Uwertura - Adrianna Rozbicka - ebook + książka

Uwertura ebook

Adrianna Rozbicka

3,5

Opis

Gdy kurtyna opada, a zaczyna się życie…

U progu świetnie zapowiadającej się kariery tanecznej Alicja ulega tragicznej w skutkach kontuzji. Diagnoza: już nigdy nie będzie tańczyć.

Ale oto kilka lat później, gdy wszystko zdaje się sprzysięgać przeciwko niej, podejmuje próbę powrotu na scenę – zatańczenia w rewii. Poznaje Mateusza – wokalistę geja, Pierre’a – francuskiego choreografa, i muzyka – utalentowanego kompozytora: mężczyzn, którzy odzwierciedlają wszystko, przed czym ucieka. Jednak prawdziwym problemem okazuje się Iza, producentka przedstawienia, która nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć swój cel. Czy niezwykły talent, niepowtarzalna uroda i wrażliwość Alicji wystarczą, by pokonać mnożące się przeciwności?

Uwertura to powieść wielowątkowa, osadzona w barwnym, ale i bezwzględnym świecie artystów estradowych. To lektura nie tylko dla miłośników tańca i teatru, ale dla tych wszystkich, którzy nie podjęli jeszcze decyzji, czy żyć tak, jak wypada, czy tak, jak tego rzeczywiście pragną. Być może odnajdą odpowiedź za maską sztucznego uśmiechu i makijażu, gdy kurtyna wreszcie opadnie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (4 oceny)
2
0
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
danasz

Nie oderwiesz się od lektury

piękna książka o pasji i dążeniu do spełniania własnych marzeń...
00

Popularność




Adrianna Rozbicka Uwertura ISBN Copyright © by Adrianna Rozbicka, 2017All rights reserved Redaktor Anna Wnękowska Projekt okładki i stron tytułowych Izabella Marcinowska Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Jeśli chcesz coś robić, po prostu rób to. Nie ma innej drogi.

Prolog

Miał poobgryzane do krwi skórki u paznokci i nieświeży oddech. Pocierał co chwila zarost, który najwyraźniej od długiego czasu pozostawił samemu sobie, jak zarośnięty chwastami ogródek przed domem. Siedział lekko skulony po drugiej stronie knajpowego stołu, a mnie najzwyczajniej przeszła ochota, żeby mu sprać gębę. Już nawet nie wiedziałem, po co się zgodziłem na to spotkanie. Może dlatego, że nadal nie rozumiałem, co się wydarzyło.

— A wiesz, co w niej jest najbardziej niesamowitego? — spytał wreszcie, zawieszając wzrok w próżni.

— Jasne — stwierdziłem z pewnością. — Oczy. Coś niebywałego…

— Nie. — Potrząsnął głową jakby zawiedziony moją odpowiedzią. — Wrażliwość. Ta jej beznadziejna wrażliwość na otaczający świat. I nie tylko to, w jak niezwykły sposób widzi zwykłe rzeczy, ale fakt, że widzi zwykłe rzeczy takie, jakie są naprawdę.

Spojrzałem na niego pytająco. Był urzeczony, kompletnie wkręcony w jakiś nieznany mi świat. Zauważył jednak moje zmieszanie.

— Też wtedy nie rozumiałem — odparł i ciągnął dalej: — Wracaliśmy przez park. Zmęczeni. Ona po próbie jak zawsze. Spocona i rozgrzana. Ja jak zwykle wpatrzony w nią. Było późno, a niebo pochmurne jak teraz. Szła z zadartą głową i lekko rozchylonymi ustami. Pomyślałem, że zaraz powie coś w rodzaju: „Za chwilę zacznie padać, a my nie mamy parasola”. No bo czego innego można się spodziewać po dziewczynie w takiej sytuacji? A ona… wiesz, co powiedziała?

Pokręciłem przecząco głową.

— „O Boże, to niebo jest zbyt piękne”. Była dziwna, inna, a jej słowa stały się dla mnie objawieniem. Nie tak od razu, rzecz jasna. — Uśmiechnął się smutno i zamyślił przez chwilę. — Nagle z drzew zerwały się ptaki. Przyspieszyłem kroku, bo burza deptała nam po piętach, a ona szła zbyt wolno, nadal z zadartą głową, śledząc ich lot i zastanawiając się na głos, co to za ptaki, dokąd lecą, jak fantastycznie pikują na tle spęczniałych obłoków i jaki bajkowy odcień skrzydeł mają. Takich właśnie słów używając. Rozumiesz? Obłęd!

Zastanowiłem się nad tym, co mówił. Dziewczyny, z którymi spotykałem się na co dzień, a zwłaszcza te na jedną noc albo i na krócej, paplały o pracy, o modzie, o podróżach i nawet jeśli dotykały ciekawych lub ważnych tematów, to mówiły o nich w raczej banalny sposób, bo albo poprzez pryzmat czyichś doświadczeń, albo bez najmniejszego zaangażowania osobistego. Faktycznie. Kto dzisiaj zachwyca się niebem? Kto dostrzega kształt drzew? Drganie czyichś ust? Kto ma ochotę słuchać śpiewu ptaków?

— Kto w ogóle ma czas na te bzdury? — wyrwało mi się na głos.

— No kto? — spytał z wyrzutem. — Ludzie nie patrzą już w gwiazdy, już nawet nie patrzą sobie w oczy! Tylko w płaskie tafle multimedialnych gadżetów. Ot, cała prawda! — Dopił piwo, pozostawiając malownicze resztki pianki na dnie pół­litrowego kufla.

Spytałem, czy chce jeszcze jedno. Przytaknął.

Kelnerka o zaczepnym spojrzeniu i okrągłościach wylewających się z dekoltu przyjęła zamówienie, opierając się biodrem o krawędź stolika. Nawet na nią nie zerknął.

— A więc kiedy doszliśmy do wyjścia z parku, tam przy bramie rosły młode klony, i ona w taki rozbrajający sposób powiedziała, że takie same są też przed moim domem, tylko pokryte mchem. „Żółtym — zaznaczyła — czy to nie cudowne?” Widziałeś kiedyś żółty mech? — spytał i nie czekając na odpowiedź, kontynuował: — Spojrzałem na tę twarz pełną autentycznego wzruszenia i pomyślałem: Boże, ale ona jest równo pokręcona. I te oczy! Może przez te złote tęczówki widzi jakoś inaczej — przeszło mi przez myśl. Wiem, to głupie, ale nie rozumiałem jej zachwytu nad każdym pospolitym detalem: drzewem, ptakiem, niebem, staruszkiem. No wiesz… I tak następnego dnia, wychodząc z domu, poczułem się jak ostatni kretyn. Stały tam. Takie same małe kloniki z korą pokrytą mchem. Zgadnij jakim. Tak, żółtym! Podszedłem, pochyliłem się nad pniem i dotknąłem go, aby mieć pewność. Mech pachniał lasem i słońcem, był delikatny i ekstremalnie miękki, i dotykając go koniuszkami palców, poczułem coś ekstazyjnego.

Przez chwilę jakbym patrzył jej oczami. Czuł być może to, co ona czuje nieprzerwanie. Bo wrażliwość, jaką jest obdarzona, to w dzisiejszym świecie głupi żart losu. Kula u nogi. Wiesz, co mam na myśli. I to właśnie wtedy się zakochałem. O rany. Wzięło mnie jak nigdy, człowieku. Musiałem znaleźć sposób, aby nie odeszła, bo od tamtego momentu każdego dnia budziłem się ze strachem, że ktoś mógłby mi odebrać coś tak niepowtarzalnego. Poznaliśmy się lepiej. Szybko staliśmy się parą, a nawet wspólnie wynajęliśmy mieszkanie. Było tak, jakbym mieszkał z jakąś pieprzoną czarownicą. Omotała mnie. Potrafiła słuchać i dawać celne, nieingerujące rady. Potrafiła milczeć, gdy potrzebowałem samotności. Kiedy śmiała się z czegoś, zarażała śmiechem otoczenie. Gdy gotowała, tańczyła między garnkami, gdy się kąpała po całym dniu prób, jęczała z rozkoszy na cały dom, kiedy sprzątała, rozmawiała z meblami, i nawet kiedy była smutna lub płakała, ja czułem się pobudzony jak po nieznanym narkotyku; czułem, jak serce mi łomocze i jak mi staje po każdym jej spojrzeniu. Byłem w siódmym niebie, a ona nigdy się nie skarżyła, ale wiedziałem, że nie jest szczęśliwa. Była jak kanarek zamknięty w klatce zmontowanej z oczekiwań innych i mogła rozpostrzeć skrzydła tylko wtedy, gdy była na scenie. Z czasem, gdy nabrała więcej zaufania do mnie, zaspokajała moją ciekawość i opowiadała. O swojej rodzinie, o tym, co się wydarzyło, i o największej miłości jej życia, o moim rywalu.

Tańcu.

Uwierz mi, nie chciałem, by to tego doszło. Gdybym mógł cofnąć czas… Choć pewnie nic by to nie pomogło, bo kochać ją to jak bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Życie po nim nigdy już nie jest takie samo.

Zamyślił się na chwilę, a gdy kufle pełne piwa rozświetliły nasz stolik, opowiedział mi o Alicji, której nie znałem.

1

Chwycił ją i jednym szarpnięciem przywiódł ku sobie. Giętkie ciało dziewczyny poddało się rękom mężczyzny. Migocący w skąpych światłach skrawek sukienki odsłonił lśniące od potu uda. W odpowiedzi zacisnęła nogę na jego ramieniu, odrzucając w tył ciało. Pochwycił ją w pasie i z lekkością uniósł. Wyzwoliła się. Niezdecydowana, odwracała się z zamiarem ucieczki, ale wracała w tej samej sekundzie. Podbiegała tak, by mógł ją pochwycić, uskakiwała, kiedy był zbyt blisko. On obejmował jej nogi, a za chwilę ona leżała u jego stóp.

Kusiła tancerza, kokietowała. Ich niewinne uczucie przerodziło się w ekscytującą grę młodych kochanków. Tańczyli opętani pożądaniem, jakby ten pierwszy raz miał być ich ostatnim. Wtem reflektory pociemniały i scenę zalała czerwień. Ręce solistów, splątane i poszukujące, wyłaniały się z fali światła. Drgali jak serce zakochanej dziewczyny, która całuje po raz pierwszy.

Spadł deszcz oklasków, zagłuszając muzykę. Mrok skrył w objęciach loże. Z ciemności w głębi sceny wysypali się tancerze w błyszczących kostiumach. Jeden za drugim, jak perły z zerwanego naszyjnika. Krok, piruet, piruet, piruet. Jeden, drugi, trzeci…

Bogatymi ozdobami strojów pochłaniali skąpe światła ramp. Połyskiwali w ciemności niczym rozdzierające niebo pioruny. Blask kreacji, wilgotnych oczu i spoconych ciał wessał oniemiałych obserwatorów niczym wir. Przeniósł ich nudną egzystencję w sam środek cyklonu. Stali się nie tylko świadkami, ale i uczestnikami ekscytującego wydarzenia.

Zbliżał się finał.

Mimo to wszystkie oczy skierowane były tylko na nią. Alicja mknęła po scenie jak wiatr po pustyni. Już nic nie było w stanie jej zatrzymać. Taniec mieszkał w jej sercu, odkąd zaczęło bić, i jemu składała cześć każdym przedstawieniem. Z jej ruchów emanowały energia, talent i pasja. To wszystko, co czyni tancerza wyjątkowym. Oblizując wargi, czuła na języku smak potu, który wprawiał ją w stan rosnącej euforii. Chwilami przymykała oczy i dawała się kompletnie ponieść. Wtedy obnażała publiczności temperament skrywany poza sceną. Teraz i tylko w tym momencie czuła się spełniona i prawdziwa. Jedyna, niepowtarzalna, bezwstydna.

Wreszcie mogła być sobą.

Muzyka wypełniała każdy centymetr przestrzeni i choć wszechobecna, nie zdołała zagłuszyć bicia jej serca. Wiedziała, że musi rygorystycznie trzymać się choreografii, bo nie ma już władzy nad własnym ciałem. Emocje rządziły nią, dając upust najgłębszym artystycznym fantazjom. Stała się ich narzędziem, łącznikiem między jej intymnym światem a rzeczywistością. Widzowie w pierwszych rzędach wpatrywali się w nią z otwartymi ustami. Gięła ciało i upadała na kolana, zamiatając burzą włosów drobinki brokatu ze sceny. Prężyła się niczym struna muskana przez wprawne palce. Delikatnie przesuwała się na koniuszkach palców, a jej ręce falowały w powietrzu jak dwie wstęgi na wietrze. Światło jej jasnozłotych oczu dostrzegali nawet widzowie w ostatnich rzędach. I choć nie była ani najwyższa spośród tancerek, ani najszczuplejsza, jej wyrzeźbionego latami ćwiczeń, acz kobiecego ciała i niepokojącej urody nie sposób było ignorować. Odkąd pamiętała, ludzie się jej przyglądali, nawet gdy była mała. Lekarze podejrzewali anomalię w melaninie w tęczówce albo w genetyce, psycholodzy doszukiwali się problemów z głową. Dzieci w szkole zazdrościły odmienności, ale trzymały się od niej z daleka, uważały ją bowiem za dziwną. W liceum wszyscy zgodnie stwierdzili, że nosi kolorowe szkła kontaktowe, i nikt więcej nie zadawał pytań. Mogła odetchnąć.

Alicja zdarła błyszczącą połę z talii, jak gdyby ją parzyła, i kręcąc piruety, rzuciła w kierunku widowni. Muzyka zaczęła wzmagać się i przyspieszać jak koła rozpędzającego się pociągu. Oświetlenie w teatrze zbladło, ustępując miejsca reflektorom punktowym, które uwięziły solistów w samym centrum sceny. Mężczyzna odwrócił się od tancerki, zwinnie wykonał salto w przód, pokonując kilka metrów, po czym opadł na kolana ze zwieszoną głową.

Alicja z sercem w gardle czekała na jego sygnał. Wreszcie odwrócił się w jej kierunku z wyciągniętymi rękami. Na ten znak wspięła się na palce, jak gdyby biorąc głęboki wdech przed skokiem z trampoliny, i rzuciła się biegiem w jego stronę. Poczuła silne i twarde palce wbijające się w jej biodra i przez ułamki sekund, prężąc ciało nad jego głową, miała wrażenie, jakby czas się zatrzymał.

Fundamenty drżały, gdy wśród iskier fajerwerków Alicja opadała w ramiona partnera, aby finałową figurą porwać widownię z krzeseł.

Owacjom nie było końca.

Głuchy i tępy odgłos, podobny do trzasku gałęzi, rozniósł się po scenie. Muzyka ucichła nagle, tak jak wszystko inne, i jedyną rzeczą, którą mogła dostrzec, była biała plama wibrująca nad jej twarzą. Wypełniała głowę i pęczniejący do granic żołądek. Czuła, że zaraz pęknie niczym mydlana bańka nad wanną z gorącą wodą. Natarczywa mdłość targnęła jej ciałem. Fala wzburzonego soku żołądkowego wdarła się do jej ust i wytrysnęła.

— Biegnij! Biegnij! Skacz! Alicja!… — Jedne drzwi, drugie, trzecie! Gdzie to było?!

Sól z kropel potu utworzyła ranki na powierzchni zaschniętych warg. Zdrętwiały od kwasu język uwierał niczym wiór. Słyszała wołania gdzieś z oddali, ale fala była tak potężna, że zmiotła ją z powierzchni. Poczuła zimno, tak ekstremalne, że aż parzące. Ogarnęło ją.

Stojąc nad przepaścią, wreszcie otworzyła oczy.

Nie!!!

Żyrandol był przesadnie żółty i jakby nadąsany, taki jak w mieszkaniu, które wynajmowała od dwóch lat. Wpatrywała się w niego z niepokojem, oczekując, że spadnie albo wybuchnie. Nie była pewna, gdzie jest ani co się stało. Szumiało jej w głowie, a w ustach czuła metaliczny posmak nie do końca zaschniętej krwi. Rozejrzała się po pokoju, monochromatycznym pomieszczeniu, gdzie szafa i krzesło, jedyni protagoniści, niemo przyglądali się jej przebudzeniu. Na szafeczce obok łóżka budzik odliczał ostatnie sekundy do godziny trzynastej. Powoli rozluźniła dłonie ściskające wilgotne prześcieradło. Próbowała zebrać myśli i przypomnieć sobie, jak się tu znalazła. Przez otwarte okno dolatywał zapach właśnie serwowanego obiadu. Swojski aromat gotowanych ziemniaków i woń zbyt mocno przyprawionej pieczeni mieszały się z powietrzem letniego popołudnia. Alicja dostała lekkich mdłości i jej czoło zrosił pot. Nagle oprzytomniała.

Nogi!

Próbowała unieść się i chwycić za uda. Oklepując je gorączkowo, upewniała się, że istnieją. Atak dłoni rozbudził ból w prawym kolanie i świdrowanie zaczęło narastać.

Twarz dziewczyny wykrzywił grymas. Jednym pociągnięciem zerwała prześcieradło z nóg. Tkanina z impetem spadła na podłogę. Oczy i usta Alicji przybrały formę koła i na chwilę dziewczyna przestała oddychać. Lewa noga przypominała bakłażan. Wylew był ogromny i pełen odcieni. Prawej nogi w ogóle nie było widać. Od kostki aż po miednicę pokrywał ją gips, zakończony metalową szyną. Alicja nigdy nie widziała tak długiego gipsu, choć lata spędzone wśród nieobliczalnych street dancerów pokazały jej, że nagminnie ktoś sobie coś łamał. Kontuzje były nieodłącznym elementem jej codzienności, ryzyka zawodowego, które podejmował każdy tancerz. Przecież przywykła. Tak sobie powtarzała, wpatrując się bez mrugnięcia w metalowe elementy wystające spod gipsu.

To nic takiego. Zdarza się — szeptała do siebie, ale to nie bólu się bała najbardziej. Nieoczekiwanie drzwi cichutko zaskrzypiały i w szczelinie ujrzała głowę matki. Na widok wybudzonej Alicji twarz kobiety rozjaśnił radosny, acz niepewny uśmiech.

— Nie śpisz już, córciu? — Kobieta wsunęła się do pokoju jak ktoś, kto czuje, że przeszkadza, i usiadała na skraju łóżka. — Nie chciałam cię budzić, dostałaś tyle leków… — Umilkła.

— Mamo, co się stało? — Alicja przymrużyła oczy, gdyż resztki narkozy jeszcze szalały w jej ciele, a każdy ruch pogarszał sytuację.

— Nie denerwuj się, dziecko. Dostałaś narkozę… Teraz odpoczywaj i zdrowiej, to jest najważniejsze. — Twarz kobiety wydała się starsza o kilka lat.

— Narkoza? To przecież tylko gips. — Zniecierpliwiła się.

— Ala, wszystko będzie dobrze. — Kobieta położyła rękę na dłoni córki.

Alicja spojrzała podejrzliwie na matkę.

— Rozmawiałaś z lekarzem?

— Oj, córciu — chlipnęła. — Widzisz, nie trzeba było rezygnować ze studiów. Teraz miałabyś dyplom i stałą pracę… — rozżaliła się.

— Mamo, proszę cię, nie zaczynaj! Nie teraz! Co powiedział lekarz?.

Od lat słyszała te same wyrzuty. Najpierw poddawała się i szła drogą wskazywaną jej przez tych, którzy zawsze wiedzieli lepiej, co jest dla niej dobre, tylko dlatego że się o nią martwili i ją kochali. Później zrozumiała, że dorosłość to także próby bycia sobą, decydowanie o własnym losie, branie odpowiedzialności za wybory i ryzyko, jakie trzeba podejmować, aby do czegoś dojść. Coraz częściej miała wrażenie, że nikt nie podziela jej teorii dojrzałości. Od śmierci babci wszystko nabrało ciężaru. Straciła przyjaciół, zerwała z narzeczonym, ale najgorsze, co zdaniem matki mogła zrobić — porzuciła uniwersytet. Alicja widziała to wszystko zupełnie inaczej. W rezultacie opuściły ją osoby, którym było najwyraźniej obojętne to, co czuła. Zerwała relację z człowiekiem, którego jedynym pragnieniem było, aby ona się zmieniła.

— Mniej bym się wtedy o ciebie i o twoją przyszłość martwiła. Zresztą co to za przyszłość ten taniec — lamentowała kobieta.

— Mamo, nie chcę teraz tego wysłuchiwać. Powiesz mi wreszcie, co z tą nogą, czy sama mam iść do lekarza? — Wzięła głęboki oddech i przymknęła oczy.

Kolano świdrowało w najlepsze.

— Nie możesz. — Kobieta spuściła głowę.

— Jak to nie mogę? — Alicja przewróciła oczami. — Jak chcesz, mamo, pójdę jutro. — Opadła zrezygnowana na dwie wysoko ułożone poduszki.

— Jutro też nie będziesz mogła, kochanie… — ściszyła głos matka. — Musisz teraz leżeć.

Alicja podniosła głowę i wbiła wzrok w kobietę.

— Jak zwykle przesadzasz — westchnęła. — Z gipsem można się poruszać, mamo, to nie średniowiecze.

— Przez trzy tygodnie…

— Jak to trzy tygodnie?! — przerwała jej, energicznie unosząc się na rękach. — Nie mogę wstawać przez trzy tygodnie? To absurdalne! Jeśli nie powiesz mi natychmiast prawdy, to poczekam do jutra, lekarz sam przyjdzie, a jak nie przyjdzie, to, jak taniec kocham, wstanę i sama do niego pójdę! Choćby na czworakach! — Poczerwieniała i zaciskając usta, złapała za pulsującą nogę.

Do pokoju weszła pielęgniarka. Jej biały kitel pachniał spirytusem i nikotyną. Nie zwracając uwagi na Alicję, pstryknęła palcami w plastikowy woreczek kroplówki i wsunęła dłonie w kieszenie.

— Zapraszam do pana ordynatora — zwróciła się do matki Alicji.

— Przepraszam bardzo, ale może i ja się czegoś dowiem! — zaprotestowała dziewczyna, lecz nie zdążyła dokończyć. Wymiociny wypełniły jej usta, po czym przyozdobiły gips i prześcieradło żółtopomarańczowymi kleksami. Obie kobiety podskoczyły do łóżka: matka, aby podtrzymać Alicję, która wyczerpana osunęła się na łóżko, a pielęgniarka, aby podkręcić kroplówkę.

— Później zmienię pościel i podam jej coś na uspokojenie. Proszę się nie martwić — zapewniła. — Zapraszam ze mną, pan ordynator czeka.

Gdy Alicja oprzytomniała, w pokoju nie było nikogo. Czuła się nieco lepiej, a mdłości zelżały. Spojrzała na budzik. Dochodziła czternasta. Czas wydawał się wlec niczym ślimak pod górkę. Zapragnęła niezwłocznie wybudzić się z tego koszmaru. Nie wyobrażała sobie leżenia, a co dopiero leżenia nieustannie przez trzy tygodnie. Co z teatrem? Straci rolę. Wyjdzie z formy. Wyrzucą ją. W najlepszym razie zwariuje! Musi coś zrobić. Cokolwiek. Przecież nie może leżeć jak kłoda! W przypływie adrenaliny wyciągnęła igłę z przegubu i owinęła go chusteczką. Czerwona kropka rozprzestrzeniała się w zaskakującym tempie. Spojrzała na gipsową statuę, niewzruszenie wyciągniętą tuż przed nią. Nabrała powietrza w płuca i przysunęła się do lewej krawędzi materaca. Powoli postawiła nogę na podłodze. Zimno posadzki sprawiło jej ulgę. Kończyna była całkiem pozbawiona siły. Obiema rękami chwyciła gipsową zbroję i zsuwając się z prześcieradła, ulokowała ją pionowo na metalowym kikucie. Spływająca do odrętwiałych kończyn krew oraz brak anestetyku spowodowały kompletną rewolucję w jej ciele. Szum w uszach, zawroty głowy, powracające mdłości i co najgorsze, piekący do granic wytrzymałości ból w nodze. Zagryzła pełne strupków wargi i wstała. Zmiana ciśnienia prawie zwaliła ją na podłogę. W ostatniej chwili oparła się o ścianę i przymknęła oczy.

— To nic, dam radę — szepnęła.

Ostatnie lata pracy w teatrach i występy zagraniczne były okresem wycieńczającej, ale bardzo owocnej pracy. Nawet bez snu, jedzenia i z bólem wszystkiego potrafiła brnąć przez kolejne wielogodzinne próby, przedstawienia i długie podróże pomiędzy nimi. Liczyła się butelka wody, sproszkowany żeń-szeń, który kiedyś suszyła i ucierała babcia, oraz saszetki z miodem lipowym, zawsze znajdujące się w zasięgu jej ręki. Wyciskała go bezpośrednio na język i popijała. Energia powracała niemal natychmiast. Wiedziała, że jej siła napędowa drzemie w emocjach, które często skrywała, właściwie odkąd zginął Szymon. Jedynie muzyka, światła reflektorów i scena potrafiły je z niej ponownie wydobyć, a taniec ukazać prawdę. W takich chwilach jak ta zmęczenie i ból traciły swoją istotę, stając się mało znaczącym, nienazwanym odczuciem. Odczuciem, które znała. Ciało tancerza jest jak zbroja. Odporne na zadrapania, stłuczenia, ciosy, wygięcia, pchnięcia i przegięcia. Niestraszne mu są drzazgi z drewnianej podłogi, po której sobą pomiata. Niestraszna jest mu zimna, twarda, marmurowa posadzka, na którą pada jego prawie nagie ciało, ani chropowate, betonowe nawierzchnie, rwące kostium i skórę. Ciało tancerki nie boi się wbijanych paznokci, torturujących kostiumów i ekstremalnych temperatur. Ciało jest narzędziem pracy. Musi być sprawne, elastyczne i wytrzymałe. Ale nie tylko. Musi się również prezentować. A im piękniejsze, tym większe szanse na pracę ma tancerz. Nauczyła się akceptować fakt, iż podczas castingów najpierw oceniane jest narzędzie pracy, a dopiero potem praca. Przynajmniej tam, gdzie dostawała role. Bycie tancerzem to praca fizyczna. Wyczerpuje, eksploatuje ciało. Mikrourazy mięśni, nawarstwiające się latami. Wytarte chrzęści, pęknięcia w łąkotkach, zwyrodnienia kręgosłupa, wypadające rotule ze stawów. Zwichnięcia, skręcenia, złamania… Rok po roku, systematycznie i skutecznie, tancerz zbliża się do końca kariery. Kto pracuje ponad miarę i za małe pieniądze, zbyt ciężko lub jest mniej wytrzymały, w wieku trzydziestu lat przechodzi na emeryturę. Nawet jeśli nie chce, często metryka nie pozostawia mu innego wyboru, musi poszukać sobie innego zajęcia. Tymczasem zbroja tancerza jest twarda i błyszcząca. Jej blask w światłach reflektorów oślepia widownię, mami. I tancerz walczy w swej zbroi piękny, dumny, bo wie, że nie zostało mu wiele czasu.

Ona wiedziała. Łza zawisła na jej rzęsie. Przetarła ją zakrwawionym przegubem i powoli wychyliła głowę za drzwi. Rozejrzała się po korytarzu. Na jego końcu dostrzegła grupkę osób. Bez namysłu ruszyła w ich stronę, podskakując na lewej nodze.

— Przepraszam… — Oddychała szybko i ciężko, próbując nie zwracać uwagi na uporczywy ból. — Szukam ordynatora.

Paniusie koło sześćdziesiątki, w bawełnianych sukienkach do pół łydki, z torebkami zawieszonymi na przedramionach, zmierzyły ją od stóp do głów z nieukrywanym zmieszaniem. Ich wzrok spoczął na fioletowej nodze, gipsie i skąpych szortach, skromnie osłaniających pośladki. Widząc ich zgorszenie, zorientowała się, że ma na sobie jedynie szorty i koszulkę. Zestaw pooperacyjny.

— Nie czuję się najlepiej — sapała, próbując wytłumaczyć swój wygląd. — Muszę iść niezwłocznie do ordynatora. — Skierowała proszące spojrzenie na wychudzonego staruszka o smutnych oczach. Mężczyzna bez zbędnych pytań wskazał kościstym palcem koniec korytarza.

— Czwarty pokój na lewo.

Rysując gipsem podłogę, czuła, jak siły ją opuszczają. Będąc tuż przy trzecim gabinecie, usłyszała kroki na schodach. Przylgnęła do ściany. Dwie pielęgniarki głośno rozprawiające między sobą zatrzymały się przy windzie. Za zasuwającymi się drzwiami cichły śmiechy. Bez zastanowienia otworzyła pierwsze napotkane drzwi i ukryła się tuż za nimi. Pomieszczenie było duże, pełne pudeł i odoru leków. Coś w rodzaju magazynu szpitalnego. Jedyne światło dochodziło z głębi. Szurając gipsem, skierowała się ku niemu, aż wyrosły przed nią podwójne ciężkie drzwi z kwadratowym okienkiem pośrodku, które przywodziły na myśl więzienną celę.

Poczuła się nieswojo.

Wyciągnęła rękę, aby je pchnąć, gdy nagle usłyszała głosy dochodzące ze środka. Jeden z nich wydał się jej znajomy. Mama?

Przycisnęła ucho do zimnej powierzchni, zza której dobiegały zniekształcone dźwięki. Przybliżyła więc głowę do matowego szkła w górnej części wejścia i przytulając się do ściany, wreszcie mogła rozróżnić słowa.

— Panie doktorze, jest pan pewien? — Rozpoznała głos matki.

— Przykro mi. — Głos mężczyzny był spokojny, ale stanowczy.

— To co ja jej teraz powiem? — Słowa kobiety załamały się i nastała cisza.

Alicja poczuła pętlę na gardle.

— Prawdę — oznajmił mężczyzna. — Że już nigdy nie będzie tańczyć.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki