Zatrzymać gwiazdy - Katie Khan - ebook + książka

Zatrzymać gwiazdy ebook

Katie Khan

3,5

Opis

Zagubieni w bezkresie kosmicznej przestrzeni, mając powietrza tylko na półtorej godziny, para zakochanych wspomina historię swej miłości na Ziemi

Carys i Maxowi zostało tylko półtorej godziny powietrza. Spadają przez pustą przestrzeń kosmosu, nie mając nic prócz siebie wzajem. Szukając więc w sobie oparcia, wspominają świat, który za sobą zostawili. Świat, którego reguł nigdy tak naprawdę nie potrafili uznać, który nigdy nie był ich domem, do którego jednak za wszelką cenę chcą wrócić, ponieważ jest jedyną szansą na uratowanie ich miłości…

W następstwie wojennego kataklizmu, który spustoszył Stany Zjednoczone i Bliski Wschód, w Europie zapanował utopijny ustrój społeczny oparty na tzw. Rotacji, która przewiduje, że co trzy lata obowiązkowo wszyscy obywatele zmieniają miejsce zamieszkania, przenosząc się do innych wielokulturowych społeczności, gdzie żyją życiem skupionym wyłącznie wokół własnych, indywidualnych celów. W tym raju Max spotyka Carys i natychmiast budzi się w nim uczucie. Szybko zdaje sobie sprawę, że oto jest dziewczyna, z którą chciałby stworzyć poważny związek, na który jednak nie pozwalają prawa nowego świata…

„Dramatyczna, frapująca intelektualnie love story spod pióra odważnej debiutantki. Być może to nazbyt banalne, ale jak nigdzie pasuje tu określenie «nieziemska»”.

Matt Haig, autor bestsellerów Ludzie. Powieść dla Ziemian i Chłopiec zwany Gwiazdką

Zatrzymać gwiazdy, to wciągające od pierwszej strony rzadkie połączenie sensacyjnej akcji, emocjonalnej głębi i inteligentnych pomysłów. Najbardziej niezwykła love story jaką czytałem od lat”.

Rowan Coleman, autorka bestsellera Słowa pamięci

„Poruszająca, nadzwyczaj oryginalna i pięknie skonstruowana historia o meandrach pierwszej miłości, która na długo zostanie w pamięci. Wielkie wydarzenie literackie!”.

„Image”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Katie Khan Zatrzymać gwiazdy Tytuł oryginału Hold Back The Stars ISBN  Copyright © Katie Wood 2017All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S‑ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2017 Redaktor Bogusław Jusiak Skład, łamanie Witold Kowalczyk Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Jeden

– To koniec. – Kolejny obrót i mogą sobie wreszcie spojrzeć w oczy, przynajmniej przez moment. Klatka piersiowa Carys porusza się ciężko, odgłosy panicznego dyszenia wypełniają szklaną kulę jej hełmu. – Kurwa – jęczy. – Zginę tutaj. – Wyciąga rękę do Maxa, ale na próżno: ruch wynosi go poza jej zasięg.

– Nie zginiemy.

– Zginiemy.

– Nie mów tak – prosi Max.

– Oboje tu umrzemy. – Słowa wychodzą z jej ust urywanym rytmem płytkiego oddechu. – O Boże…

Spadają w przestrzeni kosmosu, obracając się bezładnie i równocześnie oddalając od statku – dwa pointylistyczne punkty na nieskończonym czarnym płótnie.

– Wszystko będzie dobrze. – Max rozgląda się dookoła, ale w pobliżu nie ma nic. Tylko bezdenny czarny wszechświat po lewej stronie, a po prawej Ziemia zawieszona w efektownym technikolorze. Wyciąga rękę, żeby złapać Carys za stopę. Ale ponieważ wciąż się obraca, czubki palców tylko muskają but jej skafandra i ostatecznie oboje znów oddalają się od siebie.

– Jakim cudem jesteś tak spokojny? – pyta Carys. – O cholera…

– Przestań. Dawaj, spróbujmy się złapać.

Jej stopa na moment zawisa przed jego oczami, w tej samej chwili jego twarz przelotnie balansuje na wysokości jej kolan.

– Co robić?

Max podkula kolana i mimo paniki dławiącej myśli próbuje wykombinować, jak zrobić coś, co zmieni oś, wokół której się obraca. Środek ciężkości? A może jednak oś obrotu? Nie ma pojęcia.

– Nie wiem – mówi. – Lepiej, żebyś się uspokoiła, wtedy będziemy mogli się wspólnie zastanowić.

– O Boże. – Carys zaczyna gorączkowo wymachiwać rękami i nogami w próżnej nadziei, że tym sposobem jakoś przestanie się oddalać od statku. Nic z tego. – Co my teraz, kurwa, zrobimy?

Ponieważ przyjęła na siebie większą część impetu uderzenia, jej ciało ma nieco większy pęd i oddala się szybciej.

– Oddalamy się od siebie, Cari. Wkrótce znajdziemy się zbyt daleko, żeby cokolwiek z tym zrobić.

– Jesteśmy na różnych trajektoriach.

– Tak. – Max przez chwilę się zastanawia. – Musimy do siebie wrócić – mówi na koniec. – Jak najszybciej.

– Okej.

– Na trzy wyrzuć ramiona w moją stronę, jakbyś skakała do basenu. – Pokazuje jej, jak ma to zrobić. – I równocześnie spróbuj wykonać coś w rodzaju skłonu. Ja wyprostuję nogi w twoją stronę, a ty spróbujesz mnie złapać. W porządku?

– Na trzy.

Ich radio ożywa serią trzasków.

– Raz.

– Dwa…

– Zaczekaj! – Carys unosi rękę. – Czy nie moglibyśmy jakoś uzyskać wektora pędu, który skieruje nas na trajektorię powrotną ku „Laertesowi”?

Matowoczarny kadłub „Laertesa”, na którym nie pali się ani jedno światło, majaczy ponad nimi niczym okręt oceaniczny mijający pośród nocy parę rozbitków.

– Niby jak?

– Gdyby jedno z nas uderzyło w drugie odpowiednio mocno – tłumaczy Carys – może udałoby mu się popchnąć tamto z powrotem?

Max zastanawia się przez chwilę. Może.

„Może?”

– Nie. Najpierw się złapmy, a potem będziemy się zastanawiać nad powrotem. Złapmy się, zanim będzie za późno… Nie chcę cię stracić. Gotowa?

– Gotowa.

– Dawaj.

Carys gwałtownie wygina ciało w przód, Max odchyla się do tyłu. Ona sięga rękoma, on wyrzuca nogi w jej stronę; na sekundę zastygają w miejscu niczym dwa odwrócone przecinki, póki trajektorie względnych obrotów nie ustawią ich ciał równolegle do siebie, na tym samym poziomie. Wtedy ona łapie go za stopy i kurczowo przyciąga je do siebie.

– Mam cię – mówi.

Spadają teraz odwróceni względem siebie do góry nogami. Po chwili zaczynają się powoli obracać, aż w końcu zajmują pozycję twarzą w twarz.

– Cześć. – Carys zakłada mu ręce na szyję, a Max wyciąga linkę asekuracyjną z kieszeni na udzie i ostrożnie przywiązuje ją do siebie.

Max oddycha głęboko.

– Musimy coś wymyślić. – Zerka za siebie w stronę „Laertesa”, który wisi w kosmicznym cieniu, podczas gdy oni z każdą chwilą oddalają się coraz bardziej. – Trzeba sprowadzić jakąś pomoc.

Carys tymczasem zajęła pozycję za jego plecami i szpera teraz w plecaku jego srebrnego skafandra.

– Jaką pomoc? Nie widzieliśmy żywego ducha od…

– Przecież wiem.

– Mamy światło – zaczyna wymieniać – linę, wodę… Dlaczego nie wzięliśmy ze sobą paliwa? Para idiotów.

– Trzeba było…

– Nic by się nie stało, gdybyśmy zabrali się za to chwilę później. Chciałam się cofnąć po azot, ale mi nie pozwoliłeś…

– Alarm wył. Co niby twoim zdaniem miałem zrobić? Patrzeć, jak ci się kurczy głowa, a potem się dusisz i umierasz?

Ona tymczasem przemieszcza się znowu, póki kule ich hełmów z powrotem się nie stykają, i patrzy na niego z wyrzutem.

– Wiesz przecież, że nic takiego nie mogło się zdarzyć. EPSA twierdzi, że kurczenie się głowy w próżni to dwudziestopierwszowieczny mit, wzięty prosto z drugorzędnych filmów.

– EPSA twierdziła wiele rzeczy. Twierdziła na przykład, że będziemy całkowicie bezpieczni i że nic nie może się stać. – Max stuka palcem w niebieską plakietkę European Palatinate Space Agency na ramieniu skafandra. – Poza tym przypominam ci, że kazano nam podpisać rezygnację z wszelkich ewentualnych roszczeń związanych ze skalkulowanym ryzykiem.

– Nie potrafię uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. – Carys rozgląda się dookoła. – Może skontaktować się z Osrikiem?

– Tak. Oczywiście. No przecież! – Max ściska ją z całej siły.

Carys naciąga fleksa na kostki palców i zaczyna pisać – pasek karbowanej siatki wychwytuje jej odruchy mięśniowe i ruchy palców na niewidzialnej klawiaturze.

Osric, odezwij się.

Czeka.

Jesteś tam, Osric?

Jestem, Carys.

W słuchawkach odzywa się brzdęk, a po lewej stronie przezroczystej kuli hełmu rozbłyskują niebieskie litery.

– Dzięki Bogu. Max, mam kontakt z Osrikiem.

Możesz wezwać pomoc?

Oczywiście, Carys. Z kim mam się połączyć?

Z bazą? Z EPS-ą? Z kimkolwiek.

– Zapytaj go, czy gdzieś tu nie leci jakiś statek – mówi Max. – Tak na wszelki wypadek.

Osric, czy w pobliżu znajduje się jakiś statek, który mógłby nas uratować?

Nie, Carys. Przykro mi.

Jesteś pewien?

Tak, Carys. Przykro mi.

Możesz nawiązać kontakt z Ziemią?

Nie, Carys. Przykro mi.

Z jej gardła wydobywa się okrzyk zawodu, który rezonuje zniekształconym echem wewnątrz hełmu i w łączu audio.

Dlaczego nie?

Podczas wypadku uszkodzeniu uległa moja antena odbiorcza. Wedle posiadanych przeze mnie danych Max właśnie ją naprawiał, gdy straciliśmy tlen, Carys.

Kurwa.

Pardon, Carys?

Przepraszam, Osric. Literówka.

Nie ma sprawy, Carys.

Mamy tu poważny problem. Mógłbyś nam pomóc?

Jak miałbym wam pomóc, Carys?

Carys wzdycha ciężko.

– Max, próbuję się porozumieć z tą maszyną, ale tylko kręcę się w kółko.

Gładzi ją po rękawie skafandra.

– Nie miałem czasu podłączyć swojego fleksa, Cari, więc ci nie pomogę. Spróbuj z niego wyciągnąć, ile się da. Na pewno nic tu nie lata?

Carys kręci głową.

Osric – fleksuje – mógłbyś podlecieć do nas „Laertesem”?

Odmowa, Carys. Systemy nawigacyjne nie reagują.

Możesz go uruchomić?

Odmowa. Systemy nawigacyjne nie reagują.

Obrócić chociaż?

Odmowa. Systemy nawigacyjne nie reagują, w tym system naprowadzania konieczny do obrócenia „Laertesa”.

Gdyby była w stanie, zaczęłaby rwać sobie włosy z głowy, ale jej dłonie więżą rękawice, a płowy warkocz zamknięty jest w szklanej kuli hełmu. I tylko drobna stokrotka zatknięta za ucho przesunęła się nieznacznie.

Możesz pomóc nam wyliczyć, jak wrócić na statek?

Carys? Jeżeli pozwolisz, chciałbym zwrócić twoją uwagę na pewną krytyczną kwestię…

Oblicz, jak mamy wrócić na statek, Osric.

Z Analizy Sytuacyjnej wynika, że z trajektorii, na której się znajdujecie, nie da się wrócić na „Laertesa” bez użycia manewrowych silników azotowych, Carys. Dysponujesz silnikami azotowymi, Carys?

Możesz przestać wstawiać moje imię na końcu każdego zdania?

Oczywiście.

Dziękuję. Nie, nie mamy materiału pędnego. Jest jakiś inny sposób?

Zaczekaj, aż Analiza Sytuacyjna zakończy obliczenia.

Szybciej.

– Osric twierdzi, że bez silników nie jesteśmy w stanie wrócić na statek.

Max się krzywi.

– Na pewno?

Carys? Jest jeszcze jedna krytyczna kwestia…

Zaczekaj.

– Co jeszcze możemy zrobić? Osric mówi, że nie ma kontaktu z systemami nawigacyjnymi. Może zapytam go…

Carys?

Co, Osric?

Analiza Sytuacyjna wykazuje, że wasze zbiorniki z powietrzem nie są całkowicie pełne.

Przez dłuższy czas byliśmy poza „Laertesem”.

Suma objętości pozostałego i zużytego powietrza nie daje wartości oczekiwanej.

O co ci chodzi? Mów po europejsku, Osric. Proszę.

Wasze zbiorniki z powietrzem nie były napełnione do końca.

Co?

Ponadto Analiza Sytuacyjna wykazuje, że są nieszczelne.

– Co? – Zaskoczona, zapomniała, że Osric nie może jej słyszeć, więc szybko napisała: Co?

Zbiorniki z tlenem w obu waszych skafandrach są uszkodzone, Carys.

Ile powietrza nam zostało?

– Cari? – wtrąca Max.

Obliczenia w toku…

Pospiesz się, Osric.

Obawiam się, że każdemu z was zostało powietrza tylko na półtorej godziny, Carys.

Dwa

Dziewięćdziesiąt minut

– Cari, co się stało? – Max ściska ją za ramiona, ale Carys ten gest nie przynosi ukojenia. – Co powiedział Osric?

Przepraszam za „Carys” na końcu zdania, Carys.

– Dziewięćdziesiąt minut – mówi z urywanym oddechem. – Zostało nam powietrza tylko na półtorej godziny.

Max szarpie się do tyłu jakby od ciosu niewidzialnej ręki.

– To niemożliwe. Niemożliwe – mówi oszołomiony. – Powinno wystarczyć jeszcze na jakieś pięć godzin. Przecież…

– Umrzemy tu, Max. I to wkrótce. – Carys zmaga się ze łzami napływającymi do oczu, podczas gdy on daremnie szuka odpowiednich słów.

– Musimy natychmiast dostać się na statek – oświadcza wreszcie. – A przede wszystkim nie ulegaj panice, bo wtedy szybciej skończy ci się powietrze.

– Powietrze i tak cały czas tracimy.

Max jest wstrząśnięty.

– Jak to „tracimy”?

– Tracimy. Osric mówi, że mamy nieszczelne zbiorniki.

– W obu skafandrach? – pyta.

– W obu.

– Kurwa. – Tym razem to Max nie potrafi zdławić odruchowego przekleństwa. – Trzeba je zaraz uszczelnić. – Spogląda jej w oczy, chcąc ocenić, jak bardzo jest przerażona. – Dasz radę wstrzymać oddech, żebym mógł ci załatać przeciek?

– Tak, nie ma sprawy – mówi Carys, czując, jak serce trzepocze jej w piersi. – Ale najpierw zajmę się twoim. – Rozluźnia łączącą ich linkę i po chwili z baletowym niemal wdziękiem oddalają się od siebie. – Rozłóż ręce i nogi, jakbyś miał zrobić orła na śniegu – prosi, a potem chwyta go jedną ręką za nadgarstek, drugą za kostkę. Pod palcami czuje miękką pojedynczą warstwę materiału, która z jednej strony swobodnie przylega do skóry, z drugiej jednak, pod wewnętrznym ciśnieniem, tworzy skuteczny pancerz chroniący przed kontaktem z pustką kosmosu: coś niby skrzyżowanie kostiumu nurka ze średniowieczną kolczugą, tyle że w niczym nieograniczające swobody ruchów zamkniętego wewnątrz człowieka. – Nie wyrywaj się.

Max rozpościera szeroko ręce i nogi i zawisa nieruchomo przed nią. Carys zgina się tak, że tuż przed oczyma ma powierzchnię jego skafandra, przez cały czas nie puszczając jego ręki. Nie jest to takie łatwe, jak może byłoby, gdyby pozostawali w spoczynku, a przecież wciąż spadają ruchem jednostajnym poprzez ciemność bezbożnych pozaziemskich przestworzy.

Wiedząc, że cenna jest każda chwila, Carys przebiega dłońmi i oczyma metaliczną powierzchnię srebrnego plecaka. Każdy jego segment znaczą głębokie żłobienia, jedynym kolorem błyskają niebieskie indykatory z boku. Pospiesznie przeprowadza inspekcję, póki nie trafia wreszcie na to, czego wypatrują jej oczy: na samym dole, maleńka chmurka uciekających cząsteczek powietrza, prawie niemożliwa do dostrzeżenia gołym okiem, gdyby nie wiadomo było, czego szukać, i gdyby nie jej względny bezruch, będący skutkiem uwolnienia spod władzy grawitacji.

– Mam. – Z kieszeni na kolanie wyciąga taśmę, stanowiącą część podręcznego zestawu uszczelniającego, i pieczołowicie nakleja na zbiornik, po chwili wygładzając dodatkowo, żeby cząsteczki powietrza nie mogły wyciekać bokiem.

– Już? – pyta Max.

Osric – fleksuje Carys – czy przeciek został załatany?

Na szkle jej hełmu pojawiają się niebieskie litery, którym towarzyszy tym razem uspokajający brzęk.

Potwierdzam, Carys.

– Już. – Kiwa Maxowi głową, wypuszczając wstrzymywany oddech.

– Teraz trzeba zająć się tobą.

Carys wyraźnie się waha.

– To nie miało tak wyglądać… w ogóle nie powinno nas tu być.

– Daj spokój, Cari.

– Zostało nam powietrza tylko na półtorej godziny. – Długo wstrzymywany szloch w końcu wyrywa się z jej gardła, a w nim toną jego pocieszające słowa i rozpływa się atmosfera spokoju, jaką Max próbuje zaprowadzić, gdyż tak właśnie zachowuje się pod presją. Gdyż na tym właśnie polega jego styl: unikać konfrontacji, stresu, nawały jej uczuć. Za chwilę spróbuje zażartować.

– Cóż, nie wiem jak ty – mówi – ale mam zamiar wrzucić na MindShare druzgoczącą recenzję z podróży kosmicznych.

– Zamknij się, Max – odwarkuje Carys, choć przecież zgodnie z tym, czego należało oczekiwać, jego słowa wpływają na nią kojąco. – To nie czas na popisy twojego zasranego poczucia humoru.

– Jasne.

Na żarty zawsze zbierało mu się w najgorszych momentach: w trakcie szkolenia astronautycznego, na pogrzebach, podczas ich pierwszego spotkania.

– Co teraz zrobimy?

– Uspokoimy się, przegrupujemy, a potem uratuję ci życie. – Max się uśmiecha. – Jak zawsze.

*

Poznali się w trzecim miesiącu Rotacji, gdy Carys jako rezydent nowego europejskiego miasta uczyła się języków obcych w laboratorium językowym.

– Mój kolega przeprowadził się tu z Palatynatu 11 – powiedziała Carys do instruktora – dlatego chciałabym się nauczyć współczesnej greki, jeśli to możliwe.

Laboratorium językowe Palatynatu było wystylizowane na sieciową kawiarnię w stylu retro: kanapy obite sztuczną skórą, standardowe oświetlenie punktowe i wszechogarniający zapach palonej wokół kiepskiej arabiki. Optymistyczny plakat mobilizacyjny za kontuarem głosił: „Znajomość pięciu języków pozwoli ci się porozumieć z 78 procentami ludzkości”.

Instruktor odpowiedział piskiem oraz zielonym światłem, a na terminalu, przy którym siedziała Carys, skwapliwie zaczęły rozbłyskiwać kolejne poradniki i kursy.

– Dzięki. – Naciągnęła fleksa na dłonie i przystąpiła do niewdzięcznych ćwiczeń polegających na przepisywaniu greckiego alfabetu. W połowie trzeciego powtórzenia przypomniała sobie o kolacji. Po otaczających ją trzech ścianach toczyła się powódź informacji w czasie rzeczywistym: Ścienne Potoki wyświetlały jednostajny, automatycznie przewijany strumień informacji, prognoz pogody i newsów. Carys szybko przefleksowała krótkie zapytanie na lokalnym kanale MindShare. Ktoś wie, gdzie w Palatynacie 6 można kupićgęsi smalec? Słowa pojawiły się na ścianie w perfekcyjnym hiszpańskim i rozbłyskiwały na niej przez kilka sekund, nim porwał je strumień komentarzy, pytań i luźnych skojarzeń w mnogich językach, w których prowadzono właśnie rozmowy na obszarze tego Palatynatu. Sama tymczasem dotarła do omegi i wróciła na początek.

Brzęk. Carys uniosła wzrok: ktoś jej odpowiedział!

Po co cigęsi smalec w tym akurat dniutej akurat epoki? Odpowiedź została udzielona w perfekcyjnym francuskim.

W nieco buntowniczym odruchu odfleksowała po katalońsku: Do gotowania.

Brzęk. Rumuński. Po co komu gotować w tym akurat dniu tej akurat epoki?

Smażone ziemniaki. Portugalski.

Pytałem, po cogotować. Niemiecki.

Radząc sobie z niemieckim nieco słabiej, Carys przeszła na włoski, czując, jak cień uśmiechu wygina kąciki jej ust. Nowi sąsiedzi. Chciałabym im podać chrupiące smażone ziemniaki. Jakiś pomysł?

Znowu włoski. W związku z sąsiadami? Nie. Przykro mi.

W grze polegającej na językowych przepychankach zmuszenie kogoś do wypowiedzi w wykorzystanym już języku równało się niewielkiemu triumfowi, więc tym razem uśmiechnęła się szeroko. Niewykluczone, że jesteś moim sąsiadem. I może wkrótce zaserwuję ci ziemniaki tak gumiaste, że nieodróżnialne od piłeczki kauczukowej. Czy wtedy nie pożałujesz, że nie pomogłeś mi zdobyć gęsiego smalcu?

Brzęk. Nie ufam obcym ludziom na tyle, żeby jeść, co mi ugotują.

A niby kto, jak nie obcy ludzie gotują dla ciebie w restauracjach Rotacji? – odfleksowała.

Błędne założenie. Sam jestem kucharzem.

Carys zamyśliła się na moment. Pracujesz w RR?

No.

Ekstra. W takim razie na pewno możesz mi udzielić profesjonalnej porady. Chodzi o to, że nie mam pojęcia, gdzie w okolicy mogę znaleźć gęsi smalec.

Brak odpowiedzi.

Proszę. Dodała uśmiechnięty emotikon, żeby złagodzić natarczywość prośby.

Brzęk. Spróbuj w tradycyjnym supermarkecie tuż obok Passeig.

Dziękuję.

Sprzedają nawet jedzenie w puszkach, jeśli potrafisz dać wiarę w tym akurat dniu tej akurat epoki.

Masz obsesję na punkcie wyrażenia „ten akurat dzień tej akurat epoki” – odfleksowała Carys. – To już trzeci raz.

A kto jej nie ma? Tyle się zmieniło.

Prawda. Dzięki za pomoc, później poszukam tego supermarketu. Zakończyła szóstą powtórkę greckiego alfabetu, a potem ściągnęła siatkę z nadgarstków. W jej głowie w siedmiu językach płonęły słowa oznaczające smażone ziemniaki.

Wyszła na zewnątrz. Był piękny wrześniowy wieczór, wśród ruin tańczyły podmuchy delikatnego wiatru. Sięgające ku niebu smukłe konstrukcje z gładkiego szkła i stali zostały pobudowane na cegłach i fundamentach dramatycznie podupadłych starych budynków, których widmowe skorupy obejmowały i podtrzymywały zupełnie nowe wnętrza. Tu i tam widać było pozostałości wąskich zaułków wijących się wśród sterczących krzywo tynkowanych murów wzmocnionych stalowymi dźwigarami, za którymi kryły się pomieszczenia o ścianach z wielkich szklanych tafli – lśniące modernistyczne matrioszki upchnięte w spękane, staroświeckie konstrukcje.

Kiedy tak wędrowała przez zapełnione kawiarniami place, niebo powoli oblekało się w odcień pomarańczy. Wieczorny chłód sprawił, że skrzyżowała nagie ramiona na piersiach, wreszcie na którymś kolejnym rogu musiała przystanąć, ponieważ jej chip nie nadążał za tempem marszu.

– Rozchmurz się, kochanie, może nie było ci to pisane – usłyszała, jak ktoś ją woła, więc obróciła się, z irytacją wymachując ręką.

– Gdy deszcz meteorytów przyniesie zagładę Ziemi, wiem, na czyją głowę spadną najpierw – mruknęła, a chip w końcu zaktualizował się na tyle, by mogła podjąć dalszą wędrówkę.

Wyszła w końcu na szeroką brukowaną ulicę, obrośniętą z obu stron drzewami, i skręciła na chodnik, wzdłuż którego rzędem stały sklepy o zapuszczonych frontach wzmocnionych stalowymi kratami. W wejściu do jednego z nich kołysała się zasłona z różnokolorowych paciorków, nad wystawą świecił się napis „Supermarket Fox”. Na plakacie informacyjnym migotał nagłówek: „Opad radioaktywny nad USA osiągnął wreszcie bezpieczny poziom”.

Po obu stronach wejścia stały staromodne koszyki i wózki. Paciorki odsuwanej zasłony zastukały rytmicznie, kiedy weszła do środka.

W kolejnym – ósmym chyba – przejściu między półkami zobaczyła mężczyznę, który klęcząc, układał puszki.

– Nie chcę przeszkadzać – zaczęła – ale może mógłbyś mi powiedzieć, gdzie znajdę gęsi smalec, oczywiście jeśli go macie?

Spojrzał w jej stronę. Grzywka ciemnych, lekko kręconych włosów wchodziła mu prawie do oczu, w których zastygł cień rozbawienia. Jakby właśnie załapał żart, który jej umknął.

– Ty pewnie jesteś Carys. – Ułożył ostatni rząd puszek na półce, wstał i podał jej jedną z nich. – Rozmawialiśmy wcześniej. Cześć.

Lekko skonfundowana wyciągnęła rękę i wzięła puszkę.

– Co… czekaj. To ty?

– No. Rozmawialiśmy na MindShare.

– Ale przecież powiedziałeś… Nie miałeś być kucharzem? W RR?

– Tak. Nie. Tak jakby. – Miał przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby się zarumienić. – Bardzo chciałbym być. Skończyłem wszystkie wymagane kursy akurat przed końcem ostatniej Rotacji, teraz pozostaje mi mieć nadzieję, że któraś z tutejszych restauracji mnie przyjmie. Gdy tylko znajdę kogoś, kto zastąpi mnie w prowadzeniu rodzinnego biznesu – gestem objął wnętrze sklepu – zaraz stąd znikam.

– Słusznie – powiedziała, obracając w dłoniach puszkę gęsiego smalcu. – Mam nadzieję, że ci się uda.

– Dzięki – odparł. – A ty co robisz?

Przez moment wahała się z odpowiedzią.

– Latam.

– Na lotniach?

– Na wahadłowcach.

Po wyrazie jego twarzy widać było, że jest pod wrażeniem.

– Nieźle.

Carys cofnęła się o krok.

– Nienawidzę biegania, więc jeśli chcę zdążyć z tą kolacją, to muszę się spieszyć. Dzięki za pomoc i… miło było cię poznać.

– Nie ma sprawy. Tak w ogóle to jestem Max.

– Carys. – Niezgrabnym ruchem wyciągnęła rękę, a on ją uścisnął. – Jak trafiłeś na moje zapytanie? – zainteresowała się na koniec.

– Zapytania obejmujące kluczowe słowa związane z jedzeniem MindShare przekierowuje tutaj. Są oznaczone wymogiem odpowiedzi, dostają je wszystkie nasze sklepy i restauracje.

– Sprytne. – Pokiwała głową i ruszyła do wyjścia. – Jeszcze raz dziękuję.

– A poza tym – zawołał za nią – nie bez znaczenia było twoje słodkie zdjęcie profilowe.

Carys obejrzała się przez ramię.

– Kierownik sklepu, kucharz i jeszcze wirtualny stalker. Jesteś pewnie strasznie zapracowany – rzuciła, choć ton jej głosu był lekki.

– Trzy etaty – zgodził się. – I jeszcze… kiedy do ciebie napisałem, odpowiedziałaś po francusku, w języku mojej ostatniej Rotacji.

Uniosła brwi i odwróciła się z powrotem w jego stronę.

– Poważnie? Założyłam, że na potrzeby naszej rozmowy używałeś chipa translacyjnego. – Gestem wskazała jego nadgarstek.

– Nie.

– Ja też nie – przyznała i oboje się uśmiechnęli. – Również mieszkałam w P8. Dwie Rotacje temu. Na południu, nad morzem.

– Ja spędziłem trzy lata w Paryżu. Tam nauczyłem się gotować… tylko suflet wciąż mi nie wychodzi.

Przez krótką chwilę milczeli, po czym ona powiedziała:

– Słuchaj, zaprosiłam na kolację moich sąsiadów. Tylko parę osób, żeby się z nimi poznać. Nic wielkiego, z żadnym beczki soli nie zjadłam. Może też byś wpadł?

– Z chęcią. Będziemy jedli sól?

– To tylko taki związek frazeologiczny. O czym oczywiście wiesz, jak wnoszę z twojego uśmiechu, i tylko się ze mną drażnisz. Więc do listy twoich przywar dodaję: „prowokator”, zaraz obok niezobowiązującego stalkingu. No dobra, dziś o ósmej? Przefleksuję ci adres. Przynieś coś. Może być cokolwiek. – Potem jeszcze raz przeszła rytuał kłaniania się, zawracania i marszu do wyjścia. – Miło było. Do zobaczenia.

Światło świec migotało rozbłyskami w sześciu kryształowych kieliszkach z winem i sześciu szklankach z wodą – przyjęcie trwało w najlepsze. Dwie ściany salonu Carys oddała we władanie Ściennym Potokom: na jednym z wielkich wbudowanych ekranów leciał strumień wiadomości, na drugim paplanina z MindShare; litery na obu miały barwę ciepłej pomarańczy. Pręty balustrady balkonowej zdewastowanego frontu latynoskiego budynku rzucały cienie do wnętrza pokoju, przez staroświeckie okiennice wdzierał się szum morza. Na półmiskach pysznił się pieczony kurczak, warzywa, pudding yorkshire i szumnie zapowiadane smażone ziemniaki Carys.

– Pudding yorkshire do kurczaka? – zdziwiła się Liljana, jedna z nowych koleżanek Carys. – Czy to nie trochę…

– Niekonwencjonalne? – dokończył John, inżynier konstrukcji budowlanych, jej nowy sąsiad z naprzeciwka. Wbrew deklarowanym wątpliwościom nakładał sobie właśnie wielką porcję puddingu. – Tam, skąd pochodzę, każdy je, co chce, i nie przejmuje się konwencją.

– A skąd pochodzisz, John? – zapytała Carys, zerkając nań z wdzięcznością.

John poruszył się niepewnie.

– No cóż, tak naprawdę to nie wiem, jak my wszyscy. Ale pierwsze wspomnienia mam z Palatynatu 3. Miałem wtedy pięć lat. Niania zabrała mnie na rybę z frytkami, ale chciałem jeść tylko pudding. Byłem wybrednym dzieckiem, potrafiłem przez całe wieki nie tknąć normalnego obiadu. Kucharz w RR dodał dwa do dwóch i podał mi baton czekoladowy usmażony w głębokim tłuszczu i do tego frytki. – Siedzący za stołem roześmiali się w głos. – Wiem. Ale byłem mały, a poza tym sztuczka okazała się skuteczna: zjadłem wszystko. Potem niania wymyśliła, że za każdy obiad zjedzony w całości będę coś dostawał, i przez najbliższy miesiąc miała ze mną spokój.

– Wypijmy za to. – Liljana uniosła kieliszek i wszyscy poszli za jej przykładem. – To znaczy za puste talerze po dobrym jedzeniu.

John rozpromienił się wśród brzęku szkła.

– A ty, Liljana? Skąd się tu przeprowadziłaś? – zapytał.

– Wymawia się „Lil-i-ana” – poprawiła go. – Wiem, że zapisane na MindShare wygląda trochę inaczej.

– Wybacz, Liljana. – Tym razem poszło mu dobrze. – Piękne imię.

– Kiedy zostałam poczęta, rodzice mieli akurat Rotację nad Adriatykiem, stąd imię, ale mój ród jest rdzennie afrykański. Ostatnio mieszkałam w Palatynacie 1.

– Ród… – zadumał się Olivier, którego Carys poznała w laboratorium językowym i zaprosiła, kierując się grzecznościowym kaprysem. – My, Europejczycy w trzecim pokoleniu, niewiele potrafimy powiedzieć na temat własnych „rodów”.

– Palatynat 1? – zapytała Carys, nie zwracając uwagi na słowa Oliviera. – I jak ci się podobało życie w centralnym Palatynacie?

– To była prawdziwa utopia – odparła Liljana i wszyscy znowu zaśmiali się chórem. – Dla mnie powód do dumy.

– Jak i dla nas wszystkich – zakonkludował John. – Życie wolne, życie niezależne w ciągle zmieniających się mieszanych społecznościach… Z tego naprawdę możemy być dumni.

– Wszyscy razem – zaintonowała Liljana, a potem cichym głosem wydeklamowała pierwsze zdanie deklaracji utopijnej: – Co przyświeca naszym czynom?

– Ani Bóg, ani król, ani naród – odpowiedzieli unisono goście.

– Co przyświeca?

– My sami.

Olivier skorzystał z okazji, żeby dolać sobie wina.

– Niemniej to samo w sobie ciekawe, nieprawdaż? – kontynuował, zakołysawszy pinot grigio w kieliszku. – Że nie potrafimy rozmawiać o tym, skąd pochodzimy, i zamiast tego mówimy tylko o tym, gdzie byliśmy.

– Na tym polega cały urok Rotacji – stwierdził Max. – Zobaczyć świat, pomieszkać w różnych miejscach, a w żadnym dłużej niż trzy lata…

Astrid wychyliła się ze swojego krzesła.

– Moje imię jest charakterystyczne dla północnych Palatynatów i podczas swojej szóstej Rotacji trafiłam tam z powrotem. To było naprawdę piękne: jeszcze raz mieszkać i żyć w Skandynawii. Choć zimno było okrutnie.

Kolejny zbiorowy wybuch śmiechu.

– W jakim najzimniejszym miejscu mieszkaliście? – zapytał John.

– Ja w Rosji – odpowiedziała Liljana. – P13. W biurach EPS-y zdarzało się minus dziesięć stopni.

Olivier zadrżał.

– Irlandia.

Carys spojrzała na niego spod uniesionych brwi.

– Irlandia? Najzimniejsza?

– Irlandia to małe piwo – zachichotała Astrid. – Byłam tam i klimat zdawał mi się dość balsamiczny.

– Trzy Rotacje temu mieszkałem w Palatynacie 5 i myślałem, że żywcem zamarznę – upierał się Olivier. – Znasz ten bar na River Liffey, gdzie grają folk na żywo?

Astrid pokręciła głową.

Nie zraziło go to w najmniejszym stopniu.

– Naprawdę fantastyczne miejsce. – Głośno przełknął łyk wina i podniósł się z krzesła. – Carys, myślę, że ci się spodoba. Raz śpiewałem tam klasyczną pieśń miłosną.Teraz zaśpiewam ją dla ciebie.

O Boże.

– Naprawdę nie musisz. Max przyniósł pudding…

Olivier wziął do ręki gitarę, a Carys w tym momencie przeklęła w myślach chwilę, w której matka namówiła ją, żeby się zaopiekowała tym cholernym instrumentem. Strojąc ją, dał krok w jej stronę…

O Boże, o Boże. Modliła się z całych sił, żeby nie przyszło mu na myśl zaśpiewać jej prosto w twarz. A on otworzył usta i zaczął śpiewać.

– Daj, pomogę ci – wtrącił Max i podszedł do Carys, żeby zabrać ze stołu jej talerz, równocześnie stając między nią a jej admiratorem. Rozejrzawszy się po zebranych, zapytał: – Ktoś ma ochotę na deser?

– Znakomity pomysł – pochwaliła Carys.

– Może byś mi pomogła? – zapytał, podczas gdy Olivier za jego plecami szarpał zawzięcie struny gitary.

– Jasne. – Próbowała wyminąć koncertującego Oliviera, ale on nachylił się ku niej, zionąc oparami wina.

Odruchowo cofnęła się z odrazą, ale w tej samej chwili Max przykrył palcami gryf gitary i melodia pieśni skonała w metalicznym jęku. Zdezorientowany zalotnik Carys zamarł z ogłupiałą miną.

– Deser? – zapytał ze słodyczą w głosie Max.

Pokonany Olivier osunął się na krzesło, Astrid pocieszająco poklepała jego dłoń.

– Są ludzie, którzy nie rozumieją wielkiej sztuki. – Dolała mu wina. – Za grosz.

Max i Carys odnieśli naczynia do kuchni; Carys zamknęła za nimi drzwi, potem oparła się o nie i westchnęła ciężko. Max poszedł za jej przykładem.

– Jasna cholera – powiedziała, przewracając oczami. – To było mocne. Dzięki.

– Nie mogę uwierzyć, że ludzie potrafią się tak zachowywać na cywilizowanych przyjęciach. Może… – zawiesił głos – może chciał, żebyśmy do niego dołączyli i… wspólnie coś zaimprowizowali? Nie wiem… ja mógłbym skądś wytrzasnąć jakieś bębny, Liljana z łyżeczek stworzyłaby prowizoryczne marakasy…

– A z głowy Oliviera zrobiłoby się pałeczkę do gigantycznych cymbałów…

– Z tym nie byłoby problemu.

– Ja mogłabym wskoczyć na klawiaturę…

– Grasz na fortepianie?

Carys skinęła głową.

– To super. Gdzie go trzymasz?

Wyciągnęła przed siebie ręce, w których wciąż trzymała talerze, i uśmiechnęła się.

– No jasne. Klawiaturę możesz mieć wszędzie. Tylko że… skąd ta tradycyjna gitara? Po co ją trzymasz w pokoju?

– Należy do mojej mamy. Opiekujemy się nią na przemian, w zależności od tego, która mieszka w zimniejszym klimacie. Mama twierdzi, że wilgoć niszczy instrument czy co tam… Szczerze mówiąc, to ma na jej punkcie prawdziwą obsesję. Ja bywam strażniczką gitary Gwen tylko od czasu do czasu.

– Więc pewnie byłoby jej przykro, gdyby się dowiedziała, jak została dzisiaj zmaltretowana? – Zaśmiali się razem cicho, a potem Carys włożyła naczynia do zlewu. Max przewiesił sobie przez ramię bawełnianą ścierkę i wyłożył na blat sześć deserowych miseczek, mrucząc pod nosem melodię pieśni Oliviera, co w obojgu wzbudziło kolejne chichoty. – Gdzie jest teraz twoja rodzina?

Stała oparta o blat i przyglądała się, jak napełnia miseczki i przyozdabia ich zawartość.

– Mama i tata mieszkają obecnie w P14. Brat pracuje w zespołach pomocy humanitarnej w byłych Stanach Zjednoczonych…

– Cholera. Poważnie?

– Tak. Już jakiś czas nie mamy od niego żadnych wiadomości… co jest oczywiście zrozumiałe, niemniej trudne do zniesienia. Wiem, wiem… pogaduszki z rodziną nie są tak ważne jak jedzenie i woda dla tych, co przeżyli. Moja siostra mieszka w Palatynacie Portugalskim.

– Aha – powiedział Max, wycierając krawędzie miseczek skrajem ścierki. – Stąd twoja dzika zupełnie znajomość portugalskiego na MindShare?

Uśmiechnęła się.

– Zauważyłeś, co?

– Skoro już przy tym jesteśmy, to iloma językami mówisz?

– Może pięcioma? Sześcioma? Wkrótce będzie sześć. Zaczęłam się uczyć greki. Ty też mówisz wszystkimi językami, którymi się przede mną popisywałeś?

– Czy ja wyglądam na kogoś, kto używa chipów translacyjnych? – Uniósł brwi.

– Nie – odparła, mierząc go wzrokiem od stóp do głów. – Wyglądasz na kogoś, kto się pracy nie boi. – Wyciągnęła rękę, ujęła jego dłoń i odwróciła wnętrzem do góry. – Żyjesz z pracy rąk – powiedziała i poniewczasie zdawszy sobie sprawę, jak to pompatycznie zabrzmiało, zarumieniła się. – To znaczy, chciałam powiedzieć, że zarabiasz na swoje utrzymanie, że prowadzisz sklep, bo obiecałeś… – Urwała. – Blisko?

– Bliżej niż inni zazwyczaj.

– Naprawdę?

– Tak. Przede wszystkim dlatego, że stoisz dwadzieścia centymetrów ode mnie. – Przewróciła oczami, ale już po chwili odgłos śmiechów zza ściany przywrócił ich do rzeczywistości. – Dobra – powiedział już innym głosem. – Ty latasz na wahadłowcach, nie lubisz, jak ci się w nos wyśpiewuje serenady, i masz w zwyczaju wypytywać ludzi przez całe lata żyjących w Rotacji, skąd pochodzą? – Przekrzywił głowę, przyglądając jej się z namysłem.

– Aha – odparła, zabierając się za wycieranie blatu. – W obecności takich ludzi jak Liljana zawsze się zapominam i niepotrzebnie trzepię ozorem.

– „Takich ludzi jak Liljana”, to znaczy jakich?

– Dumnych. Wierzących. Utopistów.

Max znowu spojrzał na nią spod oka.

– Czyli również takich jak ja.

– Tak?

– Tak – potwierdził. – Moja rodzina… Wszyscy jesteśmy gorącymi zwolennikami Rotacji i tego, co oznacza.

–  Ciągłe przeprowadzki i życie w różnych miejscach? To wam się podoba?

– Tak.

Z twarzą pozbawioną wyrazu Carys wzruszyła ramionami.

– Więc pewnie pozostaje mi powiedzieć, że zostałam wychowana w nieco inny sposób.

– Niby jaki?

Wzięła w ręce brytfannę, poruszając zalegającą jej dno warstwę płynnego tłuszczu, i zapach pieczonego kurczaka znowu wypełnił kuchnię.

– To długa opowieść na całkiem inną porę. Zaniesiemy te desery do pokoju?

Na jego twarzy odmalowała się gama nie do końca jasnych uczuć, ale po chwili zręcznie ułożył cztery miseczki na swoim nadgarstku i przedramieniu.

– Jasne. A potem może opowiesz mi o swoim rodzie.

– Może – lekko skwitowała Carys, ruszając w stronę drzwi z pozostałymi dwoma miseczkami w rękach – ale proszę, nie wspominaj przy Olivierze słowa „ród”. W ten sposób tylko rozjuszysz wszystkich, to znaczy nas wszystkich, Europejczyków w trzecim pokoleniu.

*

– Racja – mówi Carys. – Zawsze mnie ratowałeś, Max. Prawdziwy rycerz na białym koniu. – Spadają otoczeni gwiezdnym pyłem, zawieszeni niczym marionetki na sznurkach kosmosu. – Ale teraz sprawa jest poważniejsza niż smażone ziemniaki.

– Przynajmniej uspokoiłaś się trochę – odpowiada Max – i rozsądniej gospodarujesz powietrzem.

– W porządku – rzuca Carys – nie musisz mnie już traktować protekcjonalnie. Doszłam do siebie. Wiem, gdzie jestem. Oddycham. – Rozgląda się dookoła, obejmując wzrokiem wszechogarniającą ciemność, a potem przenosi spojrzenie na niebieskie indykatory zapasów powietrza. – Co, u diabła, możemy jeszcze zrobić?

– Nie martw się – odpowiada Max. – Mam plan.

Trzy

Osiemdziesiąt siedem minut

Max rozwiązuje łączącą ich linkę i odsuwają się od siebie, wciąż koziołkując na trajektorii oddalającej ich od statku.

– Teraz ty musisz zrobić orła – mówi, chwytając ją za kostkę i nadgarstek – ponieważ pierwsza faza planu polega na znalezieniu przecieku w twoim skafandrze.

– O Boże – wzdycha Carys ze wzrokiem wbitym w dryfującą między nimi białą linkę, równocześnie ze wszystkich sił zmagając się z narastającym przerażeniem.

Podaje mu taśmę, a on natychmiast zabiera się do poszukiwania otworu, przez który w przestrzeń uciekają cząsteczki powietrza; robi więc to samo, co ona przed chwilą.

– Dziura jest malutka – tłumaczy Carys. – Możesz mieć kłopoty z jej znalezieniem. Najlepiej, żebyś jej szukał na tle tej czerni… właściwie to jedyny sposób.

Max nie odpowiada, tylko okrąża skafander Carys tak, że ostatecznie ma przed sobą wnętrze Układu Słonecznego, a Ziemię za plecami, za nią zaś fioletową wstęgę Drogi Mlecznej.

– Wiesz – mówi Carys, nie mogąc znieść milczenia, w jakim się pogrąża, skupiony na poszukiwaniu przecieku w jej plecaku – że w kosmosie jest więcej gwiazd niż ziaren piasku na wszystkich plażach Ziemi?

– Masakra.

– Mówi się, że na każde ziarnko piasku przypada dziesięć tysięcy gwiazd. A do tego wiele z nich jest znacznie większych od naszego Słońca.

Milkną, a po kilku chwilach on trafia palcem w rękawicy na cieniutki strumyczek powietrza.

– Znalazłem. Na samym spodzie.

– Twój był w tym samym miejscu. Dasz radę załatać? – pyta Carys.

– Tak. – Max zakleja przeciek taśmą, a potem pieczołowicie wygładza ją na powierzchni skafandra i wzdycha z ulgą. – Zrobione. Teraz nie ruszaj się przez chwilę, chcę sprawdzić, czy się uda.

– Co się uda?

Max obmacuje powierzchnię zbiorników z powietrzem w plecaku Carys, póki nie trafia na mechanizmy ręcznego sterowania kolejnych segmentów i rurę łączącą plecak z hełmem. Kiedy okazuje się, że rura jest ulokowana głęboko w żłobieniu, czuje nagły przypływ rozczarowania – nie ma mowy, żeby poszło tak łatwo, jak mu się pierwotnie zdawało.

– Max?

– Daj mi jeszcze minutę. Mam pewien pomysł, ale muszę nad nim przez chwilę popracować.

– Oszalałeś? – denerwuje się Carys. – Zostało nam kilkadziesiąt minut.

– Niech będzie, pół minuty. Zaufaj mi. – Bierze rurę w palce i mocno skręca, czując, jak uchwyt lekko się poddaje. Chwyta ją kciukiem i palcem wskazującym, skręca znowu, odkręcając tym samym nakrętkę rury zasobnika z powietrzem od długiego gwintu mocującego ją do skafandra. Znajdujące się przy podstawie zbiornika gumowe złącze zaczyna się zaginać na kolejnych spiralach, przybierając coraz bardziej dziwaczne formy, w miarę jak Max kręci końcem przewodu. Mimo to nie ustaje w wysiłkach.

– Jak ci idzie?

– Potrzebne mi będzie coś w rodzaju dyszy – wyjaśnia. – Czego mógłbym użyć?

– Jaka ma być duża?

– Mała. – Pokazuje dwa złączone ze sobą palce. – Takiej średnicy.

– W zbiorniku z wodą jest taka rurka – mówi cicho Carys. – Ale jeśli ją wymontujesz, nie będziemy mieli…

– Zostanie nam drugi zbiornik. To wystarczy na…

– Wystarczy nam obojgu na ile… osiemdziesiąt sześć minut? Wszystko po to, żeby przeżyć następne osiemdziesiąt sześć minut?

– Nie, oczywiście, że nie. Ale jeśli nie spróbujemy jakoś przeżyć tych kilkudziesięciu minut, zapas wody na dwa dni i tak nam się nie przyda. Nic się nie przyda, jeżeli skończy się…

Przez chwilę patrzą na siebie w milczeniu.

Potem on kładzie rękę na jej dłoni skrytej w rękawicy.

– Proszę.

– Masz rację – mówi Carys, przykrywając jego rękę drugą dłonią. – Masz rację. Trzeba próbować.

– Dzięki.

Carys po omacku sięga do miejsca, gdzie światła indykatorów oznaczają zbiornik z wodą, a potem wymontowuje z niego białą przezroczystą rurkę i podaje mu – maleńki symbol nadziei na tle przeraźliwie wielkiej nicości. Max wyciąga rękę.

– Lepiej niech coś z tego będzie – mówi Carys, a Max delikatnie ujmuje rurkę kciukiem i palcem wskazującym.

Modeluje na jej końcu zwężkę, ściskając plastik, żeby nowa forma była trwała.

– Teraz odetnę ci dostęp powietrza, tak że zostanie go na jakąś minutę. Oszczędzaj je najlepiej, jak potrafisz.

Carys mruga, a potem kiwa głową.

– To nie potrwa długo. – Max kończy demontaż przewodu łączącego jej skafander ze zbiornikiem powietrza. – Gotowa?

– Na co? – szepce.

– Nic nie mów. Oddychaj powoli, a najlepiej wstrzymaj oddech. I przede wszystkim nie panikuj.

Demontuje przewód powietrzny, a potem na siłę wciska zaimprowizowaną dyszę w jego otwarty koniec. Równocześnie uruchamia mechanizm ręcznego sterowania na jej plecaku, skutkiem czego odrzutowy strumień sprężonego tlenu wylatuje przez rurkę, popychając jej ciało w drugą stronę. Efekt jest skromny: Carys przesuwa się o centymetr czy dwa, ale z gardła Maxa dobywa się pełen ulgi śmiech.

– To działa! – Puszcza jej rękę i przygląda się, jak skafander pokonuje kolejny mikroskopijny odcinek przestrzeni.

– Czekaj… – Carys wyciąga gwałtownie ręce w jego stronę, próbując chwycić go kurczowo. Nie kończy zdania, przypominając sobie, że nie powinna mówić, póki zbiornik ma odcięty dopływ powietrza.

– Udało mi się, ruszasz się, Cari…

Szaleńczo wykonuje w jego stronę bezładne gesty, jej zielone oczy nabiegają łzami. Tlen uchodzi zbyt szybko, a pokonywana odległość jest żałosna.

W ten sposób donikąd nie doleci, poza tym zapas tlenu zaraz się wyczerpie. Zrozumiawszy to, Max chwyta za jej plecak i – tym razem sam zdjęty paniką – niezgrabnie, pospiesznie próbuje przymocować na powrót jej przewód powietrzny do zbiornika, ale kręci w niewłaściwą stronę. Poskręcana rura rozwija się gwałtownie, a on może tylko jęknąć z przerażeniem, gdy jej koniec wyślizguje mu się z rąk, plując strumieniem cennego tlenu w przestrzeń.

Teraz liczy się już każda sekunda.

W końcu jakoś udaje mu się złapać rurę, wcisnąć ją w odpowiednie żłobienie i zamocować do skafandra.

– Max… – mówi Carys, ledwie zdolna zaczerpnąć tchu.

– Nic się nie stało?

– Próbowałeś użyć tlenu jako materiału pędnego?

– Tak.

– Nie ma szans, żebym w ten sposób gdziekolwiek doleciała. Żeby uzyskać ciąg, musisz najpierw podgrzać gaz – wyjaśnia, a krople potu odrywają się od jej twarzy i dryfują po wnętrzu hełmu.

– Ale – zaczyna Max – myślałem, że to się uda, jeżeli ciśnienie…

– Nie. – Carys odruchowo wykonuje ruch dłonią, chcąc zetrzeć pot zalewający oczy, ale natychmiast zdaje sobie sprawę z beznadziejności gestu i zamiast tego kilka razy potrząsa głową. Rozproszone krople przyklejają się do jej włosów, tworząc potem wirującą wokół głowy aureolę, niemniej po chwili twarz ma już czystą. Czuje płynącą w żyłach adrenalinę, monitor akcji serca cicho popiskuje. Wyłącza alarm, ale oczywiście serca nie da się w ten sposób uspokoić.

– Przepraszam – mówi Max.

Pisk alarmu odzywa się znowu.

– Dla uzyskania odpowiedniego ciągu potrzebne byłoby znacznie większe ciśnienie.

– Nie wiedziałem. Strasznie przepraszam. – Wyciąga rękę w jej stronę.

– Nie mogę uwierzyć, że zdecydowałeś się odesłać mnie na statek, nawet nie informując, co chcesz zrobić.

Ręka Maxa zamiera w pół gestu.

– Tak naprawdę o to chodzi, co? Że ci nie powiedziałem?

– Ile powietrza straciłam?

– Niewiele. – Jego spojrzenie umyka w kierunku indykatorów z boku jej plecaka. – Zrewanżuję się… Następnym razem użyjemy mojego.

– Następnym razem?! – Carys krzyczy tak, że jej głos powoduje sprzężenia w komunikatorze. – Nie będzie żadnego następnego razu. A ponieważ mam mniej powietrza od ciebie, więc prawdopodobnie będziesz musiał się przyglądać, jak umieram. Powodzenia.

– Nie wariuj. Chciałem pomóc.

– Chciałeś, ale nie wyszło. Stanęło na tym, że teraz mam mniej czasu, żeby coś wymyślić.

– Gdyby się udało, miałabyś szansę. Może ktoś by cię uratował…

– Jezu. – Carys kręci głową. – Nie potrzebuję rycerza na białym koniu, Max.

W jego głosie pojawiają się płaczliwe tony.

– Myślałem, że uda mi się zrobić coś dobrego.

– Nie jesteś tu po to, aby mnie ratować.

*

Z proszonej kolacji wyszedł koło północy, ona odprowadziła go do drzwi, a potem stanęła oparta o futrynę, chowając ręce pod sweter, by je ochronić przed chłodem.

– Dzięki za miły wieczór – powiedział na pożegnanie. – I dzięki za kolację dla zupełnie obcego człowieka.

– To dzięki tobie moje smażone ziemniaki wyszły jak trzeba. – Roześmiali się oboje. – Co robisz jutro?

– Pracuję w sklepie. A ty?

– Też pracuję.

Wciąż zwlekał z wyjściem.

– Pewnie będziesz dalej uczyć się greki?

– Jasna sprawa.

– W tym samym laboratorium językowym?

Pokiwała głową.

– Dobrze. Znaczy, będę wiedział, gdzie cię szukać. – Na moment zawiesił głos. – To do zobaczenia, Carys.

Idąc, parę razy obejrzał się jeszcze za siebie na drzwi, w których, obrysowana pomarańczowym światłem ulicznych latarń, majaczyła jej sylwetka.

Droga do domu nie zabrała mu dużo czasu. Gdy dotarł na miejsce, chip na jego nadgarstku zidentyfikował lokalizację, a drzwi otworzyły się ze szczękiem metalowego bolca chowającego się w drewnie. Lampa w korytarzu zapaliła się automatycznie, oświetlając wnętrze uderzająco odmienne od mieszkania Carys – wbudowane w ściany ekrany, które u niej wyświetlały niezliczone osobiste zdjęcia pobierane z chipa, u Maxa były martwe. A na ścianach jego kuchni wciąż wisiały fotografie zapomniane przez lokatorów z poprzedniej Rotacji, wśród których spojrzeń i uśmiechów na tle upojnych zachodów słońca on z całkowitą obojętnością gotował.

Na ten widok przypomniał sobie, co wcześniej opowiedziała mu Carys – jak udekorowała ściany zaraz po wprowadzeniu się, jak od razu nawiązała z nowymi sąsiadami kontakt na MindShare, równocześnie nie rozluźniając w najmniejszym stopniu więzi z przyjaciółmi i rodziną z innych Palatynatów. Jej życie pełne było ludzi, zgiełku i chaosu.

„Naprawdę nie przeszkadza ci ten tłum w mieszkaniu od rana do nocy?” – zapytał wówczas, obejmując gestem Astrid i Oliviera dobierających się do siebie na sofie, niepomnych, że z kieliszka Oliviera wycieka wino, plamiąc jasny dywan.

„Dlaczego miałby przeszkadzać? – zdziwiła się. – Lepsze to niż przez cały czas być sama”.

Ruszył na górę, starając się nie następować na skrzypiące deski. Bezszelestnie wszedł do łazienki, wstukał na konsoli program mycia zębów. Pochylił się nad zlewem i smutnym wzrokiem musnął swe odbicie w lustrze, a ponieważ przed oczyma wyobraźni wciąż migotały mu błyski w jej oczach, zrozumiał, że nie chce, aby ten wieczór się skończył, jeszcze nie.

Położył rękę na ramieniu faceta pilnującego bramki w klubie, a tamten bez słowa wpuścił go do środka – nie tylko Carys korzystała z jego pomocy na MindShare. Czwartek, prawie pierwsza w nocy, a tymczasem w Wykuszu był spory tłum: grupki nowych znajomych z nowej Rotacji bawiły się w ten przedwczesny weekend w barze na dole i na szklanym parkiecie tanecznym nad jego głową. Uniósł wzrok, przyglądając się żywiołowym wzorom kreślonym przez kroki tańczących: gdziekolwiek stanęły ich stopy, dotykowe szkło eksplodowało bryzgami kolorów. Efekt był hipnotyzujący i stanowił jedyny, ale całkowicie wystarczający design wnętrza byłego kościoła. Po tym jak Europia zunifikowała wszystkie systemy wierzeń w jedną wiarę (a systemy ateistyczne w jedną niewiarę), dla licznych budowli religijnych znaleziono inne zastosowania, a ich oszałamiająca architektura stała się ikoniczną scenerią nocnego życia Palatynatów.

– Max! Tutaj – usłyszał głos Liu, siedzącego na jednej ze sfatygowanych skórzanych kanap typu chesterfield obok baru, który kiedyś był ołtarzem. Liu był popularnym w pewnych kręgach chińskim dysydentem, przyciągającym uwagę niesamowitymi historiami, jakie zawsze miał w zanadrzu. Teraz otaczała go gromadka dziewczyn jeszcze niezbyt swobodnie czujących się w nowej ekipie. Max ruszył w tamtą stronę, po drodze wygładzając wczorajszy T-shirt i przeczesując włosy palcami.

– Hej – rzucił i w odpowiedzi usłyszał liczne „hej” w różnych tonacjach. Uśmiechnął się uprzejmie.

– Nie sądziłem, że cię tu dziś spotkam – powiedział Liu, wstając i kładąc ręce na ramionach Maxa, co stanowiło popularny w Palatynacie gest powitania. – Myślałem, że na dziś dasz już sobie spokój.

Max pokręcił głową, a tymczasem dziewczyna w czerwonej sukni z rozcięciami aż podskoczyła, zorientowawszy się, z kim ma do czynienia.

– Słyszeliśmy o tobie – powiedziała. – Ten sławny Max.

– Co?

– Nie musisz udawać nieśmiałego. – Zlizała sól z wierzchu dłoni i wychyliła kieliszek tequili, a Max zauważył mimochodem, że kolor jej szminki jest identyczny z barwą sukienki. – Wszyscy wiemy, że jesteś astronautą, który uratuje świat.

Max poczuł zalewającą go nagłą falę niepokoju.

– Liu, chodź, pomożesz mi przynieść jakieś drinki. – Podeszli do baru i wsparci o stare drewno przyglądali się barmanowi rozlewającemu akurat tequilę. – Co tu się, cholera, wyprawia, chłopie? – zapytał Max.

– No wiesz, to samo co zawsze – odparł Liu, uśmiechając się jak Kot z Cheshire. – Pijemy? – zapytał, wskazując długi szereg stojących przed nimi pełnych kieliszków.

– Nie stać mnie na mojej nieastronautycznej pensji.

Liu uśmiechnął się szerzej.

– Rozgrzałem je trochę dla ciebie.

– Przecież nawet nie wiedziałeś, że tu dzisiaj będę.

Liu zaśmiał się w głos i poklepał Maxa po plecach.

– Wobec tego należy uznać, że los się do mnie uśmiechnął, bo sam nie dam rady tym wszystkim kobietom, prawda?

Max szturchnął go pod żebra.

– Ty debilu.

– Po prostu miałem nadzieję, że jak zawsze wpadniesz, a gdybyś się nie pojawił, to że chociaż znajdę sobie paru nowych kumpli, zafascynowanych moim czarem i przestępujących z nogi na nogę, żeby tylko poznać mojego przyjaciela, sławnego astronautę.

– To są niebezpieczne gierki – powiedział Max. – Prawdopodobnie połowa z nich trafi jutro do mojego sklepu.

– Czy ktokolwiek z tu zgromadzonych wygląda ci na kogoś, kto sam sobie gotuje? – Liu powiódł po otoczeniu sceptycznym spojrzeniem. – No?

– Nikt.

– No właśnie. Więc naszej niewinnej legendzie nic tak naprawdę nie grozi.

– Twojej legendzie.

Obaj parsknęli śmiechem.

– Poznałem dziewczynę. Dzisiaj. W sklepie – dodał Max.

– Mówisz o Sandy ze sklepu? O tej blondynce? Jak było?

– To nie ona. Chodzi o kogoś innego.

Liu pokiwał głową.

– Kobiety są jak autobusy.

– Odpuść, człowieku – żachnął się Max. – Jak można mówić takie rzeczy…

– Nie bój się, jestem zdeklarowanym zwolennikiem równości płci, więc o mężczyznach wyrażam się w identyczny sposób.

Max wlał sobie do gardła zawartość jednego z kieliszków i skrzywił się odruchowo.

– Nie wątpię.

– No dobra, dawaj – zaczął Liu. – Opowiedz mi o swojej nowej dziewczynie.

Po wnętrzu kościoła poniósł się znajomy rytm, a gromadka zasiadająca na chesterfieldach zapiszczała unisono i niczym rój mrówek pognała po schodach na szklaną podłogę. Max przez chwilę przyglądał się ich wyczynom, po czym powiedział:

– Ona jest… mogłem z nią rozmawiać. O normalnych rzeczach.

– O rzeczach?

– O rzeczach. Tak jak rozmawiam z tobą. Oczywiście nie chodzi o te gadki na temat podrywów. – Odwrócił się, opierając się łokciami o bar. – W przeciwieństwie do tej hałastry…

– I Sandy – wtrącił Liu.

– W przeciwieństwie do tej hałastry i Sandy – zgodził się Max – było w tym więcej treści, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Zazwyczaj rozmowy są takie… ulotne.

– Ulotność jest istotą Rotacji, Max – cicho zauważył Liu.

– Wiem. Tylko że dotąd jakoś mi to nie przeszkadzało. Zawsze mi odpowiadało życie na własną rękę: robię, co chcę i kiedy chcę. A gdy zewsząd zaczyna wiać lekką nudą, przeprowadzka w nowe miejsce.

– Właśnie w nowy, twórczy sposób streściłeś zasadnicze credo indywidualizmu – skwitował Liu.

– Wszystkim naszym czynom przyświecamy tylko my sami, tak stanowią reguły. Żadnej tożsamości narodowej, żadnych podziałów religijnych, żadnych imponderabiliów czy poważnych związków, póki nie osiągniemy stabilizacji. Ale…

– Uszom własnym nie wierzę, Maximilian gardłujący przeciwko Rotacji?

Max wzruszył ramionami.

– Och, daj spokój, przecież nie mam zamiaru od razu wszczynać rewolucji. Po prostu… jakoś tak mi przeszło przez myśl… że te wszystkie ulotne rzeczy mogą być niewiele więcej warte niż zwykłe śmieci.

– Przypuszczam – z namysłem stwierdził Liu – że to właśnie świadomość ulotności każe nam tak gorączkowo uprawiać seks z tymi wszystkimi nowymi, pięknymi ludźmi. Wiemy przecież, że za kilka lat będziemy już mieszkać gdzie indziej. Ale jeśli o mnie chodzi, odpowiada mi to w pełni.

– Racja. A w następnym morzu następne ławice nowych ryb.

Liu milczał przez chwilę.

– Odłożywszy na bok wyświechtane metafory, Max…

– Och, doskonale wiesz, o co mi chodzi, nie udawaj, że nie. Ta dziewczyna, Carys, ona jest inna.

Tym razem Liu najwyraźniej się zaniepokoił, co odbiło się w jego oczach.

– Inna? Maximilian, nie myślisz chyba o…? Przecież masz dopiero dwadzieścia siedem lat. I chyba nie tutaj… – Max milczał. – A z pewnością nie z dziewczyną o imieniu Gary.

– Cari, debilu. Carys. To walijskie imię. – Max się roześmiał. – Wiem. Wiem.

– Całe życie mieszkałeś w Europii, tak? Dla mnie jej obyczajowość ciągle jest poniekąd nowością, ale Reguła Par moim zdaniem rzeczywiście zdaje egzamin. Co nam przyświeca?

Max nerwowo przestąpił z nogi na nogę, zanim powtórzył odzew deklaracji:

– Ani Bóg, ani król, ani naród.

– Co przyświeca twoim czynom? Ty sam – zakończył Liu, nie doczekawszy się odpowiedzi Maxa. – Nie twoja dziewczyna, twój chłopak, rodzina ani nawet twoje dzieci. Społeczeństwo, któremu każdy może wszystko z siebie dać, jest lepsze. Dlatego wszyscy jako jednostki pracujemy na rzecz utopii, póki nie nadchodzi czas, żeby osiąść w jednym miejscu i założyć rodzinę. A Reguła Par definiuje wiek, w jakim ma to nastąpić, i wynosi on obecnie trzydzieści pięć lat. – Wlał do gardła zawartość kieliszka. – Indywidualizm oznacza wolność w młodości i rodzinę na starość. Czego więcej można chcieć? Idealne rozwiązanie.

– Wiem – westchnął Max.

– Nie odzywaj się do niej – poradził Liu. – Rzecz jest niewarta zachodu. I tak nic z tego nie będzie.

Tymczasem dziewczyny wróciły ze szklanej podłogi, ewidentnie bardziej zintegrowane już jako grupa niż przed wyprawą na piętro. Część zaraz udała się do toalety, a dziewczyna w czerwonej sukience stanęła obok Maxa przy barze. Napiła się przez słomkę z jego kieliszka, ani na chwilę nie odrywając wzroku od jego twarzy.

– Mieszkasz gdzieś blisko?

– Niedaleko.

Max kątem oka zauważył, jak Liu się uśmiecha i usuwa na bok, dziewczyna tymczasem wyciąga rękę w jego stronę: paznokcie miała pomalowane na odblaskową czerwień dopasowaną do koloru sukienki.

– Jestem Lisa. Podoba ci się moja sukienka? – Przyjęła nienaturalną pozę, a Max zmierzył ją przeciągłym, taksującym spojrzeniem.

– Z pewnością robi wrażenie.

Nachyliła się ku niemu.

– Chodźmy do ciebie.

– Nie mogę. Nie dzisiaj.

Wydęła usta.

– Jeśli deszcz meteorów przyniesie jutro zagładę światu, czy nie pożałujesz, że nie poszedłeś dzisiaj do mnie? To całkiem blisko.

– Zawsze jesteś taka bezpośrednia?

– Tylko kiedy czegoś chcę. – Lisa zarzuciła mu ramiona na szyję.

– I to działa?

– Za każdym razem.

Max spojrzał jej w oczy.

– Niech będzie. Lepiej… – Urwał, ponieważ zamknęła mu usta pocałunkiem, a potem, gdy już prowadziła go za rękę w kierunku wyjścia, stracił ochotę na dokończenie zdania.

*

Jej słowa wiszą w milczącej przestrzeni między nimi, namiętność przelotnej kłótni stygnie równie szybko, jak wybuchła.

– Musiałem spróbować. Wydawało mi się, że jest szansa, żebyś chociaż ty się uratowała, Cari. Jesteś ważniejsza. – Patrzy na nią z rozpaczą.

– Dlaczego?

– Ponieważ tam, na dole, nie potrafiłem tego zrozumieć.

– O co ci chodzi?

– Wszystko, czego nienawidzisz, wszystko to, czym twoim zdaniem nie byłem… Nigdy nie byłem cię wart, od samego początku. – Kręci głową. – Nawet tego dnia, gdy się poznaliśmy, poszedłem do łóżka z kimś innym. I poprzedniej nocy też.

Carys przygląda mu się w milczeniu, a na twarzy Maxa krzepnie taki wyraz, jakby chciał cofnąć wypowiedziane słowa.

– Za nic nie należało… Ale chyba nie czas na to.

– Nie – mówi Carys. – Chwila jest jak najbardziej właściwa. Ja…

Międli w palcach łączącą ich linkę.

– Przykro mi.

– Wiem.

– Zupełnie nie mam wyczucia chwili.

Carys zastanawia się, jak mu opowiedzieć o tym, co ona zrobiła w dniu, gdy się poznali.

– Nie, Max. Nie chodzi o to. Chcę ci powiedzieć, że wiedziałam.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki