To, o czym nie wiesz - JoAnn Chaney - ebook + książka

To, o czym nie wiesz ebook

JoAnn Chaney

3,3

Opis

Znakomicie napisany mroczny thriller o szalonym seryjnymi zabójcy i parze nietypowych detektywów

Detektyw z Denver, Paul Hoskins, nie był ofiarą seryjnego mordercy, Jacky Seever’a. Hoskinsowi udało się rozwiązać jego sprawę, ale nie umie on pozbyć się wewnętrznych poranień. Przed sprawą Seever’a był innym człowiekiem. Lepszym człowiekiem. Seever wydarł jednak lepszą część jego jestestwa.

Sammie Peterson była asem reportażu, która zasłynęła dzięki historii o trzydziestu trzech ciałach znalezionych w zakamarkach domu Jacky Seever’a. Teraz bierze środki antydepresyjne  i pracuje, sprzedając kosmetyki.

Seever został skazany i w więzieniu oczekuje na wykonanie wyroku. Minęło siedem lat i w mieście pojawia się nowy przybysz, naśladowca, którego zbrodnie przerażająco przypominają te popełnione przez Seever’a. Hoskins i Peterson ponownie zostają zaangażowani w śledztwo…

„Wspaniałe postacie, spektakularne dialogi, chwytliwa, przerażająca fabuła plus błyski humoru dla chwilowego oddechu. Ta książka ma wszystko to, co powinien mieć rasowy thriller. Trudno uwierzyć, że to debiutancka powieść Chaney".

Chris Pavone, autor bestsellerów Podróżnik i Wypadek

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (8 ocen)
1
1
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JoAnn Chaney To, o czym nie wiesz Tytuł oryginału What You Don’t Know ISBN Copyright © 2017 by JoAnn Chaney Published by arrangement with Flatiron BooksAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2017 Redakcja Paulina Wierzbicka Projekt graficzny okładki Krzysztof Kibart www.designpartners.pl Opracowanie graficzne i techniczne Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla mojej mamy i ojca, którzy zawsze mówili, że powinnam pisać

KORYTARZ

HOSKINS

19 grudnia 2008

Jeśli byłby to film, zaczynałby się od takiego ujęcia: dwóch mężczyzn gramoli się ze starawego, brązowego samochodu. Mają na sobie tanie garnitury i kiepskie buty. Jeden z nich nosi kapelusz, czarną panamę, co sprawia, że wygląda trochę jak podróżnik w czasie z roku 1920. Ale to nie czasy prohibicji i to nie Miami; jesteśmy w Denver w roku 2008. Na zewnątrz jest zimno, dlatego mężczyzna w panamie wygląda głupio. Tego jednak byś mu nie powiedział, jeśli chciałbyś zachować swój tyłek w stanie nienaruszonym. Choć może wygląda śmiesznie, facet ten jest nędznym skurwysynem. Możesz to poznać po jego oczach. Być może myślisz, że kapelusz dała mu jakaś kobieta, zachęcając, by go włożył, i mówiąc, że będzie w nim świetnie wyglądał. Byłbyś jednak w błędzie. Gość nazywa się Ralph Loren1, co brzmi jak kiepski żart, ale nim nie jest, bo nikt nie może namówić do niczego detektywa Lorena, nikt, nawet jeśli jest ładną i młodą kobietą o wielkich cyckach. Loren nie ma poczucia humoru — nie można powiedzieć, że jest ono dziwaczne czy wredne; po prostu wcale go nie ma. Już w chwili narodzin brakowało mu tej części jestestwa. Życie jest trudnym zadaniem, które niełatwo wypełnić bez odrobiny uśmiechu, ale nie można tęsknić za czymś, czego się nigdy nie posiadało. Tak się przynajmniej mawia.

Ale powinniście spojrzeć na drugiego mężczyznę, tego, który gramoli się z siedzenia pasażera. Jest to facet o szerokich ramionach i ze śladem zarostu na twarzy. Człowiek ten mija samochód od strony maski, nie zważając na zwały brudnego śniegu przy krawężniku, przez które brnie niczym pług. Pożałuje tego później, kiedy już będzie siedział za biurkiem, a mokre i lodowate skarpetki będą ziębiły mu palce. Paul Hoskins jest typem człowieka, który nie myśli zanadto nad tym, co robi, a potem żałuje swoich decyzji. Zawsze taki był i zawsze taki pozostanie, po kres czasów, amen.

— Wreszcie się do tego zabieramy, co? — mówi Hoskins, unosząc wzrok i patrząc na dom, który chcą odwiedzić. Jest wielki i zbudowany z cegieł, wyższy niż szerszy, z dużym wykuszowym oknem od strony ogrodu. To budynek w tradycyjnym stylu, nie taki, jakie zazwyczaj można znaleźć w Denver. Większość domów wybudowano tutaj w pośpiechu w latach osiemdziesiątych, bo z zewsząd — a zwłaszcza z Kalifornii — zaczęło napływać do Denver mnóstwo ludzi. Tutejsi mieszkańcy twierdzą, że przyjezdni to kretyni, którzy fatalnie prowadzą. Ten zaś konkretny budynek nie wygląda na kupiony w okazyjnej cenie, co wyróżnia go spośród domów w sąsiedztwie. W schludnych kępach posadzono wokół niego drzewa i krzewy, choć listowie już wyblakło i zbrązowiało. Pomiędzy gałęziami zawieszono świąteczne lampki. Z tyłu domu znajduje się staw zrobiony z drewnianych listewek, z miejscem do przycumowania i łodzią dla dwóch osób. W stawie są ryby i żaby, ale teraz powierzchnię wody pokrywa warstwa lodu. Hoskins zastanawia się, czy wszystko to trzeba wymieniać każdej wiosny i czy przyjeżdża tutaj samochód dostawczy z pojemnikami chłodzącymi pełnymi fauny. — Czas, by dostać tego złego faceta?

Loren wzdycha, odchylając klapę marynarki, i poluźnia pasek przytrzymujący pistolet u jego pasa, by móc sięgnąć po broń tak szybko, jak będzie to konieczne. Ci dwaj gliniarze są detektywami i partnerami; pracują razem już od dawna i będą to robić dalej, choć szczególnie za sobą nie przepadają. Ale muszą trzymać się razem, bo są skuteczni, współpraca im się udaje, a to nie zdarza się tak często, jak człowiek by sobie tego życzył. Dobre partnerstwo w pracy jest jak dobre małżeństwo, a jak wszyscy wiedzą, trudno stworzyć udany związek. Jednak nawet w najlepszych małżeństwach coś może pójść bardzo źle.

— To cholerny czas — mówi Loren. — Jeśli nie będę musiał więcej oglądać tego gnojka, umrę szczęśliwy.

Przemierzają długi podjazd, schludnie oczyszczony ze śniegu za dziesięć dolców przez dzieciaka sąsiadów, i podchodzą do frontowych drzwi. Są dębowe, duże i solidne, zaś przez ich przydymioną szybę nic nie widać. Jest wcześnie, jeszcze przed siódmą, a wokół panuje cisza. Wnętrze domu wygląda na ciemne i puste, ale Hoskins wyczuwa delikatny zapach parzonej kawy i burczy mu w żołądku.

— Gotowy? — pyta Loren.

— Tak.

— Tak? — przedrzeźnia go Loren. — Nie masz jaj czy co? Ten twój piskliwy głos sprawia, że mam ochotę strzelić cię w maskę.

Hoskins nic na to nie odpowiada. Słyszy takie obelgi od Lorena od dziesięciu lat i nauczył się już, że najlepiej po prostu zbywać je milczeniem. Najbezpieczniej. Loren potrafi kogoś obrazić, ale nie umie przyjąć rewanżu. Ostatnia taka akcja miała miejsce trzy lata temu, gdy Hoskins sarkastycznie wyraził się o matce Lorena — tak postępujesz, gdy chcesz kogoś wkurzyć, gadasz coś o jego matce, nawet jeśli jej nie znasz, nawet jeśli nie żyje — a ten złamał mu nos. Było dochodzenie i upomnienie. Parę wizyt u policyjnego psychologa. Ale wciąż musieli pracować razem. Jeśli Hoskins nauczył się czegoś o swoim partnerze, to tego, że lepiej milczeć. Nie chodzi o to, że bał się Lorena. Podczas walki poradziłby sobie, ale gdyby miało do niej dojść i w ruch poszłyby kastety (tak to sobie wyobrażał Hoskins, odkąd miał dziewięć lat), to lepszym wyjściem było milczeć, jeśli nie miało się nic do powiedzenia. Jego ojciec mawiał, żeby częściej trzymał gębę na kłódkę i miał rację: cisza ułatwiała wiele spraw, czyniła je prostszymi.

Loren dzwoni do drzwi, naciskając kciukiem świecący przycisk tak mocno, że aż bieleje mu palec, a potem natychmiast zaczyna pukać. Nie grzeszy cierpliwością. Jest jak garnek wrzącej wody na kuchennej płycie albo balon napompowany do granic wytrzymałości. Walenie jego pięści w drzwi wywołuje silny, głuchy odgłos, który sprawia, że Hoskinsa boli głowa, ale nic nie mówi.

Mija chwila — trzydzieści sekund, może parę minut, Hoskins nie wie — nim drzwi stają otworem. Hoskins wyobrażał sobie, że o tej porze dnia Jacky Seever będzie w szlafroku kąpielowym albo w slipach, lekko zażółconych w kroku, ale mężczyzna jest jak zawsze w garniturze. Seever jest tym typem faceta, który kosiłby trawnik w garniturze; prawdopodobnie nawet śpi w tym cholerstwie. Garnitur jest trzyczęściowy, w monotonnym kolorze szarości i granatu; spodnie i marynarka oraz kamizelka ze srebrnym zegarkiem wystającym z kieszeni. Ubranie jest znakomicie uszyte i kosztowne; Seever wygląda w nim niczym lew salonowy. Być może to właśnie z powodu tego stroju Hoskins tak bardzo nienawidzi Seevera — sam nie może sobie pozwolić na kupno czegoś podobnego, nie z pensji policjanta. Ale to nie jedyny powód. Garnitur Seevera i jego paznokcie, które są starannie przycięte i wypolerowane, oraz jego włosy z przedziałkiem po prawej stronie i spryskane lakierem tak, że stwardniały jak beton. I okulary — Jezu Chryste, okulary w drucianej oprawce ze szkłami, które przyciemniają się w jasnym świetle. Była to pierwsza rzecz, za którą Hoskins znienawidził Seevera. Każdy, kto zakłada takie okulary z własnej woli, jest dupkiem. Hoskins dorastał w ubogiej rodzinie i odczuwa naturalny wstręt do gości, którzy puszą się jak pawie, epatując swoim bogactwem. Seever jest jednym z takich właśnie ludzi, a nawet gorszym, bo ma pieniądze, a poza tym jest podstępną żmiją. „Trele-morele — jak zwykł mawiać jego staruszek. — A po łacinie trelus-morelus”.

— Policja? — mówi Seever. Zawsze prosi wszystkich, by mówić mu Jacky, ale Hoskins nie potrafi tego zrobić. Dla niego ten wszawy dupek nigdy nie będzie nikim innym, jak tylko Seeverem. — Dość wcześnie, nieprawdaż? Czy mogę w czymś pomóc?

— Ty tłusty skurczybyku — mówi Loren łagodnie, dając krok do przodu, tak że Seever musi się cofnąć i zrobić miejsce, żeby policjanci mogli wejść. Seever jest niewysokim mężczyzną; nie byłby w stanie ich powstrzymać, więc tego nie robi. — Wiesz, dlaczego tu jesteśmy.

Na kamizelce Seevera widać sproszkowany cukier, a pomiędzy kostkami dłoni ślady po dżemie truskawkowym. Niechluj. Ostatnio jadał więcej i z większą częstotliwością. Obserwowali, jak Seever nurkuje do wnętrza restauracji i stacji benzynowych, wychodząc z parującymi posiłkami na wynos i pojemnikami z dietetyczną colą. Seever je, bo jest zdenerwowany. Kiedy się zorientował, że policja go obserwuje, próbując przyłapać na gorącym uczynku, jego apetyt jeszcze się zwiększył. Tak było również w ostatnim tygodniu. Brzuch Seevera niczym balonik zwisa nad paskiem spodni, sprawiając, że guziki tweedowej kamizelki są napięte. Ubiór ten pasowałby komuś o lepszej figurze. Kiedyś dobrze na nim leżał, ale teraz już nie; koszula nie maskuje dolnej partii jego brzucha, pokrytej szorstkimi czarnymi włosami i purpurowymi rozstępami.

Hoskins podąża za swoim partnerem do wnętrza domu, czekając dość długo, aż w rękach Seevera znajdzie się kawałek papieru. Nakaz rewizji. Napisano w nim, że policja szuka marihuany, ale ich tak naprawdę gówno obchodzą narkotyki. Nie miałoby dla nich znaczenia, nawet gdyby kuchnia była zbudowana z cegieł Mary Jane. Musieli jednak znaleźć sposób, żeby dostać się do domu Seevera. Szykowali się na to już od tygodni, chcąc przyłapać go na czymś więcej niż na faszerowaniu się żarciem i drapaniu po tyłku, a ten nakaz to najlepsze, co mógł dać im sędzia Vasquez. Najlepsze, co mógłby dać im każdy sędzia, bo żaden z nich nie lubi Lorena, choć on na to leje. Czasem jednak taka sytuacja komplikuje sprawy, tak więc to Hoskins poprosił o nakaz, to on musiał sztucznie się uśmiechać i wyjaśniać sytuację, to on musiał żebrać o pomoc. Ale tak to już było z Lorenem, i to zawsze. Gdy Loren czegoś chciał, ktoś inny musiał mu to zapewnić.

— Marihuana? — mówi Seever, trzymając nakaz pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Wygląda to tak, jakby trzymał kawałek zużytego papieru toaletowego. Czyta nakaz, śmiejąc się, co przypomina odgłos pękającego szkła.

— Niczego takiego tutaj nie znajdziecie.

— W porządku — mówi Loren. Uśmiecha się, albo przynajmniej ściąga wargi, odsłaniając zęby, co sprawia, że wygląda bardziej jak wściekły pies niż człowiek. — Czuję, że znajdziemy to, czego szukamy.

Seever zamyka frontowe drzwi, odcinając ich od porannego jasnego światła i Hoskins przez chwilę nic nie widzi. To niedobrze. Żaluzje są opuszczone, wnętrze domu jest ciemne. Jego oczy nie mają czasu, by przywyknąć. Hoskins zastanawia się, czy Seever zdaje sobie z tego sprawę, czy wykorzysta ten moment, by pozbyć się marihuany albo zabić dwóch gliniarzy, którzy przyszli, żeby zamknąć go na resztę życia. Ale on się nie rusza, stoi tylko w drzwiach z rękami zwisającymi po bokach, bo tak naprawdę niezależnie od tego, jak się zachowuje i co mówi, jest tchórzem.

— Gdzie chcecie zacząć? — pyta Seever. Jest grzeczny, obojętny. — Na górze? Gloria jest u swojej matki na weekend, więc jeśli możecie...

— Korytarz, gdzie jest dostęp do węzłów sanitarnych — mówi Loren. — Chcę go zobaczyć.

Ale miejsce to jest zalane, wypełnione wodą i jakimiś bliżej nieokreślonymi kawałkami czegoś, pływającymi w tłustych kłębach. Hoskins, stojący przy włączniku umiejscowionym w podłodze, obserwuje na czarnej powierzchni wody trzy odbicia ludzkich postaci. Macha rękami, a jego bliźniacze odbicie robi to samo.

— Pompa się zepsuła — mówi Seever. Uśmiecha się. Przebiegle, jak myśli Hoskins. Jak gdyby udało mu się wystrychnąć wszystkich na dudka. — Miałem zamiar wezwać hydraulika, ale jeszcze nie zdążyłem.

Loren zanosi się mokrym kaszlem, zasłaniając usta pięścią. Złapał przeziębienie, które nie tak łatwo przejdzie, nie o tej porze roku i nie po tym całym czasie, który spędził na dworze, siedząc w samochodzie, obserwując Seevera i czekając na dzisiejszy moment. Hoskins i Seever stoją cierpliwie, podczas gdy Loren kaszle i ociera usta starą chustką, którą wyciągnął z kieszeni.

— Myślisz, że jesteś bardzo sprytny, nieprawdaż? — mówi Loren. — Myślisz, że nabiłeś wszystkich w butelkę, ale ja cię przejrzałem.

— Co takiego? — odpowiada Seever, ale jego wzrok prześlizguje się po kątach pokoju. Wygląda jak przyparty do muru pies, w szeroko otwartych oczach widać przerażenie. A to dopiero początek.

— Ten otwór odpływowy należałoby wymienić — odzywa się Loren. Zdejmuje kapelusz i wręcza go Hoskinsowi. Potem także płaszcz, po czym majstruje przy węźle krawata, poluźniając go. — Na twoje szczęście wiem, jak to się robi. Mój stary był hydraulikiem i brał mnie nieraz, żebym pomagał w robocie.

— Zamówię kogoś.

— Nie, udrożnię to cholerstwo od razu — mówi Loren, bo wie, co znajduje się pod podłogą i stojącą na niej wodą. — Zaoszczędzę ci trochę grosza i nie będzie trzeba nikogo wzywać. Poza tym spieszy mi się. A tobie, Paulie? Musisz jeszcze gdzieś dzisiaj być?

— Nie.

— A ty, Seever? — Na zębach Lorena widnieje czarna plamka, wprost na przodzie. Granulka kawy albo odrobina pieprzu. — Masz ważną randkę?

Seever potrząsa głową. Przebiegły uśmieszek już zniknął z jego twarzy.

— Znakomicie — oświadcza Loren. Przychyla się, rozwiązuje buty i zdejmuje je. W lewej skarpetce ma dziurę, przez którą wystaje duży palec. Rzuca buty, a jeden z nich trafia w bok pralki. Potem siada, spuszcza nogi do kwadratowej dziury w podłodze i powoli opuszcza się do wody. — Naprawię to błyskawicznie, a potem poczekamy, aż się udrożni. Może mógłbyś mi przynieść trochę kawy, Seever? To byłoby miłe.

Ten dom wywołuje u Hoskinsa gęsią skórkę, choć sam nie wie dlaczego. Może to przez ten dziwny zapach wilgoci, który od czasu do czasu wyczuwa, a który przyczaił się pod wonią sosnowej choinki lub waniliowym zapachem świec, a może to przez tę górę szklanych wazonów do kwiatów w garażu, która sięga niemal sufitu, zakurzona i brudna. W końcu Hoskins dochodzi do wniosku, że najbardziej niepokoją go zdjęcia. Są wszędzie, oprawione w ramki i lekko matowe, a większość przedstawia Seevera. Jego żony nie ma na wielu z nich — to ona je robiła, zezując do czarnego pudełka, klikając i utrwalając wizerunek męża z tysiąc razy. Pewnie gdyby mieli dzieci albo chociaż psy, byłoby inaczej. Ale zamiast nich jest Seever w okularach słonecznych, trzymający w obu rękach lśniącego pstrąga. Seever w Disney World, stojący niezgrabnie w cieniu wielkiej piłki do golfa. Seever w Wielkim Kanionie, na moście Golden Gate. Zawsze stoi blisko czegoś ważnego, mając za plecami jakieś pomniki. Hoskins czuje się zdenerwowany widokiem oblepiającej cały dom twarzy Seevera i jego świńskich oczu, które obserwują każdego, kto przechodzi.

Kiedy w łazience Hoskins wyciera palce w idiotyczny malutki ręcznik, starając się omijać szorstkie, haftowane na nim róże, dostrzega zdjęcie umieszczone na dolnopłuku. Dlaczego ktoś chciałby, żeby ludzie ze zdjęcia gapili się na niego podczas wypróżniania, przechodzi zrozumienie Hoskinsa, ale co on tak naprawdę o tym wie? Nic. To oczywiście fotografia Seevera. Tym razem pozował na tle własnego domu, mając za sobą ceglane ściany i wielkie okno z wykuszem; widać też wyraźnie numery domu, przybite obok drzwi. Seever uśmiecha się, szeroko rozłożywszy ręce, a w jednej z nich, na którą włożył białą rękawiczkę, trzyma bukiet czerwonych goździków.

Jest przebrany za klowna.

— Lubię odwiedzać dzieciaki w szpitalu — powiedział im Seever kilka tygodni temu, kiedy jeszcze nie zaczął być nerwowy, kiedy jeszcze myślał, że śledzący go dwaj gliniarze to jakiś żart. Widział, jak zatrzymują się samochodem, obserwują go, on zaś zaczynał z nimi pogawędkę, plótł coś o pogodzie albo jak wypadną Broncos w następnym sezonie. Pewnego razu poszli jego śladem aż do jednej z restauracji, których był właścicielem, a on zaprosił ich na lunch. Usiedli za stołem, Hoskins i Loren po jednej stronie, a Seever pod drugiej; jedli pieczeń, groszek na maśle, szarlotkę i pili kawę. — Fakt, że te dzieciaki się uśmiechają, sprawia, że czuję się dobrze.

Wiedzieli wszystko o jego pracy wolontariusza; obserwowali go w szpitalu, jak wchodzi do sal, gdzie przebywały dzieci albo czekające na poprawę zdrowia, albo choćby na wydłużenie czasu ich bardzo krótkiego życia. Były wśród nich takie, które prawie nic nie ważyły i nie miały włosów, dzieci poparzone i bite, te, które snuły się po szpitalu, i te, które leżały ze złamanymi nogami. Najpierw myśleli, że Seever to zboczeniec, na dodatek pedofil, ale tak nie było. Dzieci go lubiły, a on robił dobrą robotę. Seever był szajbusem i pojebem, ale z dzieciakami radził sobie świetnie. W kostiumie prezentował się bardzo naturalnie, podskakiwał, przyciskał swój nos i wyginał balony tak, że powstawały z nich zwierzątka.

— Dlaczego klown, Seever? — zapytał Loren, wsypując do kawy łyżeczkę cukru. Wydawał się autentycznie tym zaintrygowany. — Większość dzieciaków cholernie się ich boi.

— To nieprawda — odrzekł Seever. — Górny guzik jego koszuli był rozpięty, a Hoskins zobaczył złoty krzyżyk wiszący w zagłębieniu jego szyi. — Maluchy uwielbiają klowny.

— Nie byłbym tego taki pewien.

— Och, wszyscy kochają klowny — powiedział Seever, mrugając. — Oni są przyjaciółmi wszystkich. Klown mógłby uniknąć kary za morderstwo.

Nim woda odpływa, mijają cztery godziny. W momencie gdy zaczyna być widać lekko brudną podłogę, posyłają technika na dół. Ma na sobie plastikowy kombinezon i maskę oraz żółte rękawiczki. W ręku trzyma małą łopatę, taką, jakiej używa się w ogrodzie do sadzenia kwiatów. Ale on nie sadzi kwiatów. I nie szuka marihuany.

Jest na dole mniej niż dziesięć minut, kiedy nagle rozlega się jego frenetyczny krzyk. Tym razem do dziury wskakuje Hoskins. Zawija nogawki spodni i brodzi w kierunku kucającego w najdalszym kącie technika.

— Śmierdzi tutaj — mówi technik. — Staraj się nie wymiotować. Nie tutaj, na dole.

I rzeczywiście śmierdzi, i to cholernie. Hoskins zaczyna myśleć o tym, jak jego była żona wyrzuciła na śmietnik surową wieprzowinę, mówiąc, że mięso się zepsuło i że nie mogą go już jeść. Śmietnik stał w letnim słońcu przez kilka dni, więc mięso powoli gniło w gorącu, wypełniając okolicę zapachem, od którego wywracały się żołądki, a psy wariowały.

— Co to jest? — pyta Hoskins.

Technik pokazuje na podłogę, na kawałek darni, tam, gdzie rozgrzebał trochę błota. W tym miejscu widać fragment materiału. Flaneli, niebieskiej i białej. Prawdopodobnie to część podkoszulka. Większa jego część wciąż tkwi w ziemi, niewidoczna dla obserwatorów. A poza kawałkiem materiału, częściowo w niego zawinięta, leży ręka. Jest do tego stopnia przegniła, że w niektórych miejscach Hoskins widzi kość, choć są jeszcze pozostałości skóry, poszarpanej, sczerniałej i poskręcanej na krawędziach niczym papier tknięty ogniem.

— To tutaj — woła Hoskins, cofając się. — Znaleźliśmy je.

Nad jego głową słychać odgłosy przepychania się i tupanie. Rozlega się krzyk przerażenia, po czym odzywa się Loren. Hoskins nie może usłyszeć słów, ale rozpoznaje znajomy ton partnera. A potem poprzez głos Lorena przebija się jakiś dźwięk wydawany przez Seevera. On płacze.

SAMMIE

29 grudnia 2008

Jeśli Sammie Peterson nauczyła się przez lata jednej rzeczy, to brzmiała ona tak: wszyscy myślą, że ładna dziewczyna to debilka.

Takie właśnie zdanie mają na jej temat. Ona to wie, czuje te wszystkie myśli, które krążą wokół mężczyzn pochylonych nad pracą. Unoszą się nad ich głowami niczym dymki z komiksów, tak że może je odczytać. Zaprosili ją, by mogła obserwować ich pracę w korytarzu, by lepiej poczuła klimat przestępstwa i patrzyła, co się dzieje, a potem wiernie przedstawiła to w swoich artykułach. Ale jej się tu nie podoba. Pomieszczenie jest zbyt małe, zbyt ciasne. Nie pomaga nawet to, że zdarto większą część podłogi i wyniesiono pralkę i suszarkę, tak że korytarz nie jest już pod domem, ale stał się jego częścią. Miejscem, gdzie mężczyźni mogą stać wyprostowani i oparłszy ręce na biodrach albo założywszy je na piersi, mogą patrzeć, co pozostawił tutaj Seever. Obserwują Sammie, gdy odważa się wejść do korytarza. Ona czuje ich spojrzenia na swoim tyłku, piersiach i ustach, ale prawie wcale nie patrzą jej w oczy. Słyszy, jak rozmawiają, choć nic nie mówią na jej temat. Szepczą między sobą, paląc papierosy na zewnątrz albo idąc do swoich samochodów. Nie lubią jej nie tylko dlatego, że pracuje dla „Posta” — a wszyscy gliniarze nienawidzą węszących reporterów — ale także z powodu Hoskinsa. W obecności innych ludzi mężczyźni ci są ostrożni; zachowują się tak, jakby wcale się nie znali i nigdy ze sobą nie rozmawiali, nawet wówczas, gdy mogliby się już z tym nie kryć. Zresztą wszyscy wiedzą, co oni myślą.

— Mówiłeś komuś? — zapytała całkiem niedawno. Leżeli w jego łóżku, telewizor był włączony, ale przyciszony. Sammie lubi, by telewizor grał, gdy uprawiają seks, lubi, gdy pokój wypełnia migające światło. — Mam na myśli, czy mówiłeś im o nas?

— Dlaczego miałbym to robić, księżniczko? — zapytał. — Nikomu nic do tego.

— Wygląda na to, że ludzie wiedzą.

— Jacy ludzie?

— Wszyscy.

— Prawdopodobnie Loren — rzekł Hoskins i uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu nie było nic miłego ani swojskiego. Hoskins był dobrym facetem, a ten uśmiech nie był jego. Ale potem Sammie mrugnęła i było po wszystkim. — Ten facet wie wszystko i nie umie trzymać gęby na kłódkę.

— Możliwe.

— Jest w porządku — powiedział Hoskins, sięgając po szklankę wody stojącą na nocnym stoliku. Sammie żałowała, że nie widzi teraz jego twarzy. — Nie ma się czym przejmować.

Ale ona przejmuje się czymś innym — tym, że jej mąż może dowiedzieć się o Hoskinsie. Nie, nie obawia się Deana, nie boi się, że zrobi coś złego, ale nie chce go zranić. Nie chce widzieć wyrazu jego twarzy w chwili, gdy się dowie. Jeśli wszyscy inni wiedzą, to dotyka to ją o tyle, że wie, co mówią. Słyszała to.

Suka.

Dziwka.

Faceci myślą, że pieprzy się z Hoskinsem i dzięki temu dostała się do domu Seevera, może obserwować śledztwo i pisać artykuły do „Posta”, robiąc z nich głupków, bo tak postępują wszystkie kanalie z mediów. Wszyscy mężczyźni obecni przy dochodzeniu lubią Hoskinsa, uważają go za równego gościa, ale nie są głupcami. Zdają sobie sprawę, co się dzieje. Wszyscy wiedzą, jakie babki Hoskins zazwyczaj podrywał, a Sammie jest z zupełnie innej ligi. Jest laską, strzałem w dziesiątkę i mogłaby celować dużo wyżej. Pieprzy się z Hoskinsem tylko dlatego, żeby móc się dostać tu i ówdzie, tak mówią między sobą. Ssie jego fiuta tylko po to, żeby mieć materiał do artykułów.

I to prawda. Przynajmniej w jakiejś części.

Ale Sammie nie przyznałaby się do tego, nawet gdyby ktoś przyłożył jej pistolet do głowy i zmusił do wyznania prawdy. Nie jest szczególnie dumna z tego, że idzie do łóżka z Hoskinsem, że przed nim gra, a potem wraca do domu i okłamuje męża. Robi to dlatego, że chce być lepsza od innych reporterów i opowiedzieć bardziej interesującą historię. Poza tym nikt nie rozumie, jaką pozycję zajmowała w prasie i na czym polegała jej praca. Pisanie nudnych recenzji książek i głupot o lokalnym pokazie psów, podczas gdy chciała zrelacjonować coś naprawdę dobrego, coś, co miałoby znaczenie. Coś, co robiłoby różnicę. Słyszała, jak wydawca przydzielał ludziom zadania, ale ją zawsze pomijał, a ona wracała do tworzenia kawałka o klubie robótek ręcznych w Highlands Ranch, który ofiarował koce bezdomnym, albo pisała o psie z protezą. Całe życie marzyła o byciu reporterką; sądziła, że będzie sławna, że odniesie znaczący sukces. Kiedy zatrudniono ją w „Poście”, była pewna, że tak się stanie. Wszystko będzie już odtąd proste. Ale nic w życiu nie jest proste, zaś ona była cierpliwa. Długo czekała, a kiedy dostrzegła okazję, złapała ją.

Faktycznie jednak krępuje ją, że wszyscy ci mężczyźni mówią o niej, przywołują jej imię i traktują chłodno, podczas gdy ona po prostu wykonuje swoją pracę najlepiej, jak potrafi. I co z tego, że wliczony jest w nią seks? Gdyby Sammie była mężczyzną, nikt nie zwracałby na to uwagi. Prawdopodobnie pogratulowaliby, dali nagrodę. Kontakty z Hoskinsem pozwalają jej każdego ranka przedostać się za policyjny kordon, podczas gdy inni dziennikarze marzną, stojąc na ulicy daleko od domu Seevera z notesami, magnetofonami i kamerami. Niektórzy nawet ustawili przed domem przyczepy kempingowe i składane stoliki, na których stoją czajniczki z parującą kawą i talerzyki z zimnymi pączkami. Na zewnątrz są też dziennikarze o znanych nazwiskach, którzy przylecieli z Nowego Jorku albo Los Angeles. Rozbili namioty w ogródkach i spędzają tutaj cały dzień w nadziei, że coś się zdarzy. Sammie słyszała, że niektórzy sąsiedzi Seevera naliczają im opłaty za uzyskanie pozwolenia na rozbicie namiotu i dostęp do toalety. Ale ona ich mija — wszystkich — i idzie zobaczyć, co dzieje się w środku. W jej głowie już powstaje artykuł, podczas gdy kolejne ciało jest chowane w zapinanym na suwak czarnym worku i wynoszone z domu.

Jest jeszcze coś, czego nauczyła się Sammie: jeśli już chcesz się z kimś pieprzyć, niech to będzie przynajmniej ktoś ważny.

I tak mężczyźni szepczą między sobą, wykopując kolejne ciała, zaś Sammie wciąż pisze i wciąż pieprzy się z Hoskinsem. Kontynuuj to, co działa, jak to się mówi.

Dziwnie jest znajdować się w domu Seevera, będąc otoczonym przez te wszystkie przedstawiające go fotografie; widzieć kuchenne ścierki, które jego żona powiesiła na haczyku obok zlewu, nim była zmuszona opuścić dom, i ceramiczną choinkę, wciąż stojącą pośrodku pokoju z krzywo przypiętymi lampkami. Prawdopodobnie jednak jest to dziwne tylko dla Sammie, bo kiedyś pracowała dla Seevera. Było to lata temu, może nawet w innym życiu, jeszcze przed college’em, pracą i małżeństwem. Sammie była kelnerką w Don’s Café, jednej z restauracji Seevera. Pracowała już miesiąc, zanim pierwszy raz go zobaczyła. Zatrzymał się i przyglądał otoczeniu, upewniając się, że wszystko idzie dobrze. Nosił elegancki tweedowy garnitur wyglądający na drogi, zaś jego paznokcie były wypolerowane i czyste. Był przystojny, o gęstych brwiach, z głęboko osadzonymi oczami i wydatnymi ustami, ale już wtedy Sammie dostrzegła miękkość jego podbródka, delikatność ciała i wiedziała, że najpewniej kiedyś przytyje; takim był typem. Kiedy widziała go po raz pierwszy, Seever nie powiedział do niej ani słowa — zjawił się w restauracji w godzinach największego ruchu i był zbyt zajęty wydawaniem poleceń, ludzie zaś biegali w tę i we w tę między stołami z tacami pełnymi pieczonych antrykotów i kukurydzy w śmietanie, pomidorów i piżmianu.

Jej właściwe spotkanie z Seeverem miało miejsce dopiero za drugim razem. Wszedł do restauracji, wyciągnął rękę i przedstawił się jej. Nosił wtedy kostium klowna. Przebrał się, by swoim niezdarnym tańcem i niekształtnymi zwierzątkami z balonów zabawiać dzieci. Wyglądał głupio; większość mężczyzn czułaby się niezręcznie w takim przebraniu, ale on wydawał się tym cieszyć. Tak właśnie było. Uwielbiał sprawiać, że dzieciaki się śmiały i klaskały w ręce, nawet jeśli żartował z siebie. Jedna mała dziewczynka zostawiła swój talerz z naleśnikami i zaczęła tańczyć z Seeverem. Obracał ją i obracał niczym balerinę, aż jej spódniczka wirowała, zaś jej samej ze śmiechu aż brakło tchu. Sammie obserwowała ten taniec wraz z innymi klientami, w jednej ręce trzymając dzbanek z kawą. Na jej twarzy gościł uśmiech. Uśmiechali się zresztą wszyscy, ale Seever zwrócił uwagę właśnie na Sammie, bo dostrzegł jej spojrzenie — oczywiście, że tak, zawsze się przyglądał, nawet jeśli patrzył na coś tylko kątem oka.

— Lubisz dzieci? — zapytał, podchodząc do niej, gdy czyściła stoliki. Pochylił się, podniósł z ławy jakieś puste opakowanie i podał je Sammie.

— Nie bardzo, kiedy krzyczą — odpowiedziała z uśmiechem. — Ale pana taniec z tą małą był naprawdę słodki.

— Samantha, tak?

— Wszyscy mówią mi Sammie.

— Podoba mi się.

Potem zrobił dla niej psa z dwóch różowych balonów, choć najbardziej przypominał on po prostu dwa różowe balony. Ale Sammie nie powiedziała tego Seeverowi. Gdy popołudnie już minęło, zanim wyszedł, dał jej na pożegnanie żółtą stokrotkę, którą miał zatkniętą w klapę.

Hoskins powiedział Sammie, że w tym czasie Seever już zabijał, choć zachowywał dużą ostrożność, wybierając ofiary przypadkowo. Celował w ludzi, których nikt by nie szukał, w ludzi, którzy w żaden sposób nie byli z nim powiązani. Jakiś czas później stał się leniwy i niestaranny, zaczął myśleć, że jest niezwyciężony i pozwolił, by Carrie Simms umknęła, a wtedy cała sprawa zaczęła powoli wychodzić na jaw. Sammie czasem zastanawia się, co myślał Seever, gdy dawał jej stokrotkę. Czy miał zamiar zabrać ją do swojego domu, związać, a przed zabójstwem robić różne paskudne rzeczy, tak samo jak to robił z wieloma innymi dziewczynami? Ale kiedy myśli o Seeverze — o Seeverze, którego, jak sądziła, znała, o facecie w drogim garniturze i z promiennym uśmiechem — nie potrafi sobie wyobrazić, by mógł kogoś zamordować. Zajmuje się przecież pisaniem, a przecież o wszystkich twórcach mówi się, że mają żywą wyobraźnię. Ale oczywiście Sammie, jak zresztą wszyscy, wyrosła na telewizji, filmach i książkach, i wie, że zły bohater to ten, którego najmniej podejrzewasz, ten, który wydaje się najmniej winny — to facet, który dużo się śmieje, otwiera kobietom drzwi i nigdy, przenigdy nie jest niegrzeczny.

Jak dotąd z korytarza wyciągnięto siedem ciał — pięciu kobiet i dwóch mężczyzn. Wszyscy liczyli, że na szczęśliwej liczbie siedem się skończy i że nie znajdą już nic więcej poza nieczystościami i robactwem. Siódma ofiara została wydobyta przedostatniego dnia. Kępki rudych włosów wciąż lepiły się do zdeformowanej czaszki, a punkrockowa koszula zwisała z klatki piersiowej. Później się dowiedzieli, że dzieciak nazywał się Kenny Fitz; uciekł z domu, jak robił to już tysiąc razy wcześniej, z tym że tym razem nie wrócił. Później matka Fitza dała Sammie jego zdjęcie, tak by mogło ukazać się w „Poście” wraz z jej artykułem, a Sammie nienawidziła na nie patrzeć. Była to fotografia z przeszłości, prezentująca szczerzącego się w uśmiechu chłopca, który pewnego dnia miał skorzystać z propozycji przejażdżki wozem faceta w tweedowym garniturze. Sammie chciałaby móc cofnąć się w przeszłość, ostrzec dzieciaka, powiedzieć mu, by wracał do domu, uściskał matkę i jakoś się pozbierał. Ale to niemożliwe i Sammie ma jedynie nadzieję, że Kenny Fitz nie wiedział pod koniec, co się dzieje, że nie był już świadomy, gdy Seever okręcał przedłużacz wokół jego szyi i zaciskał po raz ostatni. Miała nadzieję, że w ostatnich chwilach myślał o czymś dobrym. O swojej matce. Albo o psie, który wciąż śpi na jego łóżku, pysk mu drga, a łapy przebierają w powietrzu.

— Komuś zależało na tym dzieciaku. Ktoś go kochał. Wiesz, skąd to wiem?

Hoskins powiedział to, gdy ciało chłopaka wsunięto już do plastikowego worka i wyniesiono, ale jeszcze nie ustalono, kim był. Hoskins jadł mało i spał niewiele, widziała to po jego twarzy i ciemnych workach pod oczami.

— Chodzi o zęby. Ten dzieciak ma niezłe. Mnóstwo wypełnień. Nosił też aparat. Ładne zęby kosztują. Ktoś za to zapłacił. Ktoś, kto go kochał.

Następnego dnia znajdują ósme ciało. Sammie jest wówczas w kuchni i nalewa sobie filiżankę kawy, słuchając, jak jeden z techników narzeka na swoją pracę.

— Kiedy wydmuchuję nos, wychodzi z niego jakieś czarne świństwo. Tutaj na dole jest obrzydliwie. Nie wiem, jak długo jeszcze to wytrzymam.

— Przykro mi — mówi Sammie. Zastanawia się, ile razy dziennie wypowiada to słowo. — Brzmi to okropnie.

— I o tym właśnie powinna pani napisać. Jakie pieprzone gówno jest tam na dole. Czuję, że utknąłem w koszmarze, z którego nie mogę się obudzić.

Niedługo po tym, jak zaczęła się pojawiać w domu Seevera, Sammie odkryła, że najlepsze, co można zrobić, to pozwolić tym facetom się poskarżyć. Początkowo próbowała ich przekonywać, że wykonują przecież swoją pracę, że za to, iż schodzą do korytarza i wykopują ciała, dostają pieniądze. Ale nie było tak, że ktokolwiek z nich oczekiwał, że będą im płacić za nic. Kiedy przedstawiała im swoje argumenty, mężczyźni wpadali w złość. Sammie nauczyła się więc trzymać język za zębami, zachowywać postawę pełną współczucia i mówić „przykro mi”, kiedy zaczynały się skargi. To działało znacznie lepiej.

— Wkrótce to się skończy — mówiła.

— Mam, kurwa, taką nadzieję.

Ktoś znajdujący się w korytarzu krzyczy coś niezrozumiałego, aż Sammie podskakuje przestraszona i uderza biodrem o bufet — na tyle mocno, że będzie miała siniaka. Ignoruje ból i wsadza głowę do pralni, gdzie stoi grupka podekscytowanych mężczyzn, którzy gestykulują, unosząc pięści.

— Znaleźli kolejne ciało — mówi technik, wyglądając zza jej ramienia. Jego oddech ma woń wilgotnej tektury. — Kurwa. Jest ich więcej.

Sammie odwraca się powoli i wraca do kuchni. Jej kubek z kawą jest przewrócony, choć Sammie nie pamięta, jak to się stało. Kubek kołysze się na ladzie bufetu, jak gdyby popychał go duch. Sammie chwyta papierowe ręczniki, rzuca je na wyłożoną płytkami podłogę — starając się nie zwracać uwagi na ożywioną rozmowę, która dobiega z sąsiedniego pomieszczenia — i wyciera parującą kałużę.

HOSKINS

5 stycznia 2009

Ekipa dochodzeniowa pracuje w domu Seevera, przekopując korytarz i katalogując wszystko, co wydobywają spod ziemi. To powolna, niewdzięczna robota. Jak dotąd znaleźli jedenaście ciał, a szukano ich tylko w jednym kącie pomieszczenia, w części o powierzchni kilku stóp kwadratowych. Nazywają ją kwadrantem numer jeden. Dziewięć ofiar to kobiety, z których jedna pasuje do opisu dziewczyny zaginionej w Fort Collins w 1988 roku. Dwadzieścia lat, myśli Hoskins. Ilu ludzi zabił Seever przez ten czas?

— Nikogo nie uśmierciłem — zarzeka się Seever.

Są razem we trzech. Hoskins, Loren i Seever. Jesteśmy rodziną, myśli Hoskins. Wszyscy moi bracia są tutaj ze mną. Znajdują się w pokoju przesłuchań, który jest ciasny i klaustrofobiczny, zaś klimatyzator wydmuchuje to zimne, to ciepłe powietrze, przez co temperatura nigdy nie jest odpowiednia.

— To wszystko jedna wielka pomyłka.

— A więc tych jedenaście ciał, które wykopaliśmy w twoim domu, to wytwór mojej wyobraźni? — pyta Loren.

Siedzi naprzeciwko Seevera przy małym metalowym stoliku, mając przed sobą filiżankę kawy. Seeverowi nie zaproponował niczego do picia. Hoskins stoi przy drzwiach z rękami założonymi na piersi. Nie może przestać myśleć o ostatniej ofierze, którą wykopali. Miała sznur na przegubach dłoni i szalik owinięty wokół szyi, którego jeden koniec wepchnięto jej do ust. Zadławiła się nim, powiedział koroner, i szalik zatkał większą część jej gardła. Ciało miało na sobie fragmenty mory. Na materiale widać było wzory rozkwitających maków.

— To wszystkie, które znaleźliście? — pyta Seever. Zgodził się na rozmowę z nimi bez obecności prawnika i przysługującej mu obrony. Nie jest głupi, tylko szalony.

— Więc ciał jest więcej?

— Och, jestem tego pewien.

— Jak wiele jeszcze znajdziemy?

— Zero.

— Jak wiele osób zamordowałeś?

— Wszystkich tych ludzi.

Hoskins przesuwa palcami po wargach. Są wysuszone i popękane. Jego ręce czuć zapachem mydła z posterunkowej łazienki — taniego i popularnego, ale dobrze znanego. To nie pierwsze przesłuchanie Seevera i nie będzie ono ostatnim. Potrwa to jeszcze długo. Seever jest świętoszkowatym skurwysynem, lubi pogrywać w różne gierki, bawi się z nimi. Kluczy, czasem mówi prawdę, ale najczęściej kłamie, wymyślając głupoty dla własnej rozrywki. Jacky Seever został aresztowany, jest winny, nikt zdrowy na umyśle nie może myśleć inaczej — ale nadal pozostaje wyluzowany. Ulizane włosy odsłaniają jego czoło, zaś na twarzy widnieje beztroski uśmiech, jak gdyby nie miał powodu do zmartwień. Zupełnie jakby się spodziewał, że wkrótce pójdzie do domu, odsunie kuchenne krzesło i zabierze się do jedzenia obiadu.

— Co robiłeś z ich palcami? — pyta Loren. To dobre pytanie, istotne, bo każdej z ofiar wykopanej z korytarza brakuje przynajmniej jednego palca. Przy lewej ręce, przy prawej, to zależy. Seever nie był wybredny. Tego szczegółu nie zauważyli, a Hoskins podchwycił go od Sammie, która chciała napisać o tym w swoim artykule. Sammie wierzy, że należy mówić wszystko, niczego nie zatajając, tyle że nie chodzi jej o dobro ogółu, ale o własne. Chciała podać informację o palcach do publicznej wiadomości, serwując ją niczym kelner na srebrnej tacy, który podnosi pokrywkę przy dźwiękach fanfar.

— Palce?

— Tak, milczku. Masz jakieś dziwaczne zboczenie na punkcie palców? Wygląda mi na to, że preferujesz środkowe — wtykałeś je sobie w dupę, żeby mieć orgazm?

Seever się uśmiecha. Lubi mówić, nieraz dużo, ale Hoskins ma poczucie, że nigdy nie wyjawi prawdy, choć może to i tak nie ma znaczenia.

— Mam pytanie — odzywa się Hoskins. Mówi coś po raz pierwszy, ponieważ to Loren peroruje podczas przesłuchań; jest w tym lepszy, wie, o co pytać. Hoskins jest niczym fasada, wsparcie, gdy zachodzi potrzeba, a także świadek, gdy coś idzie nie tak. Ma oko na Lorena, dba, żeby tamten się zachowywał.

— O co chodzi? — pyta Seever. Ma zielono-brązowe oczy, a w lewym, pod źrenicą, widać jasną złotą plamkę.

— Dlaczego ukrył pan te wszystkie ciała w korytarzu z węzłami sanitarnymi? — pyta Hoskins.

Jeśli to przesłuchanie się wkrótce nie skończy, jeśli nie można będzie wyjść z tego pokoju, to Hoskins chyba zwymiotuje. W ten sam sposób czuł się w kostnicy, patrząc z daleka na ofiary leżące na metalowych stołach o zagiętych krawędziach — gdyby z ciał wydostawała się krew lub inne płyny, nie byłoby bałaganu.

— Dlaczego trzymałeś je w domu?

Seever mruga.

To pytanie za milion dolarów. Sammie zadała je Hoskinsowi poprzedniej nocy, gdy leżeli w jego łóżku. Pomiędzy jej udami znajdowała się miska z mieszanką suszonych owoców i orzechów, a chociaż Hoskins nienawidził jedzenia w łóżku i znajdowania resztek uczty w pościeli, pozwalał na to Sammie.

— Gdyby Seever nie trzymał tych martwych ludzi...

— Ofiar — poprawił ją. — Albo nieboszczyków. Tak powinnaś ich nazywać.

— Dlaczego zakopywał ich pod swoim domem? Seever nie ma żadnego dobrego wyjaśnienia dla tego faktu. Nikt nawet nie pomyśli, że mógłby być niewinny.

— On nie próbuje nikogo przekonywać, że jest niewinny — odrzekł Hoskins. — Niczemu nie zaprzecza.

Sammie miała na sobie jego koszulę, której kołnierzyk luźno zwisał na jedno ramię. Hoskins przeciągnął palcami po jej klatce piersiowej, przesuwając je ku zagłębieniu powyżej delikatnej kości. Sammie zamknęła oczy, odrzucając głowę, tak że widać było piękną linię jej szyi. Zawsze się zastanawiał, o czym ona myśli.

— Czy schodziłeś czasem do korytarza, żeby złożyć im wizytę? — pyta teraz Hoskins łagodnie. Do uszu wdziera mu się dźwięk przynaglenia i może się wydawać, że Hoskins patrzy teraz na Seevera przez lornetkę, ale z odwrotnej strony. Wydaje się, że Seever jest gdzieś daleko i wygląda na niewielkiego, choć tak naprawdę znajduje się po drugiej stronie stołu, niecały metr dalej. Hoskins myśli, że jeśli wyciągnąłby rękę i chciał chwycić Seevera, jego dłoń trafiłaby tylko na powietrze. — Schodziłeś tam, triumfowałeś, śmiałeś się i onanizowałeś?

Seever przełyka ślinę, czemu towarzyszy suchy, trzaskający odgłos. Potem odwraca wzrok.

— Jak to zrobiłeś? — pyta Loren, zaś Hoskins słyszy w jego głosie niecierpliwość, to ukryte, charakterystyczne, pełne złości brzęczenie. Być może Seever nie jest w stanie tego wychwycić, ale to nie on pracował z Lorenem przez ostatnie dziesięć lat i to nie on nauczył się oceniać jego nastrój, który trzeba mierzyć niczym temperaturę wody, w której za chwilę chcemy się zanurzyć. — Skąd ich zgarniałeś?

Seever pochyla się, opierając się łokciami o stół. Ma na sobie pomarańczowy jednoczęściowy kombinezon, jaki noszą więźniowie. Z przodu jest brudny i wysmarowany zaschniętym jedzeniem. Seever zawsze bardzo dbał o swoje ubranie, a teraz całą tę troskę szlag trafił. Pobyt w więzieniu nie służy grzecznym chłopcom. Seever opiera łokcie na stole. Wygląda na to, że ma ochotę mówić i Hoskins spodziewa się, że znowu usłyszą kolejne kłamstwa, gierki i przechwałki, ale zamiast tego Seever mówi prawdę.

— Znajdowałem ich tam, gdzie mogłem — zaczyna. — Nigdy nikogo z nich nie atakowałem. Wszyscy szli ze mną do mojego domu, bo tego chcieli.

— Jak rozumiem, oczekujesz, że uwierzę, iż ci ludzie chcieli zostać związani i zabici? — pyta Loren.

Seever nie odpowiada, tylko wybucha śmiechem, cienkim chichotem, który wwierca się w mózg i nie daje o sobie zapomnieć. To właśnie prowokuje Lorena do wybuchu. I to właśnie powiedzą później swemu szefowi — Seever zaniósł się śmiechem i cały czas śmiał się jak maniak, czego Loren nie mógł znieść. Ale problem leży nie tylko w zachowaniu Seevera, Hoskins zdaje sobie z tego sprawę. Przez ostatnie siedem tygodni śledzili Seevera, obserwując go i czekając na jego potknięcie, aby mogli go wreszcie aresztować.

Na trop naprowadził ich anonimowy telefon; jakaś kobieta podała im nazwisko Seevera i jego adres. Twierdziła, że Seever coś kombinuje i że widziała, jak do jego domu wchodzą ludzie, ale nigdy z niego nie wychodzą. Zaczęli więc obserwować, jak chodzi do pracy, do baru i do domu, przez lornetkę widzieli, jak siada na skraju wanny albo zaciska palce na muszli klozetowej. Zaczęli go śledzić, bo brakowało innego podejrzanego, nie było żadnych tropów, a oni musieli coś zrobić. Miasto gwałtownie domagało się wyjaśnienia sprawy. W samym Denvermetro w ciągu ostatnich siedmiu lat odnotowano dwadzieścia trzy zaginięcia. Ludzie co prawda zawsze znikali, ale nie w taki sposób jak teraz — bez świadków i ciał. Pojawiły się opowieści o sektach i czcicielach szatana oraz o handlu żywym towarem. Hoskins słyszał te historie na własne uszy i śmiał się z nich, bo wszystkie one były beznadziejnie głupie. Musiało być jakieś wyjaśnienie zniknięcia wszystkich tych ludzi, myślał Hoskins. Rozsądne i racjonalne.

Toteż z powodu jednego telefonu zaczęli śledzić Seevera. Mogli tego zaprzestać w każdej chwili, było jednak coś, co skłaniało ich do kontynuowania działań. Seever był bowiem dziwaczny. Było w nim coś nieprawidłowego. Powiedział to Loren. Jego zdaniem Seever coś ukrywał, zajmował się czymś niegodziwym. Loren nie był pewien, że to Seever stał za zniknięciem wszystkich tych zaginionych ludzi, ale koleś wyglądał podejrzanie. A Lorenowi można było ufać. Miał nosa do tej roboty, umiał poznać się na ludziach. Seever nie podobał się Lorenowi. Nie podobał mu się sposób, w jaki ściskał dłonie i trzymał je w spoconym uścisku ciut za długo; nie odpowiadało mu to, że po nałożeniu przezeń żelu na włosy ząbki grzebienia pozostawiały na nich widoczne ślady. Loren chciał zapuszkować Seevera za coś, za cokolwiek, nawet jeśli nie byłaby to duża rzecz. Pragnął bowiem widzieć, jak ten koleś się wije, chciał zaśmiać mu się w twarz, wrzucić go do celi ubranego w śmieszny garniturek i pozostawić tam, by spał na pryczy i sikał w ubikacji, w której nawet nie można było usiąść. Och, mogli go aresztować za picie — Seever lubił wychylić parę kieliszków przed powrotem do domu. Mogli go zatrzymać przynajmniej z tuzin razy, ale Hoskins namawiał Lorena, by poczekali.

— Nie jestem pewien — perswadował Hoskins. Zazwyczaj parł do przodu bez zastanowienia, niczym czołg — przygotuj się na znaczną prędkość, odwróć wzrok, jeśli będzie ci się chciało wymiotować — ale tym razem było inaczej. Istniała jakaś dręcząca wątpliwość. Mrowienie w palcach, które podpowiadało Hoskinsowi, żeby zwolnił, poczekał. Jeśli Seever odpowiadał za coś poważnego — im dłużej go obserwowali, tym bardziej Hoskins był pewien, że tak jest — a oni przymknęliby go za wcześnie, wyślizgnąłby im się z rąk. Seever miał pieniądze, miał przyjaciół; ludzie go lubili. Policja mogłaby go zatrzymać za prowadzenie samochodu pod wpływem alkoholu, ale potem musieliby dać mu spokój, bo w przeciwnym razie Seever mógłby twierdzić, że go prześladują, że polują na niewinnego obywatela, oni zaś już nigdy nie byliby w stanie przyłapać go na czymkolwiek. — Lepiej zaczekać.

— Bzdura — powiedział Loren, mocno uderzając dłonią o kierownicę. Siedzieli w jego samochodzie, zaparkowanym przed jedną z restauracji Seevera. Obserwowali, jak zamglone figury poruszają się za szybą, jedzą i śmieją się, a czasem po prostu nic nie robią. — Jeszcze dzisiaj moglibyśmy mieć go za kratkami.

— Drobny zarzut nie sprawi, że będziemy mogli wejść do jego domu — odparł Hoskins, bębniąc palcami po desce rozdzielczej auta i gapiąc się jakby ze znudzeniem na białe paski namalowane na asfalcie. — Powiedzmy, że to on kryje się za zniknięciem tych wszystkich ludzi. Tego się jednak nigdy nie dowiemy, jeśli nie postawimy nogi w jego domu. Będziemy kompletnymi dupkami, jeśli pozwolimy, by wyślizgnął nam się z rąk.

Loren nie akceptował poleceń i nie lubił, gdy mówiono mu, co ma robić. Hoskins dowiedział się tego zaraz po tym, jak zostali partnerami. Loren godził się na coś jedynie wówczas, gdy uznawał to za swój pomysł. Hoskins nauczył się więc z nim pogrywać; to on pociągał za sznurki, choć musiał to robić delikatnie i ostrożnie. Żaden z poprzednich partnerów Lorena nie obrał takiej strategii postępowania; Loren miażdżył ich i współpraca kończyła się fiaskiem. Aż do czasu, gdy nastał Hoskins. Ponieważ partnerstwo nie działa w przypadku dwóch warczących psów, jeden z nich musi odgrywać rolę smyczy.

Loren zaczynał się zastanawiać, snuł rozważania, a potem poszedł do ich szefa, Blacka, i oświadczył, że przemyślał sprawę i doszedł do wniosku, że najlepszym wyjściem będzie poczekać, obserwować Seevera i w odpowiednim czasie go przyskrzynić. Szef zgodził się dać mu więcej czasu. Potem gratulowano Lorenowi takiej przezorności, wyczucia, kiedy trzeba się wycofać, znakomitego instynktu. Loren zaś jak zawsze nie wyprowadzał nikogo z błędu. Hoskins nie był szalony — tak wyglądało życie z Lorenem. Tego należało oczekiwać. Trzeba było ofiarować Lorenowi wiele, by otrzymać niewiele, zaś zaszczyty nie były dla Hoskinsa tak ważne jak porządne wykonywanie swojej roboty. Cel uświęca środki albo, jak zwykł mawiać jego ojciec, nieważne, co wkładasz do ust, bo wszystko i tak w konsekwencji będzie gównem.

— Bądź bałdzo, bałdzo cicho —szeptał Loren, kiedy siedzieli nocą w aucie zaparkowanym w pobliżu domu Seevera, próbując nie zasnąć. — Polujemy na króliczka.

Na początku było to śmieszne, ale potem już mniej.

Siedem tygodni na Elmer Fudd, siedem tygodni obserwowania, jak Seever pakuje sobie jedzenie do ust, przystaje przy krawężniku, by sprawdzić e-maila albo pogawędzić z sąsiadami. Wszyscy oni wydają się lubić Seevera i uważają go za cholernie dobrego faceta. To wszystko prowadziło donikąd. Loren potrafił perswadować, ale nie byłby w stanie przekonać Blacka, by pozwolił im śledzić tego faceta w nieskończoność. Potrzebowali przerwy. I taka się nadarzyła; dziewiętnastoletnia dziewczyna, Carrie Simms — jedyna osoba, której udało się zbiec z korytarza z węzłami sanitarnymi.

Zanim jednak Simms pojawiła się na posterunku, Hoskins poświęcił sprawie siedem tygodni, pięćdziesiąt godzin w każdym z nich, a czasem nawet więcej. Bywały noce, gdy Hoskinsowi śniło się, że Seever wślizguje się do jego łóżka. Jego ręka była gorąca, a dotyk kuszący. Dłoń Seevera prześlizgiwała się po udzie Hoskinsa i dotykała fiuta. Nieważne, jak zaciekle Hoskins walczył, i tak nie mógł się pozbyć intruza. Nie tylko śledzili Seevera, ale zdołał on dostać się do ich umysłów niczym pasożyt. Hoskins wiedział, że ten właśnie fakt był powodem, dla którego Loren wyskoczył ze swego krzesła i uderzył Seevera prosto w twarz, rozbijając mu nos tak mocno, że aż trysnęła krew. Loren nie zrobił tego, bo Seever był zabójcą — aresztowali wcześniej setki mężczyzn, którzy zrobili swoim żonom i dzieciom czy zupełnie obcym ludziom straszne rzeczy — ale dlatego, że był niczym refren okropnej piosenki powtarzany w nieskończoność. Był jak paskudny smak w ustach, którego nie da się usunąć. Jak plama na dywanie, której nie można wywabić.

Hoskins chwyta Lorena za koszulę i odciąga w tył. Zataczają się niezdarnie, a Seever piszczy, jedną ręką zasłaniając rozbity nos. Patrzy wprost na Hoskinsa, ponieważ Loren ma zamknięte oczy. Porusza wargami, licząc od dziesięciu do zera. Policyjny psycholog poradził mu, by robił tak, gdy czuje, że traci nad sobą panowanie.

— To nie koniec! — krzyczy Seever. Jego głos jest niski i brzmi dziwnie z powodu krwi, która spływa mu do gardła i cieknie po wargach aż na kołnierzyk więziennego kombinezonu, ale Hoskins świetnie rozumie, co mówi Seever. — To nigdy nie będzie koniec.

SAMMIE

21 lutego 2009

Trzydzieści jeden. Tyle właśnie ciał mają po przekopaniu korytarza. Podwórko jest przeorane, a betonowa podłoga w garażu została rozbita na kawałki, które potem usunięto.

— Nienawidzę tego sukinsyna — mówi Hoskins. Jest zmęczony, pod jego oczami widać ciemne worki. Spędził z Seeverem mnóstwo czasu. Przesłuchania trwały godzinami. Tym razem rozmawiali tylko oni dwaj, bo Seever nie chciał mówić w obecności Lorena. Hoskins nie mówi Sammie wiele, ale ona wie, że Seever zdradził, gdzie należy kopać pod garażem i że znaleziono tam szkielet. Wie też, że Seevera przewieziono z powrotem do jego domu, tak by pokazał miejsce w ogrodzie, w którym ukrył jeszcze jedne zwłoki. — Jeśli spędzę jeszcze choćby jedną minutę w jego towarzystwie, zwariuję.

Sammie nic nie odpowiada, bo zawsze lubiła Seevera i nie może uwierzyć, że to on jest zabójcą. Nigdy jednak nie wiemy, do czego zdolni są inni ludzie, myśli Sammie. Na przykład jej mąż. Dean nie jest głupi; wie, że coś się dzieje, obserwował ją. Nie ufa jej i to ją dręczy, choć nie powinno, bo niby dlaczego miałby jej ufać? Wystarczy popatrzeć, co ona robi — jemu, swojemu małżeństwu. I Hoskinsowi.Sammie nie może zapomnieć o Hoskinsie, który jest zmęczony i marudny przez większość czasu. Poza tym nie jest w nastroju na seks, ale wciąż uparcie tkwi przy Sammie. Jest tym typem mężczyzny, który potrzebuje kobiety w swoim życiu. Gdyby spotkali się kilkanaście lat temu, Sammie prawdopodobnie byłaby żoną Hoskinsa, a nie Deana. Myślenie o tym sprawia jednak, że Sammie czuje się idiotycznie, bo dlaczego zawsze musi myśleć o swoim życiu w kontekście mężczyzn? Od momentu swego pierwszego pocałunku w siódmej klasie zawsze z kimś była i możliwe, że jest typem podobnym do Hoskinsa — nie potrafi żyć bez drugiej osoby przy boku. Ale ona nie ma jednego mężczyzny, tylko dwóch, i to się wreszcie wyda — prędzej czy później, to tylko kwestia czasu. Dean zadaje pytania, a Hoskins naciska na nią, by złożyła pozew o rozwód i z nim zamieszkała. Sammie nie potrafi zdecydować się na żadne rozwiązanie, bo musiałaby kogoś zranić i to byłoby bardzo złe. Po raz pierwszy w życiu Sammie nie pragnie więcej. Byłaby szczęśliwa, gdyby wszystko zostało tak, jak jest. Ale potem Hoskins dokonuje wyboru za nią, mówiąc, że poznał kogoś innego i że to poważna sprawa.

— Jak ma na imię? — pyta Sammie. Nie sądziła, że sprawy potoczą się takim torem. To ona powinna z nim zerwać, zawsze tak to sobie wyobrażała. Nie powinno to się stać podczas obiadu, w obecności pary siedzącej przy sąsiednim stole. Ludzie ci jedli w milczeniu, ale Sammie zdawała sobie sprawę, że przysłuchują się ich rozmowie. Wiedziała, że z jej strony nie będzie żadnych łez i krzyków. Hoskins wybrał idealne miejsce, by uciec bez szwanku. Bez scen.

— To nieważne.

— Dla mnie ważne.

Ale właściwie dlaczego?, myśli Sammie. Czy nie na to właśnie czekała — na szansę czystego wycofania się z tej relacji i powrotu do małżeństwa? Nie ma na co czekać. Nie ma po co kolejny raz chodzić do domu Seevera; są inne historie do napisania. Czas się zbierać.

— Nie podoba ci się, że spotykam się z inną kobietą? — mówi Hoskins, uśmiechając się. — Ty wracasz do domu do męża, ale to nie jest okay, że ja mam dziewczynę?

— Nigdy tego nie powiedziałam. Chcę tylko znać jej imię.

— Jeśli nie chcesz, żebym spotykał się z kimś innym, wprowadź się do mnie. Zostaw męża.

— Nie mogę tego zrobić. Wiesz, że nie mogę.

— Owszem, możesz. Spakuj torbę z ubraniami i odejdź. Mogę kupić ci wszystko, czego potrzebujesz. — Oto cały Hoskins, myśli Sammie. Chce być bohaterem. Gdyby mieszkał na Dzikim Zachodzie, nosiłby biały kowbojski kapelusz, a ona, przywiązana do torów kolejowych, krzyczałaby, że pociąg zaraz utnie jej głowę. — Zaopiekuję się tobą.

Sammie myśli, że nie ma innej kobiety. Nie może być. Przez ostatnie miesiące Hoskins spędzał każdą chwilę zajęty albo Seeverem, albo nią. Nie miał czasu, by spotykać się z kimś innym. Wymyślił to, by Sammie zrobiła się zazdrosna i odeszła od Deana. Hoskins chce się ustatkować, powiedział jej to już wcześniej. A ona zastanawia się, dlaczego zawsze spotyka mężczyzn w takim typie. Tak było przez całe życie — spotykała mężczyzn, którzy chcieli więcej, niż ona mogła im dać. Gdzie są ci faceci, którzy nie chcą niczego poza seksem i rozrywką, a potem odchodzą?

— Muszę iść — mówi Sammie, zdejmując serwetkę z kolan i rzucając ją wprost na sałatkę, a potem przyciskając tak, że słychać, jak pod naporem jej ręki trzeszczą liście sałaty.

— Słuchałaś tego, co mówiłem? — pyta Hoskins.

— Tak.

— I co?

— Nie wiem.

— Nie wiesz czego?

— Nie wiem.

— To wszystko? — mówi Hoskins. — Zrywasz ze mną?

— Nie.

— Więc odejdź od niego. Zamieszkaj ze mną.

— Nie mogę.

— Nie rozumiem.

I nie zrozumiesz, myśli Sammie. On nie wie, co to znaczy mieć za męża miłego człowieka, który przez większość czasu czyni ją szczęśliwą, a potem mieć Hoskinsa, którego mogłaby pokochać, tyle że ona nie jest w stanie opuścić Deana. Taka decyzja byłaby bowiem nieodwracalna. A co gdyby na dodatek okazało się, że to była niewłaściwa decyzja? Nie dałoby się jej już cofnąć. Sammie tkwi pośrodku i tak jest bezpieczniej. Ma swoje ciastko, a jednocześnie może je zjeść, jak powiedziałaby jej matka, oczywiście gdyby o wszystkim wiedziała. Gdyby jednak odkryła prawdę, chybaby umarła. Umarła ze wstydu. Nigdy już nie byłaby w stanie pokazać się w kościele — oto, co by powiedziała. „Mam córkę dziwkę i nigdy nie pójdę do nieba”.

— Jak zgaduję, dostałaś to, czego chciałaś? Swoje historie, dzięki czemu dobrze wypełniłaś zadanie, a teraz jesteś gotowa zakończyć znajomość?

— Nie. — Sammie potrząsa głową, przygryzając opuszkę kciuka. Prawda jest jednak taka, że faktycznie otrzymuje interesujące zlecenia na artykuły, a Dan Corbin uważa ją za poważną dziennikarkę. Dzwonią do niej reporterzy z innych gazet, mając nadzieję, że wycisną jakieś informacje; pytają o jej kontakty, źródła informacji. A jeszcze niedawno to ona wykonywała takie telefony. Wszystko to zawdzięcza Hoskinsowi, ale kiedy o tym myśli, coś jej w środku twardnieje. Sammie jest sknerą, niechętnie rezygnującą z czegokolwiek, by spłacić swój dług. Zwłaszcza że wie, czego chce Hoskins — a on chce jej. — Tak to wygląda.

— Skłamałabyś w każdy możliwy sposób, by dostać to, czego chcesz — mówi Hoskins i wstaje tak gwałtownie, że rozlewa napój. Woda cieknie po wszystkim, a kelner rusza na pomoc, chcąc uratować posiłek. Ale to wszystko wydaje się dziać bardzo daleko, zupełnie oddzielone od bieżącej chwili. — Boże, jesteś ohydną suką.

Później, w domu, Sammie rozpłakała się na wspomnienie słów Hoskinsa. Nie chodziło o to, że nazwanie jej kłamcą było bolesne, bo Sammie była kłamcą i dobrze o tym wiedziała. Ale kto nie jest? Zabolało ją nazwanie ohydną, bo ona taka nie jest. Przez całe życie wszyscy mówili jej, jak bardzo jest ładna, jak urocza. To część jej osobowości, tak jak odciski palców albo plamka na prawym udzie. Uroda była jedyną rzeczą, na którą Sammie mogła liczyć, była jej zapleczem, kiedy wszystko inne szło źle. Nikt nigdy nie nazwał jej ohydną, a to boli, choć jakaś część Sammie myśli, że Hoskins ma rację, bo ona taka właśnie jest. Wszyscy to widzą, ale mówią jej coś przeciwnego.

— To nie koniec — mówi Hoskins niejasno, nie patrząc na Sammie, ale ponad jej ramieniem, i to ją boli. Gdyby nie byli w miejscu publicznym, gdyby para obok nie przyglądała im się teraz całkiem otwarcie, nawet nie udając, że pilnuje swoich spraw, gdyby kelner nie sprzątał stolika, wycierając mokre ślady, Sammie może nawet zaczęłaby krzyczeć. Słowa te nie są bowiem słowami Hoskinsa. Wypowiedział je Seever i Sammie wiedziała to od Hoskinsa. To był slogan Seevera, który powtarzał za każdym razem, gdy rozmawiali. — To nigdy nie będzie koniec.

Potem Hoskins wychodzi. Odwraca się i opuszcza restaurację, wkraczając w ciepło popołudnia. Para pospiesznie wraca do swego posiłku, a kelner wyciera stół. Wszyscy są zajęci i nikt nie patrzy na Sammie. „Idźcie stąd, ludzie, nie ma na co patrzeć”.Sammie czuje się tak, jakby ją spoliczkowano. Jest oszołomiona i pragnie, by ktoś na nią spojrzał, nawet jeśli zrobi to z litości. Nikt jednak tego nie robi. Czuje się tak, jakby w ogóle jej tu nie było.

GLORIA

17 marca 2009

We wtorki Gloria chodzi do sklepu spożywczego, a potem napełnia lodówkę plastikowymi torebkami z zieleniną, odtłuszczonym mlekiem i mieloną kawą. Wciąż nie przywykła do robienia zakupów dla jednej osoby — to bardzo dziwne nie kupować rzeczy, które jadał Jacky; ziemniaków, serów i galonów lodów. I czerwonego mięsa. Ona sama teraz rzadko je jada. Zdarza się, że w ogóle zapomina o posiłku. Kiedy wchodzi do kuchni na poranną filiżankę herbaty i znajduje pomieszczenie bez jakichkolwiek śladów czyjejś obecności, zdaje sobie sprawę, że nie jadła nic przez cały dzień. To nigdy nie przestanie jej dziwić, bo jedzenie nie jest czymś, o czym człowiek może zapominać. Z tego powodu zakupy robione w warzywniaku są niewielkie, a i tak niektóre produkty się marnują. Sałata w pojemniku na warzywa zamienia się w czarną breję, mleko warzy się i kwaśnieje.

Dziś jest wtorek, ale Gloria nie ma zamiaru kupować jedzenia. Zamiast tego idzie do domu, do dużego domu znajdującego się na północno-wschodnim rogu Sycamore Street. Wzniesiony z cegieł budynek stoi na ćwierćakrowej działce. Naprzeciwko drzwi wejściowych rośnie prawie dziesięciometrowy iglak. Posadzenie go kosztowało małą fortunę, zaś korzenie pewnego dnia naruszą fundamenty i kanały ściekowe, ale Gloria powiedziała kiedyś Jacky’emu, że chciałaby mieszkać w domu z wielkim drzewem naprzeciwko drzwi wejściowych, a on zachował tę informację na później. Jacky zawsze miał pamięć do takich spraw i uwielbiał niespodzianki. Gloria faktycznie była zaskoczona, kiedy Jacky kupił ten dom, a jeszcze bardziej zdumiało ją, gdy po tygodniu od momentu wprowadzenia się do niego obudziły ją odgłosy, które wydawali mężczyźni sadzący drzewo w ogrodzie. Jacky lubił ją uszczęśliwiać. Mawiał, że to główne zadanie mężczyzny — sprawiać, by żona się uśmiechała.

— Przepraszam cię za wszystkie te chwile, kiedy przeze mnie płakałaś — powiedział na tydzień przed aresztowaniem. Gloria pakowała się wtedy, starannie składając ubrania i zwijając skarpetki, by włożyć je do zapakowanych już do torby butów. Przez lata swego małżeństwa bardzo dużo podróżowali i Gloria stała się ekspertem od pakowania. Kosmetyki w dużej torbie z izolacją cieplną, która miała je zabezpieczać przed wytryśnięciem czy pęknięciem, któremu łatwo by ulegały, gdy lecieli do Denver. Pudełko na biżuterię, którego przegródki chroniły naszyjniki przed splątaniem. Skarpetki wetknięte w buty, tak by zaoszczędzić miejsce.

— Co powiedziałeś? — Była zajęta pakowaniem, starając się pamiętać o wzięciu wszystkich niezbędnych drobiazgów, które wkłada się do walizki w ostatniej chwili. Gloria wybierała się na wycieczkę ze swoją matką. Chciały zobaczyć Łuk w St. Louis albo odwiedzić ojca w Chicago. Podróż była pomysłem Jacky’ego. Później Gloria zdała sobie sprawę, że był tak nieugięty co do tego wyjazdu, bo wiedział, co nastąpi, i nie chciał, by Gloria była świadkiem jego aresztowania. — Przepraszam, nie słuchałam cię.

— Przepraszam za wszystkie te sytuacje, kiedy przeze mnie płakałaś — powtórzył Jacky powoli.

Siedział na fotelu pod oknem wychodzącym na ich cichą ulicę. U zbiegu ulic zaparkowano samochód, w tym samym miejscu, w którym stawiano go przez kilka ostatnich tygodni. Gloria mogła dostrzec ramię człowieka siedzącego za kierownicą. Jego palce bębniły o deskę rozdzielczą. Gloria nie rozmawiała z Jackym o samochodzie i mężczyznach, którzy wciąż kręcili się wokół, ale wiedziała, że mąż zdaje sobie sprawę z ich obecności i z faktu, że są glinami. Poznawała to po ich ubraniu, po tym, że przejeżdżając obok niej, odwracali wzrok. Byli małżeństwem od trzydziestu lat, ale Jacky wciąż uważał, że Gloria jest nieuważna, że nie dostrzega drobnych rzeczy. To był ich stały żart i Gloria przyzwyczaiła się do niego, ale oczywiście zauważyła gliniarzy, ich rozbiegane oczy i marynarki, które były ciut za luźne w pasie, tak by można było ukryć broń. Gloria wiedziała zatem, że coś jest na rzeczy.

— O czym ty mówisz? — zapytała, ale Jacky nie odpowiedział. Czasem tak się zachowywał, przechodził od jednego tematu do drugiego, zanim Gloria zdążyła złapać, o co mu chodzi. Mąż zignorował jej pytanie i... zaczął pomagać w pakowaniu, a Gloria przypomniała sobie, co powiedział, dopiero gdy zadzwonił z więzienia. Płakała często na początku ich małżeństwa, ale po aresztowaniu Jacky’ego — wcale.

Tylko dom... Jej dom. Jacky kupił go, bo restauracje znakomicie prosperowały. Powiedział, że dom jest inwestycją na przyszłość, a wynajem mieszkania jest jak spuszczanie pieniędzy w toalecie. Na początku nie było to ładne miejsce — dywany były brudne, ściany pokrywały lepiące się tapety, zaś w kątach pokoi czaiły się pająki — ale Jacky stwierdził, że upiększanie domu będzie zadaniem Glorii. Miała dzwonić do wykonawców, sprzątaczy, kupować meble, zasłony i ozdóbki. Dopieszczać ich gniazdko, jak to określił. Gloria myślała, że spędzą tu resztę swojego życia, będą mieli dzieci, zestarzeją się i będą narzekać na drugie piętro ze względu na sztywne kolana. Będą rozprawiać o sprzedaży domu, ale skończy się tylko na gadaniu. Ale żadna z tych rzeczy nie nastąpiła. Nigdy nie mieli dziecka, niezależnie od tego, jak bardzo się starali, ilu lekarzy odwiedzili. I oto Gloria ma czterdzieści dziewięć lat, zajmuje zagracony pokój, jej mąż siedzi w więzieniu, a piękny dom jest pusty. Nie o takim życiu marzyła, ale jest ono, jakie jest, i nie zanosi się, by coś się miało zmienić.

Policja mówi, że Gloria nie będzie już tutaj mieszkać. Tyle lat spędziła, planując, kupując farby i przemierzając sklepy z meblami. Boli ją myśl, że nie będzie już miała domu, który tak dobrze służył podczas Bożego Narodzenia, kiedy jadalnia zatłoczona była przyjaciółmi i rodziną, a wysokie na piętnaście stóp drzewo świeciło za oknem. Latem robili grilla na tyłach posiadłości, dzieciaki sąsiadów ganiały po ogrodzie, łapiąc żaby, a ich języki były czerwone od lodów. Pastor Ed zawsze mawiał, że dobre wspomnienia pomagają przeżyć gorsze momenty. Ale to było, zanim Jacky został aresztowany, zanim pastor Ed wziął ją na stronę i delikatnie zasugerował, że być może lepiej się stanie, jeżeli Gloria będzie się modlić w domu, a Jezus zawsze jej wysłucha, niezależnie od tego, gdzie będzie się znajdowała. Nadstaw drugi policzek — tego ją zawsze uczono, dlatego nie chodziła już więcej do kościoła. Zostawała w domu, w niedzielne poranki oglądała nabożeństwa w telewizji i modliła się przed każdym posiłkiem i snem, ale nie pragnęła niczego więcej, niż zobaczyć wszystkich znajomych martwych, ukaranych przez Jezusa za to, że odwrócili się od niej w trudnym czasie. Ona czekała, uzbrojona w cierpliwość, ponieważ On odpłacał. Prędzej czy później każdy dostanie to, na co zasługuje.

— Kiedy będę mogła wrócić do domu? — zapytała parę tygodni temu. Miała już dosyć swojego mieszkania. Znajdowało się w budynku z mieszkaniami na wynajem, ale było to rozwiązanie równie złe, jak zatrzymanie się w motelu. Nawet gorsze. Nocami Gloria zastanawiała się, ilu ludzi spało w jej łóżku, używało wyszczerbionych garnków i siedziało na twardej kanapie.

— Co pani ma na myśli? — zapytał jeden z gliniarzy. Było ich dwóch. Zawsze pojawiali się w parze, niczym małżeństwo. To oni siedzieli przed ich domem. Jeden był młody i przystojny, a drugi wredny. Nigdy nie mogła zapamiętać, jak się nazywają, i nawet nie próbowała. Nie lubiła ich. — Nie może pani wprowadzić się tam z powrotem.

— O czym pan mówi? To mój dom. Jestem jego właścicielką.

Dwaj mężczyźni popatrzyli na siebie Wyglądali na ubawionych. Nienawidziła ich za to. Jakby była dzieckiem, które domagało się czegoś, czego nie mogło dostać, ale jeszcze o tym nie wiedziało.

— Dom zostanie zburzony, pani Seever — powiedział młodszy policjant. Ten przynajmniej był uprzejmy, nie tak jak ten drugi, który zawsze przyglądał się jej z dziwnym uśmieszkiem na ustach. — Całkowicie zburzony.

— Nie, nie zostanie.

— Obawiam się, że tak.

— Jacky powiedział, że mogę tam mieszkać, nawet gdy on jest w więzieniu.

— Jacky nie ma obecnie zbyt wiele do powiedzenia — odrzekł starszy policjant. Loren, przypomniała sobie. Detektyw Loren. Wykrzywił usta, a ściągnięte wargi odsłoniły jego zęby i dziąsła. — Traci się prawo głosu, gdy człowiek morduje ludzi.

— Nie rozumiem. Przecież ja tam mieszkam.

— Jak zgaduję, pani kochany mężuś nie powiedział pani, że jesteście kompletnie spłukani — odparł Loren. — Jego prawnik sprzedał wszystko, by zapłacić za adwokata. Dom, samochód. Wszystko, co posiadaliście. Nie sądzi pani chyba, że ten przemiły adwokat bronił Jacky’ego z dobrego serca, prawda?

Gloria zacisnęła dłonie na torebce, aż paznokcie wbiły się w skórę.

— Ale wszystko, co posiadaliśmy, należało także do mnie — rzekła. — Nie mógł niczego sprzedać bez mojej wiedzy.

— Formalnie rzecz ujmując, nic do pani nie należy — odrzekł Loren. — Pani nazwisko nie widniało na żadnych dokumentach, więc Jacky mógł robić, co tylko mu się podobało. I zrobił. Bez informowania pani o tym.

Gloria zrozumiała, że Loren miał rację. To Jacky zawsze dbał o wszystko — o finanse i papiery, ona nigdy się tym nie zajmowała. Ani razu. Nie miała pojęcia, ile mają pieniędzy, jak układają się ich interesy. Zawsze łatwiej było wierzyć, że wszystko jest dobrze, bo wygląda na to, że tak jest, a ona nigdy o nic nie pytała, dopóki karty kredytowe działały, a czeki miały pokrycie. Jacky kupił dom bez jej udziału, jako niespodziankę, a do dealera samochodowego zawsze jeździł sam. Jedynym dokumentem, który podpisali wspólnie, był akt małżeństwa, a wszystko to, co robił za nią Jacky, teraz obróciło się przeciwko niej.

— Ale restauracje — zaczęła, po czym zamilkła. Jej noga nie postała w żadnej z nich, odkąd Jacky został aresztowany. Nie zadzwoniła nawet, by sprawdzić, co tam się dzieje. Było tyle innych spraw, którymi należało się zająć, a Jacky zapewnił ją, że o wszystko dbają menedżerowie i że ona nie musi się o nic martwić. „Wyjdę stąd, zanim się zorientujesz — powiedział podczas jednej z jej wizyt w więzieniu okręgowym. — Nie musisz nawet ruszyć palcem. Nie martw się”.— One też przepadły?

— Tak — odrzekł młodszy policjant, rzucając jej współczujące spojrzenie. Byłaby gotowa go za to zabić.

— Kto kupił dom? I restauracje? — zapytała. — Odkupię je. Należą do mnie.

Pożałowała tych słów już w chwili, gdy je wypowiedziała. Pomyślała — nie, już wiedziała — że nie może być dłużej naiwna, że faktycznie nic im nie zostało. Jeśli Jacky sprzedał dom i restauracje za jej plecami, opróżnił także ich konta. Jeśli miała szczęście, mąż zostawił jej tyle, by wystarczyło na krótki czas. Kogo próbowała oszukać? Jacky przebywał w więzieniu, ale ona w jakimś sensie również. Była w więzieniu, które zbudowała własnymi rękami. W więzieniu zbudowanym z całkowitej i absolutnej głupoty.

Naiwniak, tak nazwałby Glorię jej ojciec. Z lubością cmokałby przy tym ustami. Przeklęty naiwniak.

— Restauracje sprzedano nowym właścicielom, zaś dom kupiła jakaś tutejsza fundacja zajmująca się poprawą jakości życia w Denver. Mają w planach zburzyć dom — powiedział młody policjant. Wyglądał na zakłopotanego. — Całkowicie zrównać go z ziemią. Słyszałem, jak mówili, że chcą tam zrobić plac zabaw. A może miejski ogród.

— Dlaczego chcą to zrobić? — załkała.

— Bo ich czeki mają pokrycie i mogą sobie na to pozwolić — odrzekł Loren. — A ludzie powinni zapomnieć o tym, co się stało.

— Zapomnieć o czym? — spytała Gloria. Wycierała wargi chusteczką, chcąc usunąć szminkę, której zapomniała nałożyć. Jej dolna warga zaczęła krwawić.

— Muszą zapomnieć, że pani mąż jest skończonym psychopatą.

— Jacky nigdy nikogo nie skrzywdził.

— Tak pani myśli? — powiedział detektyw Loren. Gloria popatrzyła na młodego policjanta, mając nadzieję, że on powie coś więcej. Był o wiele sympatyczniejszy. Ale on stał przy drzwiach z rękami założonymi na piersi, obserwując swojego partnera. — Czy pani wie, co pani słodki, nieszkodliwy mężuś powiedział nam parę tygodni temu?

— Nie.

— Jedną z dziewczyn, które zabił, była Beth Howard, o ile pamiętam. Czy mam rację, Paulie?

Młody policjant wzruszył ramionami.

— Tak czy inaczej wracała do domu z siatką pełną zakupów. A pani mąż, uprzejmy mężczyzna, zaoferował jej podwiezienie. Ona przyjęła propozycję. Może było gorąco albo dziewczynę czekała długa droga, albo pani mąż udawał, że ją podrywa. Albo dziewczyna była po prostu leniwą idiotką. Tego nigdy się nie dowiemy.

— Nie rozumiem, dlaczego pan mi to mówi — powiedziała Gloria, przyciskając mocniej torebkę, jakby czerpała z tego pewne pocieszenie.

— Tak więc Jacky zabrał Beth Howard do domu, gdzie zrobił to, co zrobił. Nie będę podawał szczegółów — jestem pewien, że czytała pani gazety. Wie pani, czego się dopuścił.

— Nie wiedziałam. — Gloria umilkła, przełykając ślinę. W gardle coś jej utknęło, coś gorącego i ciężkiego, ale wolałaby raczej zadławić się na śmierć niż prosić tych ludzi o jakiś napój.

— Paulie, podałbyś pani Seever coś do picia?

Młody policjant oddalił się i wrócił po chwili z puszką coli. Gloria przyjęła ją, zacisnęła ręce na aluminium, lecz nie zrobiła ani łyka. Puszka była ciepła.