Ręka Umarlaka [Dzikie karty t.7] - George R.R. Martin, Jos. Miller - ebook

Ręka Umarlaka [Dzikie karty t.7] ebook

George R.R. Martin, Jos. Miller

4,3

Opis

Prywatny detektyw i samozwańczy stróż sprawiedliwości na tropie sprawcy mordu, który zmieni bieg świata

Poczwarkę, kobietę o przezroczystej jak szkło skórze, będącą królową dżokerskiego półświatka,

brutalnie zamordowano w jej popularnym lokalu, Kryształowym Pałacu, odwiedzanym przez

wiele sław świata dzikich kart.. Jej zabójcy poszukują dwaj mężczyźni: Jay Ackroyd, pracujący jako

prywatny detektyw as, który znalazł jej zmasakrowane ciało, oraz samozwańczy stróż

sprawiedliwości i dawny kochanek zamordowanej, Yeoman, którego ktoś próbuje wrobić w tę

zbrodnię. Ich poszukiwania przeradzają się w koszmarną odyseję pełną przemocy i politycznych

intryg, która na zawsze zmieni los dżokerów i asów na całym świecie.

"Zachwycające… Ma w sobie wszystko, co pragnąłem zobaczyć w nowej książce z cyklu Dzikie

karty. Interakcje między postaciami i nieoczekiwane zwroty akcji są skomplikowane, zaskakujące

oraz przepojone dalekim od sentymentalizmu realizmem, jak wszystko, co stworzył George R. R.

Martin".

Austin Grossman, autor powieści Crooke

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 501

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (13 ocen)
6
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




George R.R. Martin Ręka Umarlaka [Dzikie karty t.7] Tytuł oryginału Wild Cards VII: Dead Man's Hand ISBN Copyright © 1990 by George R.R. Martin and the Wild Cards TrustAll rights reserved Copyright © 2017 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Cover art copyright © Michael Komarck Redaktor Robert Cichowlas Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Mary Mertens

Poniedziałek, 18 lipca 1988

5:00

Drzewa się poruszały, chociaż nie było wiatru.

Nie wiedział, jak długo szedł ani w jaki sposób trafił w to miejsce. Był sam. Bał się. Noc była dłuższa i ciemniejsza od wszystkich, które przeżył. Blask księżyca malował krajobraz na czarno i szaro, ale sam księżyc był straszliwie obrzękły i miał kolor gnijącego mięsa. Mężczyzna zerknął raz na niego i przez krótką, przerażającą chwilę miał wrażenie, że księżyc pulsuje. Wiedział, że nie może więcej na niego patrzeć. Cokolwiek zrobi, nie może znowu spojrzeć.

Szedł. Cały czas szedł przed siebie. Miał wrażenie, że rzadka, szara trawa przy każdym kroku łapie go za bose stopy, że jej śliskie źdźbła wciskają się między palce jego nóg. A drzewa się poruszały. Poruszały się, choć nie było wiatru. Długie, okrutne, bezlistne gałęzie wiły się i wykręcały, kiedy przechodził, szepcząc do siebie tajemnice, których nie chciał znać. Gdyby zatrzymał się choć na chwilę, dokładnie usłyszałby i zrozumiał ich szepty. A wtedy by oszalał.

Szedł.

W mdłej, niezdrowej poświacie księżyca przebudziły się stworzenia, o których lepiej nie myśleć. Ogromne skórzaste skrzydła łopotały w powietrzu, wypełniając noc smrodem zepsucia. Chude, pająkowate sylwetki, zgniłe i toczone trądem, przesuwały się za zasłoną drzew, szeleszcząc odnóżami. Nie widział ich, ale zawsze były tuż za nim. Raz usłyszał przeciągły, niski jęk, który nasilał się z każdą chwilą, aż wreszcie nawet drzewa znieruchomiały i umilkły ze strachu.

I wtedy, gdy strach stał się tak silny, że mężczyzna bał się, iż może się nim zadławić, zobaczył przed sobą wejście do metra.

Znajdowało się w samym środku lasu, skąpane w tej straszliwej poświacie, lecz mimo to skądś wiedział, że powinno tam być. Zaczął biec. Miał wrażenie, że porusza się bardzo ospale, że każdy krok trwa cały eon. Wejście było coraz bliżej. Stopnie schodzące w ciemność, wytarta poręcz, znajome znaki, wszystko to wzywało go do domu.

Wreszcie dotarł do szczytu schodów, w tej samej chwili, gdy poczuł, że już nie zdoła biec dłużej. Słyszał za sobą jakieś dźwięki, ale nie odważył się obejrzeć. Pobiegł na dół, trzymając się poręczy. Poczuł chwilową ulgę, choć droga ciągnęła się bez końca. Daleko w dole dudniły pociągi, przemierzające ciemne przestrzenie. Schodził w dół. Znowu poczuł strach. Kręte schody opadały w mrok.

Nagle zobaczył drugiego pasażera, schodzącego daleko przed nim. Przyśpieszył. Jego bose stopy ślizgały się po zimnym kamieniu. Schody wiodły wciąż w dół, aż wreszcie zobaczył przed sobą nieznajomego, potężnie zbudowanego mężczyznę w grubym, czarnym płaszczu. Spróbował go zawołać, ale w tym miejscu nie miał głosu. Przyśpieszył jeszcze bardziej. Biegł, aż stopy zaczęły mu krwawić. Stopnie zrobiły się bardzo wąskie.

Nagle się skończyły i wybiegł na długi, wąski peron zawieszony nad czarną czeluścią, pochłaniającą wszelkie światło. Drugi mężczyzna stał na peronie. Jego proporcje były jakieś dziwne; w tym, jak tam stał, milczący i zgarbiony, kryło się coś niepokojącego. Potem się odwrócił i Jay zobaczył jego twarz — biały, pozbawiony rysów stożek przechodzący w wilgotną, czerwoną mackę. Stworzenie uniosło głowę i zaczęło wyć. Jay krzyknął...

...i obudził się z drżeniem, w ciemnym, śmierdzącym szczynami pokoju.

— Cholera — mruknął. Serce waliło mu jak rockowy perkusista na spidzie, a bielizna nasiąkła potem. Zlał się w łóżko. To był paskudny sen.

Wymacał ręką stojącą przy łóżku lampę i postawił nogi na podłodze, czekając, aż echa koszmaru miną.

Sen wydawał się bardzo realny. Ale tak było zawsze. Już od dzieciństwa dręczył go ten sam cholerny koszmar. Kiedy zaczął budzić się z krzykiem dwa razy w tygodniu, rodzice usunęli z jego półki książki H.P. Lovecrafta i wyrzucili cenną kolekcję EC Comics. To jednak nie pomogło. Sen go nie opuścił. Czasami znikał na kilka miesięcy, ale potem — gdy Jay był już przekonany, że na zawsze się od niego uwolnił — wracał z gwałtowną furią i prześladował go co noc. W tym roku skończy czterdzieści pięć lat, a sen wciąż był tak samo gwałtowny jak za pierwszym razem.

Zawsze wyglądał identycznie: długi spacer przez koszmarny las, staromodne wejście do nowojorskiego metra, niekończące się zejście pod ziemię i wreszcie spotkanie na peronie ze stworzeniem o twarzy w kształcie stożka. Czasami po przebudzeniu Jay myślał, że we śnie kryje się coś więcej, że są jakieś jego fragmenty, które zapomina. Jeśli jednak tak było, wolał o tym nie wiedzieć.

Jay Ackroyd zarabiał na życie jako prywatny detektyw. Miał zdrowy stosunek do strachu, który parę razy uratował mu życie, ale nie był zbyt lękliwy, przynajmniej na jawie. Jeden skrywany lęk towarzyszył mu jednak przez całe życie. Bał się, że pewnej nocy znajdzie się na tym peronie, stworzenie o stożkowatej twarzy odwróci się, uniesie głowę i zawyje... a on się nie obudzi.

— Nie ma mowy, do chuja — powiedział na głos.

Spojrzał na zegar. Kilka minut przed piątą rano. Nie było już sensu kłaść się spać. Za niespełna dwie godziny miał się zjawić w Kryształowym Pałacu. Zresztą po jednym z tych snów potrzebowałby ataku serca, żeby znowu zamknąć oczy.

Wsadził pościel, narzuty i bieliznę do kosza na pranie, by przy okazji zanieść je do pralni samoobsługowej. Przez najbliższy tydzień albo dwa, w zależności od tego, jak długo utrzyma to zajęcie, będzie spał w Kryształowym Pałacu. Nie sądził, by Poczwarka była zachwycona, kiedy się dowie, że jej nowego ochroniarza regularnie dręczy koszmar, który przeraża go do tego stopnia, że aż leje w łóżko. Zwłaszcza jeśli sama będzie w tym łóżku, kiedy to zrobi. Od wielu lat Jay próbował ją poderwać, ale nigdy nie uległa jego wdziękom. Miał nadzieję, że uda mu się wykorzystać tę szansę. Jej ciało było tak pełne życia. Pod przezroczystą skórą widać było krew płynącą w żyłach, widmowe poruszenia ledwie dostrzegalnych mięśni oraz rytmiczną akcję płuc pod żebrami. Miała też świetne cycki, choć prawie nie było ich widać.

Otworzył okno, by wpuścić powietrze do sypialni, chociaż zapachy napływające przez brudny szyb do jego mieszkania na drugim piętrze były prawie tak samo paskudne jak te, które wypełniały pokój. Moczył się długo w wannie na nóżkach, a następnie wytarł się porządnie ręcznikiem plażowym ozdobionym spranym już wizerunkiem pingwina Opusa.

W górnej szufladzie komody znalazł czyste bokserki, w drugiej czarne skarpetki. Następnie podszedł do szafki i przyjrzał się garniturom. Miał trzy — biały, elegancki i modnie zmięty; ciemnoszary, trzyczęściowy kupiony w Brooks Brothers oraz hongkoński w prążki, uszyty dokładnie na jego miarę. Wszystkie trzy dostał w prezencie od Hirama Worchestera. Hiram zawsze mu powtarzał, że powinien się lepiej ubierać. Zapewniał, że wtedy ludzie będą go bardziej szanować. Może nawet spodoba się dziewczynom. Te słowa o dziewczynach go kusiły, mimo to nie dał się przekonać.

— Hiram — tłumaczył — jestem prywatnym detektywem. Przesiaduję w zaparkowanych samochodach i w cukierniach. Robię zdjęcia przez okna w motelach. Przekupuję portierów i chowam się po krzakach. Nie chcę przyciągać uwagi. Gdyby szyli garnitury z tapet Holiday Inn, natychmiast nabyłbym sześć sztuk.

Mimo to na każde kolejne Boże Narodzenie Hiram kupował mu cholerny garnitur.

Zanosiło się na upał. Jay włożył białą koszulę z krótkimi rękawami i przypinanym kołnierzykiem, ciemnobrązowe spodnie pasujące do koloru jego włosów oraz jasnobrązową marynarkę. Ale bez krawata. Nie znosił krawatów.

7:00

Brennan obudził się z głębokiego, pozbawionego obrazów snu, gdy promienie wschodzącego słońca wpadły przez okno i dotknęły jego twarzy. Jennifer Maloy obróciła się z szeptem na drugi bok, a on wysunął się bezszelestnie spod narzuty nakrywającej ich futon i podszedł do krzesła, na którym rozłożył ubranie. Wciągnął szorty, koszulkę i adidasy, a następnie równie cicho ruszył w kierunku tylnych drzwi wyjściowych.

Słońce już wzeszło. Okolica się budziła, wilgotna od rosy i pełna zapachów pogodnego wiejskiego poranka. Brennan wziął głęboki wdech, wypełniając płuca świeżym powietrzem, i przeciągnął się przed porannym biegiem.

Podbiegł do frontowego wejścia domu o spiczastym dachu, przechodząc w powolny trucht, gdy dotarł do krętego, wysypanego żwirem podjazdu. Skręcił w lewo, płosząc gromadkę królików na trawniku, po czym minął szyld z napisem ARCHER — OGRODNICTWO KRAJOBRAZOWE i OPIEKA NAD DZIEĆMI. Czuł się żywy i czysty, pogodzony ze sobą i ze światem. Zaczynał się kolejny piękny dzień.

Gdy za trzecim razem nikt nie odpowiedział na jego pukanie, Jay wszedł do środka Kryształowego Pałacu.

Drzwi nie były zamknięte. To go zaskoczyło. Poczwarka spodziewała się go, to prawda, ale obawiała się też kłopotów. W przeciwnym razie po co miałaby wynajmować ochroniarza? A kiedy ktoś spodziewa się kłopotów, na ogół zamyka drzwi. Jay wsunął głowę do baru. Panowała tu ciemność.

— Jest tu kto? — zawołał cicho. — Poczwarko? Elmo?

Nikt mu nie odpowiedział.

— Rewelacja — mruknął pod nosem. Nic dziwnego, że potrzebowała ochroniarza. Zastanowił się nad włączeniem świateł, ale doszedł do wniosku, że lepiej tego nie robić. Czekał przez chwilę, aż oczy przywykną mu do ciemności. Powoli z mroku wyłoniły się zarysy znajomego pomieszczenia. Krzesła o wysokich oparciach leżały odwrócone nogami do góry na małych stolikach. Wzdłuż jednej ściany ciągnął się bar. Pod długim, srebrnym lustrem za nim ustawiono szeregi butelek. Pod drugą ścianą ciągnęły się boksy, a z tyłu, z dala od reszty, stał antyczny stolik ulokowany w prywatnej wnęce. Tam właśnie zwykła siadać Poczwarka, popijając amaretto.

Przez chwilę, w bladym świetle poranka, Jayowi wydawało się, że widzi ją tam, spowitą w cienie. W szkieletowych palcach trzymała smukłą cygarniczkę z kości słoniowej, a dym opadał leniwie przez jej przezroczyste gardło. Odrzuciła głowę, żeby się uśmiechnąć.

— Poczwarko? — zapytał, idąc powoli ku niej. Ale gdy dotarł na miejsce, krzesło było puste.

Przeszył go dziwny dreszcz.

W tej właśnie chwili Jay Ackroyd uświadomił sobie prawdę.

Zatrzymał się bez słowa przy stoliku i wytężył słuch, przypominając sobie wszystko, co wiedział o Kryształowym Pałacu. Poczwarka mieszkała na drugim piętrze. W jej pokojach było pełno drogich antyków z epoki wiktoriańskiej.

Elmo, jej karłowaty bramkarz, mieszkał na pierwszym piętrze, podobnie jak Sascha, bezoki telepata, który stał za barem. Wszystkie toalety znajdowały się na piętrze, podobnie jak gabinet Poczwarki. Jay postanowił, że zacznie od niego.

Gabinet był ulokowany na tyłach budynku, pod schodami. Miał drewniane, zdobnie rzeźbione drzwi z kryształową gałką. Jay wyjął z kieszeni zmiętą chusteczkę i ostrożnie obrócił gałkę dwoma palcami. Drzwi otworzyły się.

W pokoju nie było okien i panowała w nim całkowita ciemność, ale Jay nie potrzebował oczu, by wiedzieć, co znajdzie w środku. Śmierć miała swój szczególny zapach. Ostra, miedziana woń krwi, odór potu i przerażenia, smród gówna. Czuł to wszystko już nieraz. Znajome miazmaty czekały tu na niego, a pod tym wszystkim kryły się jej perfumy.

— Niech cię szlag — mruknął Jay, nie zwracając się do nikogo w szczególności. Wyciągnął rękę, nadal trzymając w niej chusteczkę, i wymacał wyłącznik.

Kiedyś gabinet miał w sobie urok. Polerowany dębowy parkiet, piękny wschodni dywan, ciągnące się od podłogi aż po sufit regały zastawione pierwszymi wydaniami w twardych oprawach, solidne dębowe biurko starsze od Jaya, wielkie, obite skórą fotele, wyglądające, jakby pochodziły z najstarszego na świecie klubu dla mężczyzn.

Krzesła roztrzaskano, drewniane nogi połamano, miękką, skórzaną tapicerkę rozszarpano i rozpruto. Trzy wysokie drewniane regały przewrócono. Jeden z nich pękł na dwoje. Tam, gdzie obie połowy stykały się ze sobą, sterczały jasne drzazgi, długie jak noże. Wszędzie na podłodze walały się książki.

Poczwarka leżała na wznak na szczątkach fotela. Obite skórą poduszki i połamane nogi mebla spoczywały pod jej ciałem. Na jego górną część zwalono wielkie, dębowe biurko, zasłaniając jej twarz. Miała na sobie niebieskie dżinsy i prostą, białą bluzkę, splamioną maleńkimi kropelkami krwi. Lewa noga kobiety zginała się w kolanie pod niewłaściwym kątem. Spod dżinsowej tkaniny sterczał ułamany, zakrwawiony koniec piszczeli. Jay przykucnął przy jej lewej ręce. Widział kości palców pod widmowymi zarysami ścięgien oraz gładką, przezroczystą skórą. Krystaliczne ciało zmąciła różowa mgiełka pochodząca z pękniętych naczyń włosowatych. Ujął w rękę jej połamane palce. W ciele zachowała się jeszcze odrobina ciepła, które jednak szybko odpływało.

Po chwili puścił jej dłoń i spróbował unieść biurko z ciała. Było ciężkie. Skrzywił się, a potem naprężył mocniej mięśnie i podźwignął mebel z głośnym stęknięciem. Dopiero gdy przesunął go z powrotem pod ścianę, Jay spojrzał na Poczwarkę.

Twarz kobiety zniknęła.

Jej czaszkę rozbito na drobne kawałeczki. Oparcie krzesła było lepkie od krzepnącej krwi. Kawałki mózgu sączyły się między odpryskami kości. Wszystko było czerwone i wilgotne. Pod tym, co zostało z krzesła, zebrała się niewielka kałuża krwi, szybko wsiąkającej we wschodni dywan. Jay uniósł wzrok i zobaczył więcej krwi. Jej lekka mgiełka pokryła przednią część biurka oraz dół ściany wokół gniazdka elektrycznego. Antyczna, tłoczona tapeta miała posępną, fioletową barwę i plamy krwi były na niej słabo widoczne, ale jeśli dobrze się przyjrzeć, można było je zauważyć.

Jay wstał. Starał się nic nie czuć. Widywał już przedtem zwłoki, tak często, że wolał o tym nie myśleć, a Poczwarka już od bardzo dawna oddawała się niebezpiecznym grom. Znała zbyt wiele tajemnic. Prędzej czy później coś takiego musiało się wydarzyć.

Przyjrzał się pozycji ciała, dokładnie ją zapamiętując. To już nie była Poczwarka, tylko mięso. Dowód rzeczowy. Gdy już zobaczył wszystko, co było do zobaczenia, przeniósł swoją uwagę na resztę pokoju. Dopiero wtedy dostrzegł mały, tekturowy prostokąt leżący u lewego uda ofiary.

Okrążył ciało i przykucnął, by lepiej mu się przyjrzeć. Nie dotykał przedmiotu. Nie musiał tego robić. Nie było na nim ani kropli krwi. To była karta do gry, zwrócona awersem ku górze.

As pik.

— Niech to szlag — mruknął Jay.

Gdy zamykał za sobą drzwi, usłyszał kroki na schodach. Wcisnął się w ścianę i czekał. Po chwili w korytarzu pojawił się szczupły mężczyzna z cienkimi wąsikami. Był ubrany w jedwabny szlafrok, na nogach miał pantofle, a tam, gdzie powinny być oczy, ciągnęła się nieprzerwana, blada skóra. Obrócił powoli głowę, zwracając ją ku ukrytemu w cieniu Jayowi.

— Widzę twój umysł, Rzutnik — oznajmił.

Jay wyszedł z ukrycia.

— Wezwij policję, Sascha. I nie mów na mnie Rzutnik, do cholery.

8:00

Brennan pochylił się, biegnąc pod górę. Poruszał miarowo nogami, oddychając. Biegł przez lesiste wzgórza i wilgotne od rosy łąki. Następnie pokonał sprintem stromy odcinek. Ciągle zmieniał trasę, ale pod koniec zawsze dobiegał do polnej drogi, po której docierał — spocony i miło zdyszany — na żwirowy podjazd, przy którym widniał napis archer — ogrodnictwo krajobrazowe i opieka nad dziećmi.

Podjazd wił się między ogrodami będącymi znakomitą reklamą jego talentów w tej dziedzinie. Pierwszy był miniaturowy japoński ogród wzgórzowy, tsukiyama, następnie angielski żywopłot, a na koniec tradycyjny kwietnik obsadzony kilkunastoma różnymi gatunkami w kilkunastu rozmaitych barwach. Podjazd otaczał kwietnik łukiem, a następnie biegł między dwiema szklarniami — jedną wypełniał tropikalny gąszcz, w drugiej były rośliny typowe dla pustyń — a domem ze spiczastym dachem.

Brennan zakończył bieg kolejnym gwałtownym sprintem i zatrzymał się za domem. Zaczekał kilka minut, aby ochłonąć i uspokoić oddech, a potem swobodnie przyjął pozycję medytacyjną i wbił spojrzenie w karesansui, kompozycję z grabionego żwiru falującego na porannym wietrze niczym zamarzająca woda. Pośród żwiru ulokowano trzy triady kamieni. Brennan spędził bezczasową chwilę pogrążony w stanie zazen, nie przyglądając się kamieniom, ich cieniom ani plamom porastającego je mchu, po czym podniósł się płynnym ruchem, odprężony, odświeżony i gotowy na spotkanie dnia.

Wrócił do skromnie umeblowanej sypialni. Był tu tylko futon leżący na lśniącym parkiecie, wygodne krzesło z lampą do czytania i stolikiem pełnym książek oraz wielki wiklinowy kosz na pranie. Jennifer już wstała. Słyszał szum prysznica dobiegający z sąsiedniej łazienki. Zdjął przepoconą koszulkę i wrzucił ją do kosza, a następnie poszedł do pokoju stanowiącego połączenie salonu z gabinetem. Włączył telewizor, by wysłuchać porannych wiadomości, usiadł za biurkiem i uruchomił peceta, żeby sprawdzić plan na dzisiaj.

Oglądał telewizję, podczas gdy komputer wyszukiwał odpowiedni plik. Większą część wiadomości poświęcono konwencji Partii Demokratycznej, zaczynającej się dziś w Atlancie. Nie wydarzyło się jeszcze nic ważnego, ale analizy i przewidywania już w tej chwili wydawały się przesadzone.

Gregg Hartmann był faworytem, lecz trudno mu będzie odnieść zwycięstwo, zwłaszcza nad rywalem o diametralnie przeciwnych poglądach politycznych, wielebnym Leo Barnettem.

Brennan nie ufał żadnemu politykowi, ale gdyby mógł głosować, oddałby swój głos na Hartmanna. Senator sprawiał wrażenie szczerego i współczującego, szczególnie w porównaniu z tym demagogiem Barnettem.

Większość dżokerów popierała Hartmanna. Kamery pokazywały teraz obraz publicznych parków Atlanty. Zebrali się tam tysiącami, by głośno zademonstrować wszystkim obywatelom siłę swego poparcia dla senatora.

Brennan obejrzał kilka wywiadów przeprowadzonych z dżokerami na ulicach Atlanty, po czym ściszył dźwięk i przeniósł swą uwagę na ekran komputera. Dobrze życzył Hartmannowi i jego zwolennikom, ale robiło się już późno, a on miał mnóstwo spraw na głowie.

Na ekranie pojawił się harmonogram. Czekał go dzień pełen zajęć. Jego firma realizowała właśnie dwa zamówienia. Brennan budował ogród wzgórzowy z tsutai-ochi, miniaturowym wodospadem spływającym po skalnej powierzchni, dla bankiera japońskiego pochodzenia, który właśnie wprowadził się do domu w tej okolicy, a także tarasowy żywopłot ze stawem rybnym dla mieszkającego nieopodal lekarza. Joachim Ortiz, brygadzista Brennana, pokieruje ludźmi pracującymi w posiadłości lekarza, podczas gdy drugą robotą Brennan zajmie się osobiście. Japońskie ogrody były jego specjalnością.

Oparł się wygodnie na krześle, nadal nieco zdziwiony tym, z jakim zadowoleniem myśli o nadchodzącym dniu. Pozostawił za sobą śmierć i zniszczenie i wrócił na wieś, by zająć się pracą na rzecz życia. To było najlepsze, co mógł uczynić. Po raz pierwszy od wielu lat czuł się czysty, spokojny i zadowolony. Czasami dręczyły go wyrzuty sumienia, że porzucił myśl o zemście na Kienie i Towarzystwie Widmowej Pięści, ale w ostatnich miesiącach te nawroty zdarzały się coraz rzadziej i ich intensywność była mniejsza.

Zdjął z półki egzemplarz Sakuteiki, klasycznego traktatu Tachibany Toshisuny na temat projektowania ogrodów, ale nim zaczął go przeglądać w poszukiwaniu pomysłów na realizację nowego zamówienia, wpatrzył się w ekran, na którym pojawił się obraz świetnie mu znanej kobiety. Brennan zwiększył głośność.

— ...zagadkową kobietę znaną tylko jako Poczwarka znaleziono dziś rano w gabinecie jej klubu nocnego, Kryształowego Pałacu. Policja odmawia dotąd komentarzy, ale przy zwłokach znaleziono asa pik, co sugeruje związek z tajemniczym, posługującym się łukiem zabójcą zwanym Yeomanem, odpowiedzialnym za co najmniej pięćdziesiąt zabójstw w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym i na początku osiemdziesiątego siódmego.

Brennan nadal gapił się na ekran, gdy przez ścianę przeszła Jennifer Maloy, nadal mokra po prysznicu. Niosła dwa kubki herbaty.

— Co się stało? — zapytała, ujrzawszy jego twarz.

Brennan zwrócił się ku niej. Jego oczy odzyskały zimny wyraz, a twarz twarde rysy.

— Poczwarka nie żyje.

— Nie żyje? — powtórzyła z niedowierzaniem Jennifer.

— Zamordowano ją.

— Jak? Kto? — zapytała kobieta i osunęła się na krzesło obok niego. Podała mu jeden z kubków. Przyjął go machinalnie i odstawił na bok.

— Nie powiedzieli tego. Ale zabójca próbował mnie wrobić. Zostawił na jej ciele asa pik.

— Wrobić cię? Dlaczego?

Brennan spojrzał na nią.

— Nie wiem tego. Ale się dowiem...

— Policja...

— Policja myśli, że ja to zrobiłem.

— To szaleństwo — sprzeciwiła się Jennifer. — Nie byliśmy w mieście od ponad roku.

Mieli tak wiele zajęć, że wydawało im się, iż upłynęło niewiele czasu, odkąd Brennan odwołał swą wendetę przeciwko królowi zbrodni zwanemu Kienem i opuścił z Jennifer Nowy Jork. Trochę podróżowali, a potem przez pewien czas odpoczywali, wracali do zdrowia i uczyli się kochać nawzajem, aż wreszcie osiedlili się w pobliżu Goshen, miasteczka położonego niedaleko na północ od Nowego Jorku. Jennifer zaczęła pisać biografię Roberta Tomlina. Miała nadzieję, że okaże się ona ostateczna. Natomiast Brennan, który znużył się już zadawaniem śmierci, postanowił, że będzie budował zamiast burzyć, i zajął się ogrodnictwem krajobrazowym. Okazało się, że ma do tego autentyczny talent, a Jennifer czuła się szczęśliwa, pracując nad książką. Ciche i spokojne życie w izolacji dawało im zadowolenie.

— Ktoś mnie wrabia — stwierdził cichym głosem Brennan.

— Kto?

Spojrzał na Jennifer.

— Kien.

Odchyliła się na krześle, zastanawiając się nad tym.

— Dlaczego on?

Brennan wzruszył ramionami.

— Może odkrył, iż Poczwarka wiedziała, że to on jest szefem Widmowych Pięści. Mogło mu przyjść do głowy, że pozbędzie się nas obojga za jednym zamachem.

— Jeśli zostaniesz tutaj, policja nigdy cię nie znajdzie.

— Niewykluczone — przyznał Brennan. — Ale mogą też nigdy nie złapać prawdziwego zabójcy.

— Coś tutaj budujemy — sprzeciwiła się Jennifer. — Nie możemy po prostu dać za wygraną.

Dać za wygraną. To powinno być łatwe, pomyślał Brennan. Zapomnieć o przeszłości, myśleć tylko o teraźniejszości i o przyszłości. Nie potrafił jednak tego zrobić. Ktoś zamordował jego byłą kochankę, o tym nie mógł zapomnieć. W dodatku morderca próbował zrzucić winę na niego. Tego nie zamierzał wybaczyć.

Wstał.

— Nie dam za wygraną. Nie mogę.

Jennifer popatrzyła tylko na niego. Po chwili odwrócił się, wyszedł na zaplecze i otworzył szopę, w której trzymał łuki oraz broń palną. Załadował furgonetkę i czekał przez kilka minut, zastanawiając się, czy Jennifer przyjdzie.

Po pewnym czasie włączył silnik i odjechał sam.

12:00

Maseryk grał dobrego glinę, a Kant złego. Obaj zasługiwali na brawa, ale Jay Ackroyd widział już to przedstawienie. Maseryk był szczupły, ciemnowłosy i miał intensywnie fioletowe oczy, a Kant był bezwłosym, pokrytym łuską dżokerem mającym trzecie powieki i ostro zakończone zęby. Gdy Jay po raz siódmy powtarzał swoją relację, zaczął zadawać sobie pytanie, czy zamieniają się rolami, jeśli podejrzany jest dżokerem. Zerknął przelotnie na Kanta i postanowił, że o to nie zapyta.

Gdy nadeszła pora obiadowa, nawet obaj gliniarze mieli już dość tej zabawy w kotka i myszkę.

— Jeśli próbuje nas pan oszukać, gorzko pan pożałuje — ostrzegł go Kant, odsłaniając ostre zęby.

Jay obrzucił go spojrzeniem mówiącym: „Że niby ja?”.

— Jestem pewien, że pan Ackroyd powiedział nam wszystko, co wie, Harv — odezwał się Maseryk. — Gdyby przypomniał pan sobie coś jeszcze, proszę do nas zadzwonić — dodał i wręczył mu wizytówkę. Kant powiedział Ackroydowi, żeby nie opuszczał miasta. Potem kazali mu podpisać kopię zeznania.

Widział tu mnóstwo znajomych twarzy. Odźwierny z Kryształowego Pałacu składał zeznania umundurowanemu gliniarzowi, a kelnerka wylana przed miesiącem przez Poczwarkę łkała głośno w kącie. Inni pracownicy Pałacu czekali na długich drewnianych ławkach pod oknem. Ackroyd rozpoznał troje kelnerów, pomywacza oraz faceta, który w czwartkowe wieczory grał ragtime na pianinie w Zielonym Pokoju. Najważniejszych osób jednak tu nie było.

Lupo, drugi barman, siedział sam za wolnym biurkiem. Jay podszedł do niego, gdy tylko uporał się z papierami.

— Potrafisz w to uwierzyć? — zapytał dżoker. — Co teraz z nami będzie? — Lupo miał czerwone, głęboko osadzone oczy i twarz wilka. Gubił włosy. Na ramionach drelichowej koszuli miał ich mnóstwo. Jay je strzepnął. Lupo chyba nawet tego nie zauważył. — Słyszałem, że to ty znalazłeś ciało — ciągnął. — Czy to rzeczywiście był ten gość od asa pik?

— Przy zwłokach leżała karta — odparł Jay.

— Yeoman — mruknął ze złością Lupo. — Myślałem, że skurwysyn zniknął na dobre. Pił Tullamore Dew. Obsługiwałem go raz czy dwa.

— Widziałeś go kiedyś bez maski?

Dżoker potrząsnął głową.

— Nie. Mam nadzieję, że złapią skurwiela. — Z kącika jego ust wysunął się długi, czerwony jęzor.

Jay ponownie rozejrzał się po pomieszczeniu.

— Gdzie jest Elmo?

— Nikt go nie widział. Słyszałem, że gliny wysłały za nim list gończy.

Podszedł do nich Kant.

— Twoja kolej, Lupo. — Wskazał na pokój przesłuchań. — Jeszcze pan tu siedzi? — zapytał, gapiąc się na Jaya.

— Już sobie idę — uspokoił go detektyw. — Muszę tylko skorzystać z kibelka.

Kant pokazał mu, gdzie go znaleźć. Gdy Jay wyszedł z ubikacji, Kant, Maseryk i Lupo oddalili się już, by zająć się przesłuchaniem. Detektyw poszedł prosto do pokoju kapitana i wszedł do środka bez pukania.

Kapitan Angela Ellis siedziała za biurkiem, paliła jednego papierosa za drugim i studiowała akta, przerzucając strony jak mistrz szybkiego czytania. Była drobną Azjatką o zielonych oczach i długich czarnych włosach. Przypadła jej w udziale najtrudniejsza robota w całej nowojorskiej policji. Jej poprzednika znaleziono martwego w tym właśnie pomieszczeniu. Ponoć miał atak serca, ale nadal nie wszyscy w to wierzyli. Poprzedniego kapitana również zamordowano.

— Wpadliście już na trop Elma? — zapytał Jay.

Kapitan Ellis zaciągnęła się papierosem i zerknęła na detektywa. Potrzebowała chwili, by sobie przypomnieć, kim jest.

— Ackroyd — odezwała się wreszcie z niesmakiem. — Właśnie czytałam pańskie zeznanie. W tej historii są takie dziury, że mogłabym przejechać przez nie ciężarówką.

— Nic na to nie poradzę, to jedyna historia, jaką mam. A jaką opowiedział wam Sascha?

— Krótką. — Ellis wstała i zaczęła spacerować po pokoju. — Obudził się, wyczuł w budynku obecność jakiegoś podejrzanego umysłu, zszedł na dół i zobaczył, że próbuje się pan wykraść z gabinetu Poczwarki.

— Nie wykradałem się — sprzeciwił się Jay. — Potrafię to robić bardzo dobrze. W szkole dla detektywów zdałem z wyróżnieniem egzamin z wykradania się, ale tym razem tego nie robiłem. Poza tym w moim umyśle nie ma nic podejrzanego. To znaczy, że nadal nic nie wiecie o Elmie?

— A co pan o nim wie? — zapytała kobieta.

— Jest niski.

— I silny — dodała. — Być może wystarczająco silny, by rozbić głowę kobiety na miazgę.

— Niezła hipoteza — stwierdził Jay. — Tyle że błędna. Elmo był bezgranicznie oddany Poczwarce. Nigdy by jej nie skrzywdził.

Kapitan Ellis wybuchła twardym, pozbawionym wesołości śmiechem.

— Ackroyd, być może jest pan czołowym autorytetem na świecie, jeśli chodzi o niewiernych mężów, ale nie wie pan nic o zabójcach. Oni nie zwykli dopuszczać się najgorszych okrucieństw wobec nieznajomych. Zostawiają je dla rodziny i przyjaciół. — Znowu zaczęła spacerować po pomieszczeniu. Z jej papierosa spadł popiół. — Może pański przyjaciel Elmo był jej zbyt oddany. Słyszałam, że Poczwarka pieprzyła się z mnóstwem facetów. Może zmęczyło go oglądanie parady mężczyzn przechodzących przez jej sypialnię, a może sam spróbował się do niej przystawiać, a ona go wyśmiała.

— Chce pani z niego zrobić kozła ofiarnego? — zapytał Jay.

Zatrzymała się za biurkiem na chwilę wystarczającą, by zgasić papierosa w popielniczce już wypełnionej niedopałkami.

— W tym komisariacie nie wrabia się niewinnych ludzi.

— A odkąd to?

— Odkąd zostałam tu kapitanem — wyjaśniła. Wyjęła z kieszeni kurtki paczkę cameli, wyciągnęła jednego, zapaliła go i znowu zaczęła spacerować. — Podobno jest pan detektywem. Przyjrzyjmy się faktom. — Zatrzymała się przy ścianie, by wyprostować oprawiony w ramki dyplom, po czym nagle zwróciła się w stronę Jaya. — Jej głowa wyglądała jak melon rozjechany przez ciężarówkę. Obie nogi połamane, podobnie jak wszystkie palce lewej ręki, miednica złamana w sześciu miejscach, masywne krwotoki wewnętrzne. — Dla więkzego efektu wskazała na Jaya papierosem. — Kiedyś, gdy jeszcze patrolowałam ulice, miałam sprawę, w której jeden z capos Gambionech stłukł faceta łyżką do opon. Połamał mu wszystkie kości. Innym razem widziałam, co zostało z dziwki załatwionej przez alfonsa, który naćpał się anielskiego pyłu. Miał kij bejsbolowy. To były paskudne przypadki, ale ofiary wyglądały znacznie lepiej niż Poczwarka. To nie były normalne ciosy. Nikt nie może być aż tak silny. Nikt oprócz asa albo dżokera obdarzonego nadludzką siłą.

— Jest bardzo wielu takich ludzi — zauważył Jay.

— Ale tylko jeden z nich mieszkał w Kryształowym Pałacu — odpowiedziała kapitan Ellis. Usiadła za biurkiem i otworzyła aktówkę. — Elmo był wystarczająco silny.

— Być może — przyznał Jay. Elmo z pewnością był silniejszy od natola, ale nie brakowało takich, w porównaniu z którymi był słaby jak kurczak. Młot Harlemu, Troll, Carnifex, Kuriozum, nawet ta złota menda Jack Braun. Jay za mało wiedział o karle, by móc odpowiedzieć, czy wystarczyłoby mu sił, by dokonać czegoś takiego.

Kapitan Ellis zignorowała jego wątpliwości.

— Miał też sposobność. Mógł to zrobić, kiedykolwiek zechciał.

Zaczęła układać teczki na tacy na korespondencję wychodzącą, obsypując je jednocześnie popiołem.

— Nie wierzę w to — skwitował Jay.

— Jeśli Elmo jest niewinny, to gdzie się podział, do cholery? — zapytała kobieta, bawiąc się zszywaczem. — Przeszukaliśmy jego pokój. W łóżku nikt nie spał. Nie wrócił do Pałacu. Gdzie się ukrywa?

Jay wzruszył ramionami.

— Gdzieś. — Tu go zagięła, ale z pewnością nie zamierzał tego przyznać. — Wydaje mi się, że macie też drugiego kandydata, znacznie lepszego niż Elmo.

Kapitan Angela Ellis walnęła zszywaczem w blat i wypuściła z płuc długą smugę dymu.

— Ach, prawda. Zabójca z asem pik. — W jej głosie nie słychać było przekonania. — Znajdziemy Elma — zapewniła, miażdżąc papierosa w popielniczce — a kiedy to zrobimy, idę o zakład, że okaże się, iż to pański koleżka karzeł podrzucił tę kartę. Talię kart można kupić w każdym sklepie z drobiazgami. Podobno jest pan bystrym chłopakiem, Ackroyd. Niech pan sam rozważy tę sprawę.

— Może i tak zrobię — zapowiedział Jay.

To w najmniejszym stopniu nie spodobało się policjantce. Przymrużyła powieki zielonych oczu i wstała zza biurka.

— Wyrażę się jasno. Nie lubię prywatnych detektywów. I nie lubię asów. Zapewne może się pan domyślić, co sądzę o prywatnych detektywach, którzy są asami. Jeśli spróbuje nam pan przeszkadzać w tej sprawie, może się pan pożegnać z licencją.

— Jest pani piękna, kiedy się gniewa — odparł Jay.

Zignorowała go.

— Nie lubię, kiedy w moim rejonie gromadzą się ciała.

— Z pewnością często czuje się pani nieszczęśliwa — odparł detektyw, zmierzając ku wyjściu. Zatrzymał się w drzwiach, by przyjrzeć się klitce o szklanych ścianach. — Naprawdę tutaj zabili kapitana Blacka? — zapytał niewinnie.

— Tak — warknęła z irytacją. Jay doszedł do wniosku, że trafił w czuły punkt. Znając nowojorską policję, zapewne nawet nie kupili jej nowego krzesła. — Co pan robi, do licha? — zapytała.

— Tworzę w pamięci dokładny obraz tego miejsca — wyjaśnił as. Uśmiechnął się z przekąsem i ułożył prawą dłoń na kształt pistoletu: trzy palce złożone, kciuk uniesiony jak kurek, a palec wskazujący wymierzony w Angelę Ellis. — Jestem grzecznym chłopcem, pani kapitan. Jeśli spotkam waszego zabójcę, natychmiast wyślę go tutaj.

Przez chwilę miała zdziwioną minę. Potem się zaczerwieniła, przypomniawszy sobie, na czym polega jego moc.

— Asowie — mruknęła. — Niech pan stąd zmiata.

Posłuchał jej. Tymczasem Kant i Maseryk wrócili do głównego pomieszczenia.

— Pani kapitan ma okres? — zapytał Jay, przechodząc obok. Wymienili spojrzenia i odprowadzili go wzrokiem, kiedy wychodził. Jay wyszedł frontowymi drzwiami, okrążył cały kwartał, wrócił i zszedł do piwnicy.

Akta przechowywano w słabo oświetlonym pokoju o niskim suficie, sąsiadującym z kotłem centralnego ogrzewania. Część pomieszczenia była niegdyś piwnicą na węgiel. Teraz znajdowało się tu parę komputerowych terminali, powielacz oraz cała ściana przepełnionych stalowych segregatorów. Nad tym wszystkim czuwał jeden policjant — bardzo blady, bardzo niski i bardzo krótkowzroczny.

— Cześć, Joe — odezwał się Jay.

Joe Mo odwrócił się i powęszył w cuchnącym stęchlizną powietrzu. Liczył sobie niespełna metr pięćdziesiąt wzrostu, garbił się, miał wydatny brzuszek i cerę barwy pieczarki. Maleńkie różowe oczka spoglądały zza największych i najgrubszych barwionych szkieł, jakie Jay w życiu widział. Mo nerwowo zatarł białe, bezwłose dłonie. Był pierwszym dżokerem, którego przyjęto do nowojorskiej policji, i przez ponad dziesięć lat był też jedynym. Zatrudniono go dzięki akcji afirmatywnej we wczesnych latach siedemdziesiątych, gdy burmistrzem był Hartmann. Wywołało to tak wielkie wzburzenie, że kierownictwo natychmiast ukryło go w archiwum, gdzie nie przyciągał niczyjej uwagi. Joe nie miał nic przeciwko temu. Lubił archiwa, niemal w takim stopniu, jak piwnice. Nazywali go sierżantem Kretem.

— Rzutnik — stwierdził Mo i poprawił okulary. Jego śnieżnobiała skóra szokująco kontrastowała z granatowym mundurem. Zawsze nosił czapkę, dniem i nocą, nawet pod dachem. — Czy to prawda?

— Tak, to prawda — potwierdził Jay. Kiedy Mo wstąpił do policji, był pariasem, nawet w Forcie Cudaków. Nikt nie chciał być jego partnerem, nie był też mile widziany w barach zwykle odwiedzanych przez gliniarzy. Po służbie pił w Kryształowym Pałacu, odkąd tylko otwarto lokal. Zawsze płacił za drinki, ostentacyjnie popisując się swą praworządnością, a pod stołem dostawał od Poczwarki dziesięć razy tyle za to, że był jej oczami i uszami wśród gliniarzy.

— Słyszałem, że to ty znalazłeś ciało — ciągnął Joe Mo. — Paskudna sprawa, prawda? Trudno nie zadawać sobie pytania — ku czemu zmierza Dżokerowo. Można by pomyśleć, że kto jak kto, ale ona z pewnością będzie bezpieczna. — Zamrugał za ciemnymi, grubymi soczewkami. — W czym mogę ci pomóc, drogi kolego?

— Chciałem obejrzeć akta zabójcy z asem pik.

— Yeomana — mruknął Joe Mo.

— Yeomana — powtórzył z namysłem Jay Ackroyd. Nagle coś sobie przypomniał. „To mi się nie podoba. Yeoman”, powiedziała Poczwarka głosem zimnym jak lód, półtora roku temu, gdy spotkali się w pogrążonej w półmroku sali Pałacu. Zawsze była mistrzynią niedopowiedzenia. — Pamiętam.

— Od ponad roku nie było nowego zabójstwa asa pik — zauważył Mo. — Myślisz, że to on?

— Mam nadzieję, że nie — odparł Jay. Yeoman wszedł wtedy do sali bezgłośnie jak dym i zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, nałożył strzałę na cięciwę i był gotowy ją wypuścić. Ale oburzony Hiram musiał się wtrącić i Jay pozbył się Yeomana. Łucznik zniknął z trzaskiem wypełniającego pustkę powietrza. Jay Ackroyd był wysyłającym teleporterem. Gdy złożył prawą dłoń w pistolet, mógł wysłać swój cel w każde miejsce, które znał wystarczająco dobrze, by ujrzeć je oczami umysłu.

Tyle że przerzucił skurwysyna w nieodpowiednie miejsce.

— Miałem tego kutafona na celowniku, Joe — oznajmił. — Mogłem go wysłać prosto do więzienia Tombs. Ale ja przeniosłem go tylko do Holland Tunnel, Bóg jeden wie dlaczego.

Być może chodziło o coś w jego głosie, gdy odpowiadał o Poczwarce, o pogardę, z jaką spojrzał na Żmija, albo o to, że miał wystarczająco wiele przyzwoitości, by się zawahać, gdy Hiram spróbował zablokować jego strzał. A może o towarzyszącą mu dziewczynę, zamaskowaną blondynkę w bikini ze stringami. Sprawiała wrażenie świeżej i niewinnej.

To nie była świadoma, wykalkulowana decyzja. Jay najczęściej kierował się instynktem. Tamtej nocy jednak się pomylił i Poczwarka zapłaciła za to życiem.

— Naprawdę muszę zobaczyć te akta — stwierdził.

Joe Mo cmoknął z żalem.

— Niestety, wylądowały na biurku pani kapitan, Jay. Wysłała po nie, gdy tylko nadeszła wiadomość. Oczywiście, zrobiłem ksero, zanim je wysłałem. To zawsze się opłaca. Czasami coś ginie, a przecież nie chcielibyśmy stracić wartościowych dokumentów. — Zamrugał z namysłem i rozejrzał się wkoło. — Gdzie ja je położyłem? Z moimi oczami to cud, że w ogóle udało mi się cokolwiek znaleźć.

Odbitki leżały na powielaczu. Jay przerzucił teczkę, zwinął papiery, schował je pod marynarkę i zastąpił dwiema dwudziestodolarówkami.

— Na pewno potrafisz je wywęszyć — stwierdził.

— Jeśli mi się nie uda, zawsze mogę zaczekać, aż pani kapitan zwróci oryginały, i zrobić nowe odbitki. — Zajął się dokumentami, ale gdy detektyw otworzył drzwi, zawołał do niego cicho: — Rzutnik.

Jay obejrzał się za siebie.

— Słucham?

— Znajdź skurwysyna. — Dżoker zdjął okulary. Jego jasnoróżowe oczka przybrały błagalny wyraz. — Wszyscy ci pomożemy — obiecał.

Detektyw wiedział, że Joe Mo nie miał na myśli policji.

Jadąc drogą nr 17, Brennan uświadomił sobie, że już tęskni za Jennifer. Nie mógł mieć do niej pretensji o to, że nie chciała mu towarzyszyć w poszukiwaniach zabójcy Poczwarki. Nie pomagała mu też świadomość, że miała rację. Ich życie było spokojne i piękne. Dlaczego tak mu było spieszno wrócić do miasta, gdzie czekała na niego śmierć?

Wiedział, że nie chodzi o to, iż przemoc i zabijanie sprawiają mu przyjemność. Wolałby budować ogrody niż uchylać się przed kulami w śmierdzących, wypełnionych odpadkami zaułkach. Wszystko sprowadzało się do tego, co powiedziała Jennifer o dawaniu za wygraną. Po prostu nie potrafił zapomnieć o Poczwarce. Nie myślał o niej zbyt często. Był zbyt zadowolony z życia z Jennifer, by z chorobliwą pasją myśleć o utraconej szansie związku z inną kobietą.

Zdarzały się jednak noce, gdy nie mógł zasnąć. Jennifer spała u jego boku, a on wspominał kryształową damę. Pamiętał, jak jej niewidzialne ciało robiło się lekko różowe od namiętności, pamiętał jej krzyki i ruchy w ciemności. Wspominał to wszystko i zastanawiał się, jak by to było, gdyby przyjęła jego propozycję ochrony i miłości. Następnie spoglądał na leżącą u jego boku Jennifer i uświadamiał sobie, że czuje się szczęśliwy. Mimo to nie przestawał się zastanawiać. Wspomnienie o Poczwarce było uporczywym bólem, który nie chciał go opuścić.

Zaparkował furgonetkę na parkingu pod lotniskiem Tomlin International i złapał taksówkę na Manhattan. Następnie wynajął pokój w tanim, brudnym hotelu na skraju Dżokerowa. Po raz pierwszy od ponad roku włożył maskę i opuścił hotel, niosąc futerał z łukiem.

15:00

Właścicielka baru w Dżokerowie ofiarą zabójcy z asem pik — krzyczał nagłówek „Post”.

„Krzyk Dżokerowa” był mniej ostentacyjny. Poczwarka zamordowana — głosił tytuł sąsiadujący z szerokim na dwie kolumny zdjęciem. „Krzyk” był jedyną w mieście gazetą regularnie zamieszczającą fotografie dżokerów.

Na pierwszej stronie „Timesa” widniał tytuł: Dżokerzy zbierają się w Atlancie podczas konwencji Demokratów. Tysiące dżokerów ruszyło na południe, by udzielić poparcia senatorowi Greggowi Hartmannowi. Hartmann uchodził za faworyta, ale w tym roku kandydatów było wyjątkowo wielu i żaden z nich nie osiągnął przewagi. Przewidywano, że dojdzie do ustawionej konwencji. Wielu obawiało się wybuchu przemocy w przypadku, gdyby Hartmannowi nie udało się zdobyć nominacji. Już krążyły pogłoski o gwałtownych starciach między dżokerami Hartmanna a fundamentalistami popierającymi wielebnego Leo Barnetta.

Jay uważał, że politycy są warci tyle samo co sprzedawcy używanych samochodów, alfonsy oraz facet, który wymyślił płatne toalety, niemniej Hartmann wydawał się wyjątkiem. Spotkał go kilka razy na poświęconych zbieraniu funduszy przyjęciach, które Hiram urządzał w Wieży Asów. Restaurator był zagorzałym zwolennikiem Hartmanna, a Jay nigdy nie potrafił się oprzeć pokusie darmowego jedzenia i trunków. Senator Gregg sprawiał wrażenie inteligentnego, skutecznego i zdolnego do współczucia. Jeśli ktoś musiał zostać prezydentem, równie dobrze mógł to być on. Zapewne jednak jego szanse wyglądały równie kiepsko, jakby sam był dżokerem.

Całą pierwszą stronę zajmowały polityczne pierdoły. Jay nigdzie nie znalazł wzmianki o Poczwarce. Znając „Timesa”, zapewne w jutrzejszym wydaniu zamieszczą krótki nekrolog i na tym będzie koniec. Brutalne morderstwa popełnione na dżokerach nie zasługiwały na wzmiankę w gazetach. To właśnie gniewało go najbardziej.

— Po czym można poznać, że dżoker nie żyje już od trzech dni? — zapytał go kioskarz. Jego głos był bezbarwny i martwy, głos człowieka wykonującego rytuał, który dawno już utracił znaczenie. Detektyw oderwał wzrok od nagłówków. Jube Benson prowadził kiosk na rogu Hester Street i Bowery, odkąd istniało Dżokerowo. Mówili na niego Mors. Sam również był dżokerem — tłuste, czarnogranatowe cielsko ważące pewnie ze sto pięćdziesiąt kilo, wielkie, zakrzywione kły sterczące z kącików ust i szeroka kopuła czaszki porośnięta kępkami sztywnych, rudych włosów. Jego garderoba najwyraźniej składała się wyłącznie z hawajskich koszul. Dzisiaj włożył ciemnoróżową z gustownym nadrukiem z bananów i ananasów. Jay zastanawiał się, co powiedziałby na to Hiram.

Jube znał więcej kawałów niż ktokolwiek inny w całym Dżokerowie, ale tym razem detektyw pamiętał puentę.

— Po tym, że pachnie znacznie lepiej — odparł ze znużeniem. — Ten kawał jest starszy niż twój kapelusz, Mors.

Zawstydzony dżoker zdjął sfatygowany kapelusz z szerokim rondem i zaczął go miętosić w grubych, trójpalczastych dłoniach.

— Nigdy nie potrafiłem jej rozśmieszyć — mruknął. — Przez wszystkie te lata co wieczór przychodziłem do Pałacu i zawsze przynosiłem nowy kawał. Ani razu się nie zaśmiała.

— Nie uważała, że dżokerzy są śmieszni — skwitował Jay.

— Musimy się śmiać — sprzeciwił się Jube. — Co innego nam pozostało? — Włożył kapelusz. — Słyszałem, że to ty ją znalazłeś.

— Wieści szybko się rozchodzą — zauważył detektyw.

— To prawda — zgodził się Jube.

— Zadzwoniła do mnie poprzedniego wieczoru — ciągnął Ackroyd. — Chciała, żebym został jej ochroniarzem. Zapytałem, na jak długo, ale nie potrafiła mi odpowiedzieć. A może nie miała ochoty tego robić. Później spróbowałem się dowiedzieć, czego się boi. Zbyła to śmiechem i odpowiedziała, że ją przejrzałem, że to był tylko podstęp, a w rzeczywistości chodziło jej o moje ciało. Ze wszystkich sił starała się zachować dystans i brytyjską ironię, jakby nie stało się nic złego, ale akcent co chwila się jej mylił. Coś ją paskudnie wystraszyło, Jube. Chcę się dowiedzieć, co to było.

— Wiem tylko tyle, ile przeczytałem w gazetach — zapewnił kioskarz. Jay popatrzył na niego znacząco. Odkąd Poczwarka zaczęła handlować informacją, Mors był jednym z jej najważniejszych źródeł. Cały dzień spędzał w swoim kiosku, patrzył i słuchał, żartował i plotkował z każdym, kto zatrzymał się, by kupić od niego gazetę.

— Nie chrzań — rzucił zniecierpliwiony detektyw.

Gruby dżoker rozejrzał się nerwowo. W pobliżu nikogo nie było.

— Nie tutaj — rzekł niespokojnie. — Zamknę kiosk i pójdziemy do mnie.

Brennan z ironicznym uśmieszkiem przyglądał się, jak bezręki dżokerski kieszonkowiec okrada gapiów zgromadzonych wokół Kryształowego Pałacu. Złodziej miał na sobie wytarte, ale starannie połatane ubranie. Spodnie specjalnie poszerzono tak, by ukrywały trzecią nogę, zakończoną dziwnie ukształtowaną stopą o palcach zręczniejszych niż palce rąk większości ludzi. Tą właśnie kończyną sięgał do kieszeni niczego niepodejrzewających ofiar.

Skryte pod markizą wejście do Pałacu otaczała jaskrawożółta policyjna taśma. Zebrany wokół tłum wymieniał plotki — zwykle szalone i fałszywe — o lokalu i jego tajemniczej właścicielce. W ciżbie krążyli reporterzy i uliczni handlarze, podobnie jak kieszonkowiec, który odwrócił się nagle, kierując się szóstym zmysłem tych, których często ścigają, i popatrzył na Brennana.

Yeoman skinął głową. Trójnogi dżoker przepchnął się przez tłum i podszedł do niego. Miał osobliwy, kołyszący się chód i czasami musiał się podpierać trzecią nogą, żeby zachować równowagę.

— Cześć, panie Y. — wyszeptał.

Brennan ponownie skinął głową. Dżoker nazywał się Trójnóg. Był drobnym cwaniaczkiem żyjącym na granicy prawa. Gdy Yeoman przebywał w mieście, Trójnóg zaliczał się do jego najlepszych źródeł informacji. Był godny zaufania, jak na kanciarza. Nie brał prochów i był lojalny. Raz opłacony, nie przechodził na drugą stronę.

— Stało się coś naprawdę okropnego, panie Y. — odezwał się swym cichym, pełnym szacunku głosem.

Jeśli zastanawiał się nad tym, dlaczego Brennan nagle wrócił po rocznej nieobecności, niczym tego po sobie nie okazał.

Yeoman pokiwał głową.

— Słyszałeś, że policja myśli, iż to ja ją zabiłem?

Trójnóg wzruszył ramionami. Ten gest dziwnie wyglądał w wykonaniu bezrękiego człowieka.

— Może i tak, panie Y., ale to nie było w pańskim stylu.

— Skąd wiesz, jak ją zabito?

— Ten facet — Trójnóg wskazał głową na obdartusa siedzącego na krawężniku przy wózku z hot dogami — mówi, że widział, jak niesiono jej ciało do samochodu koronera.

Brennan zerknął na wózek. Sam Kiszonka Hot Dogi — głosił umieszczony na nim napis. Dżokerski sprzedawca nieustannie podawał klientom hot dogi, wydawał resztę i od nowa rzucał musztardę, keczup, kiszoną kapustę oraz ogórki na oczekujące bułki. Zadanie ułatwiała mu dodatkowa para rąk. Siedzący na krawężniku menel był spasionym alkoholikiem, ale wyglądał na natola. Zajął pozycję tuż obok wózka, żeby wyłudzać monety od kupujących, i nieustannie powtarzał swoją historię każdemu, kto chciał go wysłuchać. Brennan skinął głową do Trójnoga i obaj dołączyli do grupki gapiów, którzy słuchali opowieści staruszka, jedząc hot dogi.

— Byłem na zapleczu, bardzo blisko. Widziałem, jak ją wynosili. Znalazłem sobie miejsce do spania przy pojemniku na śmieci i obudziła mnie syrena. Wystraszyłem się. Nie wiedziałem, o co to całe zamieszanie, ale niedługo ją wynieśli. To była Poczwarka. Widziałem ją mnóstwo razy. To była ona. Nie żyła. — Ściszył głos i pochylił się, by przemawiać konspiracyjnym szeptem do dwudziestu paru słuchaczy. — Głowę miała zmiażdżoną. Po prostu zmiażdżoną. Nie można by było jej poznać, gdyby nie przezroczysta skóra. Głowa rozleciała się jej jak arbuz rzucony z dziesiątego piętra. — Pokiwał głową, wyraźnie dumny z tego porównania. — Byłem przy tym. Widziałem, jak ją wynosili...

Brennan czuł w żołądku ucisk bezsilnego gniewu. Odwrócił się, gdy do wózka podszedł gliniarz i zaczął się czepiać sprzedawcy o licencję. Sam Kiszonka skarżył się głośno, gestykulując gniewnie wszystkimi czterema rękami, ale to w niczym mu nie pomagało.

Brennan i Trójnóg stali przez chwilę bez słowa, patrząc, jak gliniarz przegania handlarza, który pchał przed sobą wózek, nie przestając wymachiwać ze złością dodatkową parą kończyn.

Poczwarkę zabił ktoś obdarzony siłą asa. Wystarczająco silny, by zmasakrować ją całkowicie. To był już jakiś punkt zaczepienia, ale Yeoman wiedział, że przydałoby mu się więcej informacji. Znacznie więcej.

— Widziałeś gdzieś Elma albo Saschę? — zapytał Trójnoga, gdy tłumek słuchający relacji menela już się rozproszył.

Dżoker potrząsnął głową.

— Obaj zniknęli, panie Y. Przez cały dzień nie widziałem ich ani o nich nie słyszałem.

Brennan westchnął pod nosem. Od samego początku wiedział, że to nie będzie łatwe. Wyciągnął z kieszeni dwie dwudziestodolarówki i opuścił je ukradkiem na chodnik.

Trójnóg ujął banknoty w zręczne palce bosej stopy i wepchnął je do jednej z kieszeni, które doszył sobie do dolnej części nogawki.

— Miej oczy otwarte na wypadek, gdyby się zjawili. I zbieraj wszystkie informacje o zabójstwie. Możesz się ze mną skontaktować w hotelu Victoria. Zameldowałem się tam pod nazwiskiem Archer.

— Tak jest. — Trójnóg przyglądał się przez chwilę Brennanowi. — Cieszę się, że znowu pana widzę, panie Y.

— Szkoda, że nie mogę powiedzieć, że cieszę się, iż wróciłem.

Dżoker skinął głową, a potem ruszył przed siebie swym osobliwym krokiem. Brennan odprowadzał go spojrzeniem. Po chwili odwrócił się w stronę Pałacu. Tłum gapiów nie rzedniał. Yeoman pragnął przyjrzeć się miejscu zbrodni, ale to z pewnością nie była odpowiednia chwila. Wróci tu, gdy zrobi się ciemno i cicho.

Na razie zbada parę innych spraw. Nie był do końca przekonany, że to Kien stoi za zabójstwem Poczwarki, ale musiał od czegoś zacząć. Oczywiście szef Widmowych Pięści nie zrobiłby tego sam. Miał pod dostatkiem wynajętych ludzi. Na przykład Żmija, swego nadzwyczaj silnego ochroniarza. Brennan widział, jak Żmij groził Poczwarce podczas przedostatniego dnia Dzikiej Karty.

Rzecz jasna, dawno nie było go w mieście. Wiele zapewne się zmieniło, ale byli ludzie, z którymi mógł pogadać. Ludzie, którzy chętnie podzielą się z nim najświeższymi informacjami. Uniósł futerał z łukiem i ruszył przed siebie.

Łowca wrócił do miasta.

16:00

Jube mieszkał w piwnicy kamienicy z pokojami do wynajęcia na Eldridge Street. Jego mieszkanie miało ściany z nagich cegieł i unosił się tam odór gnijącego mięsa. W salonie miał mnóstwo mebli kupionych z drugiej ręki oraz dziwaczną nowoczesną rzeźbę, imponującą konstrukcję sięgającą od podłogi aż po sufit. Chyba wszystkie jej elementy wyginały się pod dziwacznymi kątami godnymi Eschera. W jej centralnej części umieszczono kulę do gry w kręgle, która od czasu do czasu jakby świeciła.

— Nazywam ją Dżokerską Żądzą — poinformował Jaya Mors. — Jeśli uważasz, że dziwnie wygląda, to szkoda, że nie widziałeś dziewczyny, która do niej pozowała. Nie patrz na nią za długo, bo cię głowa rozboli. Napijesz się czegoś?

Po powierzchni konstrukcji niepokojąco przebiegały ognie świętego Elma. Detektyw przysiadł na skraju kanapy.

— Niech będzie szkocka z wodą sodową — mruknął. — Tylko nie przesadzaj z tą wodą.

— Mam tylko rum — oznajmił dżoker i poczłapał do kuchni.

— Bum, bum — odparł ze śmiertelną powagą Jay. — Niech będzie.

Jube przyniósł mu szklaneczkę do połowy wypełnioną ciemnym trunkiem. Pływała w nim jedna kostka lodu.

— W gazetach piszą, że to był zabójca z asem pik — podjął Mors, usadowiwszy się na szezlongu z własną szklaneczką rumu w dłoni. Włożył sobie do niej mały, papierowy parasol. — I w „Poście”, i w „Krzyku”.

— Przy ciele znaleziono kartę — zgodził się Jay, pociągając łyk trunku — ale gliny tego nie kupują.

— A ty?

Wzruszył ramionami.

— Nie wiem. — Parę ostatnich godzin poświęcił na lekturę materiałów zebranych przez gliny na skurczybyka posługującego się ksywką „Yeoman”. Sam już nie wiedział, co sądzić. — To nie jest jego sposób działania. Nasz przyjaciel lubi ozdabiać okolicę trupami, ale z reguły zostawia w nich strzały sterczące z wrażliwych części ciała.

— Pamiętam, że w gazetach nazywali go też zabójcą z łukiem — potwierdził Jube.

Jay pokiwał głową.

— Ale z drugiej strony jest elastyczny. Komu nie zdoła wbić strzały w oko, tego udusi cięciwą albo wysadzi wybuchowym grotem. Gliny obwiniają go o jedno zabójstwo dokonane nożem i dwa gołymi rękami, ale przy tych ostatnich są znaki zapytania. Jego zabójstwa z reguły mają motyw przewodni. Wyraźnie ma coś przeciwko Azjatom, sądząc po tym, ilu ich wykończył, ale nie jest wybredny, w razie potrzeby zabije każdego. — Detektyw westchnął. — Problem w tym, że Poczwarkę zatłukł ktoś nadludzko silny, a nasz przyjaciel z karcianym fetyszem jest natolem.

— Jesteś tego pewien? — zapytał Jube.

— Kiedyś bawiłem się w łucznika — odpowiedział Jay. — Łucznictwo jest trudne. Trzeba ćwiczyć przez wiele lat, żeby dobrze je opanować, a ten psychol to niezrównany mistrz. Po co się trudzić, jeśli ktoś jest asem?

Jube pociągnął się z namysłem za jeden z kłów.

— Tak... — mruknął. — Ale...

Umilkł.

— Ale co? — zapytał detektyw.

— Hmm... — zaczął z wyraźnym wahaniem niski, gruby dżoker. — Myślę, że Poczwarka mogła się go bać.

— Opowiedz mi o tym — zażądał Jay.

— Trudno to wytłumaczyć. Starała się zachowywać tak samo jak zawsze, ale jeśli ktoś widział ją co wieczór, jak ja, mógł zauważyć, że coś nie jest w porządku. Była zbyt... zainteresowana, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Przedtem, kiedy przychodziłem z informacjami na sprzedaż, zawsze udawała trochę znudzoną, jakby było jej wszystko jedno, ale w ostatnim roku dokładała starań, żeby nie umknął jej żaden detal, choćby najdrobniejszy. A szczególnie interesowały ją wiadomości o Yeomanie. Była gotowa płacić za nie ekstra.

— Cholera — mruknął Jay. To cofało go do punktu wyjścia.

— W jej przypadku trudno było ocenić, czy rzeczywiście się boi — ciągnął Jube. — Wiesz, jaka była. Zawsze starała się nad sobą panować. Ale Kopacz był wystarczająco przerażony za nich oboje.

— Kopacz? — zdziwił się Jay.

— Thomas Downs — wyjaśnił Mors. — Ten reporter z magazynu „Aces!”. Wszyscy nazywają go Kopaczem. Często się zjawiał w Kryształowym Pałacu od czasu, gdy wrócili z Poczwarką z podróży dookoła świata. Widziałem go tam dwa, trzy razy w tygodniu. Gdy tylko Poczwarka go zauważyła, szli razem na górę.

— Sypiali ze sobą? — zapytał Jay.

— Zawsze zostawał po zamknięciu — odpowiedział Jube. — Może Elmo albo Sascha mogliby ci powiedzieć, czy rano nadal tam był. — Podrapał się po jednej z kępek sztywnych rudych włosów na skroni. — A przynajmniej Elmo.

To zdziwiło detektywa.

— Dlaczego nie Sascha? Jest telepatą. Kto jak kto, ale on na pewno wiedział, z kim się pieprzyła.

— Sascha nie spędzał już w Pałacu tyle czasu co kiedyś. Spotykał się z kobietą. Słyszałem, że to Haitanka, mieszka nad East River. Mówią, że to dziwka. Jeden z tutejszych lokatorów, Reginald, pracuje jako nocny stróż w magazynie w tamtej okolicy. Mówi, że Sascha zjawia się tam bardzo często i nieraz zostaje aż do rana.

— Niedobrze — mruknął Jay. Zaczął się domyślać, dlaczego Poczwarka mogła dojść do wniosku, że potrzebuje ochroniarza. Sascha nigdy nie był telepatą wysokiej klasy. Ślizgał się tylko po umysłach innych, zbierając przypadkowe, powierzchniowe myśli. Niemniej jego talenty przez wiele lat ostrzegały Poczwarkę przed zbliżającymi się kłopotami. Jeśli jednak zaczął spędzać wiele nocy poza Pałacem...

— Jest coś jeszcze — dodał Jube, ponownie pociągając się grubymi, granatowoczarnymi palcami za kieł. — Jakieś dziesięć, jedenaście miesięcy temu Poczwarka zainstalowała nowy system alarmowy. Był supernowoczesny, kosztował majątek. Znam faceta pracującego dla firmy, która wykonała tę robotę. Według niego chciała, żeby stworzyli system, który zabije każdego, kto spróbuje przejść przez jej ściany!

Jay wziął w rękę szklaneczkę. Lód już się stopił. Zresztą i tak nie lubił smaku rumu. Wypił całą zawartość jednym haustem. Z każdą chwilą był coraz bardziej zły na siebie. Tamtej nocy w Kryształowym Pałacu Yeoman wszedł przez frontowe drzwi. Nikt nie słyszał, jak wchodził. Po prostu nagle się zjawił. Ale jego dziewczyna, ta seksowna blond laleczka w czarnym bikini ze stringami... ona przeszła przez ścianę. Wyszła z lustra za barem. I uciekła tą samą drogą po tym, jak Jay odesłał Yeomana na spotkanie z ruchem ulicznym.

— Coś nie w porządku? — zaniepokoił się Jube.

— Tylko mój cholerny instynkt — odparł z goryczą detektyw. — A czy zbudowali jej taką pułapkę?

— Powiedzieli jej, że nic takiego nie istnieje.

— Szkoda — stwierdził Jay.

W kościele Naszej Pani Wiecznie Cierpiącej było prawie pusto. Kilku wiernych klęczało za podrapanymi, drewnianymi ławami, pochylając głowę lub głowy w bezgłośnej modlitwie do Boga, który był dla nich bardziej realny niż gładkolicy Jezus opisywany w starej Biblii. Wokół ołtarza kręcił się garbus znany jako Quasiczłowiek. Nucił pod nosem, odkurzając tabernakulum. Miał na sobie wyprasowaną flanelową koszulę w kratę i czyste dżinsy. Jego ruchy były sztywne i rwane. Powłóczył lewą nogą. Wirus dzikiej karty wypaczył jego ciało, lecz jednocześnie dał mu nadludzką siłę fizyczną i zdolność teleportacji. Dżoker odsunął się od tabernakulum, kierując spojrzenie na zmierzającego ku ołtarzowi Brennana.

— Dzień dobry — rzucił Yeoman. — Chciałem się zobaczyć z Ojcem Kałamarnicą.

— Dzień dobry. — Oczy Quasiczłowieka były ciemne i pełne wyrazu, a jego głos niski i łagodny. — Jest w kancelarii.

— Dziękuję — zaczął Yeoman, ale przerwał, uświadomiwszy sobie, że oczy Quasiczłowieka wpatrują się w pustkę. Szczęka dżokera opadła, a po podbródku spływała mu ślina. Jego umysł najwyraźniej przebywał w jakimś innym miejscu. Brennan skinął tylko głową i ruszył ku drzwiom, na które tamten nadal wskazywał.

Ojciec Kałamarnica siedział za sfatygowanym drewnianym biurkiem i czytał książkę. Gdy Brennan zapukał do otwartych drzwi, kapłan uniósł z uśmiechem wzrok. A przynajmniej wyglądało to jak uśmiech.

Ojciec Kałamarnica był ogromnym, przysadzistym mężczyzną odzianym w prostą sutannę, okrywającą jego masywne ciało niczym namiot. Skórę miał szarą, grubą i bezwłosą, a wielkie błyszczące oczy lśniły wilgotno za trzecimi powiekami. Usta zasłaniał mu szereg krótkich macek zwisających na podobieństwo nieustannie poruszających się wąsów. Ręce, które zamknęły książkę i położyły ją na blacie, były duże, a palce długie i smukłe. Na wewnętrznych powierzchniach dłoni miał rzędy okrągłych szczątkowych przyssawek. Otaczała go lekka, całkiem przyjemna woń morza.

— Usiądź, proszę. — Popatrzył na Brennana z dobroduszną sympatią, z którą zwykle spoglądał na świat. — Czytam słowa napisane przez starego przyjaciela... — Wskazał na książkę: Rok z życia człowieka: dziennik Xaviera Desmonda. — ...i nagle zjawia się drugi stary przyjaciel. Aczkolwiek... — Poruszył z wyrzutem długimi palcami. — ...byłoby miło, gdybyś odwiedził mnie, zanim zniknąłeś. Trochę się o ciebie niepokoiłem.

Brennan uśmiechnął się bez zbytniej wesołości.

— Przepraszam, ojcze. Opowiedziałem Tachionowi o swoich planach, licząc na to, że przekaże wiadomość tym, których mogłoby to obchodzić. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek wrócę do miasta, ale niedawne wydarzenia zmusiły mnie do zmiany zdania.

— Domyślam się, o czym mówisz — rzekł Ojciec Kałamarnica z zakłopotaną miną. — O śmierci Poczwarki. Wiedziałem, że w swoim czasie... byliście ze sobą blisko.

— Policja uważa, że to ja ją zabiłem.

— Tak, słyszałem o tym.

— Ale nie uwierzyłeś w to?

Ojciec Kałamarnica potrząsnął głową.

— Nie uwierzyłem, synu. Nie mógłbyś jej zabić. Choć nie mogę twierdzić, bym pochwalał niektóre z twoich uczynków, ale tylko ci, którzy są bez grzechu, mogą rzucić kamieniem, a obawiam się, że wybryki z czasów z pewnością grzesznej młodości nie pozwalają mi się podawać za kogoś takiego. — Kapłan westchnął. — Biedna dziewczyna. Była smutną duszą poszukującą zbawienia. Ufam, że odnalazła przynajmniej spokój.

— Ja też mam taką nadzieję — zgodził się Brennan. — I odnajdę jej zabójcę.

— Policja... — zaczął Ojciec Kałamarnica.

— Myśli, że to ja jestem winny.

Kapłan wzruszył potężnymi ramionami.

— Być może. Bardzo możliwe, że na razie działają po omacku, ale prędzej czy później trafią na właściwy trop. Niemniej nie odmówię ci pomocy, jeśli jesteś zdeterminowany działać na własną rękę. Zakładając, że wiem coś istotnego. — Potarł punkt, w którym skupiły się zwisające pod nosem wąsy. — Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, na co mógłbym ci się przydać.

— Mógłbyś mi pomóc w odnalezieniu kogoś, kto może coś wiedzieć.

— Kogo masz na myśli?

— Saschę. On należy do twojej kongregacji, prawda?

— Sascha Starfin jest wiernym wyznawcą naszego Kościoła — potwierdził kapłan. — Choć, jeśli się nad tym zastanowić, już od dość dawna nie przystępował do komunii.

— On zniknął — poinformował Ojca Kałamarnicę Brennan. Odnalezienie żywego Saschy interesowało go bardziej niż stan jego duszy. — Jak wiesz, mieszkał w Pałacu. Podejrzewam, że ukrywa się, bo był świadkiem morderstwa.

Kapłan skinął głową.

— Niewykluczone. Sprawdzałeś w mieszkaniu jego matki?

— Nie — przyznał Brennan. — A gdzie ona mieszka?

— W rosyjskiej części Brighton Beach — odpowiedział Ojciec Kałamarnica i podał mu dokładny adres.

— Dziękuję. Bardzo mi pomogłeś. — Yeoman wstał i zwrócił się ku wyjściu, ale zawahał się i ponownie spojrzał na kapłana. — Jeszcze jedno. Czy wiesz, gdzie był dziś rano Quasiczłowiek?

Ojciec Kałamarnica popatrzył na niego z powagą.

— Chyba go nie podejrzewasz? To mężczyzna o niezwykle łagodnej duszy.

— I bardzo silnych rękach.

Kapłan pokiwał głową.

— To prawda. Ale możesz go skreślić z listy podejrzanych. Jak być może wiesz, wśród natoli zapanowała ostatnio moda na zbieranie doczesnych szczątków dżokerów — zwłok, szkieletów i tak dalej — celem tworzenia z nich scenek rodzajowych. Dziś w nocy Quasiczłowiek pilnował naszego cmentarza. A przynajmniej taką mam nadzieję. No wiesz, on czasem zapomina.

— Słyszałem o tym. Był tam przez całą noc?

— Tak.

— Sam?

Ojciec Kałamarnica zawahał się na mgnienie oka.

— Hmm. Tak.

— Raz jeszcze ci dziękuję — rzekł Brennan, ponownie kiwając głową.

Kapłan uniósł rękę w geście błogosławieństwa.

— Niech Bóg będzie z tobą. Będę się za ciebie modlił. I za zabójcę Poczwarki też — dodał cicho, gdy Brennan już się oddalił. — Skoro ty go ścigasz, z pewnością będzie potrzebował kogoś, kto pomodli się za jego duszę.

19:00

Na chodnikach przed Kryształowym Pałacem zebrał się niewielki tłum. Przed budynkiem parkowały cztery policyjne radiowozy. Piąty stał w zaułku na zapleczu.

Jay wysiadł z taksówki i rozpoznał Maseryka, który stał przed jednym z samochodów, rozmawiając przez policyjne radio. Budynek był odcięty od świata. Schody prowadzące do głównego wejścia zablokowano drewnianymi kozłami, a drzwi zaklejono żółtą taśmą policyjną. W oknach na drugim piętrze paliły się światła. Gliny z pewnością przeprowadzały gruntowną rewizję w prywatnych pokojach ofiary. Paru mundurowych krążyło po sąsiedniej, pokrytej gruzem posesji. Zapalali latarki i zaglądali do dziur. Bóg jeden wiedział, czego tam szukali.

Gapie przyglądali się temu wszystkiemu z zainteresowaniem, rozmawiając cicho ze sobą. Jak zwykle w tej okolicy, tłum składał się głównie z dżokerów. Paru natoli, którzy zapuścili się tu w poszukiwaniu przygód, stało niepewnie na skraju grupy. Po chodniku po drugiej stronie ulicy krążyły dziwki, oferujące swe usługi pod samym nosem gliniarzy. Nieco z boku czterech Wilkołaków w kolorach swego gangu i maskach Mae West wymieniało ze sobą żartobliwe uwagi. Detektyw zauważył też kilku stałych klientów Kryształowego Pałacu.

Maseryk zakończył rozmowę i Jay do niego podszedł.

— Co słychać? — zapytał. — Morderca wrócił już na miejsce zbrodni?

— Jest pan tutaj — zauważył policjant.

— Bardzo zabawne. Znaleźliście jakieś odciski?

— Całą masę. Jak dotąd mamy pańskie, jej, Elma, Saschy, Lupa, kogo tylko pan sobie życzy. Natomiast nie znaleźliśmy jej akt.

— Aha — mruknął niezobowiązująco Jay.

— Czasami zdarza się, że ktoś za dużo wie. Kant jest przekonany, że gdzieś w jej tajnych zapiskach odnajdziemy motyw.

— Nieźle. — Jay odwrócił się, obserwując naprawdę bardzo ładny tyłeczek w obcisłej, skórzanej minispódniczce, który przesunął się obok. — Jak na jaszczurkę.

Gdy ponownie zwracał się ku Maserykowi, zauważył zakapturzoną postać stojącą u wylotu zaułka pół przecznicy dalej.

— Powtórzę mu, że tak pan powiedział — oznajmił policjant z cieniem uśmieszku.

— Problem w tym — ciągnął Jay — że jeśli Kant znajdzie swój skarbiec informacji, może się okazać, że ma kłopoty z tym bogactwem. Motywy są jak odciski palców. Jeśli jest ich za dużo, to tak, jakby nie było ich wcale.

Ponownie spojrzał w stronę zaułka. Zakapturzony mężczyzna krył się w cieniu, obserwując Pałac. Kiedy odwrócił głowę, Jay zauważył błysk światła odbijającego się od stalowej maski szermierczej ukrytej pod kapturem.

— Z pewnością będzie wdzięczny za tę wskazówkę. Czy mam mu przekazać jeszcze jakieś rady?

— Jasne — zgodził się Jay. — Niech mu pan powie, że Elmo tego nie zrobił. — Znowu zerknął na Maseryka. — Sascha jest w domu?

— Mieszka u matki, dopóki nie skończymy z budynkiem. Ale to nie pański interes. Czy Ellis panu nie powiedziała, żeby się pan w to nie mieszał?

— Przecież się nie mieszam. — Kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie i spojrzał w tamtą stronę akurat, żeby zauważyć, jak zakapturzony znika w cieniach w zaułku. — Wszystkie istotne wskazówki są w budynku — ciągnął, nie przerywając ani na chwilę. — Widział pan, żebym tam wchodził? — Jay uniósł dłonie wnętrzem do przodu. — Hej, nie ma sprawy. Już sobie idę. Widzi pan? No to pa, pa.

Maseryk zmarszczył brwi, spoglądając na oddalającego się detektywa. Następnie wzruszył ramionami i wszedł do budynku. Kiedy już zniknął, Jay odwrócił się nagle i przepchnął przez tłum, zmierzając w stronę zaułka.

Spóźnił się. Mężczyzna w szermierczej masce i czarnym kapturze zniknął. Tyle że słowo „mężczyzna” mogło nie być odpowiednie. Ludzie mówili, że masywne ciało Kuriozum ukryte pod czarną szatą ma zarówno męskie, jak i żeńskie cechy.

Kimkolwiek jednak mógł być dżoker, jedno nie ulegało wątpliwości. Był silny.

20:00

Brennan zapukał i drzwi się uchyliły. Za nimi stała niska staruszka, drobniutka jak wiekowy wróbelek.

— Jest Sascha? — zapytał.

— Nie.

Wsunął stopę w drzwi, nie pozwalając kobiecie ich zamknąć. Zauważył w pokoju za nimi nagłe poruszenie. Wiedział, kto to był.

— Sascha, nie zrobię ci krzywdy! — zawołał. — Chciałem tylko pogadać.

Staruszka próbowała zamknąć drzwi, dzielnie, choć bezskutecznie opierając się ciężarowi Brennana.

— Wszystko w porządku, mamo! — zawołał po chwili znużony głos. — Wpuść go. — Rozległo się przeciągłe westchnienie. — Zresztą i tak nie zdołałbym się przed nim ukrywać zbyt długo.

Matka Saschy odsunęła się od drzwi i pozwoliła Brennanowi wejść. Jej pomarszczona twarz miała niespokojny wyraz. Zerknęła na syna, który uwalił się na sofie w pokoju, a potem przeniosła wzrok z powrotem na gościa.

— Spokojnie, mamo. Może zrobiłabyś nam herbaty?

Kobieta skinęła głową i umknęła do kuchni. Brennan obrzucił barmana zaniepokojonym spojrzeniem. Sascha zawsze był chudy, ale teraz została z niego tylko skóra i kości. Sprawiał wrażenie doszczętnie wyczerpanego. Twarz miał bladą i pooraną bruzdami.

— Co się dzieje? — zapytał Yeoman.

— Nic, do cholery.

Dżoker potrząsnął głową ze znużeniem. W jego głosie pobrzmiewały ból i żałoba, a także nieskrywana gorycz, której Brennan nigdy tam nie słyszał.

— Dlaczego się ukrywasz? Czy rozpoznałeś mordercę dzięki telepatii?

Barman siedział tylko bez ruchu. Yeoman przez chwilę myślał, że niczego się od niego nie dowie, ale wreszcie Sascha skinął głową.

— Usłyszałem kogoś — przyznał.

— Kogo?

— Tego detektywa, Rzutnika.

Jaya Ackroyda, pomyślał Brennan. Starł się z nim już kiedyś, ale nie potrafił sobie wyobrazić, by as mógł być mordercą.

— Co on robił w Pałacu?

Sascha wzruszył ramionami. Nie odpowiedział.

— A co z Elmem? — zapytał Brennan.

— Wysłała go późną nocą z jakąś tajną misją. Nic mi o tym nie powiedziała. — Gorycz pojawiła się znowu, tym razem podszyta strachem. — Nie wrócił do Pałacu. Słyszałem, że gliny go szukają.

— Myślą, że to on jest winny?

Sascha wybuchnął śmiechem.

— Może i tak. To byłby niezły żart. Wydaje ci się, że karzeł mógłby ją skrzywdzić? Kochał ją. To prawie tak samo śmieszne jak podejrzewanie ciebie.

— Wiesz coś jeszcze? Jakieś szczegóły dotyczące morderstwa?

Sascha poruszył się nerwowo, drapiąc się po paskudnym strupie na szyi.

— Na przykład, kto to zrobił? — Słowa wypłynęły z niego gwałtownym strumieniem. — Po południu piłem w Cudakach i wszyscy o tym rozmawiali.

— O czym?

— O Maczudze! To on jest winny! On zabił Poczwarkę. Przechwalał się tym.

— Czemu miałby to zrobić?

Barman wzruszył ramionami.

— Kto zgadnie, co nim kieruje? To wredny świr. Słyszałem, że chciał się z powrotem wkupić w łaski Pięści. Pewnie trudno mu związać koniec z końcem, odkąd wykończyli mafię.

Brennan pokiwał głową ze złowrogą miną. To miało sens. Maczuga był tylko mięśniakiem. Silnym, ale głupim. Okazał się zbyt brutalny nawet dla Widmowych Pięści, które pozbyły się go parę lat temu. Związał się z mafią, ale w zeszłym roku Pięści rozbiły ją w krwawej wojnie gangów. Jeśli Kien i Pięści wydali zlecenie na Poczwarkę, Maczuga z pewnością byłby w stanie zatłuc ją na śmierć, żeby im się przypodobać.

Matka Saschy wróciła z kuchni, niosąc na tacy dwa kubki z herbatą. Dżoker ujął gorące naczynie w drżące dłonie.

— Muszę już lecieć — rzucił Brennan. — Uważaj na siebie, Sascha.

Pożegnał staruszkę skinieniem głowy i wyszedł. Jeśli po mieście rzeczywiście krążyły pogłoski, jak mówił barman, Trójnóg z pewnością je usłyszy i wytropi Maczugę. Tak czy inaczej, to był tylko mięśniak. Mógł dokonać tego zabójstwa i jeśli tak było, Brennan chciał go dorwać, ale bardziej interesowało go, kto wydał polecenie.

Zawarł z Kienem rozejm. Odwołał wendetę przeciwko dawnemu wrogowi, ale jeśli Kien albo ktoś z jego organizacji rozkazał zabić Poczwarkę, poleje się krew Pięści.

21:00

Mieszkanie znajdowało się w lofcie nad zakładem poligraficznym, który zbankrutował, w stuletnim budynku o żeliwnych zdobieniach. Nad drzwiami wisiał szyld tak wyblakły, że niemal nieczytelny: Firma drukarska Blackwell. Jay spróbował zajrzeć do środka, ale brud pokrywał szyby niczym szara farba i nie sposób było nic zobaczyć.

Wsadził ręce do kieszeni marynarki i zaczął spacerować powoli po chodniku. O ile się orientował, istniały dwa wejścia do loftu. Z tyłu budynku mieściły się stare żelazne schody ewakuacyjne. Zapewne zdołałby ściągnąć drabinkę i wdrapać się do środka przez okno. Albo mógłby zadzwonić.

Widział światła w oknach loftu. Do diabła z tym, pomyślał i podszedł do znajdujących się w zaułku drzwi ze stalowymi wzmocnieniami. Na dzwonku nie było nazwiska. Jay nacisnął go kciukiem.

Po chwili rozległ się metaliczny zgrzyt odsuwanego rygla. To było łatwe, pomyślał detektyw, wsuwając się do środka. Znalazł się u podstawy wąskich schodów, w wyjątkowo brzydkim holu, cuchnącym zgnilizną i farbą drukarską. Pod sufitem wisiała żarówka kołysząca się lekko z boku na bok, gdy trzepotały wokół niej ćmy. Żarzyła się bardzo jasno, zapewne jej moc była za duża dla przewodów w tej starej ruderze. Niemniej oświetlała hol bardzo skutecznie. Jedna z ciem otarła się o nią i spadła, dymiąc, u stóp Jaya, wybijając skrzydłami gorączkowy rytm na drewnianej podłodze. Detektyw nadepnął na owada i rozgniótł go z chrzęstem o deski. Zadał sobie pytanie, czego, do licha, Sascha szuka w takim miejscu.

Na pomoście nad nim otworzyły się drzwi.

— Nie wejdziesz na górę? — zabrzmiał kobiecy głos.

Jay nie miał pojęcia, kogo oczekiwała nieznajoma, nie sądził jednak, by to miał być on.

— Szukam Saschy — wyjaśnił i ruszył na górę. Schody były tak strome i wąskie, że nie było to łatwe.

— Tu go nie ma. — Kobieta wyszła z loftu i stanęła u szczytu schodów, uśmiechając się do przybysza. — Jestem sama.

Detektyw uniósł wzrok. Stanął jak wryty. Wytrzeszczył oczy.

Kobieta przesunęła językiem po pełnych wargach wydętych w grymasie nadąsania. Miała na sobie krótką różową halkę ledwie sięgającą bioder. Nie nosiła majtek. Włosy łonowe miała czarne i gęste, a gdy stanęła z rozstawionymi nogami, Jay zobaczył znacznie więcej niż tylko owłosienie. Skórę miała jasnobrązową, barwy kawy z mlekiem, jak powiedziałby Hiram. Czarne, splątane włosy opadały jej na ramiona i plecy, sięgając poniżej halki. Przez cieniutką tkaninę prześwitywały najwspanialsze cycki, jakie detektyw widział w życiu.

— Wejdź — powiedziała.

Jej akcent był równie prowokujący jak cała reszta.

— Wejdź — powtórzyła bardziej natarczywie.

Oparł się pokusie obejrzenia się, by się upewnić, czy nikt za nim nie stoi. Zresztą i tak nie był w stanie oderwać od niej wzroku. Kiedy Jube wspomniał, że Sascha spotyka się z haitańską prostytutką, Jay wyobraził sobie jakąś wychudzoną dziewczynę z głodnym spojrzeniem i śladami po ospie na ramionach. Odchrząknął.

— Hmm, Sascha... — zaczął, starając się zabrzmieć tak, jakby codziennie spotykał na swej drodze półnagie kobiety.

— Sascha mnie nudzi — przerwała mu. — Jestem Ezili. Wejdź.

Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę.

— Jestem Jay Ackroyd — przedstawił się. — Znajomy Poczwarki — dodał. — I Saschy również — ciągnął. — Muszę znowu z nim porozmawiać. O niej. To znaczy o Poczwarce — uściślił. Cały czas szedł w górę. Ezili słuchała go, kiwała głową, uśmiechała się. Dopiero gdy znalazł się dwa stopnie od kobiety, zauważył, że jej oczy mają taki sam kolor jak strój. Dwie małe, czarne źrenice otoczone morzem płynnej czerwieni. — Twoje oczy — zawołał, zatrzymując się nagle.

Ezili wyciągnęła rękę, ujęła jego dłoń i wsadziła ją sobie między nogi. Ciepło jej ciała było jak żywa istota. Wilgoć spływała po jego palcach i po jej udach barwy kawy z mlekiem.