Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie widując gwiazd - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
28,00

Nie widując gwiazd - ebook

Wybiegam z budynku i szybko reguluję rachunek, wręczając taksówkarzowi dwie dychy napiwku. Nie patrzę mu w oczy, by nie dostrzec w nich cichej satysfakcji. Jest tak, jak przypuszczał – wróciłam sama. Może po prostu wyglądam jak osoba, na którą nikt nie czeka?

Jagoda ma dwadzieścia siedem lat i sporą dozę uporu, by udowodnić wszystkim, że świetnie sobie radzi. W rzeczywistości jednak, gdy wieczorem wraca do swojego pustego mieszkania, nawet wymiana spalonej żarówki przekracza jej możliwości. Wraz ze sztucznym uśmiechem zdejmuje z twarzy maskę pracownika roku i wybiera numer najlepszej kumpeli. Przypadkowe spotkanie na ulicy sprawa, że Jagoda zaczyna myśleć o życiu w odmienny sposób. Targana rozterkami uczuciowymi, będzie musiała odpowiedzieć sobie na pytanie, ile można i jak wiele warto mieć.

Nie widując gwiazd to opowieść o relacjach – z przyjaciółmi, rodziną, szefem. I o nieproszonej miłości, dzięki której gwiazdy świecą tak jasno, że nie są w stanie przysłonić je nawet najcięższe chmury.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8116-158-9
Rozmiar pliku: 843 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

W zależności od przypływu odwagi i pewności siebie raz na więcej nas stać, a raz na więcej zasługujemy. Piętrzące się niczym Fudżi z kartonu, zaschniętej mozzarelli i przypalonej kukurydzy puste pudełka po taniej pizzy mi świadkiem, że jestem właśnie w tym drugim, parszywym nastroju. Zamiast raczyć się butelką schłodzonego moët & chandon w towarzystwie bruneta z IT, który od jakiegoś czasu patrzy mi w oczy o wiele dłużej, niż korporacyjny small talk wymaga, dzierżę w dłoni kieliszek whisky. Zdecydowanie nie jest to kilkudziesięcioletnia single malt. Nie przeszkadza mi to jednak zapomnieć, który z kolei raz przechylam butelkę, by bursztynowy płyn dosięgnął wysokości dwóch palców. Cały świat skurczył się do bezwiednego, powolnego obracania szklanego naczynia — jedynej czynności aktywującej mózg, dzięki której nie tracę pewności, że to ja siedzę tu, gdzie siedziałam.

Coraz trudniej mi się oddycha. Kładę się na dywanie, by powstrzymać drżenie swojego ciała. Obezwładnia mnie świadomość, jak ogromny wysiłek wkładam w utrzymanie wszystkich jego części w całości. Czuję, jak każdy centymetr sześcienny, każdy kawał mięsa pragnie żyć własnym życiem. Jak gdyby ktoś na siłę poskładał mnie z nieprzystających fragmentów materii.

* * *

Tyle rzeczy co noc tracimy, by odzyskać je tuż przed wschodem słońca. Tak właśnie dzieje się na przykład z moją pewnością siebie. Każdego ranka wkładam ją jak pancerz, twardniejący z każdą kolejną porażką, ukrytym drżeniem głosu, łzą zatrzymaną w połowie drogi. Czasem przyłapuję się na tym, że zaczynam wierzyć, iż właśnie taka jestem naprawdę. Otwarta, zdystansowana, świadoma swojego miejsca na ziemi. Najbardziej liczy się jednak to, że większość osób, które spotykam na swojej zawiłej drodze, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości.

Jest poniedziałek, ósma rano. Zaspane słońce nieśmiało rzuca na ziemię różowawą poświatę. Lekki wiaterek orzeźwia mnie, karmiąc niespodziewaną porcją energii. Przez noc nad miastem szalała burza, więc większość mieszkańców wciąż siedzi w przytulnych domach, nie wychylając nosa na zewnątrz. Idę, a stukot moich obcasów, nie znalazłszy konkurencji, niesie się echem po całym osiedlu. Mam wrażenie, jakbym była jedyną uczestniczką jakiegoś dziwacznego pochodu, bo popękany, betonowy chodnik pokrywa konfetti z płatków kwiatów, które wiatr pozrywał z drzew. Ogromne krople deszczu kapią z ich gałęzi prosto na moją głowę, studząc myśli.

Wchodzę do biura ze spuszczonym wzrokiem, pragnąc jak najszybciej znaleźć się przy swoim biurku i rzucić w wir pracy. Dziś szczęście ma jednak widocznie coś ważniejszego do roboty niż sprzyjanie mi, bo po zrobieniu zaledwie kilku kroków zduszam westchnienie, gdy z nieeleganckim impetem wpadam na mężczyznę z naręczem teczek w dłoni.

— No, no, cóż za przyjemne spotkanie! Dzień dobry. Nie spodziewałem się, że będę trzymał dziś w objęciach tak piękną damę. Wolne weekendy ci służą, wyglądasz zjawiskowo! — Błyska w moją stronę rzędem śnieżnobiałych zębów.

— Widzę, Robercie, że nienaganne maniery nie opuszczają cię nawet w poniedziałkowy poranek. Twoja żona to szczęściara. — Odpowiadam szczerym uśmiechem. Muszę przyznać, że niespodziewany komplement, choć opierający się na konwencjonalnej grze, skutecznie poprawił mi humor.

Mówimy sobie na ty, tak jak niemal wszyscy pracownicy kilkunastopiętrowego wieżowca, choć oczywiście o wiele prościej byłoby zwracać się do siebie per „pan” i „pani”. W pierwszych tygodniach pracy musiałam się posługiwać karteczkami, by nie pogubić się w morzu imion nowo poznanych osób. W szufladzie mojego biurka wciąż można znaleźć rozrysowany plan budynku z wszystkimi pomieszczeniami i zajmującym je personelem. Na niebiesko wpisywałam mężczyzn, na zielono — kobiety. W nawiasie umieszczałam ewentualne cechy szczególne, ułatwiające rozpoznanie towarzysza podróży windą lub spaceru długim korytarzem. Chwytałam się wszystkiego, zaczynając od charakterystycznego makijażu lub fryzury, skończywszy na intrygującym sposobie poruszania się i specyficznej artykulacji głoski „r”. Podkreślenie oznaczało stan małżeński, pytajnik — brak danych. Stworzenie takiej legendy doradziła mi Ida, najlepsza koleżanka ze szkoły średniej, dzięki której uniknęłam wielu faux pas.

Choć nie brakuje tu zarówno pięćdziesięciokilkulatków, jak i dwudziestoletnich praktykantek, po przekroczeniu progu biurowca wszyscy stają się kolegami. Dzięki temu ma być nam łatwiej przejść przez stresujący tydzień pracy. Inna sprawa, że w większości przypadków jest to zwykła gra pozorów, równie nieszczera jak żywa konwersacja z sąsiadką o dającej w kość pogodzie. Nasza „przyjaźń” ogranicza się do niezobowiązujących pogawędek w kolejce do ksero lub przy ekspresie do kawy. Po opuszczeniu budynku na nowo stajemy się nieznajomymi.

Docieram do swojego stanowiska bez kolejnych przygód. Siadam w fotelu i naciskam przycisk, po czym zamykam oczy, by wykorzystać ostatnie sekundy spokoju, nim ekran zapełni się dziesiątkami maili. Chwilę później na ziemię sprowadza mnie czterdzieści siedem listów. Dokładnie tyle osób pomyślało o mnie w miniony weekend. To całkiem miłe, nawet jeśli charakter otrzymanych przeze mnie komunikatów dalece odbiega od towarzyskiej pogawędki.

Kilka minut później orientuję się, że nawet i od tej reguły istnieje mały wyjątek. Widząc dramatyczny nagłówek wiadomości od Idy, która uparcie korzysta z mojego służbowego adresu, wybucham głośnym śmiechem. Treść maila napisanego przez dziewczynę brzmi następująco:

Zaginęła Jagoda Szewczuk

Brunetka, zielone oczy, 166 cm wzrostu.

Ostatni raz widziana 30 czerwca 2008 roku.

Miała na sobie czarną spódnicę przed kolano (skądinąd okropnie poszerzała jej biodra), białą bluzkę z dekoltem w serek i śmiesznymi rękawami (których fenomenu do dziś nie potrafię zrozumieć), skórzane sandały na niskim obcasie i czapkę absolwenta oraz świadectwo maturalne w dłoni. Poszukiwana ona oraz jej nadzieje, marzenia i aspiracje.

Pogrążeni w rozpaczy znajomi proszą o kontakt osobę obecnie przebywającą w jej ciele.

Przyjaciółka regularnie obrzydza mi pracę na etacie, wykorzystując każdą sytuację, by mi dogryźć. Sama pod koniec studiów ruszyła z własnym biznesem, który z każdym kolejnym rokiem przynosi coraz większe zyski. Ostatnio mogła sobie nawet pozwolić na zatrudnienie asystenta, dzięki czemu ma więcej czasu na obmyślanie strategii marketingowej i pozyskiwanie kolejnych kontrahentów. Dobrze, że natura obdarzyła ją niewinnym wyglądem eterycznej blondynki, w innym wypadku o wiele trudniej byłoby jej zdobyć klientów. O ile Ida stanowi doskonałą szefową dla siebie samej, o tyle jej przebojowy charakter i nieumiejętność pójścia na kompromis sprawiają, że o wiele gorzej radzi sobie z pracą z ludźmi. To dziewczyna, która zawsze bierze sprawy w swoje ręce i ma problem z tym, żeby dać je komuś potrzymać chociaż na sekundę.

Ja jednak nie mam tyle śmiałości co ona. By osiągnąć sukces, bardziej niż na szczęście muszę liczyć na ciężką pracę. Skupiam się więc na nadrabianiu zaległości w korespondencji, kręcąc głową z uśmiechem, który nie schodzi z mej twarzy jeszcze przez kilka godzin.

* * *

Gdy wreszcie udaje mi się wyrwać z czeluści papierkowej roboty, choć to wytarte wyrażenie nie jest w stanie oddać ogromu wysiłku włożonego w zażegnywanie wszelkiej maści branżowych kryzysów, dochodzi dziewiętnasta. Już dawno przestałam się łudzić, że ośmiogodzinny dzień pracy i w miarę przyzwoite życie idą ze sobą w parze. Nadgodziny są moimi najlepszymi przyjaciółmi, odkąd w zeszłym roku zdecydowałam się wyprowadzić od Kaśki.

Na początku współdzielenie mieszkania nie było aż takie złe, ale z czasem wyczerpało mnie psychicznie. Zresztą już na początku studiów wiedziałam, że to nie jest coś dla mnie. W trzyosobowym pokoju w akademiku wytrzymałam zaledwie rok. Do dziś śni mi się po nocach, mimo że już od kilku lat mam w kieszeni dyplom absolwenta uniwerku — ze średnią ocen cztery osiemdziesiąt siedem, jak gdyby wnosiło to cokolwiek do tematu egzystencji przypominającej niekończącą się wycieczkę szkolną. Brakowało tylko łóżek piętrowych i przymusowej integracji po wieczornym posiłku.

Tak oto, na drugim roku studiów, zamieszkałam z Kaśką. Gdy znalazłam ogłoszenie w internecie, nie wahałam się nawet przez sekundę, mimo że decyzja ta wiązała się nieodłącznie z podjęciem dorywczej pracy. Miałyśmy swoje maleńkie, ale własne pokoje, aneks kuchenny połączony z korytarzem i czymś na kształt salonu oraz łazienkę z dużą wanną i zapierającym dech w piersiach widokiem na miasto. Okazało się, że trafiłam na całkiem fajną dziewczynę. Czasem wyskakiwałyśmy do studenckiego kina — w poniedziałki bilety kosztowały tylko dziesięć złotych, a później przyrządzałyśmy razem zapiekankę ziemniaczaną, pijąc tanie wino. Kiedyś, gdy zabrakło prądu, siedziałyśmy w kuchni do samego rana przy waniliowych świecach z Ikei, dzieląc wszystkich ludzi na dwie grupy. Jedzących popcorn z solą albo karmelem. Śpiących na plecach lub na brzuchu. Myjących zęby przed prysznicem lub po nim. Nastawiających jeden lub kilka budzików, by nie spóźnić się do pracy. Wychodzących z domu bez śniadania albo makijażu.

Było całkiem w porządku. Do czasu, aż Kaśka poznała Mężczyznę Swojego Życia, który coraz częściej nocował na kanapie w przestrzeni nazywanej przez nas eufemistycznie salonem. Skończyły się beztroskie wieczory, wypełnione śmiechem i fantazjami na temat naszych byłych lub niedoszłych facetów. Każdego ranka Kasia — już nie Kaśka — ćwiczyła jogę, robiła zakupy w pobliskim warzywniaku i odkurzała mieszkanie. Przestałam czuć, że to wciąż moje miejsce, dokładnie w momencie, gdy moja współlokatorka porzuciła wesołą, bawełnianą piżamę w żyrafy na rzecz satyny i koronek.

Kilka dni później, wracając z pracy, natknęłam się na Idę, koleżankę ze szkolnej ławki. Bezwiednie wpadłyśmy sobie w ramiona, by po chwili odsunąć się z zażenowaniem. Minęło tyle lat. Obiecałyśmy sobie, że będziemy do siebie regularnie dzwonić, ale chyba żadna z nas nie łudziła się, że licealna przyjaźń będzie znaczyła cokolwiek po opuszczeniu murów szkoły i wypłynięciu na szerokie wody. W moim przypadku oznaczało to studiowanie marketingu, w przypadku Idy — filologii angielskiej.

Od wymienienia zdawkowych uprzejmości przeszłyśmy do swobodnej rozmowy, podczas której okazało się, że w budynku naprzeciwko mieszkania Idy zwalnia się przytulne lokum. Była to klitka o niskim standardzie w starej kamienicy, mającej odwagę stać w pobliżu nowo wybudowanych apartamentowców. Czynsz był jednak na tyle niewysoki, że uznałam to za znak z niebios i już po kilku tygodniach byłam sąsiadką Idy.

Jako że dziewczyna prowadzi własny biznes, jest w swoim domu zaledwie gościem. Zważywszy na to, że spędza poza mieszkaniem jeszcze więcej czasu niż ja, by doglądać firmy, to nie ja powinnam narzekać na nadgodziny. Mimo to Ida uparcie powtarza, że w przeciwieństwie do mojej jej praca jest przyjemnością, która daje jej nie tylko satysfakcję, lecz także zadowalające dochody. Cóż, z tym argumentem nie sposób dyskutować.

Pracować w poniedziałkowy wieczór jest jednak zbrodnią, więc zbiegając ze schodów biurowca, dzwonię do przyjaciółki.

— U mnie czy u ciebie? — pytam, jak gdyby komfort przebywania w średnio urodziwych trzydziestu siedmiu metrach kwadratowych dało się porównać z przestronnym, oszklonym apartamentem na jedenastym piętrze.

Rozpinam ostatni guzik koszuli i wyjmuję szpilki z włosów, pozwalając im opaść łagodnymi falami na ramiona. Czeka mnie dwudziestominutowy spacer.

* * *

— Znowu piłaś? Boże, nie odpowiadaj… — Ida przytula mnie, głaszcząc po włosach jak niesforną nastolatkę. Przez moment wydaje mi się, że widzę zrozumienie w jej oczach. Musiałam jednak pomylić to z pożałowaniem dla mojego opłakanego stanu, gdyż chwilę później dodaje: — Śmierdzisz gorzej niż przepełniony autobus w noworoczny poranek! Jadłaś coś w ogóle?

Uśmiecham się z zawstydzeniem, opierając głowę o framugę drzwi.

— Rusz się — mówi i wzdycha zniecierpliwiona. — Porozmawiamy, jak weźmiesz porządny prysznic.

* * *

Podwójne espresso i pełny talerz parującego penne z pesto później siedzimy na miękkiej, skórzanej sofie w salonie Idy. Mam na sobie puchaty, kremowy szlafrok. Mój własny, leżący na wszelki wypadek w jednej z jej łazienek. Podobno ludzie, którym się udało w życiu, mają więcej niż jedną.

Opieram brodę o podkurczone kolana, obejmując je ramionami. Skubię bezwolnie skórki wokół paznokci ze wzrokiem wpatrzonym w obraz, który Ida kupiła w zeszłym roku na eBayu za niemałą fortunę. Podobno to reprodukcja dzieła znanego białoruskiego artysty, Leonida Afremova. Ognista feeria barw uderza mnie z całą swoją intensywnością. Trzeba przyznać, że dziewczyna ma niezły gust.

— Niech zgadnę, przesiedziałaś cały weekend w domu, oglądając po raz setny ten sam serial, osobiście obstawiam Przyjaciół, zamawiając jedzenie na dowóz i wlewając w siebie tani alkohol? — Z zamyślenia wyrywa mnie oburzenie przyjaciółki. — Błagam, skończ wreszcie tę żałobę!

Patrzę na nią nieobecnym wzrokiem, zapominając nawet o tym, by mrugać. Tyle razy już to słyszałam, że jej tyrada nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. Tymczasem Ida kontynuuje, nie czekając na moją odpowiedź.

— Kotku, obudź się! Wyjdź do ludzi. Jesteś cudowną kobietą i to, że jakiś idiota, którego przez pięć lat miałaś wątpliwą przyjemność nazywać swoim facetem, ma problemy z hierarchią priorytetów w życiu, nie oznacza, że do końca swych dni masz się zadręczać z tego powodu.

„Może powinnam była rzucić wszystko i z nim pojechać…” — myślę, choć chwilę później okazuje się, że powiedziałam to na głos.

— Wszystkim nazywasz tę kiepsko płatną, odmóżdżającą harówkę w korpo i klitkę niewiele większą od mojego salonu?! — W głosie Idy słychać coraz trudniej skrywaną irytację.

— Po pierwsze to nie jest korpo, tylko jedna z większych agencji marketingowych w kraju, a po drugie wcale mnie nie pocieszasz — mruczę.

— Bo ty nie potrzebujesz pocieszenia, tylko solidnego kopa w tyłek! Nie zabraniam ci pić i analizować swe niezbyt udane, podkreślam, wyłącznie z własnego wyboru, życie, ale błagam cię, rób to przynajmniej w jakiejś porządnej knajpie. — Uśmiecha się i już wiem, że knuje coś niedobrego. — Koniecznie z nieziemsko przystojnym biznesmenem u boku, który właśnie przyszedł opijać kolejny rozwód i byłby wielce ukontentowany, gdyby taka ładna, młoda kobieta podniosła go na duchu, towarzysząc mu w sączeniu potwornie drogich drinków…

Śmieję się, kręcąc głową z dezaprobatą. Ach, ta Ida. Zupełnie nie wie, co dla mnie najlepsze, ale przynajmniej potrafi poprawić humor jak nikt inny.

Gdy rok temu cały mój świat legł w gruzach, jako jedyna nie użalała się nade mną. Po tym, jak mój narzeczony z zaskoczenia poinformował mnie o swoim wyjeździe na stałe do Chicago, zamknęłam się w mieszkaniu i przez wiele dni z niego nie wychodziłam. Żywiłam się łzami i zamawianym przez internet śmieciowym jedzeniem. Nie wpuszczałam nikogo do środka, ponieważ ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałam, był widok współczucia malującego się na twarzach ludzi. Nie odbierałam telefonów od rodziców, ignorowałam maile od brata oraz SMS-y znajomych. Nikt nie wiedział, jak do mnie dotrzeć. Nikt, oprócz Idy. Do tej pory nie wiem, jak mnie znalazła, bo nawet ja sama nie potrafiłam siebie odnaleźć. Dała mi tydzień, po czym za pomocą zapasowych kluczy wtargnęła do mojego mieszkania, zmuszając siłą do powrotu do żywych.

— Słuchaj, mała. Dość już napatrzyłam się na cierpiętniczą minę pod tytułem „dla jakiegoś dupka jestem mniej atrakcyjna niż mglista szansa kariery w USA”. — Łapie mnie za nadgarstki, zmuszając do spojrzenia sobie w oczy. — Wystarczy. Serio.

— Nie przesadzaj. Nie jest ze mną aż tak źle — protestuję, sama sobie nie wierząc. — Być może moje życie nie obfituje w rozrywkę, ale przynajmniej wychodzę z domu i czasem nawet udaje mi się szczerze uśmiechnąć. To już coś.

— Podziwiam twoją wytrwałość w ciągłym przypominaniu sobie, jaka jesteś nieszczęśliwa. Doprawdy masz w sobie więcej progów zwalniających niż cały Mokotów — oświadcza z goryczą. — Szkoda tylko, że życie to nie konkurs na liczbę niepowodzeń.

Marszczy brwi, jakby się nad czymś zastanawiała, po czym podnosi się i bez słowa wychodzi z pokoju. Chowam twarz w dłoniach. To tyle, jeśli chodzi o osoby, na których mi zależy. Wszystkich odpycham. Jestem w tym mistrzynią. Wstaję i kiedy już zaczynam się zbierać do domu, przyjaciółka wraca, chowając coś za plecami. Wygląda na to, że błędnie zinterpretowałam jej wcześniejszą reakcję, bo teraz stoi przede mną, przygryzając usta, jakby próbowała nie parsknąć śmiechem.

— Chodź tu, uparciuchu. — Mocno mnie przytula, po czym wręcza mi różowe zawiniątko.

— Co to jest? — Śmieję się, gdy dostrzegam logo Victoria’s Secret.

— No już, otwórz, zanim zmienię zdanie — ponagla, nerwowo przestępując z nogi na nogę.

Rozrywam papier, po czym wyciągam ze środka najpiękniejsze, a zarazem najbardziej skąpe bikini, jakie widziałam w życiu. Jest czerwone i diabelnie seksowne — jednym słowem, całkowicie w stylu Idy. Patrzę na nią z rozdziawionymi ustami. Zanim zdążę cokolwiek wykrztusić, przyjaciółka wyrzuca z siebie tak długie zdanie, że potrzebuję dobrych kilkunastu sekund, by je przyswoić.

— Kupiłam je na zimowej wyprzedaży z myślą o wakacjach, no wiesz, mówiłam ci, w sierpniu Karol zabiera mnie na Santorini, ale w sumie w czerwieni nie jest mi najlepiej, za to tobie przydałby się urlop, więc pomyślałam, że ci je dam, zatem jeśli nie przyjmiesz ode mnie tego najdziwniejszego prezentu, jaki dostałaś w życiu, to chyba cię zabiję. — Patrzy na mnie ze skrzyżowanymi ramionami i śmiertelną powagą malującą się na twarzy.

Wybucham śmiechem, kręcąc głową z niedowierzaniem. Ida musi być naprawdę zdesperowana, żeby poprawić mi nastrój, skoro zdecydowała się pozbyć takiej perełki. Zwykle broni swojej garderoby jak tygrysica, traktując każdy jej element niczym Świętego Graala.

— Doceniam twoją hojność, naprawdę. Wiem, ile cię to kosztowało, i wcale nie mam na myśli pieniędzy, ale… czy ty właśnie użyłaś słowa „urlop” w jednym zdaniu z moją osobą?

— Dobrze słyszałaś. Musisz zrobić sobie wakacje. — W ostatnim słowie wymawia wszystkie sylaby oddzielnie, tak że absurdalność tego pomysłu dociera do mnie ze zdwojoną siłą. Widząc moją niepewną minę, kontynuuje: — No co, z pewnością poradzą sobie bez ciebie. I tak masz masę zaległego urlopu, zgadza się?

Nie podnoszę wzroku znad swoich stóp, bo wiem doskonale, że ma rację. Nagle uzmysławiam sobie, że zmiana otoczenia faktycznie może mi dobrze zrobić.

— W porządku, wygrałaś — poddaję się. — Ale nie ma opcji, bym wzięła od ciebie to bikini! Nie zrobię tego Karolowi.

Spogląda na mnie z taką radością w oczach, jakby właśnie się dowiedziała, że trafiła szóstkę w totka.

— Nie wierzę! Naczelna pracoholiczka Rzeczypospolitej Polskiej będzie popijała na plaży drinki z palemką i niczym się nie zamartwiała! — piszczy, zamykając mnie w euforycznym uścisku. Konspiracyjnym szeptem dodaje: — A Karol woli mnie bez bikini.

Udaję, że się krzywię, lecz tak naprawdę cieszę się, że w końcu znalazła kogoś, na kim jej zależy. Po niezliczonych romansach nareszcie zaangażowała się w relację, która przynosi jej coś więcej prócz frustracji. Choć będzie musiało minąć jeszcze trochę czasu, zanim to do niej dotrze.

Patrzę na niespodziewany prezent i nie mogę powstrzymać uśmiechu. Wygląda na to, że i tym razem Idzie się udało.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiRozdział II

Choć nie wierzę w ideę jednoznacznych początków i zakończeń, postrzegając życie jako chaotycznie zapętlający się proces, piątkowe wieczory mają dla mnie coś z antycznego katharsis. Przypominają mi, że to, co robię przez większość poprzedzających je dni, jest moim świadomym wyborem, zaledwie jedną z wielu powziętych decyzji. Niestety, moje decyzje mają to do siebie, że lubią zaprzeczać samym sobie.

Piątki napawają mnie złudną nadzieją, że praca nie jest całym moim życiem. Gdy jednak o siedemnastej czterdzieści siedem zatrzaskuję drzwi do mieszkania i powłócząc nogami, kieruję się do sypialni, a następnie, nie trudząc się zdjęciem butów oraz ubrania, rzucam się na łóżko, zaczynam mieć co do tego pewne wątpliwości. Leżę odwrócona twarzą do materaca i odliczam sekundy, aż do mojego mózgu dotrze, że przez następne kilkadziesiąt godzin mogę robić, co mi się żywnie podoba. Polecieć do Mediolanu, skoczyć ze spadochronem, a nawet kupić sztalugi i namalować obraz, dzięki któremu może wreszcie zrozumiem tę całą sztukę współczesną oraz udowodnię mojej nauczycielce plastyki z podstawówki, że się myliła, nie dostrzegając moich zdolności manualnych.

Godzinę później orientuję się, że nie tylko nie ma mnie na pokładzie samolotu Ryanair, lecz także nie zbliżyłam się nawet o milimetr do zrozumienia fenomenu Czarnego kwadratu na białym tle. Zdążyłam jedynie przewrócić się na drugi bok — i to tylko dlatego, że przestałam czuć, iż prawa ręka jest wciąż częścią mojego organizmu.

Gwałtownie się podnoszę i rozmasowuję zdrętwiałe przedramię. Pora coś przedsięwziąć. Poniedziałek już czyha za rogiem, żeby rozliczyć mnie ze zmarnowanego weekendu.

* * *

Sprzątanie mieszkania wydaje mi się w tym momencie zanadto przyziemne. Mój umysł jest także zbyt zmęczony, by poświęcić się przyniesionej do domu pracy, decyduję się więc uporządkować książki. Nie jest to bynajmniej najpilniejsza rzecz do zrobienia, biorąc pod uwagę stertę niepozmywanych naczyń w zlewie i wysypujące się z kosza na pranie ubrania, ale chcę poprawić sobie humor zauważalnymi efektami swojej pracy. Nawet jeśli są one osiągnięte przy minimalnym wykorzystaniu energii, na której deficyt ostatnio cierpię.

Wybrane przeze mnie zajęcie okazuje się jednak o wiele trudniejsze, niż się spodziewałam. Najpierw układam pozycje zgodnie z kolorami grzbietów, ale sytuacja się komplikuje, gdy natrafiam na wegańską książkę kucharską, którą kupiłam tylko dlatego, że wypełniona jest niezwykle uroczymi fotografiami. Morski to bardziej zielony czy niebieski? W ostatniej chwili rezygnuję z napisania do autora grafiki, którego nazwisko znajduję na karcie redakcyjnej, z prośbą o pomoc w rozwikłaniu mojego problemu.

Nie chcąc jednak zdecydować się na przypadkowe rozwiązanie, zmieniam strategię. Decyduję się posegregować książki alfabetycznie, według nazwisk autorów. Zatrzymuję się na dłużej przy podręczniku psychologii, będącym pracą zbiorową. Którego z twórców powinnam wyróżnić? Okładka sugeruje, że pierwszego, ale czy porządek alfabetyczny jest w stanie oddać faktyczny wkład pracy każdego z tych ludzi? Swoją drogą, kim ja w ogóle jestem, by podejmować tak poważną decyzję, będącą konsekwencją całych lat pracy wielu badaczy? Co najgorsze, prawdopodobnie nigdy nie będę miała okazji ich poznać, by upewnić się, czy nie zdecydowałam się na zbyt pochopne rozstrzygnięcie. Zresztą alfabetyczna segregacja jest zbyt oczywista. Zamienia moją prywatną kolekcję publikacji w bezduszny regał biblioteczny, a przecież znam zawartość tych półek lepiej niż własnego serca.

Ostatecznie skłaniam się ku porządkowi wyznaczonemu przez wysokość grzbietów. Wciąż nie jestem do końca zadowolona, ale jestem gotowa się poddać, zważywszy na wybrzmiewający coraz bardziej natarczywie dzwonek do drzwi. Odkładam więc ostatnie naręcze książek na regał, upewniając się, że wsuwam je na identyczną głębokość, i wlokę się do przedpokoju, by otworzyć.

— Piątek, piąteczek, piątunio! — woła wesoło Ida, klaszcząc w dłonie, gdy tylko uchylam drzwi. — To gdzie idziemy, kochana?

— Do kuchni po mrożoną pizzę? — rzucam, wpuszczając przyjaciółkę do środka.

Przewraca oczami, ale przekracza próg mieszkania.

— Za oknem wiosna w pełni, a w twoim sercu wciąż panuje mroźna zima. Pora wpuścić trochę słoneczka, nie sądzisz?

Nie zdejmując butów, wchodzi do salonu. Rzuca malinową kopertówkę na stolik, przysiada na jednym z foteli i zakłada nogę na nogę, czym mimowolnie przyciąga mój wzrok do beżowych, skórzanych szpilek. Założę się, że ma je na sobie po raz pierwszy.

— Daję ci kwadrans — dodaje, zerkając na elegancki zegarek ze złotą tarczą.

* * *

Wciągam na siebie jasne dżinsy, po czym myląc przód z tyłem, wkładam ulubioną koszulę w musztardowym odcieniu. Noszę ją bardzo często — wcale nie dlatego, że dobrze mi w tym kolorze, lecz wyłącznie ze względów praktycznych, gdyż jako jedna z niewielu moich bluzek nie wymaga prasowania. Gdy dostrzegam, że rząd guzików dziwnym trafem pojawił się na moich plecach, szybko ją zdejmuję i podejmuję drugą próbę, tym razem zakończoną sukcesem.

Nie pozwolę się namówić Idzie na szpilki, więc przysiadam na łóżku, by włożyć krótkie, cienkie skarpetki, nie martwiąc się tym, która z nich jest prawa, a która lewa. Uwalniam włosy z upięcia, po czym dokładnie je rozczesuję. Krzywię się na widok lekkich zagnieceń, pozostawionych przez wsuwki. Nie chcąc marnować czasu na rozgrzanie prostownicy, upinam włosy ponownie, tym razem staranniej, zostawiając jednak luźne pasemka wokół twarzy.

Poprawiam także makijaż, z którego porannej świeżości pozostało niewiele. Dokładam cieniutką warstwę pudru, a usta pociągam wiśniową szminką. Zakładam delikatne, pozłacane kolczyki i podnoszę się sprzed toaletki, zauważając z satysfakcją, że udało mi się wyrobić przed czasem. Schylam się jeszcze, by wyciągnąć z szafy brązowe oksfordki na płaskim obcasie, po czym wracam do salonu.

Dostrzegając bałagan wokół Idy, głośno wciągam powietrze.

— Dobrze, że jesteś — mruczy, nie przestając przerzucać książek. — Nie mogę znaleźć tej fascynującej biografii Audrey Hepburn, o której mi ostatnio wspominałaś. Pożyczę ją sobie od ciebie, bo w przyszłym tygodniu szykuje mi się wyjazd służbowy do Krakowa, a coś trzeba robić w tej nużącej podróży. Czarna okładka, też mi wyróżnik! Co ci wydawcy sobie myślą… O, jest! Obok norweskich kryminałów, poważnie?

Stoję w progu, odliczając w myślach do dziesięciu i starając się nie przejmować faktem, że przyjaciółka właśnie zepsuła misternie osiągnięty przeze mnie zen.

— To co, zbieramy się? — wołam podejrzanie wesoło, z trudem odrywając wzrok od sterty przypadkowo wyjętych przez Idę książek.

Dziewczyna odwraca się i unosi ze zdziwieniem brwi. Nie decyduje się jednak skomentować mojego nagłego entuzjazmu związanego z opuszczeniem czterech ścian mieszkania, gdyż jej uwagę przyciągają trzymane przeze mnie buty.

— Udam, że tego nie widziałam — jęczy, zaciskając powieki. — W tył zwrot i szoruj po obcasy!

Ze stoickim spokojem ignoruję jej polecenie. Nachylam się, by wsunąć oksfordki na stopy, po czym powoli się prostuję, krzyżując ramiona.

— Moja droga, dopóki nie zarobię na ewentualną operację kręgosłupa, nie mogę sobie pozwolić na bieganie w szpilkach po kilkanaście godzin dziennie. Póki co wystarczy, że jestem na nie skazana w pracy. Więc albo zaakceptujesz mnie w tej nieidealnej wersji i wreszcie wyjdziemy z domu, albo lecę nagrzewać piekarnik.

Nie znajdując stosownego kontrargumentu, Ida ogranicza się do teatralnego westchnienia. Sięga po porzuconą torebkę, po czym wychodzi na korytarz, mamrocząc:

— Będę wyglądać przy tobie jak tyczka do fasoli.

— Ale za to bardzo seksowna — mówię z uśmiechem i gaszę światło.

* * *

Może nie świadczy to o naszej wybitnej kreatywności, ale wybrałyśmy jeden z najpopularniejszych lokali na mapie miasta. Słynie z klimatycznego ogródka, w którym usiadłyśmy, by móc się nacieszyć wiosenną aurą. Pomiędzy drewnianymi stolikami przebiegają kamienne ścieżki, okolone pokaźnymi doniczkami ze świeżymi ziołami. Zdecydowałyśmy się na miejsce tuż obok porośniętej bluszczem altany, obwieszonej mnóstwem migoczących lampek.

W oczekiwaniu na zamówione drinki pogryzamy słone przekąski.

— Nie zgadniesz, na kogo dziś wpadłam w centrum — podejmuje Ida, otulając się seledynowym kocem, przewieszonym przez oparcie fotela.

— Nie zgadnę — mówię, również się przykrywając.

— Mogłabyś chociaż spróbować. — Wzdycha.

— No dobra… Na mojego braciszka? Przyznałaś się wreszcie, że od wieków się w nim podkochujesz, i teraz wszyscy będziemy jedną wielką rodziną? — Mrugam do niej figlarnie, po czym wrzucam do ust garstkę pistacji.

Ida przewraca oczami, odsuwając się, by zrobić miejsce młodemu kelnerowi. Umyka jej uwadze, że chłopak ma poważny problem z oderwaniem od niej wzroku. Trzęsącymi się rękoma nieostrożnie stawia na naszym stoliku drinki, tak że niemal wylewa na mnie mojego mai tai. Na szczęście w porę przytrzymuję szklankę.

— Dziękujemy — mówię, patrząc twardo na chłopaka, bo mam nieodparte wrażenie, że zaraz skapnie na mnie jego ślina.

Przyjaciółka zakłada ręce na piersiach i spogląda na kelnera wyczekująco. Dopiero wtedy chłopak domyśla się, że powinien zamknąć rozdziawione usta i odejść wraz z resztkami swojego profesjonalizmu.

— No i miałam rację, nie zgadłaś — oświadcza chwilę później niewzruszona Ida, pociągając spory łyk margarity. — Adam nadal pozostaje nieświadomy moich płomiennych uczuć, a ja spotkałam Kaśkę. Wyobraź sobie, że twoja ekswspółlokatorka jest w zaawansowanej ciąży! Wyglądała jak słonica.

— Ida… — zaczynam ostrzegawczo.

— Nie rozumiem, jak można świadomie zrobić sobie coś takiego. Naprawdę, aż mi się przykro od samego patrzenia zrobiło.

— Ida!

— No, ale nic dziwnego — kontynuuje, niezrażona. — Ten jej Marcinek już z samych twoich opowieści wydawał mi się jakiś mdły. Presja społeczeństwa, szybkie zaręczyny, jeszcze szybszy ślub… Totalna katastrofa! Ciotka z Inowrocławia podaruje im komplet tandetnych filiżanek, wujek spod Lublina zestaw posrebrzanych sztućców z motywem akantu, a im się będzie wydawało, że…

— Na miłość boską, Ida! Wyobraź sobie, że nie każdy ma taką wizję szczęścia jak ty. Oni do siebie naprawdę świetnie pasowali, więc wcale się nie dziwię, że…

— Pasowali?! — wchodzi mi w słowo, parskając śmiechem. — Pasować to mogą do siebie kombinezon od Louis Vuitton i szpilki Valentino. Ludzie są w stanie co najwyżej nie znienawidzić siebie zbyt szybko.

Wzdycham z rezygnacją. Czubkiem wskazującego palca ścieram skroploną mgiełkę, która pod wpływem różnicy temperatur utworzyła się na szklance wypełnionej drinkiem z kruszonym lodem. Kątem oka zauważam niespokojny taniec płomienia świecy, który zakołysał się pod wpływem podmuchu chłodnego wiatru, by chwilę później zgasnąć.

* * *

Wracamy do domu pieszo, śmiejąc się bez ustanku. Wspominamy to, co zwykłyśmy nazywać starymi, dobrymi czasami, choć dla każdej z nas oznaczają one zupełnie coś innego. Daję się porwać ulotnej beztrosce tylko na moment, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że czasy nigdy nie są dobre. Nikt, kto dotąd istniał na świecie, z czystym sumieniem nie powiedziałby mi, że w takich żył.

Ulice są praktycznie puste, więc idziemy środkiem mostu, trzymając się pod ręce. Schodzimy na pobocze, dopiero kiedy rozpędzone auto przejeżdża obok nas z cichym szumem, jak gdyby ktoś szybko odkręcił butelkę z gazowanym napojem i za moment zakręcił ją z powrotem. Nawet przez szczelnie zamknięte szyby samochodu dały się słyszeć skrawki debiutanckiego albumu Ramones.

— To jakie masz plany na jutro? — pyta Ida, ostrożnie stawiając kroki na bruku, by nie potknąć się w szpilkach.

W odróżnieniu od niej nie patrzę pod nogi, lecz idę z zadartą do góry głową. Z rozmarzonym uśmiechem wgapiam się w rząd gazowych latarń, rzucających mgliste, rozproszone światło. Romantyzmu widokowi dodaje fakt, że codziennie o zachodzie słońca są one zapalane ręcznie przez tego samego mężczyznę w czarnej pelerynie.

— Muszę się uporać z zawartością kilku teczek, które przytaszczyłam do domu, a poza tym nic szczególnego — mruczę, przenosząc wzrok na Idę. — A dlaczego pytasz?

— Karol chce mnie zaciągnąć na jedną z tych superważnych imprez z superważnymi ludźmi, a ja jakoś wyjątkowo nie mam ochoty zgrywać salonowego pieska. Co ty na to, żebyśmy powtórzyły dzisiejszy wieczór?

Zatrzymuję się i chwytam przyjaciółkę za ramiona, lekko obracając ją w swoją stronę, by móc spojrzeć jej prosto w oczy.

— Teraz to mnie zaskoczyłaś — stwierdzam z rozbawieniem. — Nie spodziewałam się, że aż taka z ciebie altruistka! Open bar, darmowe przekąski, dziesiątki pożerających cię wzrokiem mężczyzn… Faktycznie brzmi to gorzej od ponownego spotkania dwóch zdesperowanych, podstarzałych singielek. A nie, przepraszam! Ty już w zasadzie możesz zamawiać tort weselny.

— Aż tak źle mi życzysz? — Wzdycha ciężko i krzyżuje ręce na piersiach. — Nie rozumiem, co w tym dziwnego, że wolę miły wieczór z najlepszą kumpelą niż zlot snobów.

— Żaden zlot snobów, kochanie, tylko niepowtarzalna okazja do wystrojenia się i wręczenia mimochodem kilku wizytówek twojej firmy — rzucam, ruszając energicznie do przodu. — Zamiast gadać głupoty, lepiej leć do domu porządnie się wyspać! Nawet ten cudowny krem pod oczy z Vichy nie poradzi sobie z gigantycznymi cieniami.

Ida szybko do mnie dołącza, ale nic nie mówi przez dłuższą chwilę. Z nietypowego dla niej milczenia wnioskuję, że w przeciwieństwie do mnie nie uważa tematu za zamknięty. Kiedy znów się odzywa, jej głos jest spokojny, niemal smutny.

— Ja po prostu nie chcę, żebyś była sama, bo…

— Bo boisz się, że wyjdziesz na kiepską przyjaciółkę, jeśli nie będziesz w stanie mnie bez przerwy niańczyć? — kończę za nią. — Dzięki, skarbie, ale dzisiejszy wieczór wyposażył mnie w taką ilość pozytywnej energii, że obejdzie się bez twojej jutrzejszej ofiary. Będę grzeczna i optymistycznie nastawiona do życia, obiecuję.

— Na pewno? — mówi z wahaniem w głosie i cieniem uśmiechu na twarzy.

— Ależ oczywiście! Nadrobię trochę zaległości w pracy i ogarnę wreszcie ten chlewik, który zwykłam nazywać swoim mieszkaniem, jak na sobotę przystało. Może nawet coś ugotuję — bąkam. — A wy, młodzi, piękni i bogaci, bawcie się dobrze!

Ida nie zamierza widocznie podawać w wątpliwość mojej wiarygodności, bo bierze mnie pod ramię i prowadzi w stronę parku, po którego przejściu znajdziemy się na oddzielającej nasze mieszkania ulicy. Gdy wracam do domu sama, zawsze wybieram okrężną drogę, ale wstąpienie w nieprzeniknioną ciemność z przyjaciółką u boku wydaje się o wiele mniej przerażające.

— Wiesz, że już ci prawie uwierzyłam? — mówi półgłosem Ida, dostosowując się do mrocznej atmosfery. — Było całkiem przekonująco, dopóki nie zaczęłaś z tym gotowaniem.

Wybucham śmiechem, niszcząc poważny nastrój.

— Fakt, trochę się rozpędziłam.

* * *

Zastygam z uniesioną ręką, po czym tchórzliwie cofam się o krok. Znów czuję się, jakbym została wezwana z koleżanką do dyrektora, by wytłumaczyć się z łażenia po korytarzu w trakcie lekcji fizyki. Ja pukam, ty mówisz. To było takie proste. Niestety, teraz muszę poradzić sobie ze wszystkim zupełnie sama. Do wakacji zostało jeszcze sporo czasu, ale na tyle dobrze znam swojego szefa, by mieć świadomość, że akurat ja muszę dać mu znać o chęci wzięcia urlopu odpowiednio wcześniej. I to wcale nie dlatego, że jestem osobą, bez której firma nie będzie w stanie prosperować na zadowalającym poziomie. Choć to właśnie mój szef złożył podpis na umowie, na mocy której stałam się jego pełnoprawnym współpracownikiem, a nie służącą, wciąż ma problem z zaakceptowaniem faktu, że moja doba składa się z dwudziestu czterech godzin.

Niezwykle rzadko z nim rozmawiam, jeszcze rzadziej zwracam się do niego z jakąkolwiek prośbą. Zdarzyło się oczywiście kilka sytuacji, gdy musiałam wcześniej wyjść z pracy z powodu wizyty u lekarza lub konieczności załatwienia jakiejś urzędowej sprawy. Na wszystkie zareagował tak samo — chrząknięciem połączonym z uniesieniem krzaczastej brwi, a następnie dołożeniem mi paru dodatkowych obowiązków.

Tym razem chodzi jednak o zwykły urlop, którego możliwości wzięcia przeze mnie nawet on nie jest w stanie zakwestionować. Zaciskam powieki i wciągam powietrze głęboko do płuc, by dodać sobie odwagi. Przejeżdżam dłonią po masywnych drzwiach, po czym cicho pukam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: