Wysiedleni. Akcja „Wisła” 1947 - Krzysztof Ziemiec - ebook

Wysiedleni. Akcja „Wisła” 1947 ebook

Krzysztof Ziemiec

4,4

Opis

Akcja wysiedlania ludności ukraińskiej z południowo-wschodniej Polski rozpoczęła  o świcie 28 kwietnia 1947 r. i trwała około trzech miesięcy. Działania prowadzone były często w sposób brutalny i bezwzględny. W ciągu kilku miesięcy na Ziemie Zachodnie i Północne przymusowo przesiedlono ponad 140 tys. Ukraińców.

Operacja wywózki przebiegała zazwyczaj w sposób dość brutalny i bezwzględny. Ludność zmuszana była do opuszczania swoich domów w ciągu 2-3 godz. Wysiedlone wsie rabowano, a często później też palono albo zasiedlano przez nowych osadników. Tak aby nikt już nie mógł tam wrócić.

Bezpośrednim pretekstem dla rozpoczęcia deportacji stało się zastrzelenie 28 marca 1947 w okolicy Baligrodu wiceministra obrony narodowej gen. Karola Świerczewskiego. Wobec zamieszkujących południe Polski Ukraińców zastosowano  zbiorową odpowiedzialność. Krzysztof Ziemiec oddaje pieczołowicie relacje spotkanych świadków – bohaterów tamtych wydarzeń, do których docierał nie tylko na terenie południowo wschodniej Polski ale także na Warmii, Mazurach, Pomorzu, gdzie już zostali. Ich wspomnienia, dziś po 70 latach, są wciąż poruszające. Autor nie próbuje ani moralizować ani oceniać politycznie decyzji ówczesnych komunistycznych władz. Jak i motywów którymi kierowali się zarówno oni jak i walczący tuż po wojnie z Polakami członkowie band UPA. W swoich reporterskich opisach historii konkretnych osób pokazuje natomiast jak bardzo skomplikowana po wojnie stała się sytuacja na Południu kraju a zarazem jak mało istotna dla  rządzących była wielka krzywda konkretnych rodzin i często zupełnie niewinnych ludzi. Jak bardzo poprzez zastosowanie bezwzględnie zbiorowej odpowiedzialności, zniszczono też bezpowrotnie kulturową i etniczną różnorodność południowo-wschodniej Polski. Jak bardzo do dziś ta rana dla wielu jest niezabliźniona.

Krzysztof Ziemiec, dziennikarz TVP1, autor licznych wywiadów, publikacji prasowych i pozycji książkowych  – w latach 80 jako młody chłopak wielokrotnie wyprawiał się z plecakiem w Bieszczady. Zdołał wtedy jeszcze na własne oczy zobaczyć resztki zburzonych malutkich cerkwi czy nadpalone i opuszczone przed laty chałupki albo leśne zapomniane cmentarze z „innymi” krzyżami i napisem KŁADOWISZCZE. To wówczas od miejscowych i innych podobnych nam górskich łazików dowiedział się o mieszkających tam przed laty Ukraińcach, Łemkach i Bojkach i tym co działo się w tej okolicy tuż po wojnie  - czyli o Akcji Wisła, która zmusiła ludność ukraińską albo polską ale należącą do koscioła prawosławnego, do opuszczenia ich rodzinnej ziemi. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 298

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (18 ocen)
11
3
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CelSki

Nie oderwiesz się od lektury

Ile ci biedni ludzie musieli przejść, i to po wojnie, to jest nie do uwierzenia! Wojsko przychodziło, rzucało hasło, że w ciągu dwóch godzin mają się wszyscy wynosić, to niewyobrażalnie ciężkie przeżycie. Wyrywali z korzeniami ludzi jak tornado drzewa. Wielkie cierpienia. Ale były też radosne chwile, gdy ci przesiedleńcy się pobierali. Zakładali nowe rodziny. Pomagali sobie...
00
Bookkeeper89

Całkiem niezła

Lektura dla początkujących. Ci, którym temat jest znany, nie zachwycą się.
00

Popularność




Krzysztof Ziemiec Wysiedleni. Akcja „Wisła” 1947 ISBN Copyright © by Krzysztof Ziemiec, 2017All rights reserved Redaktor Joanna Brodniewicz Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Herman Projekt wnętrza, skład i łamanie Teodor Jeske-Choiński Fotografie pochodzą od autora i z archiwów rodzinnych bohaterów. Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Wstęp

Od autora, czyli dlaczego musiała powstać ta książka

To mógł być rok 1982, ale równie dobrze 1983. Niestety, pamięć po tylu latach bywa już zawodna.

Ale jedno jest pewne, z punktu widzenia 2017 roku było to dawno temu. Byłem wówczas nastolatkiem i właśnie rozpoczynałem swój kolejny obóz harcerski. W innym, nowym miejscu, bo wcześniej nasza drużyna organizowała zazwyczaj takie wyjazdy albo na Mazurach, albo na Kujawach. Tym razem wybrano Lubuskie. A dokładniej ukryte w lasach między Dobiegniewem a Strzelcami Krajeńskimi malutkie jeziorko. Nawet nie wiem, czy miało ono jakąś nazwę, ale zapamiętałem, że leżało tuż obok dwóch małych osad o bliźniaczo brzmiących nazwach: Długie i Ługi.

W grupie kilku już starszych chłopaków zostaliśmy wysłani na tzw. kwaterkę, czyli przygotowanie do obozu poprzedzające przyjazd całej dużej grupy harcerzy, która po przybyciu do lasu musiała oczywiście samodzielnie rozbić duże namioty, zbudować sobie prycze czy wypchać sianem materace. Do naszych zadań należało po pierwsze znalezienie właściwego miejsca nad jeziorem, wyznaczenie podobozów, zbudowanie pomostów, ale przede wszystkim polowej kuchni. I to nie byle jakiej, tylko takiej najprawdziwszej, z wielkim piecem, na którym można będzie już za kilka dni gotować obiady dla ponad stu osób.

Piec musiał być z cegieł, a cegły trzeba było jakoś zdobyć. W epoce stanu wojennego, czyli permanentnych niedoborów wszystkiego, nie było to łatwe, co nie znaczy, że niemożliwe. Tym bardziej że skauting z definicji uczy młodych ludzi samodzielności i zaradności. Załatwiliśmy więc trochę „towaru” z jakiejś rozbiórki w pobliskiej wsi Ługi.

I kiedy już ze zdobyczą jechaliśmy furką do lasu, chłop, który powoził — stwierdził, że dobrze, że przyszliśmy do niego, bo ci, co są prawosławni, to by nam na pewno nic nie dali. Zdziwiłem się, skąd na zachodzie Polski wzięli się prawosławni, których kojarzyłem dotąd raczej — i słusznie — ze wschodem. Starszy mężczyzna, o ogorzałej twarzy i kilkudniowym zaroście, wyjaśnił, że to przesiedleni Ukraińcy. Oni mieszkają po jednej stronie wsi, a my po drugiej — oznajmił, jakby dziwiąc się, że nie mam o tym żadnego pojęcia. No ale skąd człowiek urodzony i od pokoleń związany z Warszawą mógł mieć o tym wtedy jakąś wiedzę. Przecież w szkole nikt o tym wówczas nas nie uczył! Nawet mówienie o polskich repatriantach nie było dobrze widziane. A co dopiero akcja Wisła?! Fabuły pokazywanego w telewizji Ogniomistrza Kalenia wówczas nie do końca rozumiałem. A o innych przesiedleniach oprócz tych z Kresów Wschodnich, które były też doświadczeniem rodziny ze strony mojego ojca, nie słyszałem.

Jednak myśl o tak odmiennej grupie mieszkającej na dodatek blisko niemieckiej granicy nie dawała mi spokoju. Pewnego rodzaju olśnienie przyszło rok później, kiedy z grupą kolegów z podwórka wyjechaliśmy na włóczęgę po Bieszczadach. Mimo że plecaki, w których musiało być wszystko, bo w sklepach nie było nic, ciążyły niemiłosiernie, to jednak daliśmy radę przemierzyć góry wzdłuż i wszerz. Chodząc często poza szlakami. Mijając wyglądających jak ludzie z bazy umarłych leśnych robotników. Pijąc wodę ze strumienia. Nocując czasem w schronisku, czasem w namiocie, a zdarzało się, że i w leśnym szałasie albo… w paśniku dla żubrów, których populację wówczas na tym terenie odtwarzano. I to właśnie tam zobaczyłem na własne oczy resztki zburzonych malutkich cerkwi, nadpalone i opuszczone przed laty chałupki, leśne zapomniane cmentarze z „innymi” krzyżami i napisem KŁADOWISZCZE. To wówczas od miejscowych i innych podobnych nam górskich łazików dowiedziałem się o mieszkających tam przed laty Łemkach i Ukraińcach. O wsiach, które jeszcze niedawno tętniły życiem. O ludziach zupełnie odmiennej od naszej kultury. I o tym, co działo się w tej okolicy tuż po wojnie. I oczywiście o akcji Wisła, która zmusiła ich do opuszczenia rodzimej ziemi.

Dodatkowo na wyobraźnię młodego człowieka poruszonego dramatem tych ludzi i tej ziemi — a trzeba dodać, że był to czas, kiedy prawda o Wołyniu była w powszechnej świadomości niemal zupełnie nieznana — mocno zadziałała jeszcze nieco później piosenka o Bieszczadach autorstwa legendarnego zespołu KSU. Do dziś czuję dreszcze, kiedy słyszę te oddające wszystko słowa.

Polna droga pośród kwiatów

I złamany krzyż

Strumień skryty w mroku

I zdziczały sad

Stara cerkiew pod modrzewiem

I pęknięty dzwon

Zarośnięty cmentarz

Na nim dzikie bzy

Ile łez i ile krzywdy

Ile ludzkiej krwi

(…)

Druty na granicy

Dzielą nacje dwie

Dzieli ściana nienawiści

I przeraża mnie

San jest taki płytki

Gdzie Beniowej brzeg

Dzieli ludzi, dzieli myśli

Straszny jego gniew

W każdym z nas z upływem lat dojrzewa coś, co w końcu musi znaleźć ujście. To był niemal ostatni moment, by reportersko udokumentować losy tych, którzy wszystko znają z autopsji, a powoli już odchodzą… i mogą jeszcze opowiedzieć o swojej krzywdzie. Wsłuchując się w ich relacje, chciałem uniknąć jednoznacznych ocen i pokazać, jak wielki jest w takich sytuacjach dramat jednostki. A zarazem jak niezabliźniona do końca jest ta rana i jak wielką kulturową wyrwę dla naszej ojczyzny stanowi również to, co stało się 1947 roku. Nie można o tym zapomnieć.

Moją podróż właściwie rozpocząłem w ciemno. Będąc z wizytą w jednej ze szkół w Chełmie, poprosiłem o pomoc w dotarciu do takich osób. Do ostatnich świadków. Okazało się, że jeszcze są, żyją, choć nie wszyscy mają siłę i ochotę o tym rozmawiać. Dla wielu to wciąż, mimo upływu 70 lat, zbyt bolesny temat. Bardziej rozmowni okazali się mieszkający dziś na Mazurach i Pomorzu Zachodnim przesiedleńcy z południa. Ich splecione z pozostającymi tam jeszcze po 1945 roku autochtonami, jak i przybyłymi już w 1945 roku deportowanymi z dawnych Kresów Polakami, powojenne losy, mogłyby posłużyć jako scenariusz do niejednego filmu, a może i telewizyjnego serialu, na który i tak pewnie nikt nie da pieniędzy, więc zapominając raz jeszcze o filmie, ponownie skierowałem się w Bieszczady, by pokazać, co się tam działo w latach 1944–1951. Chciałem, unikając jednoznacznych politycznych ocen, jak i wielkich historycznych analiz, pokazać, jak wielki jest w takich sytuacjach dramat jednostki. Jak niewiele ona znaczy w takich momentach. Jak małym ziarenkiem piasku jest człowiek w politycznej układance czy grze wielkich tego świata. Jak nieistotne dla władzy są konkretne ludzkie losy. Jak właściwie dla każdej władzy nie mają znaczenia. A zarazem jak wielki ludzki jednostkowy dramat i niezabliźniona do końca rana do dziś stanowią wielką kulturową wyrwę dla naszej ojczyzny. Ich świata, do którego próbowałem dotrzeć, już nie ma. Powoli zanikają też, jak w przypadku Łemków, ich kultura i zwyczaje.

Nie można o tym zapomnieć. Tak jak nie można pominąć również tych trudnych dla wielu momentów z powojennej historii Polski. Niełatwej zresztą dla obu stron, co uczciwie udało się chyba pokazać w tej książce. Choć każda sytuacja jest inna. Ale o swojej krzywdzie mówią wszyscy bohaterowie tych reportaży. I wszyscy — co mnie zaskakiwało — mówią o wielkiej uldze, która przyszła w 1947 roku…

Nie spisałbym tych wszystkich historii, gdyby nie duża pomoc, jaką uzyskałem od kilku osób pracujących w pobliżu tych wspólnot wysiedlonych.

Wielkie dzięki dla:

— Tadeusza Bonieckiego — społecznika z Chełmskiego Hospicjum Domowego,

— Stefana Migusa — przewodniczącego olsztyńskiego oddziału Związku Ukraińców w Polsce,

— ks. Aleksandra Jacyniaka ze Świętej Lipki,

— ks. Jakuba Kruczka z Bieszczad,

— ks. Artura Grabana z parafii w Ługach i Brzozie.

Akcja Wisła — dlaczego musiało do niej dojść

Niektóre źródła ukraińskie do dziś piszą o „zbrodniczej” akcji Wisła. Polskie — co zrozumiałe — podchodzą do tych wydarzeń z dystansem, nazywając ją po prostu akcją Wisła. Sprawa wciąż budzi wielkie emocje, co pokazały choćby przepychanki w Przemyślu w trakcie obchodów jej 60. rocznicy, ale także z powodu tego, co działo się wcześniej, w 1943 i 1944 roku na Wołyniu, w czym wielu upatruje przyczyn powojennej już akcji ze strony polskich władz.

Wojskowa Grupa Operacyjna „Wisła” rozpoczęła wysiedlanie ludności ukraińskiej z południowo-wschodniej Polski o świcie 28 kwietnia 1947 roku. Bezpośrednim pretekstem do deportacji stało się zastrzelenie gen. Karola Świerczewskiego pod Baligrodem.

Akcja miała zlikwidować nie tylko operujące u nas oddziały UPA i odciąć wsparcie, jakie mogła dać ludność cywilna, ale i „rozwiązać ostatecznie problem ukraiński w Polsce”. Działania były prowadzone często w sposób brutalny i bezwzględny, choć daleko im było do tego, co np. NKWD robiło z Polakami na Kresach Wschodnich. W ciągu kilku miesięcy na ziemie zachodnie i północne przymusowo przesiedlono ponad 140 tys. Ukraińców, choć niektóre dane ukraińskie mówią nawet o blisko 150 tys. Niektórzy nie przeżyli.

Wiceminister obrony narodowej gen. Karol Świerczewski zginął 28 marca 1947 roku w zasadzce zorganizowanej przez UPA w Jabłonkach pod Baligrodem. Mimo że historycy nie są zgodni co do tego, czy na pewno była to akcja banderowców, czy może był to spisek na szczytach władz i brutalna likwidacja niewygodnego generała, to wielu uważa, że każde państwo, nie mogąc tolerować takiej formy buntu, jaką była działalność UPA, musiało jakoś rozwiązać ten problem, ale wszyscy potwierdzają, że wobec zamieszkujących południe Polski Ukraińców zastosowano zbiorową odpowiedzialność. Nie ma też wątpliwości wśród badaczy co do brutalności zastosowanych przez wojsko metod — co starałem się opisać w tej książce, oddając pieczołowicie relacje spotkanych świadków.

Niewiele osób wie o tym — dla mnie było to zaskoczenie — że zmuszanie do wysiedlenia zamieszkujących od lat Polskę Ukraińców zaczęło się znacznie wcześniej, bo niemal zaraz po ogłoszeniu manifestu lipcowego, a dokładnie po podpisaniu przez PKWN we wrześniu 1944 roku umowy o wymianie ludności z władzami Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. Władze często brutalnie chciały skłonić ich do wyjazdu, grabiąc, odbierając im ziemie czy likwidując szkoły i cerkwie. O tym też mówią bohaterowie tej książki. Według oficjalnych danych do sierpnia 1946 roku wysiedlono w ten sposób z Polski do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej ponad 480 tys. osób.

Przygotowania do samej akcji Wisła trwały od jesieni 1946 roku. Akcja miała, jak mówią zachowane dokumenty, „rozwiązać ostatecznie problem ukraiński w Polsce”.

Pomysł powstał w Sztabie Generalnym WP. Konkretny plan zastępca szefa Sztabu Generalnego gen. Stefan Mossor przedstawił Państwowej Komisji Bezpieczeństwa 27 marca 1947 roku.

Niemal natychmiast — bo dwa dni później — został on zaakceptowany przez Biuro Polityczne PPR, które powołało też Grupę Operacyjną „Wisła” i uściśliło zasady wysiedlenia i ewakuacji. W posiedzeniu uczestniczyli m.in.: Bolesław Bierut, Stanisław Radkiewicz, Jakub Berman i Władysław Gomułka, a więc ludzie bezpośrednio odpowiedzialni za wprowadzenie systemu stalinowskiego w Polsce i związanego z nim krwawego terroru.

Same wysiedlenia — co ciekawe — zaczęły się dzień wcześniej, czyli 28 kwietnia 1947 roku, o godzinie czwartej rano. Około 20 tys. żołnierzy Wojska Polskiego i Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz funkcjonariuszy milicji, dowodzonych przez wspomnianego już gen. Stefana Mossora, przystąpiło do przymusowej deportacji ludności ukraińskiej.

Nie ulega też wątpliwości, choć nie mamy na to dokumentów, bo te znajdują się w Moskwie, że o wszystkim musiał wiedzieć Kreml. Niewykluczone, że najważniejsze kwestie ustalano właśnie tam, a Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie było tylko wykonawcą decyzji Stalina czy Berii.

Grupa „Wisła” dostała zadanie całkowitej likwidacji oddziałów UPA, przeprowadzenie „ewakuacji z południowego i wschodniego pasa przygranicznego wszystkich osób narodowości ukraińskiej na ziemie północno-zachodnie, osiedlając je tam w możliwie najrzadszym rozproszeniu”1.

Prof. Jan Pisuliński z Instytut Historii Uniwersytetu Rzeszowskiego, tłumacząc na seminarium IPN z okazji 70-lecia Operacji genezę i sposób przeprowadzenia akcji, zaznacza, że „założeniem była likwidacja podziemia ukraińskiego i w tym celu przesiedlenie ludności ukraińskiej na tereny poniemieckie. (…) W praktyce realizowano także inne cele — umocnienie władzy komunistycznej. Przy okazji również zabezpieczenie akcji żniwnej i organizacji osadnictwa na terenach przesiedlonych. Akcja Wisła miała też cele polityczne, a nie — jak przekonywano — jedynie militarne. Organizowano strukturę partii komunistycznej, bądź partii stanowiących ich agendy, i starano się przekonać ludność terenów, na których działano, do systemu komunistycznego i nowej władzy”. Zdaniem prof. Pisulińskiego przewaga liczebna wojska nad ludnością cywilną była tak wielka, że nie usprawiedliwiała wysiedleń. Tym bardziej że, jak przekonuje, podczas akcji Wisła przesiedlano nie tylko ludność ukraińską i rodziny mieszane, ale także rodziny polskie. Według niego Polacy mogli stanowić nawet 10 proc. wysiedlonych.

Ewakuacja miała dotyczyć „wszystkich odcieni narodowości ukraińskiej z Łemkami włącznie” i obejmować także rodziny mieszane polsko-ukraińskie. W praktyce ograniczało się to często do kodu kulturowo-religijnego. Stąd wśród wysiedlonych znajdowali się unici, a nawet grekokatolicy Romowie.

Akcją początkowo objęto województwo rzeszowskie, by nieco później rozszerzyć ją na Lubelszczyznę, a nawet wschodnią Małopolskę. Pierwszy transport ruszył 29 kwietnia ze stacji Szczawne i 3 maja dotarł do Słupska. Wiele składów jechało znacznie dłużej, bo nawet parę tygodni.

Operacja przebiegała zazwyczaj w sposób dość brutalny i bezwzględny. Ludność ukraińska była zmuszana do opuszczenia swoich domów w ciągu 2–3 godzin. Choć większości — co potwierdzają relacje moich bohaterów — pozwalano zabrać jakiś dobytek. Tyle, ile zmieściło się na wozie, choć czasem było to zaledwie około 20 kilogramów. Wysiedlone wsie rabowano, a często później też palono. Tak, aby nikt już nie mógł tam wrócić. Niektórych ludzi bito, a nawet torturowano. Robiono też tzw. selekcje, by wykryć ukrywających się wśród cywilów członków UPA albo jej sympatyków.

Część najbardziej podejrzanych dla władzy osób albo tych, których nazwiska znajdowały się w kartotekach wywiadu wojskowego, trafiła nawet do Centralnego Obozu Pracy w Jaworznie. Komuniści założyli go już w lutym 1945 roku w miejscu niemieckiego podobozu KL Auschwitz-Birkenau — Arbeitslager „Neu-Dachs”. Zamykano tam niewygodnych dla PRL-owskiej władzy byłych żołnierzy AK, ocalałych z wojny niemieckich żołnierzy, Ślązaków i właśnie Ukraińców.

W Jaworznie znalazło się blisko 4 tys. osób, w tym ponad 800 kobiet i dzieci, a także 27 księży. Stu sześćdziesięciu Ukraińców poniosło w nim śmierć, której przyczyną był głód, choroby i tortury psychiczne i fizyczne — co też jest opisane w tej książce. Obóz zlikwidowano dopiero w styczniu 1949 roku.

Wykonawcami przesiedleń było ok. 20 tys. żołnierzy Wojska Polskiego i Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, wspomaganych przez oddziały Milicji Obywatelskiej, pracowników Urzędu Bezpieczeństwa, a nawet oddziały Wojsk Ochrony Pogranicza i Służby Ochrony Kolei. Z rządem polskim współpracowali żołnierze czechosłowaccy i radzieccy, którzy uszczelniając granice w górach, skutecznie blokowali ewentualną drogę ucieczki. Choć wielu pojedynczym żołnierzom z rozbitych już sotni i kureni UPA udało się przedostać na Zachód.

Mówiąc o bezpieczeństwie na tamtych terenach tuż po wojnie, trzeba dodać, że jeszcze zanim zapadła decyzja o wysiedleniach ludności cywilnej, wojsko polskie prowadziło działania mające na celu likwidację bardzo uciążliwej dla mieszkańców (o czym mówią w książce świadkowie) i niebezpiecznej, a zarazem niedopuszczalnej z punktu widzenia jakiejkolwiek władzy, ukraińskiej partyzantki. Walki od przełomu 1944 i 1945 roku były bardzo krwawe i brutalne. Ukraińska Powstańcza Armia po pierwsze broniła przed deportacjami miejscowych Ukraińców, a po drugie walczyła o własne niepodległe państwo, w którego skład miała też wejść spora część powiatów południowo-wschodniej Polski, dlatego też działania oddziałów UPA stawały się wraz z coraz gorszą dla nich polityczną perspektywą, coraz bardziej bezwzględne i okrutne. To wywoływało reakcję zwrotną działającego tam polskiego podziemia niepodległościowego. Jak groźne było życie w takim miejscu, opowiadają świadkowie tamtych dni, których spotkałem w Bieszczadach. Według oficjalnych danych UPA straciła w tym czasie 1135 ludzi. Czyli niemal całość swoich sił.

Wysiedlana w ramach akcji Wisła ludność była zbierana w miejscach, w których dopiero oczekiwano na dalszy transport i decyzje dotyczące ich losu. Ta niepewność i strach powtarzają się w każdej relacji. Podróż bydlęcymi wagonami do miejsca docelowego osiedlenia była katorgą. Dane mówią nawet, że w jej trakcie z pragnienia, głodu czy chorób śmierć poniosło 27 osób. Ukraińców osiedlano w woj. szczecińskim, olsztyńskim, koszalińskim, wrocławskim, gdańskim, zielonogórskim i opolskim. Ich liczba w stosunku do mieszkających tam Polaków nie mogła przekraczać 10%. Zajmujący się od lat polsko–ukraińskimi relacjami dyrektor Instytutu Studiów Politycznych PAN, prof. Grzegorz Motyka, podkreśla, że źle oszacowano liczbę osób podlegających wysiedleniu. W dokumentach mówiło się o 20–30 tys. osób. W praktyce deportowano ok. 140 tys. Co sprawiło, że gdy transporty z Ukraińcami zaczęły przyjeżdżać na miejsce docelowe, okazało się, że nie ma już wolnych gospodarstw. Dlatego też kierowano ich tam, gdzie były wolne miejsca. Zazwyczaj do zdewastowanych pustostanów.

Traumę pogłębił fakt, że przez wiele lat przesiedleni Ukraińcy nie mogli głośno mówić o tym, co ich spotkało, ani powracać na tereny, z których wcześniej zostali wysiedleni, a nawet ich odwiedzać. Dostali oficjalny zakaz.

Jedyne, co było dozwolone, bo niemożliwe do skontrolowania, to tęsknota za małą ojczyzną i grobami przodków, nie tylko ich, ale i także wielu Polaków — za utraconą bezpowrotnie odmiennością kulturową, pewną religijno-społeczną wspólnotą, która przez wieki żyła w zgodzie i która była tak charakterystyczna dla tamtych terenów.

Warto podkreślić, że o ile w 1947 roku akcja wysiedlania Ukraińców na ziemie odzyskane spotkała się z zaskakująco pozytywnym przyjęciem społecznym, o tyle po śmierci Stalina i późniejszej odwilży negatywnie akcję Wisła oceniło już w 1956 roku Kolegium Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Wszystkie polskie władze po 1989 roku wielokrotnie potępiały przeprowadzenie deportacji w ramach akcji Wisła.

„Pamięć tej akcji powinna Polaków i Ukraińców łączyć, a nie dzielić. Powinno nas łączyć wspólne odrzucenie komunistycznej przemocy” — podkreślał w czasie naukowej konferencji w 70. rocznicę akcji Wisła, prof. Grzegorz Motyka.

Dlatego też powstała ta książka.

Warszawa, czerwiec 2017 roku

1 Zarządzenie Państwowej Komisji Bezpieczeństwa nr 00189/III z 17 kwietnia 1947 roku.

IDo źródeł, czyli droga na wschód

Grunt to życie. A życie jest ładne

To nie ma tak, żebym ja do kościoła nie poszedł. Z księdzem katolickim dobrze żyliśmy. Zawsze podaje rękę. Każde święta też podwójnie obchodzę. Tak. Wszystko podwójnie. Bo mój pradziadek tak obchodził i ja tak obchodzę. Żona też. My na tym tylko korzystamy.

Stanisław Kowalski, Brzeźno k. Chełma

W sorok siomim roci,

sumni dni nastały.

Koly naszy ludi

na zachid zasylały.

Na zachid zasylały

ale ne z radosty

Pryjszow takij rozkaz,

wid pana starosty.

Wijsko pryjichało

takyj rozkaz dało

Szczob za dwi hodyny

Wse seło zibrałoś.

Lude sia zibrały

staly sumowaty,

a pan kapral kryknuw

„pora widjiżdżaty”

a jak my jichały, Polaki kazały

szczo my na zachodi

lipsze budem miały.

Jak my zajichały,

stały my płakaty.

Oj Bożeżty, nasz Boże

szczoż budem diłaty.

Pola ne orany

Żyta ne sijany

Tilki tyji mury

Szczej porozwalany.

Seła naszi seła

My was ne zabudem

My was ne zabudem

Póky żyty ludem

(Pieśń o akcji Wisła — fragment wiersza, który pan Stanisław przeczytał na moje powitanie, pochodzący z prawosławnego kuchennego kalendarza ściennego. Z materiałów zebranych przez Bractwo Prawosławne św. Antoniego Brzeskiego).

Stanisław Kowalski — kilka razy próbowano go przesiedlać. Nieskutecznie. Wrócił do siebie, by tam też pożegnać się ze światem.

W samym środku dawnej Polski

Poza wszystkimi innymi detalami jest coś, co łączy wygląd domostw ludzi, którzy zostali na swoim miejscu, i tych, którzy w 1947 roku musieli wyjechać. To tzw. letnia kuchnia. Zazwyczaj niewielkie osobne pomieszczenie albo doklejone do innego gospodarskiego budynku lub po prostu w nim wygospodarowane. Do takiego właśnie pokoiku służącego nie tyle do gotowania obiadów, ile raczej do robienia w sezonie przetworów, zaprasza mnie 85–letni, a jednak wciąż bardzo dziarski, siwiuteńki Stanisław Kowalski. Chwali się swoim dziełem, pokazując różne ciekawe rozwiązania. Wszystko mimo swego wieku zrobił sam.

— A pana syn gdzie mieszka, na Ukrainie? — pytam.

— A skąd, panie, na Ukrainie?

— Bo powiedział pan, że przywiózł dla pana do tej kuchni lampę zza Buga.

— No bo zza Buga ludzie przywożą różne rzeczy, zakupy tam robią, tak? Syn pracuje tutaj, ma firmę. Handluje oponami, ma też serwis. A stamtąd czasem coś kupi na targu. I tyle.

Do 1939 roku Brzeźno, w którym pan Stanisław się urodził i żyje do dziś, leżało, jeśli byśmy podróżowali z zachodu na wschód, niemal w samym środku Polski. Jakieś 10 km od Chełma i ok. 30 km od Kowla. Tuż przy ruchliwej linii kolejowej łączącej Lublin ze Lwowem, Łuckiem, a nawet dalej z Kijowem. Odkąd powojenna Polska przesunęła się na mapie, wieś pana Stanisława od 1945 roku leży niemal tuż przy ukraińskiej granicy.

Życie w skrócie

— Przecież ja tu od urodzenia jestem, tylko że nas wygnali. Ale w ’75 roku wróciłem. Bo tam, gdzie mieszkaliśmy, to byli Niemcy. Potem przyjeżdżali, zaglądali. Może ich też serce bolało. To różnie bywa, prawda? Tak jak ja to pamiętam. A ta chałupka i ten mój plac, to jest 11 arów — podkreśla z dumą. — Moje są obora, stodoła. Stodołę stawiałem w ’83 roku. Chałupkę trochę podszykowaliśmy. Dla mnie to wystarczy. Bo dzieci już sobie poszły. Tu wcześniej nasza ciotka mieszkała. — Tak w skrócie pan Stanisław przedstawia swoje bogate życie. Tak jakby to, co jest interesujące dla reportera, który przyjechał z daleka, dla niego było już zupełnie nieistotne…

Dom-cegielnia

Mały Staś na świat przyszedł 8 stycznia 1932 roku (choć w metryce oficjalnie widnieje 1931 rok) w odległej o kilka kilometrów od jego obecnego domu wsi Żalin.

— Ten dom miejscowi nazywali cegielnią — ciągnie. — Bo jeszcze za cara Mikołaja tam była cegielnia. I to była nasza chałupa.

Teraz mieszka w tym domu już nowy gospodarz, repatriant zza Buga, pochodzi z Rymarz, z Wołynia. Państwo dało mu pozostawiony dobytek Kowalskich w 1971 roku. Mimo że wyjechali w 1947 roku, to ich gospodarstwo przekazano na rzecz skarbu państwa 13 marca 1951 roku. Ale długo stało puste. Ojciec Staszka nie mógł się z tym pogodzić, dlatego pojawiał się tam czasem potajemnie. Jakby chcąc się upewnić, że dom istnieje, a ojcowizna jest jeszcze w dobrym stanie.

Paulen — nieistniejąca już karczma niemiecka, lata 30. Inne czasy, inni mieszkańcy.

Przyjeżdżał, mimo że tam, na Mazurach, a dokładnie w Pawłach, dano mu nową gospodarkę. Mówili: „Siadaj, siedź, tu cię nikt nie będzie ruszał. To jest wasze”. Obecne Pawły to dawne niemieckie Paulen, niedaleko Pieniężna na Warmii. W czasach niemieckich była to gmina Mehlsack.

— Oto właśnie tu, na tej gospodarce, ojciec mieszkał. Tu był dom — Kowalski pokazuje dawne fotografie. — Ale teraz jest już nie do poznania, całkiem inny. A to była dawniejsza niemiecka szkoła, zaraz po sąsiedzku. To był Gasthaus. Wie pan, co to jest?

— Karczma.

— Tak. Karczma niemiecka.

Wszystkie zdjęcia Kowalscy znaleźli w chałupie, gdzie zamieszkali. Zostały po Niemcach, którzy tuż po wojnie musieli opuścić dawne Prusy i albo o nich zapomnieli, albo nie miały już one dla nich znaczenia.

Ojciec wysyłał Stanisława na wschód Polski już w 1951 roku. On jednak nie chciał. Mówił: „Ja, młody chłopak, tam pojadę? Po co mi to? Ja tu sobie siedzę, mam znajomych i jest dobrze. Nie pojadę”. No i tak zostali tam, na Warmii.

Ojcu minęło 65 lat i poszedł na rentę, zdał gospodarkę, bo tak trzeba było zrobić, żeby dostać świadczenia. A syn — wówczas już dorosły — gospodarzył obok.

— Miałem osiem hektarów. Razem mieliśmy dwadzieścia — mówi z dumą po tylu latach.

Nie żyło się bogato, ale dobrze

Rodzina Kowalskich była klasyczną tzw. rodziną mieszaną. Ojciec, Szymon Kowalski, pochodził z katolickiej rodziny. A za żonę wziął kobietę prawosławną.

— Można powiedzieć, że ożenił się z Ukrainką? — dopytuję.

— No jak prawosławna, to Ukrainka przecież, nie?

— Można być Polakiem i mieć prawosławne wyznanie — odpieram zawarty w pytaniu zarzut.

— Jak można mieć takie wyznanie? Ja nie wiem, panie, ja nie jestem taki uczony. Tylko podstawówkę skończyłem. Ja inaczej uważam. Bo są Ukraińce i Ukraińce. Są podwójne Ukraińce. Jak pan uważa? — wyraźnie pobudzony gospodarz zaczyna wyznaniową dyskusję. — Bo są Ukraińce greckokatoliccy i prawosławni, którzy podchodzą pod Moskwę. A Ukraińcy greckokatoliccy podchodzą pod Rzym.

— A pan? — zagaduję.

— A żonę mam z grekokatolików.

— Ale jako młody chłopak przed wojną, w jakiej wierze był pan wychowywany?

— Dla mnie to było bez różnicy. Myśmy byli tam jako prawosławni. To była cała wioska prawosławna. Było chyba ośmiu Polaków, czyli katolików. I było chyba osiem rodzin Żydów. Niemal wszystkich, którzy przeżyli wojnę, wywieziono zaraz po wejściu Sowietów, za Bug na Ukrainę, i to pod karabinem!

— Ale kiedy? — dopytuję ze zdziwieniem i pewnością, że starszy pan coś pomylił.

— Zaczęli na jesieni w 1944 roku, a w 1945 skończyli.

Na dowód wyciąga z szuflady całą listę nazwisk. Po prostu, kiedy było już jasne, którędy będzie biegła granica, Rosjanie robili wszystko, aby „swoich” braci, a za takich uznano wszystkich prawosławnych, przyłączyć do Sojuza. Mało kto chciał tego dobrowolnie, więc używano sposobów albo i siły, czyli „pomocy” NKWD. Z ponad 300 rodzin do akcji Wisła dotrwały w wiosce i okolicy tylko 103 rodziny. I aż 100 z nich musiało wyjechać stamtąd w 1947 roku na zachód. W okolice Olsztyna, ale też do woj. koszalińskiego, gdańskiego czy do Suwałk.

— Do wojny żyło się jak u Pana Boga za piecem. Spokój tu był. Jeden drugiego nie zaczepiał, czy to katolik, czy prawosławny. Przed ’39 rokiem nie raz jeździłem z ojcem do Chełma, do Żydów, kupować u nich coś. Jeden drugiego wołał w gości, pili, żenili się, chrzcili. Balowali jak mogli. Wiesz, pan, jaki to był bal, kiedyś przed wojną? Jak ktoś zabił wieprzka raz na rok, to ile miał pociągnąć z tym wieprzkiem? Ani to lodówki, ani zamrażarki. Żyło się w biedzie. Kartofelka się zjadło, zwykłe mleko albo kwaśne i tak dalej. Czemu mieli żyć źle? Dobrze żyli — podsumowuje.

Ślub rodziców był prawosławny. Choćby dlatego, że w okolicy nie było kościoła. Stała tylko cerkiew. Ale zburzono ją w 1937.

— Dlaczego?

— A skąd ja mogę wiedzieć — odpowiada pan Stanisław. — Ale z tego, co słyszałem — dodaje — co mi się zdaje, to było z ręki zachodu, czyli Niemca. Po to, żeby stworzyć taką nienawiść między narodem. A on już wszystko wcześniej planował. Do ’39 to już jest króciutki czas, prawda?

Faktycznie nie były to jednak zdarzenia inspirowane przez Niemców, ale działania państwowe prowadzone w czasach II RP w ramach tzw. akcji rewindykacyjnej wobec Kościoła prawosławnego, kojarzonego powszechnie z Rosją. Tuż po 1918 roku chodziło o ograniczenie wpływów politycznych i społecznych oraz zerwanie więzów z ludnością ukraińską czy białoruską zamieszkującą Kresy Wschodnie. Do ponownego nasilenia akcji doszło po zamachu majowym. Wojskowi i rząd chcieli całkowitej repolonizacji terenów między Wieprzem a Bugiem i na południowym Podlasiu. W połowie lat 30. ubiegłego wieku sytuacja znów zaostrzyła się, po zamordowaniu przez ukraińskich nacjonalistów nielubianego przez nich ministra Bronisława Pierackiego. Jego zabójstwo, do którego miał podżegać m.in. Stepan Bandera, przyczyniło się do budowy obozu odosobnienia dla osób niebezpiecznych dla rządu w Berezie Kartuskiej i do zmasowanej akcji przeciwko Ukraińcom.

Cerkwie były systematycznie burzone, palone lub zamykane albo adaptowane na kościoły rzymskokatolickie czy budynki użyteczności publicznej. Celem akcji z lat 1937–1938 była całkowita polonizacja obszarów na zachód od linii Bugu oraz maksymalne umocnienie polskich wpływów kulturowych. Plany te pokrzyżował zdecydowany opór miejscowej ludności (także polskiej, stąd pewnie tak dobre wspomnienia o wspólnym i zgodnym życiu, które przywołuje pan Stanisław) i późniejszy wybuch wojny.

— Wtedy ojca powołano już drugi raz do wojska. Na rezerwę. Pierwszy raz ojciec służył za Piłsudskiego w Warszawie. Do ’39 żyło się nam tu może nie bogato, ale dobrze. Ojciec jeździł na handel za Bug, coś kupił w Lubomlu, w Chełmie sprzedał i tak zawsze coś zarobił. To coś komuś przy koniach pomógł. Dobrze się żyło — opowiada Kowalski.

Wszystko zmienił Wrzesień

Wszystko zmienił Wrzesień. Najpierw wkroczyli Niemcy. Pierwszy motocykl, który wjechał — jak wspomina — to był taki na trzech kółkach, karabin maszynowy na przodzie, trzech żołnierzy w środku. Wieś spowijała gęsta mgła. Dotarli do mostu, popatrzyli i pojechali z powrotem. Później przez kilka dni nie było widać żadnego Niemca. A po jakimś czasie przyjechali Rosjanie. On, młody chłopak, ciekawy wszystkiego, poszedł się przywitać. Języka nie znał, ale to nie miało znaczenia.

— A kto mnie miał nauczyć? Tak sobie bąkałem po swojemu. Bo w domu mówiło się po prawosławnemu — ni to po ukraińsku, ni to po polsku. Mój wujek pochodził z Radomia. Też tu, u rodziny matki, pracował, na torach, zapoznał się z prawosławną dziewczyną i ożenił się. Porządny facet był, chciał się nauczyć, ale nie był w stanie. My się nieraz kładliśmy ze śmiechu, jak on rozmawiał. U siebie takiej mowy nie słyszał. A tu to była różna, bo oprócz polskiej — i mowa żydowska, i część Niemców tu też była.

Rosjanie się śmiali z tego języka, ale byli mili. Gdy raz zabrakło w domu nafty, to on wziął butelkę, poszedł do nich i, o dziwo, dostał. Mieli czym świecić, bo prądu na wsi nikt wówczas nie miał, bo nikt nawet nie słyszał o elektryce. Rosjanie zaszli w ’39 daleko, aż pod Wieprz. Ale po kilku dniach wycofali się za Bug i zrobili granicę na Bugu i Sanie. Nikt we wsi nie wiedział, jak będzie i czy to dobrze, że trafili do Niemca, a nie do Ruska.

— A skąd ja mogłem wiedzieć, gdzie nam będzie lepiej? Dla mnie, młodego, najważniejsze było najeść się, spokojnie się wyspać i to wszystko.

Matka najbardziej bała się o ojca, który był zmobilizowany i służył w IV Pułku. Za Tarnopolem. Zostali tuż po 17 września rozbrojeni. Uciekali przed prącymi z zachodu Niemcami, a trafili w ręce Rosjan, którzy ich zaatakowali od wschodu. Stwierdzili, że gdy dojadą za linię, za którą stali już Ruscy, to się poddadzą i uratują. Przyszedł towarzysz i spełnił ich oczekiwania. Oswobodzili, ale inaczej. Okrążyli, kazali rzucić broń na kupę i oderżnęli im pagony. Degradacja. Bez walki, bez karabinu, bez munduru, taki był z Szymona Kowalskiego żołnierz. Ale on nie pogodził się z myślą o niewoli. Po jakimś czasie poszedł do komisarza, stanął, zasalutował i zaczął po rosyjsku gadać. Dobrze znał język, bo do rosyjskiej szkoły jeszcze za cara chodził. Podejrzliwy czerwonoarmiejec zapytał, jak to możliwe, że polski żołnierz tak dobrze zna rosyjski język. I wtedy ujawnił całą swoją historię. Że do szkoły chodził i siedem klas skończył. Że jako wygnany przez władze austro-węgierskie, tzw. bieżeniec, dotarł najpierw w okolice Charkowa w Rosji, a potem aż pod chińską granicę z rodziną doszedł. Jechali i jechali, aż dotarli do miejsca, z którego dalej nie wolno było już nigdzie jechać. Tam była straszna bieda. Posiedzieli troszkę i wrócili. A raczej uciekli. I w 1919 roku przyjechał do Polski. Tu, na Chełmszczyźnie, było znacznie lepiej. Sowieci przyjęli to do wiadomości, i… o dziwo, wypuścili z niewoli.

Tak w 1939 roku ojca uratował język rosyjski.

— Moja wnuczka też dobrze ten język zna — wtrąca Stanisław — bo uczyła się języka w szkole.

Szymon Kowalski zabrał ze sobą spod Tarnopola jeszcze kilku chłopaków. Na drogę dostali coś w rodzaju paszportu, a może raczej przepustki.

— Komisarz wypisał taką rozpiskę, że jego i tych chłopa ruska armia nie ma prawa zatrzymać.

Doszli tak nienagabywani przez żołnierzy Armii Czerwonej aż do Rzeszowa, a Szymon powiedział wtedy swoim kamratom: „Teraz, chłopaki, my się rozejdźmy. Bo ja idę w całkiem innym kierunku”. I tak się rozdzielili. Do domu dotarł już zapewne w październiku. Staszek zapamiętał, że było to już po zbiorach.

— Jak tata przyszedł, to jeszcze do domu przyniósł dwie konserwy i kawałeczek chleba. No i plecak. Później jeszcze przez kilka lat do podstawówki z nim chodziłem.

Akcja kura-kaczka

— Kiedy Rosjanie się wycofali i przyszli już na dłużej Niemcy, to zaczęli w Brzeźnie robić swoje porządki. Postawili dwa duże baraki zaraz za szkołą i zaczęli budować szosę z granitowych kostek, aż pod Chełm. W tych barakach ludzie pracowali, i tam spali. Ojciec jeździł na budowę zarabiać. Niemiec płacił dobrze, nie narzekali. On sam jako chłopak nieraz z szuflą tam poszedł, i za każdym razem i jemu dniówkę zapisali. W czasie okupacji było spokojnie — zapewnia. — Dopiero po wojnie coś się zepsuło. To była już jesień 1945 roku i wtedy zaczęła się ta polowa organizacja.

Słysząc to dziwne określenie, starałem się natychmiast — a nie było to wcale łatwe, bo pan Stanisław wpadł w specyficzny trans wspomnień — uściślić, o co chodzi.

— To ta cała akcja kura — kaczka. Jak się to zaczęło, to już było gorzej, bo nie wolno było ładnie się ubrać, mieć pieniędzy. U nas w chałupie dwa razy byli za pieniędzmi. Ale nic nie wzięli, bo nic nie było.

— Jaka kura — kaczka, co to znaczy, bo nigdy nie słyszałem o czymś takim? — dopytuję zdezorientowany.

— Jak to! A kura. A kaczka.

Widząc wciąż malujące się na mojej twarzy mocne zdziwienie, Stanisław dopowiada: — Tak się żartowało nieco wówczas, że to niby ktoś z AK, a jednak nie z AK. Ale te bandy, co po wsiach chodziły, to nie byli wcale AK-owcy — zapewnia. — Choć to była polska grupa. Ojcu też parę koni wzięli w ’46 roku. To był sierpień. Tato, któremu udało się przeżyć całą wojnę, orał pole w Brzeźnie. To tam, gdzie do niedawna stał budynek spółdzielni produkcyjnej — wskazuje.

Czekali, aż skończy zagon. Było ich czterech czy pięciu, dwóch wysmolonych, żeby stary Kowalski ich nie poznał. Zaprowadzili go do lasu, w dębinę. Syn o tym myśli do dziś, zawsze kiedy jedzie do lasu po drzewo, że ojciec tam stał, na tej dróżce. Trzymali go do godziny dwunastej w nocy i kazali iść do domu. Ojciec siedział na wozie, myślał, że gdy zeskoczy, to go zastrzelą. Ale powiedzieli mu: „Tylko dużo nie gadaj. Wiemy, gdzie mieszkasz”. Kiedy przyszedł do domu, zdenerwowana żona pyta: „A konie gdzie?”. „Nie ma, zabrali”. No to zabrali. Matka zaraz się rzuciła do drzwi i wybiegła po pomoc. Bo się nie mówiło, że nasi, tylko, że banda. Na krzyżówce we wsi stacjonowali Ruscy, ponad trzydziestu chłopów. Chcieli jechać, ale dowódca ich nie puścił. Mówi: „Pobiją was. Po co w nocy?”. W dzień tak, ale w nocy nie puści. Na drugi dzień poszli z matką do Żalina. Tam też stacjonowała w lesie taka, jak mówi pan Stanisław, „organizacja”, a w niej jeden z kuzynów.

Kiedy zaszli do Żalina i znaleźli mężczyzn, jeden chłop zobaczył matkę i zapytał: „Co się stało, Zośka?”. „Konie zabrali”. Od razu powiedział: „To nie my, to Brzeźno wzięło konie”. No i nic — posiedzieli, pogadali i z powrotem. Koni nigdy już nie zobaczyli. Tuż po wojnie konie zarówno dla oddziałów żołnierzy wyklętych, dla banderowców, jak i dla zwykłych band rzezimieszków, których wówczas było najwięcej, to był towar bardzo cenny. Niestety, w niewłaściwych rękach niemal od razu zdychały. Dla młodego miejscowego chłopaka, jak Stasiek, pojęcie wolności i podział na dobrych i złych nie był taki łatwy. Szli do Ruskich donieść na swoich, bo ich okradli, wiedząc, że jak wpadną w ich ręce, to pozostałe bandziory z zemsty ich wystrzelają jak kaczki. Tych różnych oddziałów po prostu bano się we wsi.

— Oj panie, oni jedli, pili i się bawili. Nosiłem wiadomości. Ja zaszedłem kiedyś na Ludwinów, to w stronę Bugu. Pili. Wszystko pijane. Troszkę mnie strach wziął. Ale dał mi kartkę jakiś AK-owiec. Zresztą oni mnie znali. W końcu ciągle gdzieś chodzili, kręcili się, to znali wszystkich. Napisali kartkę i kazali zanieść do Brzeźna. Też na koniec. Każdego znałem. Poszedłem. Tam to samo, pijaków pełno. Piją, jedzą, to jak taki człowiek może walczyć? Oni tylko jedli i pili. Oni tu nie walczyli. Ale za Ruskimi też nie byłem. Jak oni weszli, zaczęły się aresztowania. Wszyscy tu znów zaczęli się bać. Ziemię bogatym zabierali. Był u nas w lesie taki zamożny leśniczy, to nawet krowy mu pozabierali. Jak weszli, w pierwszym rzędzie jechał człowiek na koniu i pytał, czy mamy wódkę. A skąd my mieliśmy mieć wódkę, na polu? Pytał: „Gdzie Germany są?”. „Nie ma, pouciekali wszystkie”. I pojechał po zbożu, nawet nie szukał drogi. A Niemiec — u nas siedział w chałupie jeden oficer — to nawet nie dał wjechać w koniczynę swoim. Bo powiedział, że tu wojny nie będzie. Od Buga do Chełma, to tak jak przelecieć, to nic niezniszczone. Niemiec porządek trzymał. Ja nie traktowałem ich jako dobrych. Co oni dobrze robili? Nic. Tak jedni, jak i drudzy. Nie chwalę ani jednych, ani drugich. Prawdziwy AK-owiec by tego nie zrobił.

Walk z UB nie było w okolicy. Ale zaraz po wojnie zaczęła się akcja zmuszania mieszkającej w tym regionie ludności ukraińskiej, do wyjazdu za Bug. Do Związku Radzieckiego. Tamci prawosławni, oni prawosławni, że niby bracia.

— Ojca chcieli wtedy też wywieźć, ale się ukrywaliśmy przed nimi i tak udało się zostać. W domu. Na wioskę nikt nie wychodził, na Kolonię, czyli do nas pod las, gdzie żyliśmy, nie zachodzili. Ruscy może i się nawet bali. Ale niektórzy ludzie im ufali. No, wierzyli propagandzie. Ale mój ojciec tam był i tę propagandę znał. Ale nawet u nas w rodzinie byli tacy, co uwierzyli. Dziadek ojca żonę miał też prawosławną, a jej brat był lekarzem tutaj, olej dusił, miał parobka. Swój dobytek dowiózł tylko do Buga. Dalej stop. „Eto wsio nasze”, usłyszał. Dużo rzeczy mu zabrali. Ukradli od razu. Poszedł do miasta, leczył dzieci. Na początku może mu ciężko było, ale się przyzwyczaił. Jeszcze ojciec jeździł do niego w gości. Nie wiem, w którym roku. Mówił, że mu dobrze już jest, drugą chałupę postawił. Bardzo ładny ogród miał.

— Kiedy to się skończyło, te wywózki za Bug? — pytam.

— Po roku. Ale w ’46–47 roku zaczęli nie bez powodu znów bardzo się bać. Dzień jak dzień, ale noc była naprawdę straszna. No bo po zmroku chodzili po domach, a nie w dzień.

— Kto?

— Te nasze kurki — mówi. — Bo to nie byli AK-owcy, tylko zwykłe bandy. Choć oni mówili, że to jest Armia Krajowa. Ale to nie było tak. Byli tacy w lesie, co walczyli, zgadzam się, ale to nie oni. Nawet widać było po ubraniu, że to nie żadne wojsko. To były takie oberwane ofermy, karabin byle jaki, aby strzelać, i chodziło to po wsiach, a właściwie rabowało. Jak ono chodzi pijane, to jest porządne? Chyba nie.

Do wywózki zapisano tylko prawosławnych

W ich okolicy wysiedlenia w ramach akcji Wisła zaczęły się dopiero w lipcu 1947 roku. Pierwsze wagony z ludźmi pozbawionymi swoich korzeni wyjeżdżały już z końcem kwietnia. To była sobota. Ojciec nakosił jęczmień. W niedzielę około godziny 10 udał się do wioski do szwagrów — poprosić, żeby przyszli pomóc. Posiedzieli, pogadali i jak tato wrócił, to wjechało do naszej wsi wojsko. Dużo wozów. Ojciec powiedział: „No chyba to źle będzie. Będą wywozić resztki”. Bo już jeden transport poszedł i ludzie we wsi szeptali, że znów wywożą, a tu jeszcze tych resztek trochę zostało. Wcześniej, za pierwszym razem, uniknęli wywózki. Wtedy zostawili ich tylko dlatego, że ojciec nie był w żadnym podziemiu, a i rodzina trochę taka pomieszana była. To jakoś chroniło, ale tylko na początku.

— Do naszego domu, który stał na samym skraju wsi, przyjechał osobny wóz, a w nim trzech żołnierzy. Jeden stanął na naczepie i nawet, nie schodząc na ziemię, zaczął ogłaszać rozkaz i kazał się zbierać za pół godziny.

Ojciec wyszedł przed bramę i krzyknął do nich: „Wy nie straszcie mnie karabinem, bo ja karabin już dwa razy nosiłem”. W czynnej służbie był w 1925 roku za Piłsudskiego i w 1939 roku. No i jak zaczął z nimi gadać, to schowali karabin. Ojciec pytał: „Jak wy chcecie mnie wywieźć?”. Pokazał im dokumenty, a oni: „Pana nie będziemy wywozić, żonę z dziećmi tylko”. Przyjechał kapral. „Cóż to takiego jest, że wy mnie zostawiacie, a żonę wywieziecie? — pytał zdenerwowany ojciec. — I co, jak ja tu zostanę, to w wieczór przyjdą, zabiorą mnie do lasu, bo już sam jestem, i będę ludzi straszył?”. Roześmiał się kapral i nic nie powiedział. Za to ojciec powiedział tak: „No to i ja idę. Dajcie jeszcze ze dwa wozy, żebym ja to wszystko zabrał”. „Ty nie bierz tego na zachód, tam wszystko jest — i pług, i brony” — zapewnili żołnierze. Miała to być ziemia obiecana. Ojcu żal było tak to wszystko zostawiać i przewieźli to wszystko do szwagra. Zrzucił cały ciężki sprzęt — brony, pług, sieczkarkę. I jak wrócił do wsi, to już wszystkich mieszkańców, których zabrano koło sklepu, żegnali, tam taki placyk był. Dużo osób wróciło jednak stamtąd do domów, bo każdy się starał jak mógł, żeby zostać i nie jechać na ten zachód. A ojciec powiedział: „Jedziemy na ten zachód, a co tam”.

I… pojechali. W sumie niemal dobrowolnie. Nie bał się wyzwań. Po dwóch godzinach byli spakowani. Nikt nie płakał, nie narzekał.

— W niczym płacz nie pomoże. Albo trzeba było uciec. W ogóle się wyrwać z domu. Że nie ma nas i koniec. Zostało tylko kilku chłopów i to w sumie przez przypadek, bo wojsko myślało, że ich już dawno wywieziono. Tak było na listach. Do wywózki zapisano tylko samych prawosławnych. Polak nie Polak, liczyło się wtedy tylko wyznanie. A band UPA w okolicy nie było. — Pan Stanisław bije się w piersi. — Tu był bardzo duży spokój. Bandy były, ale w rzeszowskim, w Karpatach i jeszcze w Tomaszowie Lubelskim. Wiem o tym. Była też taka straszna banda w Machnowie, w Wierzbicy też była, to tuż przy granicy za Tomaszowem, jak droga na Lwów. Oni chcieli nową Ukrainę stworzyć. Ale czym? Z motyką na czołg? — sam siebie pyta gospodarz.

Dobrze było i już

Postali na tym placyku i o zmroku ruszyli w kolumnie do Chełma. Tam stali na stacji kolejowej jeszcze trzy dni, aż wojsko zgromadziło ludzi na cały transport. No i ruszyli, na Olsztyn.

— Maszynista był dobry, wręcz wspaniały — wspomina to do dziś Stanisław. — Gdzie zobaczył przy torach siano, zatrzymywał pociąg, żeby ludzie mogli trochę przynieść krowom i koniom. Trzeba było gdzieś nabrać wody, to też się zatrzymywał.

Z tego, co pamięta, to jechali chyba dłużej niż tydzień. Podróż była naprawdę ciężka.

Gdy już dotarli na miejsce, to po jakimś czasie dali im dom w Ornecie. Staszek nie za dużo pamięta. Wspomina tylko, że stał tam piękny kościół. Zapewne chodzi o wspaniały zbudowany z czerwonej cegły, a pochodzący z XIV w. gotycki kościół pod wezwaniem Świętego Jana Chrzciciela. Tak odmienny od wschodnich, głównie drewnianych świątyń. Przyjechały wozy i porozwozili ich tam, dokąd kto miał dotrzeć. Podobno na widok tego ludzkiego potoku miejscowi Niemcy aż krzyczeli z radości, widząc, że tyle krów prowadzą ze sobą. Cieszyli się bardzo, że konie, świnie i kury jadą z ludźmi. Bo tam był wówczas straszny głód. Mimo że było wszystko to, czego z kolei wysiedlonym brakowało. Pamięta, że od początku jakoś sobie to nowe życie ułożyli. A potem, gdy czegoś rodzinie brakowało, to młody Stach od razu wyszperał, chodząc na szaber. Wszystko było puste, to kraść można było bezkarnie — zapewnia mnie.

Niemców niedługo spotkał podobny los, co bliskich Stanisława. Pozabierali ich i też powywozili. Mogli zabrać ze sobą bagaż podręczny do pięciu kilogramów, tylko tyle, co w rękę chwycili. I szli kolumną. Płakać po nich wówczas pan Stanisław nie płakał, bo kolegów wśród nich nie miał. Zresztą w tej grupie byli ludzie w starszym wieku.

Stanisław i rodzice Szybko się zaaklimatyzowali na Warmii.

— Co tam będę dużo mówił, dobrze było i już. Gdyby to nie były niemieckie tereny, to nie chciałbym wcale wrócić do siebie. Pierwszorzędna ziemia była do uprawy, a ja kochałem ziemię. Lubię robić w ziemi, to znaczy lubiłem… — mówiąc te słowa, gospodarz zapada w ciszę. — Teraz już czwarty rok nie robię. Kto w moich latach robi? Pojechałem na cmentarz, widziałem troszkę nieporządku, a ksiądz miał przyjechać, to poszedłem trochę tam skosić. Dziwili się ludzie, że ja jeszcze kosą koszę w tych latach. Ja mówię: „Ja jeszcze dam radę. To się kosę posmaruje i kosi się”.

Szkoła w Paulen

Ci, którzy trafili po wojnie na ziemie odzyskane — wraca do wspomnień — to tam sobie w sumie pożyli. Aż tak, że potem wielu nawet nie chciało słuchać, żeby wracać na swoje. Do Brzeźna w sumie tylko czterech wróciło.

Wszystko w zgodzie żyło

Kiedy wieziono ich pociągiem na Mazury, nie wiedzieli, dokąd jadą, choć żołnierze wszystko mieli w papierach. Ale nikomu nic nie mówili. Dopiero kiedy wysadzono ich na peronie, każdy dostał swój numer domu, pod który miał iść. Oni dostali taki, jak mówi, „pod psem”.

— Rozbitka taka była, panie. Najpierw na podwórko nas zwalili. Było nas cztery rodziny. Ojciec pozaglądał i stwierdził: „Ja się chyba tutaj zatrzymam”. Sołtys nie pozwalał, bo Francuzy miały przyjechać. Czyli Polacy, którzy mieszkali przed wojną we Francji i mieli wrócić, więc tata znalazł coś innego, gorszego i tam szykować wszystko sami musieliśmy — ściany, drzwi, dach.

Ojciec był tak pomysłowy i pracowity, i jak się okazało, przebojowy, że nawet „zdjął” sołtysa ze stołka. I sam został nim przez trzy kadencje.

— Wysiedleniec, a został sołtysem — z dumą podkreśla jego syn. — Dobrze działał. Zrobił sobie gospodarkę. To była duża kolonia, 84 hektary. Ja za lejce, ojciec za pług, i oraliśmy. Nasialiśmy dużo, na drugi rok było dużo młócenia. To te „warszawiaki”, czyli ci, co tam wcześniej z centralnej Polski przyjechali, mówiły: „Patrzcie, jak oni gospodarzą, trzeba i nam się brać. Nas tu stąd już dalej nigdzie nie zawiozą”. No i warszawiacy też zaczęli lepiej pracować. Dużo było tych z warszawskiego, z takich biednych rodzin, z piasków. Ale nie praca, tylko picie było im w głowie, samogony robili i pili. A do roboty, ni cholery. A my byliśmy tam wzorem — mówi z przekonaniem. — Tam było nam dobrze… nie tęskniło się do Brzeźna, do ojcowizny. Było nas cztery rodziny, i była komitywa. Miałem kolegów, dziewczyny były.

Do tego stopnia stanowili silną grupę, że niedługo postawili cerkiew w Górowie Iławeckim. I jeszcze greckokatolicki kościół zrobili z niemieckiego kościoła. Ale nikt nie patrzył wówczas na nich jak na odmieńców.

— Tam ludzie bardzo dobrze żyli ze sobą — zapewnia pan Stanisław. — A najlepiej to z takimi z Białorusi. Spod Grodna byli. Kiedy nasiadał na mnie jeden warszawiak, żeby mu mleko wozić jak jakiemuś panu, to ten Białorusin jak na niego huknął, to aż myślałem, że go zje. Do końca, póki mieszkał w tej wiosce, taki był dla mnie dobry, po prostu pierwszorzędny. Oni jechali tu jako Polacy, bo to przecież w większości byli Polacy, którzy tak jak my musieli się wynieść ze swojej ziemi po wojnie. Ale mówili na nich Białorusini. Oni między sobą też bardziej po białorusku rozmawiali. Tak im było widać lepiej. Z początku mówiłem do niego po polsku, a potem po białorusku, bo jemu lżej było w swojej — jak to mówią — ojczystej mowie. Ale to byli dobrzy ludzie. Wszystko w zgodzie żyło. Zresztą z Niemcami, którzy tam jeszcze wtedy byli, także. Bo co my mogliśmy robić ze starymi Niemcami? My ich nie zaczepialiśmy, a oni nas. I dobrze.

Miałem dwóch Niemców, co do mnie przyjeżdżali, to ta Niemka mówiła, że ja jestem taki jak ojciec. Że nic im nie bronię. Co chcecie — bierzcie. Ja nieraz jechałem na pole, ale mówiłem mu, że jak nas nie ma i jest zamknięte, to ma brać, co chce — jabłka, ogórki, śliwki. Ten Niemiec przyjeżdżał do nas zawsze na grzyby. W Górowie Iławeckim mieszkał.

— Czyli wygląda na to, że pan ratował Niemców po wojnie — dopytuję z uśmiechem.

— Panie, to też człowiek. On nie był niczemu winien. Temu winien był Hitler. A napuścić można na wszystkich. Grunt to życie. A życie jest ładne. Choć jeden chciał mnie troszkę wykorzystać, ale ja się nie dałem.

Kiedy Niemcy zaczęli wyjeżdżać stamtąd za Odrę, myślał, że wrócą, bo tam niemal każdy był „na chwilę”. Ciągle coś się działo. Jedni przybywali, inni odjeżdżali.

— Widziałem, jak na furze ich wieźli, nazbierali całą furę i zawieźli do Pieniężna. A stamtąd dalej…

Anna

Swoją przyszłą żonę, Annę, poznał w Pawłach. Jej rodzina też pochodziła z południa. Z województwa rzeszowskiego. Przyjechali później. W jednej wiosce mieszkali, niedaleko.

— I taka była grubieńka dziewczyna. I się poznaliśmy. Też ich wysiedlono, ale tam to akurat więcej band było — mówi z przekonaniem Kowalski. — Tam się robiło strasznie. Tam się bili i z polskim wojskiem, i z ruskim wojskiem. Tragedia tam była.

— Czy rodzina była w to zaangażowana?

— A skąd mogę wiedzieć? Nie pytałem to nie wiem. Ale nic mnie to nie obchodziło. Mogli pomagać, mogli nie.

Ślub brali w cerkwi w Górowie Iławeckim w 1957 roku. Poszli szybko na swoje. Część ziemi dokupili od wyjeżdżających z Warmii ludzi. Ciągle ktoś wyjeżdżał. Także na Zachód Europy jak siostra teściowej, która za ocean pojechała od razu po wojnie z Niemiec, gdzie była na robotach. Nie wracała tu, do nas, tylko tam. Jej chłop powiedział: „Czego my będziemy żyć w komunie. Uciekamy tam. Tam nam będzie lepiej”. Wyjechali do Stanów, pracowali, dobrze im tam było. Potem nam paczki nawet przysyłali.

Już raz uniknął wywózki

— Od nas, z Brzeźna, w czasie wojny też brali na roboty do Rei­chu. I ja byłbym może na robotach za Niemca, bo byłem takim większym chłopaczkiem, akurat już zdolnym do pracy. Wytypowano nas w szkole i zamknięto w komórce. Kierownik szkoły poszedł z Niemcem do domu kawę wypić, a nas pilnował strażnik, który stał na ganku. Był taki Lewicki, ja już dziś zapomniałem, jak on miał na imię. Niemieckiego uczył. Chyba folksdojcz. Ale przyjezdny. Samochodem ciężarowym przyjechali, samochód stał koło szkoły. A czy mieli nas brać, czy innych, to nie powiem. Bo byli dużo więksi chłopcy ode mnie. Wtedy zadeklarowałem kolegom: „Wiecie co, ja będę uciekał”. „Zabiją cię”. „E tam, zabiją, ja tu przez okno wyskoczę, pod chałupę, przez kolej, na szosę i do domu pobiegnę”. Książki porzuciłem, bo na co mi książki. Za mną jeszcze trzech, widziałem, wyskoczyło i koniec. Szosą pobiegłem prosto do domu. Trzy dni do szkoły nie chodziłem. Powiedziałem matce, jak to było. To był ’43 rok. Ja zostałem w Polsce. Ci, co zostali w tej komórce — wyjechali.

Stanisław uniknął w ten sposób wywózki. Ale jak się okazało, miał nosa, bo Niemcy wcale go później nie szukali.

— Tylko ten Lewicki dopytywał matkę, czemu do szkoły nie chodzi. Matka, odważna kobieta, poszła do szkoły, w której mieszkał, i powiedziała mu do słuchu: „Nie będziesz ludzi wysyłał do Niemca do roboty. Masz dwóch swoich chłopaków, to ich wyślij. A nie cudze dzieci będziesz komuś dawał”. Nic się nie odzywał i do końca już więcej nie przyjeżdżali.

Przeniesienie gniazda to jednak mnóstwo pracy

Na Warmii zostali do 1975 roku. To znaczy on ze swoją rodziną, bo jego ojciec wyjechał w dawne strony wcześniej, bo w 1970. Do Brzeźna przybył z nowym dobytkiem. Kupili jakąś, jak to się nazywa dziś, budę, bo ich gospodarstwo było zajęte, i takie mieszkanko na początek im starczyło.

Dlaczego podjęli decyzję o powrocie, mimo że żyło im się tam na Warmii dobrze?

— To jest tak, wie pan… na początku nie mogli wracać, bo był zakaz. Ale jak się zmieniło i władza zmieniła prawo, to pomyślałem: tam to nie była moja ziemia. Niemcy przyjeżdżają i krzywią się, że to, co dziś nasze, to wcześniej do nich należało. A tu, na Chełmszczyźnie, się urodziłem, na wschodzie Polski i przyzwyczaiłem się. I tu też żona moja przyjeżdżała zaraz po ślubie. Byliśmy tu nieraz na tydzień, tak posiedzieć. Zresztą tu była cała rodzina ze strony matki.

Ojciec koniecznie chciał wrócić. I on pierwszy wyjechał z Pawłów. Najpierw siedział sam przez pięć lat. Później zaczął mówić, że robi się stary, że nie da rady, a to trzeba trawy nakosić, wydoić, oporządzić. A nająć kogoś do tego, to nic nie zostanie. No i wtedy wyprzedałem wszystko i sam też wyruszyłem w drogę.

Pobytu na Warmii i Mazurach do dziś nie traktuje jako zesłania. Ale jednak znacznie lepiej czuje się nad Bugiem.

— Bo tu jednak z dziada pradziada się było. Mimo że przeniesienie gniazda to jednak mnóstwo pracy. Ale warto było. Niczego nie żałuję.

Nigdy nie trzeba zapominać, co się umie

Podczas naszego spotkania w letniej kuchni pana Stanisława, na stole, przy którym siedzimy, leży Prawosławny Kalendarz. Taki ścienny ze zrywanymi kartkami, jaki kiedyś miała każda gospodyni. Co prawda sprzed 6 lat… ale nie o daty, tylko o to, co było po drugiej stronie każdej z 365 kartek, chodziło gospodarzowi, który bez wątpienia celowo go wyjął z kredensu na mój przyjazd. Kiedy mężczyzna sam zacytował fragment pieśni o akcji Wisła, zapytałem o jego stosunek do katolików.

— To nie ma tak, żebym ja do kościoła nie poszedł. Z księdzem katolickim zawsze dobrze żyliśmy. Zawsze podaje rękę. Każde święta też podwójnie obchodzę. Tak. Wszystko podwójnie. Bo mój pradziadek tak obchodził i ja tak obchodzę. Żona też. My na tym tylko korzystamy — mówi z uśmiechem. — Dzieci też, choć wnuki są już ochrzczone w kościele. I u nich wszystko jest już po polsku. Oni w domu tylko po polsku gadają. A ja nieraz gdzieś pojadę, to zawsze po ukraińsku lubię sobie porozmawiać. Nigdy nie trzeba zapominać, co się umie. Na wsi i z żoną też mówię po swojemu. Mnie tu każdy zna, ja się nie wstydzę. Mnie wcale ludzie nie mają za złego, tylko uważają za dobrego człowieka. Ja jestem w cerkwi i jestem w kościele. I to uznaję, i to.

A kim się czuję? Ja czuję się Polakiem, bo jestem i żyję w Polsce — dodaje pewnie.

* * *

Niestety, pan Stanisław nie przeczyta już swoich wspomnień… Ten jeszcze pełen życia mężczyzna zmarł niemal rok po mojej wizycie.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki