika, ustępuje przed wolą obcych. Poczucie bezsiły i upokorzenia chyba celowo zostało zawarte w projekcie budynku, żeby pozbawiać osadzonych odwagi i energii. Chodziło o to, aby wszystko, co w człowieku pozytywne, zastąpiła uległa bezradność.

Wiedziałem, że powinienem zadzwonić do Pam, ale nie czułem się w nastroju do wysłuchiwania jej moralizatorstwa. Niejednokrotnie powtarzała mi, żebym trzymał się z dala od spraw Weilerów, lecz przecież nie zostawia się kumpla w potrzebie.

Przynajmniej jak tak nie robiłem.

Moje własne małżeństwo też wisiało na włosku, oznak tego stanu rzeczy nie brakowało. Ostrzegały o tym nasze porywcze reakcje, skłonność do szybkiego osądzania, zero cierpliwości, brak zainteresowania tym drugim. Niedawno przypomniałem sobie coś, co powiedział Clark Gable. Miłość mieszka w domu, gdy za jego frontowymi drzwiami czeka kobieta nasłuchująca twoich kroków. Pam przestała ich słuchać dwa lata temu, kiedy zrobiłem coś bardzo głupiego, zapomniawszy, iż małżeństwo polega na monogamii. Zawiodłem jej zaufanie, głęboko ją zraniłem. Gorąco za to przepraszałem i wydawało się, że mi wybaczyła. Ale to już nie wystarczyło. Oboje o tym wiedzieliśmy.

Schrzaniłem sprawę.

I to bardzo.

Zmieniłem swoją żonę we współlokatorkę.

Moje myśli przerwał jakiś szczęk, a potem w otwartych drzwiach celi stanęła strażniczka. Zrozumiałem aluzję, wstałem, po czym sterylnym, wykładanym terakotą korytarzem ruszyłem za kobietą. Jej rytmiczny krok, powolny i miarowy, zadowoliłby sierżanta prowadzącego musztrę. Nad każdymi mijanymi drzwiami jeżyły się kamery, niczym stanowiska artylerii. Mocny zapach chloru drażnił moje nozdrza.

Zaprowadzono mnie do innego, jasno oświetlonego i pozbawionego okien pomieszczenia. Tym razem nie była to cela, lecz pokój przesłuchań, wyposażony w długi metalowy stół i sześć krzeseł. Pewnie dla prawników i ich klientów. Czekała tu jakaś kobieta. W średnim wieku, szczupła, atrakcyjna, o krótkich jasnych włosach i pewnej siebie minie, ubrana w elegancki wełniany żakiet. Kiedyś miała zostać jedną z najbliższych mi osób, jednak tamtego dnia byliśmy sobie zupełnie obcy.

Moje pierwsze wrażenie mnie nie myliło.

Wymiar sprawiedliwości.

I to nie na szczeblu lokalnym.

– Nazywam się Stephanie Nelle – powiedziała.

Strażniczka wyszła, zamykając za sobą drzwi.

– Skąd pani jest? Z FBI?

Uśmiechnęła się i pokręciła głową.

– Podobno jest pan obdarzony intuicją. Proszę spróbować jeszcze raz.

Starałem się wymyślić jakąś mądrą ripostę, ale ponieważ mi się to nie udało, powiedziałem tylko:

– Departament Sprawiedliwości.

Przytaknęła.

– Przyjechałam z Dystryktu Kolumbii, żeby się z panem zobaczyć. Ale kiedy godzinę temu zjawiłam się w bazie marynarki, pański dowódca poinformował mnie, że znajdę pana właśnie tutaj.

Odbywałem drugi rok służby z trzyletniej tury w bazie Mayport. Znajdowała się ona kilka kilometrów na wschód od Jacksonville, przy dobrze chronionym porcie, zdolnym przyjmować jednostki pływające rozmiarów lotniskowca. Na jej terenie służyło tysiące marynarzy i jeszcze więcej osób z personelu pomocniczego.

– Na pewno nie powiedział o mnie ani jednego dobrego słowa.

– Tylko tyle, że może pan tu zgnić. Wygląda na to, że widzi w panu jedynie problem.

Którym, proszę mi wierzyć, usilnie starałem się nie być. Wcześniej pracowałem w bazach Marynarki Wojennej w Szkocji, w stanie Connecticut oraz w Wirginii. Wiedziałem, że uchodzę za indywidualistę, faceta chodzącego własnymi ścieżkami, że przypina mi się łatkę uparciucha, zarozumialca, a nawet kogoś lekkomyślnego, kto czasem lubi postawić się władzy. Ale na ogół przestrzegałem zasad obowiązujących w wojsku, a mój przebieg służby mógł stanowić wzór dla innych. Czekała mnie jeszcze osobna tura na morzu, do czego się specjalnie nie paliłem. Musiałbym zaliczyć co najmniej trzy lata, gdybym chciał kiedyś awansować na komandora. Pam, niech ją Bóg błogosławi, wędrowała za mną od jednego punktu stacjonowania do kolejnego, a potem szukała sobie pracy i prowadziła nasz dom. Co wziąwszy pod uwagę, stwierdzam, że idiotyzm mojego zachowania w przeszłości staje się jeszcze większy.

Zastanawialiśmy się kiedyś, czy Pam nie powinna rozpocząć studiów prawniczych, którymi się interesowała. Pomysł jej się zresztą podobał. A może lepiej zdecydować się na dziecko? Albo na jedno i drugie, ponieważ to mogłoby nas jeszcze ocalić. Śmierć Boba Weilera sprawiła, że spojrzałem na rozwód z zupełnie innej, smutniejszej perspektywy.

Odsunąłem od stołu krzesło i usiadłem. Bezsenna noc odcisnęła na mnie swoje piętno. Kobieta stała nadal.

– Niezły był ten strzał – rzuciła. – Mógł pan ją zabić, ale tego nie zrobił.

Wzruszyłem ramionami.

– I tak nie doceniła tej drobnej przysługi.

– Pierwszy raz pan kogoś postrzelił?

– To się rzuca w oczy?

– Wygląda pan na nieco zbitego z tropu.

– Widziałem śmierć swojego kolegi.

– Co na każdym robi wrażenie. Sue Weiler chce wnieść przeciwko panu zarzuty.

– No. Życzę powodzenia.

Zaśmiała się.

– Też tak myślę. Mówiono mi, że w trudnych warunkach nie traci pan głowy. Informacja była prawdziwa. Pilotował pan myśliwce, zgadza się?

Zgadzało się. Przynajmniej przez pewien okres. Dopóty, dopóki przyjaciele mojego zmarłego ojca nie namówili mnie do zmiany ścieżki kariery. Dwóch admirałów i jeden kapitan, którzy najwyraźniej uznali za swą życiową misję zadbanie o moją przyszłość. Mój ojciec byłby pewnie teraz wyższym oficerem Marynarki Wojennej, co najmniej wiceadmirałem, gdyby nie to, że okręt podwodny, którym dowodził, zatonął wraz z załogą. Nigdy nie odnaleziono ciał, o samej misji też niewiele było wiadomo. Całej sprawie nadano klauzulę tajności. Ja dowiedziałem się o niej dlatego, że próbowałem – bezskutecznie – zdobyć raport komisji śledczej. Kiedy do naszego domu przyszli mężczyźni w mundurach, aby przekazać matce złe wieści, miałem zaledwie dziesięć lat. Wszystko to wydawało mi się wtedy całkowicie pozbawione sensu, zresztą podobnie jak wiele lat później, dopóki nie poznałem prawdy.

– Czytałam pańskie akta – odezwała się kobieta. – Przeszedł pan na własną prośbę szkolenie lotnicze i posiadł pan pierwszorzędne umiejętności. Może mi pan powiedzieć, dlaczego jednak wybrał prawo?

Wycelowałem w nią wzrok, jakbym brał ją na muszkę pistoletu.

– Przecież pani już zna odpowiedź na to pytanie.

Uśmiechnęła się.

– Przepraszam. Więcej pana nie obrażę.

– Przejdziemy wreszcie do rzeczy?

– Mam dla pana propozycję pracy.

– Marynarka Wojenna już mnie sobie zaklepała.

– Na tym właśnie polega jedna z zalet stanowiska w Biurze Prokuratora Generalnego Stanów Zjednoczonych, który z kolei wykonuje polecenia samego prezydenta, naczelnego dowódcy sił zbrojnych. Pańskie miejsce pracy da się zamienić na inne.

Okej – załapałem przesłanie. Było ważne.

– Praca, o której mówię, wymaga odpowiednich umiejętności, a także dyskrecji. Słyszałam, że ma pan jedno i drugie.

Postanowiłem nieco ją przetestować.

– Kto pani o mnie mówił: któryś z admirałów czy kapitan?

– Cała trójka. Jeden odsyłał mnie do drugiego. Wychwalali pana pod niebiosa. Ale pytanie brzmi, czy te pieśni pochwalne miały coś wspólnego z rzeczywistością. Zdaniem pańskiego dowódcy – nie.

Chrzanić tego idiotę, gryzipiórka włażącego wszystkim w dupę, którym już zawsze pozostanie. Zwykłego karierowicza, skupionego na odbębnieniu dwudziestu lat służby, by potem przejść na oficerską emeryturę jako człowiek stosunkowo młody i dorabiać sobie, prowadząc prywatną praktykę.

Taka ścieżka kariery nigdy mnie nie interesowała.

Jednak w ciągu ostatnich paru lat zacząłem się zastanawiać, czy i ja nie podzielę jego losu. Przyjaciele ojca lubili powtarzać, że mają dla mnie plan. Ukończ studia prawnicze, zdobądź dyplom, a potem złóż podanie o pracę w Wojskowym Biurze Śledczym. Tak też zrobiłem. Tylko czy przypadkiem gdzieś po drodze o mnie nie zapomnieli? Ciekawe.

A teraz stałem przed nową szansą.

Którą oni mi zesłali.

Cóż właściwie miałem do stracenia?

Prawdopodobnie mój dowódca przywiąże mnie do biurka na co najmniej miesiąc, w ramach kary za to, że ktoś zaczął się przyglądać jego metodom dowodzenia. I nie będzie się liczył fakt, że zginął mój kumpel, a całą strzelaninę rozpoczął ktoś inny niż ja.

– Sprawę Sue Weiler mam z głowy?

Przytaknęła.

– Rozmawiałam z szeryfem. Nie wniesie zarzutów.

Zaimponowała mi.

– Z samym szeryfem?

– Nie widziałam powodu, żeby zaczynać od niższego szczebla.

To był pierwszy z wielu momentów, w których doceniłem Stephanie Nelle. Była kimś, kto potrafił zainicjować bieg rzeczy. Jednakże tamtego dnia widziałem w niej tylko ratunek przed osobistym udupieniem, które czekało mnie w Mayport.

– Dobrze – powiedziałem. – Wyświadczyła mi pani przysługę. Jestem pani dłużnikiem.

Oto druga przysługa w ciągu doby.

Po której zmieniło się wszystko.

ROZDZIAŁ 3

WSUNĄŁEM SIĘ DO BOKSU naprzeciwko Stephanie Nelle. Wcześniej wyszliśmy z aresztu śledczego i wypożyczonym samochodem pojechaliśmy na wschód przez Atlantic Boulevard w kierunku bazy Marynarki Wojennej. Ją samą ominęliśmy, woląc zadekować się na Plaży Neptuna. Mieszkaliśmy z Pam całkiem niedaleko stąd; jako człowiek ciekawski i dociekliwy ustaliłem, że nazwa tego miejsca powstała w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim, kiedy to jeden z przedsiębiorczych okolicznych mieszkańców zbudował sobie przystanek kolejowy pod domem i ochrzcił go mianem „Neptun”. Facetowi powiedziano, że jeśli wzniesie tu stację, pociągi będą zmuszone się na niej zatrzymywać, dzięki czemu nie musiałby codziennie pokonywać pieszo trzech kilometrów do Mayport, żeby tam czekać na okazję do Jacksonville, gdzie pracował.

Bystry gość.

Dopiął swego.

Obecnie Plaża Neptuna to urocza nadmorska dzielnica, pełna brukowanych uliczek, galerii sztuki, tłocznych barów i restauracji. Miejsce, w którym przez okrągły rok coś się dzieje, zwłaszcza między Dniem Pamięci o Poległych a Świętem Pracy.

Bar pod nazwą Parhelion należał do moich ulubionych. Odznaczał się tandetnym „metalicznym” wyglądem, typowym dla dawnych przydrożnych lokali; w wystroju wnętrza dominowały obowiązkowy gładki winyl oraz lśniące linoleum. Atmosfera też była sympatyczna. Ludzie traktowali cię jak sąsiada, a jeśli dłużej kogoś nie widzieli, stawiali mu drinka, oferowali miejsce do siedzenia i chwilę rozmowy. Bar stał przy głównej arterii komunikacyjnej, naprzeciwko innego ulubionego przeze mnie lokalu o nazwie Zakładka, który chętnie odwiedzały miejscowe wolne duchy. Jego właściciele, Rona i Buford Brinlee, stali się moimi przyjaciółmi. Zawsze bowiem kochałem książki i z czasem zacząłem z nich żyć, wtedy jednak dopiero zapoczątkowałem swoją kolekcję.

– Słyszałeś o złotej dwudziestodolarówce z tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego? Tak zwanym dwugłowym orle? – spytała Stephanie.

Pokręciłem głową.

– To najrzadsza moneta na świecie. W dziewięćdziesięciu procentach składa się ze złota, w dziesięciu – z miedzi. Od tysiąc osiemset pięćdziesiątego do tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego wyemitowano miliony dwugłowych orłów. Stanowiły amerykańskie złote dukaty i nadal powszechnie występują na rynku numizmatycznym. Ale w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim wydarzyło się coś dziwnego. Tego roku wyprodukowano czterysta czterdzieści pięć tysięcy pięćset sztuk dwugłowych orłów, jednak ani jedna moneta nie trafiła do obiegu. W kwietniu prezydent Franklin Delano Roosevelt zakazał posiadania złota przez osoby prywatne i nakazał jego zwrot. Ponieważ wiele dwugłowych orłów zdążono już wybić, po prostu zatrzymano je w filadelfijskiej mennicy, a potem przetopiono.

Spacerowym krokiem podeszła do nas kelnerka.

– Co tu mają dobrego do zjedzenia? – spytała mnie Stephanie.

– Pieczeń rzymska jest wyborna.

– W takim razie dwa razy – poleciła kelnerce. – I dla mnie wodę.

– Ja poproszę mrożoną herbatę.

Zauważyłem, że Stephanie Nelle czuje się świetnie, grając pierwsze skrzypce, więc jej na to pozwoliłem.

Dziewczyna odeszła.

Przez frontowe okno lokalu obserwowałem ludzi wchodzących i wychodzących z Zakładki. Zaczynałem rozumieć, do czego zmierza moja rozmówczyni.

– Ile monet z trzydziestego trzeciego roku zdołało uniknąć pieca hutniczego?

– Przez długi czas nikt tego nie wiedział.

Słuchałem opowieści o tym, jak dwugłowe orły z trzydziestego trzeciego stały się Świętym Graalem dla numizmatyków. W mennicy celowo zachowano tylko dwa egzemplarze, a następnie przekazano je Instytutowi Smithsona. Powinny zatem być jedynymi istniejącymi dwudziestodolarówkami tego typu na świecie.

– Tymczasem zaczęły się pojawiać kolejne – ciągnęła Stephanie Nelle. – Wiemy na pewno o dwudziestu. Przypuszczalnie zostały ukradzione przez któregoś z pracowników mennicy w Filadelfii, który potem sprzedał jej miejscowemu jubilerowi, a ten z kolei – kolekcjonerom, aż wreszcie w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym o sprawie dowiedziała się Secret Service. W sumie odzyskano dziewiętnaście monet.

– A ta jedna?

– Właśnie w tym celu jesteś mi potrzebny.

Podobało mi się to zdanie.

– Secret Service próbuje namierzyć tę jedną sztukę od kilku dziesięcioleci. Znajduje się na liście jej priorytetów. Wiem, wiem. To brzmi niedorzecznie. Jakiś kawałek złota liczący ponad sześćdziesiąt lat. Ale agenci tajnej służby traktują swoje zadanie ochrony narodowej waluty bardzo poważnie. Na pozostałe sztuki polowali latami.

– Ile ona jest warta?

– Trudno powiedzieć, przypuszczalnie koło dziesięciu milionów dolarów. Ale pamiętaj, że jej posiadanie nadal jest nielegalne: to własność rządu, która została skradziona. Dlatego potencjalnych nabywców trzeba zawęzić do grupy bogatych kolekcjonerów, gotowych nikomu jej nie pokazywać. O ile wiemy, ten ostatni dwugłowy orzeł z trzydziestego trzeciego znajduje się obecnie na południu Florydy.

Dwa dni temu, mówiła Nelle, monetę transportowano statkiem z Karaibów, który zmierzał na północ. Jednostka zboczyła z kursu i uderzyła w rafę koralową, po czym zatonęła i osiadła kilkanaście metrów pod wodą. Dowiedziawszy się o tym, właściciel numizmatu wyruszył, aby odzyskać swoją cenną monetę.

– Chcę, żebyś ty dotarł tam pierwszy – powiedziała Stephanie.

Nie byłem do końca pewny, czy uważa mnie za durnia, za człowieka łatwowiernego czy po prostu ambitnego. Pierwszą możliwość odrzuciłem, ponieważ nikt nie lubi uchodzić za idiotę. Więc może za łatwowiernego? Nigdy mnie o to nie podejrzewano. Wykazywałem raczej przeciwne inklinacje, w kierunku nadmiernej podejrzliwości graniczącej z paranoją. Ambitnego? Tak, to możliwe. Byłem młody, głodny wrażeń, pragnący odmiany. Wcześniej długo rozmyślałem, co też życie ma mi do zaoferowania, modląc się, aby to nie było tylko prowadzenie kolejnych spraw przed sądem wojskowym ani całowanie po dupach oficerów wyższej rangi. Prawdę mówiąc, miałem już trochę dość Marynarki Wojennej, ale perspektywa zatrudnienia w jakiejś cywilnej kancelarii prawnej też nie wydawała mi się pociągająca. Ta kobieta, która przyjechała z Dystryktu Kolumbii tylko po to, by się ze mną spotkać, najwyraźniej mnie rozgryzła. Pragnąłem zmiany. A to oznaczało, że chwilowo muszę pozwolić jej na luksus sądzenia, iż niczego się nie domyślam. Zwłaszcza tego, że mnie pięknie rozgrywa. Jak to ujął Kenny Rogers? Jak już wszystko, co należy, między sobą załatwimy, to się wreszcie rozliczymy.

Dlatego słuchałem dalej, pozwalając, by Nelle rozdawała karty.

– W twoich aktach osobowych znalazłam informację, że jesteś certyfikowanym nurkiem. Tutaj zadanie jest akurat proste. Kilkanaście metrów czystej, ciepłej wody nad wrakiem.

– A czego mam tam szukać?

– Czarnej wodoszczelnej walizeczki, o powierzchni około stu szesnastu centymetrów kwadratowych. Chcę, żeby po wyłowieniu pozostała nietknięta.

Zjawiła się kelnerka z jedzeniem, które wyglądało smakowicie. Od wczorajszego popołudnia niczego nie jadłem.

Zabrałem się za posiłek.

– Jesteśmy przekonani, że dwugłowy orzeł jest w środku, ale sprawdzę to już sama. Walizeczka nie może zostać otwarta. Przyjaciele twojego ojca mówili, że postępujesz zgodnie z instrukcjami i można na tobie polegać.

Pieczeń rzymska bardzo mi smakowała. Zauważyłem, że Nelle swojej nie tknęła.

– Dlaczego ja? Przecież musicie mieć całe mnóstwo innych agentów do dyspozycji.

– Zadanie wymaga pewnej niezależności w działaniu, jest realizowane poza normalnymi kanałami. To sprawa delikatna, rozgrywająca się wewnątrz Departamentu Sprawiedliwości. Taka, jakimi się zajmuję. Dlatego potrzebny mi ktoś świeży. Ktoś, o kim nikt nie wie.

Trafiła w czuły punkt, zaintrygowała mnie. Trzy lata studiów oraz sześć lat służby w Wojskowym Biurze Śledczym niewiele mnie nauczyły, ale wpoiły mi zdrową ciekawość. Przez głowę przebiegały mi całe stada pytań, choć jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że ta kobieta nie odpowie na żadne z nich. Przynajmniej nie teraz, dlatego musiałem je zachować dla siebie. Poza tym zależało mi na tej pracy. Po co więc od razu zrażać do siebie nową szefową?

Mimo wszystko nie umiałem się oprzeć.

– A jeśli odmówię?

– I kto tu kogo nie docenia?

Uśmiechnąłem się szeroko.

– Tak bardzo po mnie widać?

– Od dawna czekałeś na szansę taką jak ta.

Znała mnie. To było przerażające.

– Nie wiedziałeś tylko, kiedy się nadarzy. Coś ci powiem: dziś jest dzień decyzji. Poruczniku komandorze Haroldzie Earlu „Cottonie” Malone, twój czas wreszcie nadszedł.

– A co z moim dowódcą w Mayport?

– Powiedział, że mogę cię wziąć. Najwyraźniej, jego zdaniem, nie radzisz sobie z innymi i często przesadnie improwizujesz. Co on postrzega jako poważną wadę. Twoje szczęście, że w moich oczach obie te cechy są pozytywne.

ROZDZIAŁ 4

TUŻ PRZED SIÓDMĄ rano zaparkowałem w pobliżu portu. Wczorajsza jazda na południe drogą I-95, z Jacksonville do Key West, trwała długo, ale zdołałem ją przetrwać. Po rozstaniu ze Stephanie Nelle najpierw wstąpiłem do domu, gdzie spakowałem swoją torbę i powiedziałem Pam, że wysyłają mnie z misją specjalną. Nie wiem, ile czasu mnie nie będzie, ale gdy coś ustalę, natychmiast dam znać. Pam nie była zadowolona, delikatnie mówiąc, który to fakt dodałem do wydłużającej się listy naszych małżeńskich problemów. Wspomniałem jej o Bobie Weilerze, o postrzeleniu Sue, o pobycie w areszcie – w reakcji usłyszałem tylko nieuniknione „A nie mówiłam?”. Przyjąłem jej wyrzuty, nie chcąc się kłócić, i przyznałem, że od początku miała rację.

To, co działo się między nami, doprowadzało mnie do rozpaczy.

Służba w Marynarce Wojennej nie sprzyja dobrym małżeńskim relacjom. To egzystencja na walizkach, wymagająca ciągłej zmiany miejsca zamieszkania, co wiąże się wyłącznie z napięciem. Odsetek rozwodów w tym środowisku jest niebotycznie wysoki i dotyczy nie tylko prostych marynarzy, lecz wszystkich szarż w górę. Im bliżej emerytury, tym większa szansa na rozpad małżeństwa. A moja wrodzona skłonność do zawalania wszystkiego jeszcze pogarszała sprawę, była niczym posypywanie solą świeżej rany. Jeden z kumpli lubił powtarzać, że kiedy opuścisz małżeńskie łoże, nigdy do niego nie wrócisz. Być może miał rację, ponieważ powrót oznaczał ciągnięcie za sobą ciężkiego bagażu. Prawda nie jest ulicą jednokierunkową, a do tanga naprawdę trzeba dwojga. W przypadku moim i Pam prawda musiała długo czekać, by mogła się między nami pojawić. Minęło bowiem wiele lat, zanim oboje poznaliśmy całą swoją historię, a potem rozwiązaliśmy nasze małżeństwo – początkowo traktując się jako zagorzali wrogowie, by później znów stać się przyjaciółmi. Choć wtedy miałem jeszcze autentyczną nadzieję, że Pam i ja damy sobie radę.

Stephanie kazała mi się porządnie wyspać, a następnie stawić w Key West Bight o godzinie siódmej. Wczorajszego wieczoru znalazłem w okolicy motel i skorzystałem z jej rady. W tymże motelu spędziliśmy z Pam długi weekend podczas zeszłorocznej wizyty. Naprawdę fajne trzy dni. Bawiliśmy się, rozmawialiśmy, a nawet uprawialiśmy seks.

Dobre czasy.

Key West, wyluzowane, hołdujące niezależności, pretensjonalne, ekscentryczne, jakkolwiek by je określić, zdecydowanie preferowało skręt w lewo. W czasach gdy Miami wciąż pozostawało niezamieszkanym bagniskiem, piraci uczynili z Key West najbogatsze miejsce na Florydzie, usytuowane na samym krańcu łańcucha skalistych, przysadzistych wysepek. Przez cały rok utrzymywał się tu tropikalny klimat, a także – jak można by sądzić – trwała happy hour. Ludzie przybywali, aby połowić ryby, pohulać, odmłodnieć, zaszyć się gdzieś. Nonkonformizm zdawał się religią panującą. Niesamowite, ale w latach osiemdziesiątych XX wieku miasto odłączyło się od Unii, deklarując powstanie Republiki Muszli, po czym natychmiast się poddało Stanom Zjednoczonym, żądając dla siebie miliona dolarów w formie pomocy zagranicznej.

Nie sposób nie podziwiać takiej odwagi i charakteru mieszkańców.

Otrzymałem polecenie znalezienia łodzi czarterowej wśród tych, które na stałe cumują w zabytkowym porcie. Dziś kręciło się w nim niewielu ludzi, zapewne z powodu nisko wiszącego baldachimu szarego nieba, który wyglądał brzydko i groźnie. Znad morza wiała jednostajna bryza, przynosząc ciepłą wilgoć; powietrze było tak gęste, że oddychało się z trudem. Nadchodziła burza, bez dwóch zdań. Ten dzień nie nadawał się na łowienie ryb z dala od brzegu.

Na łódź natrafiłem przy drugim końcu portu. Nazywała się „Isla Marie”, mierzyła dwanaście metrów i miała szeroką rufę, dwa silniki wewnętrzne oraz osłonięty mostek. Na tyłach pokładu, także zadaszonego, rybacy mogli się schronić przed słońcem, a przestronna kabina z przodu oferowała miejsce na nocleg.

Na pokład rufowy wszedł jakiś mężczyzna.

Był niski, krępy, brzuchaty, szeroki w barach, o grubym karku. Opalona skóra kontrastowała z cienkimi siwiejącymi włosami. Miał na sobie szorty khaki, ciemną koszulkę z logo Key West oraz znoszoną bejsbolówkę. Z szyi zwisał mu na łańcuchu złoty dublon. Podobnie jak w przypadku Stephanie Nelle, po samym wyglądzie domyśliłem się, z kim mam do czynienia.

Znowu wymiar sprawiedliwości.

– I co, odpowiadam panu? – spytałem, stojąc na nabrzeżu.

– Jestem na emeryturze. Co mnie to wszystko obchodzi?

Racja.

– Pan jest kapitanem Nemo?

Stephanie kazała mi używać pseudonimu.

Uśmiechnął się.

– Nie tęsknię za tymi wszystkimi głupimi intrygami. A ty to kto? – rzucił pytająco.

– Cotton Malone.

To brzmiało jak pseudonim.

– Skąd wziąłeś takie imię? Cotton?

– To długa historia.

Posłał mi uprzejmy, zębaty uśmiech.

– Dobrze. Bo czeka nas długa podróż. Wskakuj na pokład.

– Dokąd płyniemy?

Wskazał palcem na otwarte morze.

– Siedemdziesiąt mil w tamtym kierunku.

STALIŚMY NA OSŁONIĘTYM mostku, a „Isla Marie” walczyła z silnym przeciwnym wiatrem. Czułem pod stopami stabilny ciąg silników. Im bardziej oddalaliśmy się na zachód, tym mocniej lał deszcz. Od dziobu spadała na nas mgiełka wodna, roznoszona wichrem, a także jasna morska piana, gdy wyrąbywaliśmy sobie nierówną drogę przez wzburzony ocean.

– Dziś nikt nie połowi ryb – oznajmił mój gospodarz.

– Nie zapomniał pan o czymś?

Facet mi się nie przedstawił. W porcie mogłem to jeszcze zrozumieć. Za długi jęzor pogrąży marynarza i jego łajbę, jak powiada przysłowie. Ale już dawno wypłynęliśmy z Key West.

– Jestem Jim Jansen, kiedyś w FBI.

– A teraz w Departamencie Sprawiedliwości?

– Cholera, nie. Poproszono mnie o pomoc Stephanie. O przysługę. Tak jak ciebie, słyszałem.

Łódź podskoczyła, jakbyśmy byli na huśtawce. Dzięki Bogu nie miałem skłonności do choroby morskiej, bo inaczej drugi raz poczułbym w ustach smak śniadania. Jansen też dobrze znosił wodę.

– Jesteś stąd? – zapytałem.

– Urodziłem się i wychowałem w Keys, potem przez trzydzieści lat pracowałem w Biurze. Dwa lata temu odszedłem na emeryturę i wróciłem do domu.

Wiedziałem, jak to wygląda. Na ogół agenci specjalni opuszczają szeregi FBI albo po ukończeniu pięćdziesiątego siódmego roku życia, albo po dwudziestu latach służby. Można prosić o przedłużenie zatrudnienia, ale zgody udziela się rzadko.

– Więc w każdym calu jesteś z Republiki Muszli? – spytałem.

– Zdecydowanie. Mamy tu wielu przybyszów z lądu, ludzi, którzy przeprowadzili się z wszelkich możliwych miejsc. Ale prawdziwi tubylcy, muszlowi słonowodniacy, to ginący, coraz rzadszy gatunek. Chwyć za ster.

Chwyciłem, a Jansen wyjął mapę i rozłożył ją na tablicy przyrządów. Deszcz nadal walił jakby śrutem, rozbijając się na przedniej szybie mokrymi falami.

– Czas, żebyś się czegoś dowiedział – oznajmił Jansen. – Płyniemy na wyspy Dry Tortugas. Mówi ci to coś?

– Co nieco. Czy przypadkiem Billy Bones nie wspominał o nich w Wyspie Skarbów?

Krótkim, grubym palcem Jim wskazał na mapę.

– To grupa siedmiu wysepek pośrodku rozległej rafy koralowej, niewiele większych od piaszczystych łach, porośniętych drzewami i krzewami. Wyznaczają granicę archipelagu Florida Keys, są ostatnim kawałkiem ziemi należącym do Stanów Zjednoczonych. Ponad czterdzieści hektarów suchego, niegościnnego, nijakiego lądu na krańcach głównego kanału żeglugowego, między Zatoką a Atlantykiem. Odkrył je sam Ponce de León i nadał im nazwę Tortugas, z powodu licznych żółwi.

– A dlaczego „Dry”? „Suche”?

– Przymiotnik dodano później, jako informację dla marynarzy, że na wysepkach nie uświadczysz ani kropli słodkiej wody. Ale same w sobie zapewniały doskonałą ochronę przed złą pogodą, a także służyły za przystanek do uzupełniania zapasów i dokonywania drobnych napraw statków.

– Dlaczego tam w ogóle płyniemy, w dodatku w tym sztormie?

– Stephanie nie była skora wygadać się przed tobą?

– Pewnie doznała szczękościsku.

Zaśmiał się.

– Nie bierz sobie tego do serca.

– Długo ją znasz?

– Poznaliśmy się parę dni temu.

Niewiele to wnosiło.

– Opowiedz mi o tej łodzi, która zatonęła – poprosiłem więc.

– To była stara łajba. Wyglądała jak ta „Orca” z filmu Szczęki po ataku rekina. Nie wiem, jak takie coś zdołało dotrzeć tu aż z Kuby.

Usłyszawszy to magiczne słowo, obrzuciłem Jansena uważnym spojrzeniem.

– Chyba żartujesz?

– Teraz sprawa robi się jeszcze ciekawsza, co?

Owszem, robiła się ciekawsza. Kuba leżała zaledwie dziewięćdziesiąt mil stąd i o ile się orientowałem, rejsy tamtejszych jednostek na amerykańskie wody terytorialne były surowo zabronione. Żadnych wyjątków. Nigdy. Stephanie słowem nie wspomniała o tym drobnym szczególe, przekazując mi tylko, że łódź kierowała się na północ od Karaibów.

– Dwa dni temu łajba zawinęła do Garden Cay na Dry Tortugas. Byłem tam i ją obserwowałem. Wiało tak jak dzisiaj i lało jak z cebra. W tamtych okolicach prądy pływu są naprawdę straszne, idą w przeciwnym kierunku względem dominujących wiatrów. Ten port to od dawna bezpieczna przystań, ochrona zarówno przed wrogami, jak i fatalną pogodą, ale trzeba wiedzieć, co się robi. A kapitan łajby nie wiedział. Zerwała mu się z kotwicy, podryfowała na zachód i uderzyła o rafę. I zniknęła. – Jansen strzelił palcami. – Ot tak.

Z całych sił trzymałem szarpiące się koło sterowe.

– Nie znam się na prowadzeniu jednostek morskich. Może weźmiesz to ode mnie?

– Nieee. Świetnie ci idzie. Łajba zatonęła właśnie tutaj. – Kolejne dźgnięcie w mapę, nieco na zachód od małej, wąskiej wyspy. – Nieopodal Loggerhead Cay. Facet, który ją tu przyprowadził, został zatrzymany na kempingu na Garden Cay, w Forcie Jefferson. Tu. Parę mil na wschód stąd.

Słyszałem o tym forcie.

Zbudowano go w połowie XIX wieku do obrony najbardziej w owych czasach ruchliwej drogi morskiej. W okresie wojny secesyjnej twierdzę zamieniono na areszt dla dezerterów z wojsk Unii. Później długo pełniła funkcję więzienia. Najsłynniejszym tutejszym osadzonym był doktor Samuel Mudd, skazany w związku z zabójstwem prezydenta Lincolna. Choroby i huraganowe sztormy zmusiły ludzi do opuszczenia tego miejsca – pod koniec XIX wieku twierdzę ostatecznie przekształcono w stację bunkrową dla parowców Marynarki Wojennej. Stąd właśnie krążownik pancerny „Maine” wyruszył do Hawany, by przejść tam do historii. Dzisiaj fort – będący największą kamienną budowlą na półkuli zachodniej – wchodzi w skład Parku Narodowego Dry Tortugas. Widziałem kiedyś jego zdjęcia: to masywny ceglany sześciobok, o ścianach długich na kilkaset metrów, wysokich na kilkanaście i grubych na prawie trzy, zajmujący niemal całe wypiętrzenie pozbawionej cech charakterystycznych ławicy koralowej. Dlatego wygląda, jakby unosił się bezpośrednio na otaczających go turkusowych wodach. Potężne baterie działowe, zamontowane jedne nad drugimi w otworach strzelniczych, miały za zadanie zatrzymać całą nieprzyjacielską flotę. Stanowiły doskonałe ucieleśnienie starej maksymy, że fortece buduje się nie tam, gdzie jest wygodniej, tylko tam, gdzie są potrzebne.

– To mi wygląda na cholernie odludne miejsce – powiedziałem do Jansena.

– No, nie ma tam hotelu Four Seasons. Ale paru ludzi powinniśmy chyba spotkać.

– Mówiłeś, że facet, który przyprowadził tę łódź, był na Garden Cay. A gdzie jest teraz?

– W areszcie. Dobrze się dla nas złożyło, że podróżowanie tu bezpośrednio z Kuby jest nielegalne.

No, dobrze się złożyło.

– I ja mam zejść do wraku w taki sztorm?

– Nie mamy wyboru. Właściciel jednostki jest już w drodze. Musimy wydostać tę wodoszczelną walizeczkę przed jego przyjazdem.

– Skąd jedzie?

– Z Kuby. A niby skąd miałby jechać?

Oczywiście. Zadałem głupie pytanie.

W naszą lewą burtę uderzyła fala, statek się zachwiał. Wyrównałem, kierując dziób na dotychczasowy kurs. Potem spojrzałem Jansenowi w oczy. Były osadzone głęboko, miały w sobie jakieś nerwowe migotanie. Zastanawiałem się, co ten człowiek wie, o czym ja nie mam pojęcia.

Podmuch wiatru cisnął w szybę nową falę deszczu.

– To szaleństwo – powiedziałem.

– Raczej sprytna taktyka. Nikt w tej rozgrywce nie zostanie usunięty. Zwłaszcza żaden z parkowych strażników. Musimy zapewnić sobie swobodę odwrotu.

W górze kłębiła się masa czarnych chmur, obrzmiałych wyładowaniami elektrycznymi. Cały ocean zdawał się wrzeć.

– Skoro byłeś na miejscu, kiedy ta łódź tonęła, dlaczego sam nie zanurkowałeś?

– A czy ja wyglądam jak Lloyd Bridges? To się nie mieści w moim zestawie umiejętności. Dlatego Stephanie znalazła sobie pewnego młodego byczka.

– Nie podoba ci się ten pomysł?

– Nie ja tu rządzę. Jestem tylko wolontariuszem.

– Co o niej wiesz? – podjąłem ponowną próbę.

– Myślę, że zasługujesz na garść informacji.

Miałem bardzo podobny pogląd na tę kwestię.

– Zaczęła w Departamencie Stanu, potem przeszła do Sprawiedliwości. Pamiętam, że kiedy jeszcze byłem w FBI, blisko z nami współpracowała. Podobno nadal to robi. Jest prawniczką, ale całkowicie poświęca się służbie dla rządu.

Usłyszałem w jego głosie niewypowiedzianą pochwałę.

Oskarżycielka. Osoba godna zaufania. Będąca po właściwej stronie.

Skoro facet chciał gadać, musiałem go docisnąć:

– Nelle powiedziała mi o dwugłowym orle z trzydziestego trzeciego. O tej szczególnej monecie.

– Chyba ostatniej z serii.

I na tyle cennej, że aby ją odzyskać, znajdowaliśmy się właśnie pośrodku oceanicznego sztormu. Tylko że coś mi w tym wszystkim cholernie nie grało. Moneta, która nie ma prawa istnieć. Łódź z Kuby, która nagle tonie. Jej właściciel, także z Kuby, będący już w drodze. A Departament Sprawiedliwości na to wszystko pozwala. Ze względu na wodoszczelną walizeczkę, którą należy odzyskać w stanie nienaruszonym.

I nie wolno jej otwierać.

Dzięki pracy w Wojskowym Biurze Śledczym miałem już na tyle doświadczenia sądowego, żeby prawidłowo oceniać postępowanie ławy przysięgłych i zeznania świadków. I choć zostałem wybrany jako młody byczek, nie byłem jednak idiotą.

Coś tu śmierdziało.

Bardzo.

ROZDZIAŁ 5

PRZEZ ZASŁONĘ DESZCZU ujrzałem wreszcie Fort Jefferson.

Podróż z Key West zajęła nam prawie trzy godziny, wydłużywszy się wskutek sztormu. Jansen wrócił za ster i prowadził nas przez Garden Cay, obok fortu, w kierunku Loggerhead, największej z siedmiu wysp. Stała na niej latarnia morska, której ostry promień świetlny widać było nawet podczas burzy.

– Łajba zerwała się z kotwicy mniej więcej tam, a potem odpłynęła od południowego cypla Loggerhead – powiedział Jansen. – Gdzie z obu stron jest rafa.

Szkwał złagodniał, ale deszcz padał dalej. Czterysta metrów na lewo od nas cumowało kilka katamaranów, żaglówek i łodzi motorowych. Gdy minęliśmy południowy przylądek wyspy, zauważyłem coś podskakującego na powierzchni wody. Plastikowy pojemnik na mleko, z przywiązanym do niego kawałkiem żółtej liny.

– Umocowałem to do górnej krawędzi rafy koralowej, pod nami – wyjaśnił Jansen. – Rafa jest tak płytko, że można nurkować z fajką. Wrak znajduje się czterdzieści pięć metrów na zachód od tego znaku, w troszkę głębszej wodzie.

– Ale to przecież park narodowy? Jak ci się udało oznaczyć ten wrak?

– Przy tak okropnej pogodzie nikt nie zauważył pojemnika. Ale jeszcze dzień, dwa i tak się w końcu stanie.

Jansen powoli i ostrożnie przesunął przepustnicę do tyłu, po czym zatrzymał i ustabilizował naszą łódź.

– Będę nad tobą, z włączonymi silnikami. Uważaj na śrubę. A teraz idź się przebrać. Cały potrzebny sprzęt jest na pokładzie.

Od mojego ostatniego zanurzenia minęło już trochę czasu. Nauczyłem się nurkować w Marynarce Wojennej, a Pam w Cozumelu, przed paroma laty. Niestety, pod wodę zeszła tylko dwukrotnie. Za drugim razem doszło do spotkania z rekinem wąsatym, które dowiodło, że ten rodzaj sportu nie jest żywiołem mojej żony. Dlatego trzy kolejne dni Pam spędziła w łodzi, czekając na mnie, co wyglądało na idealną ilustrację całego naszego życia.

Zszedłem z mostka i znalazłem sprzęt. Standardowe wyposażenie. Nic specjalnego. Przykręciłem regulator do butli, sprawdziłem ciśnienie, zmuszając ją do wydania syku, następnie wyregulowałem pasy na ramiona i talię, a na koniec zapiąłem obejmę obciążeniową. Gdzieś w górze zalśniła błyskawica; wzdrygnąłem się, jakby to postrzępione ostrze było wymierzone właśnie we mnie. Grzmoty i huk padającego deszczu nie ustawały. Ile zasad bezpieczeństwa miałem za chwilę pogwałcić? Na przykład tę, aby nigdy, przenigdy nie wchodzić do wody podczas burzy z piorunami. Ani w pojedynkę. Ani na terenie rezerwatów morskich. Pokład chwiał się gwałtownie, w sposób niemożliwy do przewidzenia – uznałem, że wkładanie ciężkiego sprzętu nie ma teraz sensu. Nałożyłem więc tylko maskę i płetwy, wyrzuciłem butlę przez ramię i nad krawędzią nadburcia sturlałem się do wody.

Całe zamieszanie zostało teraz w górze. Zobaczyłem zanurzającą się coraz bardziej butlę z powietrzem. Pochyliwszy się, wsunąłem ramiona w pasy, na odwrót niż normalnie, a potem dźwignąłem nieważki teraz przedmiot w górę, nad głowę, po czym zarzuciłem go sobie na plecy. Ręce trzymałem wyprostowane, dopóki pasy od butli nie spoczęły wygodnie na moich barkach.

Wymacałem ustnik i oczyściłem go z wody.

Byłem gotów.

Skierowałem się w stronę dna, gdzie panował znacznie większy spokój. Jansen miał rację – rafa leżała dość płytko. Najwyżej trzy metry pode mną, skąd opadała gwałtownie ku białemu piaskowi na głębokość ponad dziesięciu metrów. Jeszcze trochę dalej zaczynała się prawdziwa oceaniczna toń. Światło, jakie miał do zaoferowania ten pochmurny dzień, było zmienne, ale widoczność utrzymywała się doskonała.

Woda tętniła życiem.

Zobaczyłem barrakudę, krążącą z otwartym pyskiem, w którym tkwiły imponujące, przypominające kły zęby. Po chwili, z niesamowitą prędkością, zniknęła w błękicie. Las żywych koralowców, pomarańczowo-żółto-brązowy, stanowił schronienie dla niezliczonych stworzeń. Rozpoznałem lawendową rogatnicę, pręgowane ryby motyle, ustniczki cętkowane oraz czerwonego hajduczka nakrapianego. Uważałem na rekiny, które mogły pojawić się na linii wzroku.

A potem go zobaczyłem.

Wrak, przechylony na sterburtę, którego biały kadłub wbijał się klinem w piaszczyste dno, miał dziób wycelowany w niebo. Farba pozostała jeszcze w całości, ponieważ nie tkwił tu na tyle długo, by pokryły go wodorosty. Długa na dziesięć metrów jednostka niezbyt różniła się budową od czekającej na mnie „Isla Marie”. Wzdłuż lewej burty biegła szrama tak duża, że dałoby się przez nią przepłynąć, który to fakt potwierdzał słowa Jansena.

Uderzenie o rafę.

Podpłynąłem w kierunku rufy i wsadziłem głowę do sterówki. Wszędzie walały się meble i inne wyposażenie. Niewiele tego było, podobnie zresztą jak na pokładzie, nie licząc jakiegoś sprzętu do nurkowania, przywiązanego do wręg. Nigdzie nie zauważyłem czarnej, wodoszczelnej walizeczki. Chwilę przeszukiwałem piaszczyste dno wokół łodzi, ale tam też niczego nie znalazłem.

Zatrzymałem się, zbierając myśli.

W ciepłej wodzie było mi przyjemnie, mój oddech się wyrównał i uspokoił. Tę sprawę bardzo łatwo wygrałoby się przed każdym sądem. Ruszyłem w górę, w stronę mostka i zatrzymałem się pod drzwiami kabiny, które pozostawały otwarte.

Tam ją ujrzałem.

Czarna wodoszczelna walizeczka o powierzchni około stu szesnastu centymetrów kwadratowych, dokładnie taka, jak opisała ją Stephanie Nelle. Chwyciwszy za rączkę, zdziwiłem się. Ciężka. Nieco za ciężka, żeby doholować ją na powierzchnię, zwłaszcza że nie miałem na sobie kamizelki asekuracyjnej.

Powstawało więc pytanie.

Cóż takiego, oprócz monety, znajduje się w środku?

Pozwoliłem sobie na chwilę rozważań. Najrozsądniej byłoby przetransportować ją na morskie dno, a potem skoczyć na górę po jakąś linę. Bez sensu było targać walizkę na powierzchnię morza, żeby walcząc z burzą, spróbować wrzucić ją na łódź.

Wyciągnąłem więc walizkę z mostka, mocno pracując nogami i jeszcze usilniej oddychając, aż wreszcie udało mi się oddalić od wraku i osadzić ów przedmiot pożądania na piaszczystym dnie. Zerknąwszy szybko w górę, zobaczyłem podskakującą na powierzchni stępkę „Isla Marie” oraz jej silniki, które mieliły wodę w tę i z powrotem, aby utrzymać ją w jednym miejscu.

Skierowałem się tam.

Po wypłynięciu na powierzchnię wyplułem ustnik i zacząłem machać rękami do Jansena.