Zgliszcza. Opowieści pojałtańskie - Piotr Zaremba - ebook

Zgliszcza. Opowieści pojałtańskie ebook

Piotr Zaremba

5,0
39,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Akcja powieści dzieje się w latach 1945-1956. Opowiada o próbie uprawiania polityki na cmentarzu, jakim stała się powojenna Polska. Polityki zmierzającej do powstrzymania rozrostu hydry, jaką był komunizm.

Wydarzenia obserwujemy z perspektywy Stanisława Mikołajczyka, który podjął ryzykowny eksperyment, próbując ograć komunistów metodami parlamentarnymi, ale też z perspektywy żołnierzy wyklętych czy zwykłych ludzi imających się rozmaitych metod i dróg, aby uczynić nasz kraj normalnym i wolnym. Większość bohaterów to postaci autentyczne, obok nich pojawiają się postaci fikcyjne, które jednak często też miały swoje historyczne pierwowzory.

Poza Stanisławem Mikołajczykiem, Stefanem Korbońskim czy Zygmuntem Żuławskim, partyzanckim dowódcą „Orlikiem” (Marianem Bernaciakiem) czy Kazimierzem Pużakiem jako wyraziści uczestnicy zdarzeń występują nasi opresorzy: Władysław Gomułka, Bolesław Bierut, Jakub Berman, Stanisław Radkiewicz, Luna Brystygierowa, oraz osoby uwikłane w rodzący się nowy system, na czele z Józefem Cyrankiewiczem i prof. Stanisławem Grabskim. Akcja rozgrywa się w wielu miejscach Polski – od Warszawy poprzez lasy wokół miasteczka Ryki na pograniczu Mazowsza i Lubelszczyzny aż po Poznań i Dolny Śląsk.

Ta książka to także zarysowana wyrazistymi kreskami panorama ówczesnego społeczeństwa z jego nieprostymi dylematami i wyborami. I hołd złożony Polakom upadającym, cofającym się, ponoszącym klęski, ale usiłującym zachować w strasznych czasach swobodę decyzji i człowieczeństwo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1112

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Piotr Zaremba Zgliszcza. Opowieści pojałtańskie ISBN  Copyright © by Piotr Zaremba, 2017All rights reserved Redakcja Bogusław Jusiak Projekt okładki i stron tytułowych Krzysztof Kibart www.designpartners.pl Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Janowi Olszewskiemu, mojemu nieocenionemu rozmówcy na temat powojennego cywilnego oporu. Wziął Pan udział w walce o wolną Polskę i Polsce pozostał Pan wierny

Preludium 1 

Sędzia Jarosz

Maj–czerwiec 1945 

Stanisław Jarosz tonął w za dużym płaszczu, który pożyczył mu Wacławski, znajomy adwokat, mówiąc: „Aleś kruchy się zrobił”.

Oglądali się za nim. Było ze 20 stopni, a choć ludzie nosili najdziwaczniejsze ubrania, nikt nie miał na sobie płaszcza. On zaś trząsł się jak przemarznięty.

Ale w spojrzeniach przechodniów była jedynie zdawkowa ciekawość. Widzieli już wszystko. Mogli więc znieść szpakowatego człowieka o wynędzniałej twarzy, w płaszczu pod koniec maja. Nawet gdy przy wyładowywaniu się z kolejki Marki–Warszawa ktoś objuczony plecakiem musiał podtrzymać Jarosza.

— Witaminek za mało, człowieku dobry — zaseplenił z warszawska towarzysz podróży. Makabryczny żart! Tylko co to dziś znaczy makabra?

— Dobry żart tynfa wart — odpowiedział Jarosz, ale tamten nie czekał na mądrości z gimnazjum w Siedlcach.

Jarosz nie myślał o sobie „kruchy”, a po prostu „chudy”. Jarosze zawsze były raczej chude, a on, żeby zmylić tropy, wracał do prostoty dawnego życia. Chciał nawet mówić językiem ze wsi pod Rykami, słowami z obejścia na końcu drogi, spod lasu, zza płotu, spod trzech sosen. Prawie go już zapomniał — do przedzeszłego tygodnia, kiedy nawiedził na chwilę swoją rodzinę.

A potem? Kolega minister wiedział, czym było tamto miejsce. I nie umiał ukryć obrzydliwości… obrzydzenia na swojej twarzy. Jakby sam Jarosz, ze swymi pochylonymi plecami pod workowatym płaszczem, wpychał mu się w zaciśnięte usta.

Teraz Jarosz siedzi w niewielkim pokoju naprzeciw ministra. Ten, sam w starym garniturze, obserwuje go z zakłopotaniem przez wyblakłe szkła.

— Wiem, kolego, ile przeszliście. Przyjmijcie, żeby sobie jakieś ubranie kupić. Nie możecie być prezesem sądu w łachach. Pokwitujcie odbiór w sekretariacie.

Wciska Jaroszowi w dłoń garść banknotów, nowych złotych o kiepskiej wartości. Ten usiłuje nie przyjąć. A równocześnie czuje przemożną chęć przylgnięcia do tej dłoni, suchej i szorstkiej. Może schowałby się w niej, między grubawymi paluchami, poszukał tam schronienia przed światem.

— Kolego, no co pan… to służbowy obowiązek. Na balu w Radzie Adwokackiej w 1938 roku był pan najelegantszy. Nie możemy chodzić oberwani. Teraz my jesteśmy elitą.

W końcu przyjmuje więc pieniądze. Chwilę milczą. Odzywa się mecenas Tadeusz Rek, on także jest w gabinecie. Polecił Jarosza. Wygląda najlepiej z całej trójki. Obóz wyrył na nim połowiczne piętno, był tam krótko. Dłonie pokryte wątrobowymi plamami trzymają filiżankę z herbatą. Ta filiżanka… ona jest naprawdę krucha, nie pasuje do reszty. Nie pasuje do nowego systemu. Ale nie pasuje też do chałupy Jaroszów. Tam takich filiżanek nie było.

— Najważniejsze, że obywatel Jarosz to najprawdziwszy demokrata. Jeden z nas — zapewnia Rek, łysawy, w okularach.

— Wiecie panowie sami… Jak się tam było… Jak się tam było, nabiera się wstrętu do siebie, do ciała swojego… — Jarosz urywa. To nie są czasy, w których rozmawia się w taki sposób. Zresztą i wcześniej się nie rozmawiało.

— My też tam byliśmy, zapomniał pan? Ja nie chcę słyszeć tych historii, kolego. Wiem, że pan cierpiał, wszyscyśmy cierpieli. Mamy nową Polskę, jesteśmy razem. Trzech prezesów rzucało po kolei posadę w tym sądzie, ale pan sobie poradzi. — Minister woli rozmawiać inaczej.

— Ja nie wiem tego.

— Pamiętam ja, żeś pan napisał przed wojną po francusku pracę. Jakiż to był temat? Ja się też wtedy zajmowałem wsią, wybierano mnie z takiego okręgu. My socjaliści, wy ludowcy, dwie wielkie tradycje… A gdzie pan był po tym wszystkim? — Głos ministra jest przesadnie rzeczowy. Odbył już niejedną taką rozmowę.

— U rodziny na wsi. To oni dali mi te… po ojcu… poza płaszczem. W najlepszym ubraniu go pochowali. Prawie nic tam nie mają. Wieś, powiat Garwolin, wie pan.

— Poprawiamy to. Rozdajemy ziemię z reformy.

— U nas całe miasteczko prywatne kiedyś, Ryki. — Słowa Jarosza brzmią jak przytaknięcie.

Ministra ogarnia zniecierpliwienie. No przecież nie poświęci więcej czasu wrakowi.

— Pan idzie już objąć to prezesostwo. Sekretarka wyda panu dokument. Na razie musimy wszyscy na tej Pradze.

— Muszę jeszcze zostać z ministrem. Ale przyjdę do sądu, czekaj pan na mnie — dorzuca mecenas Rek. Jarosz, świeżo upieczony sędzia i prezes, znalazł się sam na korytarzu pełnym ludzi potrącających jego i siebie nawzajem. Wszystko było tu bezładne, byle jakie — ta ciężka budowla, przed wojną dyrekcja kolei, ci interesanci i słudzy nowej władzy; jakby wstydzili się nowej roli, nie patrzyli na boki.

Na skrzyżowaniu przy praskiej cerkwi, rojnym i pełnym mundurów wymiętych jak worki, Jarosz brzydził się siebie, ale wszyscy ci ludzie byli jakoś zbrzydzeni sobą i światem.

A może to tylko on sobie wymyślił, może byli tak samo odporni i trwali jak matka, jak rodzeństwo i sąsiedzi Jaroszów, których wojna zmieniła niewiele. Może to, co mu chodziło po głowie, jest wielką mistyfikacją, którą nasadził sobie na głowę niczym pożyczony cylinder na przedwojennym balu Naczelnej Rady Adwokackiej.

Znał takie słowa jak mistyfikacja, miał doktorat i naprawdę napisał kiedyś pracę na temat polskiej wsi w języku francuskim i angielskim. Dziś prawie jej już nie pamiętał, ale unosiła się gdzieś w przestrzeni niczym pstrokaty ptak, którego udało mu się dawno temu podpatrzeć w ogrodzie hrabiów M. w jego Rykach. Kiedy chodząc trochę w kółko, mijał cerkiew, teraz okoloną dziesiątkami stoisk z najróżniejszym towarem, wspomniał, że przejeżdżał tędy od mostu Kierbedzia. Był wtedy sędzią śledczym, jeden raz przydzielonym do sprawy w samej Warszawie. Zawieziono go do morderstwa na Szmulowiznę.

Tamci ludzie, których musiał przesłuchiwać, patrzyli na niego przed swoimi ruderami jak na dziwadło, którego wcale nie byli ciekawi. Prawie nie pamiętał samego morderstwa, potem zobaczył dużo, dużo więcej martwych ludzi. W kilka miesięcy później został sędzią orzekającym. A potem już… wojna.

Swojskie morderstwo budziło po latach nieomal wzruszenie, tak było obłaskawione i niegroźne, choć może trup w ten sposób o tym nie myślał.

Doktor praw Stanisław Jarosz docierał do tymczasowego budynku sądu, narożnej kamienicy przy Szerokiej, zastanawiając się, na ile ta dziwna okolica jest w ogóle Warszawą. Choć w tym akurat miejscu kamienice były wyższe, okazalsze. Ale to ledwie parę budowli. A dalej — istne Siedlce! Okolica taka, że łatwo się zgubić. A oni chcieli, żeby on nie zdążył.

— A obywatel to do kogo tak się skrada? — Barczysty żołnierz w szynelu zagrodził mu drogę. Był lepiej ubrany niż on.

— Nie poznaje mnie pan? — zachrypiał Jarosz. Nagle jak w najstraszniejszych snach nie umiał dobyć z siebie głosu. Nie mógł udowodnić niczego. Ponownie tracił wszystkie prawa.

— Obywatel do kogo? Tu sąd jest! — prawie wrzasnął żołnierz.

— Jestem prezesem, byłem tu już. Nie poznajecie?

— O, to przepustka albo dokumenty — odpowiedział rumiany żołnierz.

— Jestem prezesem.

— A ja święty Walenty.

Teraz nastąpiło najgorsze: tamten zwrócił broń w jego kierunku. Stanisław Jarosz zobaczył samego siebie. Najpierw tego dawnego, który mówi do policjanta: Przodowniku Jakubek, proszę zabrać tego człowieka. A potem siebie już z bliższych czasów. Siebie w ohydnych łachmanach, które przypominały mu najgorsze parciane ubranie, jakie niegdyś włożyła na niego za karę babcia, żeby pamiętał, że jest wieśniakiem spod lasu.

Siebie widział stojącego przed ludźmi, którzy mogli go zdmuchnąć jednym ruchem. Po bezlitośnie długiej chwili wahania Jarosz zaczął się z wolna obracać. Tu go nie chcieli. Po prostu.

— No co ty, co ty? Przecież to nasz pan prezes! — Z sieni wybiegł Boczek, sekretarz sądu. On był cały jak gdyby przebrany w przedwojenne ubranie, tylko jedna część nie pasowała do drugiej. Jarosz kiedyś znał się na tym, musiał. Był najelegantszym uczestnikiem balu Naczelnej Rady Adwokackiej.

Boczek musiał powyciągać to wszystko z różnych szaf. Szafy mu się pomyliły? Nie, to musiało być inaczej. Wojna… Dopiero skończyła się wojna.

Tu na schodach, na korytarzach też było sporo ludzi.

— Panie prezesie, udało się nająć kobietę do sprzątania. Tylko nie wiem, kiedy będziemy jej mogli zapłacić. Spytał pan ministra o kasę sądową? — trajkotał Boczek, który wyglądał na swoje nazwisko. Oni wszyscy widzieli, że on, Jarosz, jest z chałupy pod dębem. A może teraz będzie inaczej? Wacławski coś opowiadał o ludowej demokracji.

Był całkiem sam i musiał się wystrzegać wszystkich, którzy go otaczali. Każdy pewnie walczył o to, żeby się utrzymać na nogach, ale mógł przy okazji popchnąć jego. To najważniejsze, wystać na swoich nogach. Najtrudniejsze. Nawet jeśli ten Boczek znalazł tutaj jakieś zatrudnienie, to także mógł upaść, jak upadało się nawet w komando, odzieżowym czy innym. A wtedy wielkie podkute buty mogły z łatwością zadeptać. Takiego Boczka z brzuszkiem i w kusej marynarce też mogły. Skąd on tego wszystkiego ponabierał, ponawdziewał? I jak pozwolili mu na to sztubowi?

Jarosz zemdlał przed wejściem do swego gabinetu. Ludzie patrzyli apatycznie, w końcu tyle leżących ciał widzieli w ostatnich latach.

Ocknął się na biurku, nadal był w płaszczu, który teraz zwisał przez krawędzie biurka. Boczek lub ktoś inny rozpiął na nim ten płaszcz, ale nie miał śmiałości albo zręczności zdjąć go z niego. I dobrze. Na to nie mógł pozwolić doktor Jarosz, nie mógł dać się znowu rozebrać.

— Nie wiedziałem, że pan prezes taki słaby jeszcze — Boczek przemówił zza jego głowy. Obok stały inne osoby. Jarosz próbował sobie przypomnieć, kto tu z nim pracuje. Nie mógł się jednak zdradzić, bo gotowi byli… Musieli myśleć o sobie. Każdy musiał.

— Moja walizka — wyjęczał Jarosz.

— Nie mówiłem jeszcze szanpanu prezesowi, ale ktoś gwizdnął w tak zwanym międzyczasie, jak pan poszedłeś do ministra. Wie pan, demokratyczna władza słaba jeszcze — przymilnie cedził Boczek.

— Chyba mam gorączkę — poskarżył się nowy prezes. Nie należało im mówić o swoim stanie. W ogóle powinni o nim jak najmniej wiedzieć, jak najrzadziej pamiętać. Na szczęście miał jeszcze plecak przytroczony do ramion. W walizie było niewiele, głównie jedzenie od matki. No i tomik Wiernej rzeki Żeromskiego wziął z domu, oni i tak nic nie czytali. To zostało tam po nim, czekało tyle lat. Teraz zabrał. I znowu stracił.

— Najciemniej pod latarnią. W sądzie, a ktoś się połasił. Dużo tam pan prezes miał utensylii? — gadał Boczek.

— Chleb… Każdą kromkę trzeba podnieść, jak pisał Norwid… — szemrał Jarosz.

— Miałam panu przypomnieć, panie prezesie, o mieszkaniu — przemówiła jakaś kobieta. Czyżby miał sekretarkę? To możliwe, objął urząd, o którym przed wojną mógł tylko marzyć. Chociaż to przed wojną mieszkał w czteropokojowym mieszkaniu…

— Moje mieszkanie w Śródmieściu… pewnie zburzone — odezwał się Jarosz.

— Trzeba gdzieś pana pomieścić… — zagdakał sekretarz. — Był już pan z kwaterunku. Nie może pan spać w sądzie, teraz, kiedy już na stałe został pan prezesem.

— Jestem brudny — całkiem bez związku i dobrego smaku zauważył Jarosz.

— Prezesuniu, trzeba było powiedzieć ministrowi nasze potrzeby… Teraz to nic, ale zimą siedzimy tu w paltach. Sędziowie bez tog sądzą i z jednym zbiorem kodeksów w budynku — mamrotał Boczek.

— Pan wierzy w te papiery? — Jarosz stał się nagle silniejszy. Zwlókł się z biurka, lekko tylko zatoczył.

— No jakże, sąd bez papierów?

— Wróci wojna i papiery znowu wszystkie spłoną.

— No, wielu sądziło i podczas wojny, pan wie najlepiej. Nie było łatwo… A pan mnie nie pamięta z dawniejszych czasów?

— Nie pamiętam samego siebie.

— A, to poczekaj pan chwileczkę, prezesuniu.

Boczek wyszedł na korytarz. Oto mały pokoik, składzik, gdzie dla odmiany on czuł się bezpiecznie. Tu ani sołdat nie wejdzie, ani żaden pożal się Boże prezes. To tam stała pod ścianą walizeczka Jarosza, odrapana, obłażąca ze skóry. Miękkie dłonie Boczka szamotały się z obluzowanym, ale jednak zatrzaśniętym zamkiem. Kiełbasa. Teraz w cieple czuł jej zapach nawet przez walizę. Ale była mocno zzieleniała. No tak, przecież ten pajac, chłop udający pana udającego chłopa, przyjechał do Warszawy parę dni temu. Był też spleśniały chleb. Po co nosił go ze sobą tak długo? Ale wszystko od lat oblazłe — coś pocieszyło sekretarza.

Mecenas Rek pojawił się istotnie w prowizorycznym budynku sądu, łagodnie uśmiechnięty, przyjazny. Był przed wojną jednym z najbardziej obiecujących wiciarzy. Dziś chyba bliski nowej władzy.

— Pan Lechcic, my się z nim znamy z wojny. Pan się u niego zatrzyma, jemu sąd odpali, ja załatwię. Jak pan się poczuje lepiej, spróbuje pan wrócić na tamtą stronę.

Półsen Jarosza trwał nadal, kiedy powieziono go autem w dyspozycji ministerstwa. Zabrał się z nim Boczek i człowiek z kwaterunku, teraz ważna tu figura.

Tamta praska okolica, gdzie był i rząd, i sąd, i bazar, tętniła życiem. Przy bramach niektórych kamieniczek stali żołnierze lub milicjanci, bo zmieniono je w prowizoryczne biura albo kwatery nowych władców Polski. Tu było pusto i cicho. Piętrowy budyneczek wydawał się nieco ładniejszy od innych, nielicznych, stojących osobno. Choć jego fasada zszarzała.

Jarosz miał kłopoty ze skupieniem się, kiedy właściciel domu wymieniał się szczekliwymi uwagami z urzędnikiem od kwaterunku i z sekretarzem. Upychano go tutaj niczym pakunek, a dziwne kobiety oglądały go sobie w przedpokoju, kiedy trwał cały ten jarmark.

— To tylko na jakiś czas, ja może nawet sprowadzę meble z Warszawy — zdołał się wtrącić.

— Na to to ja bym akuratnie nie liczył — zauważył Boczek i mężczyzna, który występował w roli właściciela, pierwszy raz mu przytaknął.

Teraz Stanisław Jarosz tkwił w pokoju, w którym nagromadzono sprzęty bez ładu i składu. Stał się jednym z nich. Patrzył na dziwną lampę na krętej falistej nodze, siedząc na brzegu starego łóżka przykrytego samym tylko materacem. Ktoś jednak miłosiernie przetarł przed jego tu pozostawieniem kurze, choć niezbyt dokładnie.

Może sam był brudniejszy niż to wnętrze? Ileż to dni nocował w mieszkaniu Wacławskiego, który pracował dla rządu. A teraz…

Za ścianą rozmawiali mężczyzna, gospodarz i dwie kobiety, starsza i młodsza. Gdy się wysilił, rozróżniał słowa, chociaż nie wszystkie… Bał się je rozróżniać.

— I on ma co być, kim? Wy mówiliście… — Tu następował nieczytelny lament starszej niewiasty.

— I tak by nam kogoś wpakowali — dowodził mężczyzna. — A tak sąd będzie nam płacił. Co wy chcecie od tego chudziaczyny?

— Jak on wygląda? Jak dziad, nie prezes — wątpiła młodsza kobieta.

— A kto inaczej wygląda? Co ty myślisz, że oni dla prezesów mają specjalne te…

— Pewnie Żyd, ich wsadzają na najwyższe stołki — to starsza z kobiet.

— Co ty, Fela, on jak chłop jest ubrany. Jak parobas — to znowu młodsza.

— A my to kto? Wiesz, kim był twój dziadek? — karci mężczyzna. Jego głos brzmi pogodnie.

— No, interes miał.

— Trafikę na Grochowskiej. Obejrz, Franka, gospodarkę swoich dziadów, to ze dwadzieścia kilometrów, furką się dotoczysz. Tylko dzięki mnie panie możecie udawać.

— To taki prezes jak ja baletnica… No ale ciotka Fela rację ma, to kacapska władza…

— Buzie na kłódkę, bo źle się to skończy. Całą wojnę cicho żeście były, a teraz się rozjadawiają. Pokorne cielę… i tego, wiecie przecież. Co to, już nie pamiętacie, jak kacapy szukały mnie i Marysia? Nie będę znowu w piwnicy leżał.

— Ale można było wszystko z pokoju zawczasu… Spałby w gołych ścianach.

— Trzy razy mieliśmy najazd na dom… Co, nie pamiętasz tawariszcza majora? Ale wymyśliła. Tyś powinna… — Tu znowu padło kilka słów nie do powtórzenia.

Potem nagle zapanowała cisza, jakby sobie uświadomili, że on może ich usłyszeć. W sumie mogło być gorzej. Jego kolegę Wacławskiego, u którego nocował w jednym pokoju, też do kogoś dokwaterowali na tak zwanym Targówku. Miał wygódkę na podwórku, a mył się w wiadrze.

Jarosz zaczął się zastanawiać, co robić, jak mu się zachce. To budziło reminiscencje. Oto musi się zwlec w nocy, bo kartofle w łupinach były moczopędne. Żeby dotrzeć do ustępu, trzeba przejść na bosaka po cementowej posadzce lodowato zimnego korytarza, w jednej, śmiertelnej, już obozowej koszuli. Sama droga jest wielką męką. A co, jeśli to się za chwilę powtórzy? I dlaczego, na miły Bóg, ta wędrówka prawie nago na zimnie kojarzyła mu się z… Trylogią?

Jego organizm pozamykał stopniowo zbędne zawory, poprzekręcał kurki. Wysuszony od wielu godzin, ale też wytrenowany od paru lat, żadnej potrzeby nie odczuwał. Usnął na siedząco, wsparty plecami o ścianę.

Koszmar nie przyszedł, ten sen był głuchy i czarny, ostateczny jak mogiła. Ale w chałupie matczynej budził się noc w noc z wrzas­kiem, a oni patrzyli z głuchym, pełnym żalu, chociaż i pretensji niezrozumieniem. Ci, co byli jego rodziną, tak patrzyli.

Nieco po piątej rano Jarosz wydostał się do przedpokoju. Był obszerny i kiedyś nawet reprezentacyjny, świadczyły o tym bejcowane deski, rzędy wieszaków, szafa wpasowana w jeden z narożników, duża i bogata. Ale ostatnie lata naniosły tu te wszystkie skrzynie, pudła, ba, worki z ziemniakami. Dopiero uczył się na nowo Warszawy.

Wyszedł na ganek, z niego na ulicę. Była pusta, pokryta kiepskim brukiem — jak w najbardziej zakazanych częściach Siedlec. Przestrzeń pogrążona w ciszy. Może i bezpieczna. Ale czy taka istniała?

Przeszedł na drugą stronę, żeby sobie ulżyć. Wreszcie z tym nie było kłopotu. Gorący strumień, koło nogawki.

— Zadowolony pan z pokoju? — Jarosz zawstydził się swojej czynności tylko nieznacznie. Ten mężczyzna był głównym lokatorem. Ktoś o przyjemnej, szerokiej, ogorzałej twarzy, w zużytej koszuli i w spodniach o poprzesiewanych brzegach nogawek, kłaniał mu się ostentacyjnie.

— Wszystkie meble straciłem w Warszawie. To znaczy, nie sprawdzałem… — Jarosz zasłonił się przed przeznaczeniem.

— Pan tu teraz władza. Pluskiew u nas trochę po pokojach. Nie wiem, jak to cholerstwo wyniszczyć. Niby czysto, a ktoś naniósł.

— Panie, co pan? Pan wiesz, skąd ja tu przyjechałem? Byłem w Oświęcimiu, w Oranienburgu… Pan myśli, że ja coś takiego w ogóle czuję?

— Ale to nie to co baranki. Wszy znaczy. Nie słyszał pan tego? Zje pan z nami śniadanie? Baby dadzą zalewajkę, ale przynajmniej marmelada już nie z buraków.

— Pan mnie uważa za chłopa, bo w takim przyodziewku? Jestem sędzią. Przed wojną byłem w Sądzie Okręgowym.

— No, tu się nie spotyka takich kulturalnych ludzi. Ja tu jestem jedyny inżynier w promieniu, pan sobie wyobrażasz? Henryk Lechcic.

— Stanisław Jarosz. — Dłoń Jarosza drżała mocno, zanim zniknęła w twardej, inżynierskiej.

W ich wymianę zdań wdarł się odgłos kolejki, znak rutyny życia.

— Pan możesz teraz wszystko, chyba tylko ruskie mogą panu coś tu zabronić. Rozumiem, że pan się wybierasz do tego sądu… — Lechcic preferował słowne zawijasy.

— Ale ja… nie wiem, czy…

— Pan kolejką? Bo tu sporo łobuzów się na przystankach gromadzi i tłok robi. Oni nie uszanują pana rangi, o nie. — Lechcic jakby pytał o wyprawę na bal u księcia. — Może bezpieczniej byłoby per pedes apostolorum. Chociaż z pana wyglądem to też nie całkiem…

— Jeszcze nie wiem. Dziś kolejką.

— Ależ panie, bo ja mam i łazienkę, sam doinstalowałem ustrojstwa… Jaki byłby ze mnie inżynier? No i pożyczę panu coś z garderoby. Nie może pan demonstrować prezesostwa w takim czymś.

— Mogę się jeszcze zapytać? Skąd pan zna mecenasa Reka?

— Był klientem, w handlowym sensie. Nawet nie pamiętałem nazwiska.

W mieszkaniu Jarosz spotkał młodszą z kobiet. Skrzywiła się na jego widok, był dla niej odpychający. Nie miał o to pretensji.

Jarosz w pożyczonej marynarce i spodniach, ale ogolony dociera do przystanku kolejki. Tłok nie jest tak duży, jak by wynikało z przestróg nowego znajomego. Zdaje mu się trochę, że na niego popatrują, ale skoro nie wędruje już po ulicach w płaszczu, nie interesuje nikogo. Rozgląda się jeszcze za łapankami.

Podoba mu się nawet, jak wagoniki kolejki ścigają się z tramwajem. Suną w odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów od siebie i najwyraźniej raduje to ludzi. On przyciska mocniej ceratową teczkę do swego boku. Ludek warszawski… oj, lubi on korzystać z takich okazji.

Wchodzi na piętro nękany przez Boczka, który tłumaczy, że panie protokolantki nie mogą siedzieć od rana do wieczora sześć dni w tygodniu, muszą się jakoś zmieniać.

— Niektóre mają małe dzieci i są prawie bezdomne — brzęczy monotonnie.

Gdy docierają do celu, świeżo upieczony prezes widzi za swoim biurkiem obcego mężczyznę. Ten jest trochę blady, tyle że prawie wszyscy są teraz bladzi. Nosi sfatygowaną marynarkę, ale ubranie samego prezesa, nie dość, że pożyczone, także jest liche. Poza tym tamten jest postawny, ma przyjemną, jasną twarz, oczy duże, niebieskie. Młody, ale nie chłopiec, Polacy chłopcami być przestali, dzieci osiemnastoletnie siwiały czasem.

— A pan?… — Stanisław Jarosz się zatrzymuje. Boczka widok mężczyzny nie dziwi.

— Jestem Wład, Jerzy Wład — przedstawia się tamten, nie wstając ani nie wyciągając ręki. — Ochraniam sąd z polecenia stołecznego urzędu bezpieczeństwa. Nie powiedziano panu o mnie?

Ochrania? A co to znaczy? — kołacze się w głowie Jarosza. Odzywa się w nim obrońca konstytucyjnego ładu, zasad z dostojnych woluminów. Lecz nie ma siły dociekać. A może to przejaw życia podsuwany pod nos takiemu trupowi jak on?

— Siedział pan przedwczoraj w stołówce z panem Wacławskim. Machałem ja do panów.

— Ale co pan ma zamiar tu… robić?

— Ja tu bywam na stałe, tworzymy ten sąd od nowa. A teraz panu pomogę. Zwłaszcza że słyszałem… Nie doszedł pan do siebie.

Trudno temu zaprzeczyć. Boczek wymyka się z pokoiku przypominającego bardziej pakamerę. Nie będzie tu miejsca dla nich dwóch.

— Nie, ja już pana puszczam, panie prezesie. — Niejaki Wład jakby czytał w myślach. — Będę się tu kręcił, i wszystko.

Nic w tym dziwnego, skoro przedmieście Praga zmieniło się w wielkie mrowisko. Ciekawe, do której partii taki ktoś należy? U mnie nawet sprzątaczki zapisały się do PPS, tłumaczył dwa dni wcześniej Wacławski nad cienkim krupnikiem.

— Mam dla pana stołówkowe talony. — Wład, już przy drzwiach, obnaża zęby, zaskakująco białe jak na te czasy, choć z jednym srebrnym wyjątkiem. — Bez stołówy wałówy nie da się, a nie wiem, żeby czekały na pana domowe obiady.

Skąd niby miałbyś to wiedzieć? — migocze w głowie nowego prezesa. Szybko pojmuje, że tamten może mieć prawo wiedzieć wiele rzeczy. Ale może to i wygodne? Na początek.

I tym razem Jarosz o wpół do szóstej rano był już na nogach. Dom przyjął go ciszą i pustką, w kuchni królował wojenny piecyk nazywany kozą. Usiadł przy kostropatym stole, zgarbił się, skurczył. Oglądał ściany pokryte sadzą.

— O, a pan tak zawsze? Z kurami, można by rzec — głos Lechcica.

— Ja już nigdy nie prześpię ranka. Jutro, pojutrze pojadę do Warszawy, zobaczę, może mój dom się ostał.

— Nie ma pośpiechu. Tu, w tym miejscu — Lechcic wskazał na drewnianą podłogę — żona moja dnia któregoś padła i już nie wstała. Coś się jej w mózgu zrobiło, ale mówili, że nie chciała już żyć.

— Czasem się modlę o coś podobnego.

— Panie, coś pan! Tu na Grochowskiej, niedaleko, jest krawiec, szyje takie za osiemset złotych plus materiał. Ale kolejka do niego jest, chociaż niby wszyscy tacy biedni. Na razie moje pan noś.

Jarosz cały czas miał wrażenie, jakby kalał to wsuwane na siebie ostrożnie ubranie Lechcica.

— Nie mogę przyjąć. — Sądził, że i jego nowy gospodarz zauważał to pokalanie. — Polak się staje pasożytem. Tak nie wolno.

— Ależ nic mi pan nie zabiera. Pan poczeka, dosypię drzewa, zrobię herbaty. Teraz to i prąd, chwalić Boga, czasem mamy. Poprzedni rok przesiedzieliśmy przy karbidzie.

Po chwili pili herbatę, erzac ze sklepu zalany wrzątkiem. Jarosz doznał wrażenia, że to jakiś egzamin. Najpierw poparzył sobie dłonie, biorąc kubas zbyt wcześnie, a naczynie było bez ucha. Potem wargi, kiedy też za wcześnie chciał spróbować. Ale prawie tego nie czuł. Jego usta przepuszczały wszystko.

— No to pan bonza. Taaa, mówiłem swoim, że mamy szczęście. Chociaż… jak nas z pana powodu napadną? W zeszłym tygodniu kropnęli milicjanta w Świdrze. Nie zdziwiłbym się, jakby to syn mój zrobił. Nie, no żartuję.

Do kuchni zajrzał jakby wywołany tym zdaniem Maryś Lechcic, syn Henryka, bosy, w koszuli i krótkich majteczkach. Posłał obu mężczyznom kose spojrzenie i chciał się wycofać.

— Maryś, a chodźże tu, synek.

Maryś zawrócił, z rękami splecionymi na piersiach, skoro nie mógł schować ich do kieszeni.

— No i co chcesz, ojciec? — burknął.

— A to, że panu Biegusowi papierosy kradniesz. Myślisz, że się nie dowiem?

— Ojciec, to chcesz, żebym nie palił?

Chłopak był szerokoplecy, choć nie gruby. Przypominał ojca, jednak ustępował mu wzrostem. Jaroszowi przyszła do głowy myśl. Maryś wyrósłby bardziej, gdyby lata jego wzrastania nie przypadły na wojnę.

— Wyjmij ręce z kieszeni, jak ze mną rozmawiasz, i nie „ty ojciec”. Jakeś cymbał, to się truj. Ale myślisz, że tego biednego Biegusa stać na nową paczkę, jak mu, jak cygan, podwędzasz?

Maryś milczał. Henryk chwycił nagle leżące na kuchennym stole drewienko i cisnął w syna z rozmachem. Chłopak zniknął za ścianą. Jarosz się wzdrygnął.

— Coś pan taki nerwowy?

— Wie pan, skąd wróciłem?

— Ciężko dziś wychować syna. Jak mam mu zabraniać palenia, jak on w wieku trzynastu lat widział, jak Niemcy rozstrzeliwują ludzi. Tu opodal, na Olszynce.

— Mówiłem panu, wszyscyśmy zmienili się w pasożytów.

— Ale on się po tym zaciął, sztubakował, straszył matkę, że do domu nie wróci, aż się zawinęła i umarła. Nie chcę, żeby mi się chłopak zmarnował. Ale tłuc go nie będę, pan się nie boi. Zresztą nie wiem, czyby nie oddał. Człowiek osłabł we wojnę.

Jarosz podjął desperacką decyzję.

— Ja to bym, powiem panu, chciał, żeby ktoś się mną zajmował jak pan synem. Pojechałem do rodziny, a oni jedno mieli do powiedzenia: „Po co wychodziłeś przed wesele? Po co się dałeś wywieźć?”. Wy macie rację, jak gadacie na chłopów. Ja niezgrabota byłem dla nich, bo się dałem Niemcom zamknąć.

— To ja coś panu opowiem. Tu na bazarku przy rondzie Wiatraczna siadywała banda podrostków. Pili, zaczepiali ludzi, pewnie kradli. Okoliczni się skrzyknęli, jak się okazało, że dają dwunastolatkom wódkę. Łapią ich, tłuką, prowadzą na milicję. A ci tłumaczą milicjantom, że ten, co łapaniem dowodził, to szef bandy, co miesiąc wcześniej napadła sklepikarza na Kamionku. W końcu milicja wszystkich pozamykała, a wtedy nocą przyszli pod posterunek ludzie, i od tych chłopaków, i od tych, co ich łapali, i dalejże walić w drzwi. W końcu milicja otwiera ogień. Jeden zabity, pięć osób rannych, jeden kaleka, a jego rodzina i bez tego robi bokami. Naród oszalał. Ale czy mógł nie oszaleć?

Zapadła cisza. Gdzieś w głębi domu odezwały się przytłumione głosy. Inni domownicy budzili się z czujnego, płytkiego, jeszcze wojennego snu.

— Może ta władza jest jedyna, żeby to ogarnąć. Tylko że na razie sama kradnie i zabija.

Przewodniczącymi wydziałów mieli zostać z woli ministerstwa ludzie orzekający tu podczas wojny, w tym człowiek, którego podejrzewano, że był za blisko Niemców. A przecież Jarosz przysiągłby, że i Wacławski, i minister radzili mu, żeby patrzył tym ludziom na ręce. Więc patrzono, ale w taki sposób?

Nie wiedzieć czemu ów Wład zdawał się tu mieć w tej sprawie coś do powiedzenia.

— Jest tu z nami sędzia Rawik, pamięta pana sprzed wojny — zagadywał. — Byłoby dobrze, żeby dostał wydział karny.

Naturalnie, Jarosz spotkał już na korytarzu Rawika, który objął go współczująco.

— Może gdyby pan tak szybko nie odszedł z sądu w ’39, byłby pan z nami, a nie tam — wzdychał zażywny prawnik, a z ust cuchnęło mu bardziej niż przed wojną. — Chociaż pan sędzia polityczny był, ludowy, mogli pana ci hitlerowscy bandyci tak czy inaczej namacać.

A pan taki niepolityczny? — chciał odpowiedzieć Jarosz. Ciągle jednak nie był gotów na takie wymiany zdań.

Budynek, nieprzystosowany na potrzeby sądu, rodził niewygody. I tak, pokoik prezesa nie był oddzielony od sieni sekretariatem. Sekretarka urzędowała w pokoju sąsiednim. Nic też dziwnego, że co chwila ktoś do niego pukał. Godził się z tym. Może na tym miał polegać demokratyzm tego nowego sądu.

— Czy my się znamy? — Tego dnia zobaczył w drzwiach sympatycznego blondyna, który zgodnie z nową, demokratyczną, a może jeszcze wojenną manierą zarzucił marynarkę na ramię i stał na korytarzu, naturalnie bez kapelusza.

— Ależ tak, panie mecenasie. Pędowski, byłem przed wojną aplikantem. Pan nie pamięta? Pisywałem do prasy ludowej. Mój artykuł o regulacji urodzeń wywołał hałas u nas, ludowców…

— Pan wejdzie. Nie jest pan chyba chłopskim synem?

— Nie, adwokackim, ale tata był. A czemu?

— Przed wojną by aplikant nie wszedł w największe upały bez marynarki do adwokata. Teraz moda jest inna, ton inny, wojenny. Ale chłopski syn dalej wdziewa na grzbiet, co ma najlepszego.

Pędowski nie wiedział, co w końcu począć z marynarką. Jarosz ujął go za łokieć i wciągnął do środka.

— Pan Wacławski powiedział, że pan tu urzęduje. Mam wielką prośbę. Chodzi mi o rekomendację adwokacką. Byłbym zaszczycony, jakby pan zechciał… na podstawie wojennych egzaminów… musi pan pamiętać.

— A skąd pan pochodzi?

— Z Kielc. Ale… panie mecenasie, pan naprawdę nie pamięta?

— Pamiętam, tylko czy pan jest pewien, panie Karolu, że pamięć to dziś najbardziej przydatny ze zmysłów? Ja nawet nie wiem, czy to rodzaj zmysłu. My prawnicy za szybko zasklepialiśmy się w swoich wąskich specjalnościach.

— Ależ my powinniśmy pamiętać…

— Ja nawet gazet nie czytam.

— Ich gazet, rozumiem. A wie pan, że Mikołajczyk jest już w Moskwie? Ja wiem, to wszystko takie dziwne, ale my ludowcy… Jedna szansa na tysiąc. Ale szansa.

— Szansa — powtórzył Jarosz. — Dawno nie słyszałem tego słowa. To mam coś panu podpisać, panie kolego?

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Preludium 2 

Mikołajczyk

Lipiec 1945 

— To mówisz, Tadeusz, że wydzwaniali do ciebie o moim przyjechaniu tutaj? — Dawny premier, zmieniony w wicepremiera, zachichotał.

— Od dwóch dni, jak kot z pęcherzem. Gdzie będziesz mieszkał, się dopytywali. Powiedziałem, że na Promienistej. Dom stoi, urządzamy.

Wszystko działo się tak szybko — nie wiadomo było, o czym próbować rozmawiać. Zresztą nawet słowa — i one się zmieniały w takim tempie…

— To mówisz, jak tych nazywa się teraz? Bezpieczeństwo? — upewnił się Stanisław Mikołajczyk z tylnego siedzenia sfatygowanego czarnego chevroleta.

Obok miał Tadeusza Nowaka. Pulchną twarz jakby dziecka przyozdobił ów poznański ludowiec wąsami, ale zmienił się niewiele, a nie widzieli się prawie sześć lat. Choć zdaje się, jemu zdarzeń akurat tu nie brakło, jako komendantowi miejscowych Batalionów Chłopskich, cokolwiek to znaczyło.

— Albo bezpieka. Ludzie się ich już zaczęli bać jak gestapo — potwierdził Nowak.

— Mnie już w Londynie jeden dziwny człowiek ostrzegał, że mnie spotkać tu może wszystko, samolot zleci po drodze albo co. Opowiedz lepiej, Tadeusz, coście tu robili we wojnę, ty, Jagła, Zbierski i inni, dawni moi ludzie.

— Teraz w każdej gazecie stoi niby to napisane. Ale to nie oddaje prawdy akuratnej. Tu się trzeba było przed Niemcem z chodnika usuwać, kapelusz zdejmować, tu życia nie było. Ale owszem, robiliśmy. Podbieraliśmy im z zakładów rzeczy potrzebne do produkcji wojennej, fałszowaliśmy pomiar tłuszczu w mleku, kradliśmy karty żywnościowe dla Polaków, sabotażowaliśmy.

— No to poznaniaki chyba nieszczęśliwe z tym były — uciął Mikołajczyk całkiem zgrabnie. Może uchodził za mruka, ale i tak bardziej wygadanego niż oni. A po powrocie ze świata…

Nowak mówił dalej. Kiedy doszedł do wyprowadzania zboża z punktu skupu w Środzie, pojął, że tamten już nie słucha. Były premier, a teraz wicepremier wgapiał się w ulice Poznania, szare i mokre. Jechali powoli. A on… zawsze był taki, teraz natomiast…

— Tyle zniszczeń, Poznań też nieoszczędzony — powiedział Mikołajczyk. — I popatrz ty na te tłumy.

Zbita masa najeżona parasolami zapełniała chodnik. Za tym ludzkim wałem rysowały się kształty domów, czasem ruin. Jeszcze chwila i auto dotarło do miejsca, gdzie ten tłum wylał się także na pół jezdni. Szofer, przydzielony przez władze Poznania, skręcił w lewo, Zaczął trąbić.

Twarze, przeważnie młode, przybliżały się do mokrej szyby, niektóre prawie jej dotykały. Mikołajczyk, nienawykły do takich uczuć, bo nikt mu ich do tej pory nie okazywał, prawą ręką niezgrabnie pozdrawiał rozpalone lica, jakby wciąż nie był pewien, czy właściwie rozumie te rozradowane albo, dla odmiany, pełne skupienia miny. Nowak nie widział jego twarzy zwróconej ku nim.

— Gimnaziści, studenci, ustawiali się od całkiem rana — objaśnił. Garść czerwonych róż opadła na maskę. Kierowca też kręcił głową zaskoczony.

— Taki entuzjazm w Polsce obecnej to… skarb — dodał ­Nowak.

— To miejscy ludzie, my tak nie lecimy kwiatkami szastać. Chociaż Witosa raz czy dwa nosili na ramionach w ’20 roku. Miasto Poznań wreszcie się na mnie poznało. — Głos Mikołajczyka brzmiał sucho, bez radości.

— Teraz to już trudno będzie powiedzieć, kto miejski, a kto nie miejski — zauważył Tadeusz Nowak. — A na tobie się już, prezesie, Poznań przed wojną poznał. Co, nie wybrali cię ci z kółek rolniczych?

— A, to prawda, wybrali, na dwa razy, porządne wielkopolskie dziki, ziemiańszczyzna, ale nie sanacja. Jeden taki mnie na ostatniej ceremonii gratulował w tym ich stroju… jak się to nazywa? Kontusz? — Wicepremier Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej zachichotał. Nadal nie było w tym głosie uciechy.

„Niech żyje! Prowadź nas! Mikołajczyk!” — brzmiało za szybą.

— No to nie poobmyślali jeszcze zanadto sloganów — powiedział do Nowaka. A potem dodał: — Może nie da się nic na mnie obmyśleć.

W największej sali Urzędu Wojewódzkiego Mikołajczyk uścis­kał się z wojewodą Widym-Wirskim, który był podobno lekarzem przed wojną, a potem wicepremier szedł wzdłuż długiego stołu i podawał dłoń równie na ogół obcym oficjelom. Większość nie patrzyła mu w oczy. Nieliczni krzywili się w uśmiechach, najszerzej tutejsi ludowcy.

— Panie premierze, pan musi na balkon. Tłum się wielki zgromadził. Pan powie coś do nich. — Nowak prawie się z nim zderzył na końcu stołu. Przed każdym gościem stał kieliszek z szampanem. Skądś go wytrzasnęli. Szpaler ludzi, szpaler szampanów.

Mikołajczyk poszedł w kierunku oszklonych drzwi bez oporów. Już słyszał przez szybę śpiewane z werwą „Sto lat”. Poczuł coś? Ależ tak, każdy by poczuł. Był przekonany, że to akt sprawiedliwości. Za wszystko, co się zdarzyło w ostatnich latach. Ale może najbardziej za jego nogę. Nawet dzisiaj trochę utykał.

Było mokro, ale sklepienie nad głową chroniło go przed kroplami. Tylko kilka upadło na jego łyse czoło. Śmiało patrzył w tysiące oczu, choć nie był pewien, czy jego pękata sylwetka umiejącego liczyć grosz chłopa to coś, na co oni akurat powinni czekać. Jego usta wygięły się w coś, co można było uznać za uśmiech.

Krzyczeli: „Niech żyje!”. Ale krzyczeli też: „Gdzie jest reszta?!”.

Podniósł ramię. Skoro tak, to powinni usłuchać go do końca. Nie prosił się przecież. Zawsze miał kłopoty z donośnym głosem.

— Zapraszam was wszystkich na szóstą na plac Wolności. Tam wszystkiego się dowiecie. I gdzie reszta, też się tam dowiecie.

Nie miał pewności, czy wszyscy usłyszeli, na pewno nie, ale z pierwszych rzędów posypały się znowu okrzyki, jeszcze bardziej ożywione. „Mikołajczyk prezydentem! Precz z Bierutem!”. Więc w końcu jednak się wysilili.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki