Justyna. Kwartet aleksandryjski - Lawrence Durrell - ebook

Justyna. Kwartet aleksandryjski ebook

Lawrence Durrell

4,1

Opis

Niecodzienne namiętności i sensacyjne wydarzenia na tle międzynarodowej intrygi politycznej

Kwartet aleksandryjski  to legendarne już dzieło Lawrence'a Durrella, na które składają się cztery kolejne powieści : Justyna, Balthazar, Mountolive i Clea. Wszystkie uzupełniają się wzajemnie, ale każda z osobna stanowi odrębną, samoistną całość.

O randze artystycznej tetralogii Durrella przesądza nie tylko nowatorski zabieg formalny, polegający na przedstawieniu w kolejnych częściach Kwartetu tych samych wydarzeń i uwikłanych w nie ludzi z różnych punktów widzenia, ale także barwna fabuła, wyrazistość postaci, wzbogacane z tomu na tom wątki - od miłosnych po polityczne - oraz fascynująca wizja Aleksandrii, z całym jej bliskowschodnim czarem i aurą tajemniczości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (29 ocen)
13
8
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DANIELCZYTA

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca nieoczywistością, fascynująca opisami, trochę jak bajka, prawdziwa do szpiku kości. Zaraz zaczynam kolejną część!
00
hesse

Całkiem niezła

Dla mnie nużąca lektura. Bogate słownictwo, przez co wymaga dużo skupienia.
00

Popularność




Lawrence Durrell Justyna. Kwartet aleksandryjski Tytuł oryginału The Alexandria Quartet. Justine ISBN Copyright © 1962 by Lawrence Durrell Justine first published in 1957 © Lawrence Durrell, 1957All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Rafał Skibiński, 2017 Copyright © for the Polish edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2017 Projekt graficzny okładki Grzegorz Kalisiak Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Wszystkie postacie występujące w tej powieści — która jest pierwszą częścią cyklu — są fikcyjne, tak samo jak osoba narratora, i nie mają pierwowzorów wśród żyjących ludzi. Tylko miasto jest prawdziwe.

Te wspomnienia o Jej rodzinnym mieście poświęcam Eve

Oswajam się z myślą, że każdy akt seksualny można uważać za proces, w którym zaangażowane są cztery osoby. Będziemy musieli to przedyskutować.

Z. Freud, „Korespondencja”

Mamy do wyboru dwie postawy: albo zbrodnię, która nas uszczęśliwia, albo pętlę, która chroni nas od nieszczęśliwego życia. Pytam, czy można się wahać, śliczna Tereso, i gdzie znajdziesz w swojej główce argument, który mógłby zbić moje rozumowanie?

D.A.F. de Sade, „Justine”

Część pierwsza

Morze jest dzisiaj znowu wzburzone i wiatr dmucha niepokojąco. W pełni zimy wyczuwa się kaprysy wiosny. Niebo do południa jak gorąca, naga perła, świerszcze w bezpiecznych kryjówkach, a teraz wiatr odsłania wielkie płaszczyzny, plądruje po wielkich płaszczyznach.

Uciekłem na tę wyspę, biorąc z sobą kilka książek i dziecko Melissy. Nie wiem, dlaczego użyłem słowa „ucieczka”. Mieszkańcy wioski żartują, że tylko chory człowiek mógł wybrać do odbudowy dom w tak zapadłym kącie. A więc przybyłem tutaj, żeby się wyleczyć, jeżeli wolicie tak to określić...

Nocą, gdy wiatr huczy, a dziecko śpi spokojnie w drewnianym łóżeczku przy kominku, po którym obija się echo, zapalam lampę, kusztykam po pokoju i myślę o moich przyjaciołach — o Justynie, o Nessimie, o Melissie i Balthazarze. Po żelaznym łańcuchu pamięci, ogniwo po ogniwie, wracam do miasta, gdzie tak krótko mieszkaliśmy razem; to miasto posługiwało się nami jak swoją florą i przyśpieszało w nas wybuch konfliktów, które były jego konfliktami, chociaż my braliśmy je błędnie za własne; wracam do ukochanej Aleksandrii.

Musiałem odejść od niej tak daleko, żeby ją w pełni zrozumieć. Tutaj, na tym nagim przylądku, który Arktur co noc wyrywa z ciemności, z dala od nasyconego wapnem pyłu tych letnich popołudni, nareszcie widzę, że nikt z nas nie powinien być sądzony za to, co się stało w przeszłości. To miasto trzeba postawić przed sądem, chociaż cenę musimy zapłacić my, jego dzieci.

Przede wszystkim, czym jest to nasze miasto? Co streszcza się w nazwie Aleksandria? Przed oczyma mojej duszy przemyka wizja tysiąca ulic, owianych kłębami kurzu. Dziś władają nimi muchy i żebracy, i ci, którzy lubią egzystencję pośrednią między muchą a żebrakiem.

Pięć ras, pięć języków, kilkanaście wyznań, pięć flot, poruszających się wśród własnych odbić w tłustej wodzie za redą. Ale płci jest więcej niż pięć i myślę, że tylko rodowity Grek potrafi je odróżnić. Strawa seksualna, którą tu każdy ma pod ręką, oszałamia różnorodnością i obfitością. Nikogo nie oszukają pozory szczęśliwego miasta. Symbolicznych kochanków wolnego helleńskiego świata zastąpiło tu coś innego, istoty subtelnie obojniacze, z natury swojej zboczone. Orient nie może radować się słodką anarchią ciała, bo prześcignął ciało. Pamiętam, jak Nessim kiedyś powiedział — cytując kogoś, jak mi się zdaje — że Aleksandria jest dla miłości tym, czym tłocznia dla wina; kto z niej się wydostanie, jest chory, jak pustelnicy i prorocy, to znaczy ci wszyscy, którzy są głęboko w swoim życiu seksualnym okaleczeni.

Notatki do palety krajobrazu... Długie sekwencje tempery. Światło przesączone przez cytrynową esencję. Powietrze pełne ceglanego pyłu, pachnącego słodko ceglanego pyłu i woni rozprażonych bruków gaszonych wodą. Jasne, wilgotne chmury ciążą ku ziemi, ale rzadko przynoszą deszcz. Wszystko to zbryzgane zakurzoną czerwienią, zakurzoną zielenią, liliową bielą wapienną i rozcieńczonym szkarłatem laki. Latem opary morza powlekają atmosferę delikatnym pokostem. Wszystko jest trochę lepkie.

Ale jesienią powietrze jest suche, rozedrgane, ostre od statycznej elektryczności, rozpłomienia ciało pod lekką odzieżą. Krew upomina się o swoje prawa, jak więzień szarpiący kraty celi. Pijana prostytutka błądzi ciemnymi ulicami, rozsypując strzępy piosenki jak płatki kwiatu. Czy to w tej pieśni Antoniusz usłyszał obezwładniającą serce melodię, która skłoniła go do skapitulowania raz na zawsze przed ukochanym miastem?

Niezaspokojone młodzieńcze ciała szukały przyjaznej nagości i w małych kawiarenkach, gdzie Balthazar często bywał w towarzystwie starego poety tego miasta, chłopcy kręcili się niespokojnie, grając pod lampą naftową w trik-traka: wytrącał ich z równowagi suchy pustynny wiatr — tak nieromantyczny, tak nieufny — więc kręcili się i odwracali głowy, śledząc każdego cudzoziemca. Walczą o oddech i w każdym pocałunku lata wykrywają smak niegaszonego wapna...

Musiałem przyjechać tutaj, żeby odbudować całkowicie w swojej wyobraźni to miasto, melancholijne prowincje, które stary człowiek1 widział wypełnione „czarnymi ruinami” swojego życia. Szczęk tramwajów, które wzdrygają się, dzwoniąc metalowymi żyłami, gdy przejeżdżają przez midan Mazerita, brunatny jak jodyna. Złoto, fosfor, papier magnezjowy. Często spotykaliśmy się tutaj. Był tam latem mały kolorowy kiosk, gdzie sprzedawano plastry arbuzów i jej ulubione sorbety. Przychodziła oczywiście z kilkuminutowym spóźnieniem — może prosto z jakiejś schadzki w mrocznym pokoju, o czym wolałem nie myśleć — ale tak świeża, tak młoda, z rozchylonymi płatkami ust, spadającymi na moje wargi jak rosa na skwar lata. Mężczyzna, z którym rozstała się dopiero co, może jeszcze przeżywał wciąż na nowo jej wspomnienie, może była jeszcze oproszona pyłkiem jego pocałunków. Nie miało to wielkiego znaczenia, kiedy czułem giętki ciężar żywej istoty opartej o moje ramię, gdy uśmiechaliśmy się do siebie z niesamolubną szczerością dwojga ludzi, którzy wyrzekli się sekretów. Było nam dobrze, gdy staliśmy tak niezręcznie, trochę nieśmiało oddychając w przyspieszonym rytmie, bo wiedzieliśmy, czego nawzajem od siebie chcemy. Porozumienie nawiązywało się poza świadomością, bezpośrednio, cieleśnie: przez wargi, oczy, sorbety i kolorowy kiosk. Staliśmy, lekko sczepieni z sobą małymi palcami, chłonęliśmy aż do dna to popołudnie pachnące kamforą. Byliśmy cząstką miasta...

Dziś wieczorem przeglądałem papiery. Trochę ich poszło na kuchenny użytek, trochę zniszczyło dziecko. Podoba mi się taka forma cenzury, bo jest w niej obojętność świata przyrody wobec konstrukcji artystycznych, obojętność, którą sam zaczynam podzielać. Na cóż się w końcu przyda piękna metafora poświęcona Melissie, gdy ona leży pogrzebana jak mumia w płytkim ciepłym piachu czarnej delty?

Ale wśród tych papierów przechowuję starannie trzy zeszyty dzienników Justyny i foliał, zawierający historię obłędu Nessima. Dał mi je wszystkie Nessim, gdy się rozstawaliśmy, i powiedział:

— Weź to i przeczytaj. Dowiesz się wielu rzeczy o nas wszystkich. Może dzięki temu będziesz mógł znieść wspomnienie o Justynie i nie załamiesz się, tak jak ja.

Było to w Letnim Pałacu po śmierci Melissy, kiedy Nessim jeszcze wierzył, że Justyna do niego wróci. Często myślę, i zawsze z pewnym lękiem, o jego miłości do Justyny. Czy może istnieć uczucie bardziej pełne, mocniej w sobie ugruntowane? Ta miłość zabarwiała jego nieszczęście jakąś ekstazą, nosił stygmaty z radością, której można by się spodziewać raczej u świętych niż u kochanków. Ale odrobina zmysłu humoru ocaliłaby go od tak okropnych, wszystko ogarniających cierpień. Łatwo krytykować, wiem, wiem...

W wielkiej ciszy zimowych wieczorów jest tylko jeden zegar: morze. Jego stłumiony miarowy szum jest w moim umyśle fugą, i w nią wplatam swoje zapiski. Puste kadencje morskich fal, które liżą własne rany. Kapryszą w ujściach delty, kipią na tych bezludnych plażach — pustych, wiecznie pustych pod skrzydłami mew: białe zygzaki na szarości powygryzanej przez obłoki. Jeśli zjawiają się czasem żagle, nikną, zanim padnie na nie cień lądu. Wraki znoszone na przyczółki wyspy, ostatnie skorupy przeżarte erozją, wchłonięte w niebieską paszczę wody... stracone!

Co dzień rano stara pomarszczona chłopka przyjeżdża z wioski na mule, żeby posprzątać w domu, ale poza tym jesteśmy tutaj zupełnie sami — ja i dziecko. Dziecko jest wesołe i stale czymś zajęte w nieznajomym otoczeniu. Jeszcze nie nadałem mu imienia. Oczywiście będzie nazywało się Justyna, jakżeby inaczej?

Co do mnie, nie czuję się ani szczęśliwy, ani nieszczęśliwy; jestem zawieszony jak włos, czy też jak piórko w mglistej plątaninie wspomnień. Mówiłem o bezużyteczności sztuki, ale nie powiedziałem prawdy o pociechach, którymi ona darzy. Praca taka, jaką teraz wykonuję mózgiem i sercem, przynosi pociechę, bo tylko w ciszy pracowni malarza lub pisarza można uporządkować, odtworzyć i ukazać rzeczywistość od jej sensownej strony. Nasze zwykłe uczynki w rzeczywistym świecie to jakby zgrzebny worek, ukrywający złotą tkaninę — jej znaczący coś deseń. Nam, artystom, sztuka umożliwia radosny kompromis z tym wszystkim, co w powszednim życiu zadaje nam rany i porażki; w ten sposób nie uciekamy od przeznaczenia, jak starają się robić zwykli ludzie, ale odsuwamy się, żeby mogło urzeczywistnić istotne swoje możliwości — w naszej wyobraźni. Gdyby nie to, po cóż ranilibyśmy się nawzajem? Nie, pocieszenia, którego szukam i które może będzie mi dane, nie znalazłbym nigdy w jasnych, przyjaznych oczach Melissy ani w chmurnym ciemnym spojrzeniu Justyny. Dziś każde z nas odeszło własną drogą, ale po tej pierwszej wielkiej katastrofie mojego wieku dojrzałego czuję, jak dzięki wspomnieniom o nich pogłębiają się niezmiernie granice mojej sztuki i mojego życia. W myślach na nowo dosięgam utraconych przyjaciół, jak gdybym jedynie tutaj — przy drewnianym stole, nad morzem, pod oliwnym drzewem — mógł ich oceniać tak, jak na to zasługują. Tak więc te moje zapiski powinny by mieć w swoim smaku coś z żywych osób, o których mówią, ich oddech, karnację, głosy, wplecione w elastyczną tkankę ludzkiej pamięci. Chcę, aby moi przyjaciele ożyli znów i osiągnęli moment, w którym ból staje się sztuką... Może podejmuję próbę daremną, nie wiem. Muszę jednak spróbować.

Dzisiaj we dwoje ukończyliśmy podmurowywanie kuchennego paleniska, rozmawiając przy pracy spokojnie. Mówię do małej dziewczynki tak, jakbym był sam, a ona odpowiada w heroicznym języku własnego pomysłu. W ziemi pod kamieniami paleniska zagrzebaliśmy obrączki, które Cohen kupił dla Melissy; taki jest zwyczaj na wyspie. Ma to zapewnić pomyślność mieszkańcom domu.

Kiedy poznałem Justynę, byłem prawie szczęśliwy. Nagle otwarły się przede mną jakieś drzwi, dzięki serdecznemu zbliżeniu z Melissą — które było tym bardziej cudowne, że nieoczekiwane i całkowicie niezasłużone. Jak wszyscy egoiści nie znoszę życia samotnego; ostatni rok kawalerstwa dał mi się mocno we znaki, a brak umiejętności gospodarskich, bezradność w sprawach ubrania, kuchni i pieniędzy doprowadziły mnie niemal do rozpaczy. Obrzydły mi także pokoje pełne karaluchów, gdzie mieszkałem obsługiwany przez Hamida, jednookiego berberyjskiego służącego.

Melissa zdobyła tę moją obdrapaną fortecę nie dzięki zaletom, które można by wyliczać, mówiąc o kochance, jak wdzięk, wyjątkowa uroda, inteligencja; nie, stało się to dzięki sile, którą mogę nazwać tylko jej miłosierdziem, tym, co Grecy rozumieli pod słowem „charitas”. Pamiętam, że widywałem ją w zimie na ulicy, bladą, dość szczupłą, w marnym fokowym futrze, z małym pieskiem na smyczy. Porysowane niebieskimi żyłami ręce gruźliczki itd. Brwi sztucznie podniesione ku górze podkreślały piękność nieustraszonych, szczerych oczu. Spotykałem ją codziennie przez kilka miesięcy z rzędu, lecz jej chmurna anilinowa uroda nie budziła we mnie oddźwięku. Dzień po dniu mijałem ją w drodze do Café Al Aktar, gdzie czekał Balthazar w czarnym kapeluszu, żeby udzielić mi swoich nauk. Nie śniło mi się nawet, że będę kiedykolwiek jej kochankiem.

Wiedziałem, że była przez jakiś czas modelką w Studio — zajęcie nie do pozazdroszczenia — a teraz jest tancerką; wiedziałem poza tym, że była na utrzymaniu u pewnego niemłodego już kuśnierza, grubego, ordynarnego kupca ze śródmieścia. Notuję tę garstkę faktów, po prostu żeby upamiętnić kawał mojego życia, który zapadł się w morze. Melissa! Melissa!

Wracam myślą do okresu, gdy dla nas czworga zewnętrzny świat prawie nie istniał. Dni stały się tylko pauzami między jednym a drugim snem, przerwą między przesuwającymi się płaszczyznami czasu, wypełnionego działaniem, prawdziwym życiem... Fala nic nieznaczących spraw, snująca się po martwej powierzchni rzeczy, nie przenikała do atmosfery, nie prowadziła do żadnego celu, nie żądała od nas niczego prócz niemożliwości; abyśmy byli obecni. Justyna powiedziałaby, że zostaliśmy schwytani w potrzask zastawiony z woli zbyt potężnej i zbyt celowej, aby mogła być wolą ludzką — wciągnięci na pole magnetyczne, jakie Aleksandria roztacza wokół tych, których wybrała na swoje typowe okazy.

Szósta godzina... Człapanie biało ubranych postaci w okolicy dworca. Przy rue des Soeurs sklepy to wypełniają się, to opróżniają, jak płuca. Blade wydłużające się wiązki popołudniowego słońca padają na długie łuki Esplanady, a olśnione gołębie niby rozsypane strzępki papieru wzlatują nad minarety, żeby złowić skrzydłami ostatnie promienie gasnącego światła. Srebro dzwoni na ladach w kantorach wymiany pieniędzy. Żelazne kraty przed bankiem są jeszcze tak gorące, że nie sposób ich dotknąć. Stukają kopyta koni ciągnących pojazdy, w których urzędnicy, każdy z głową nakrytą czerwonym fezem jak odwróconą doniczką, spieszą do nadmorskich kawiarni. O tej porze, najtrudniejszej do zniesienia, zobaczyłem z mojego balkonu niespodziewanie jej sylwetkę; bez pośpiechu, na pół jeszcze senna, w białych sandałkach szła ulicą. Miasto rozprostowuje zmarszczki jak stary żółw i rozgląda się dokoła. Na chwilę odwraca się od poszarpanych ochłapów mięsa, gdy z ukrytego zaułka obok rzeźni, górując nad rykiem i skargami bydła, dolatują nosowe dźwięki damasceńskiej piosenki miłosnej, przenikliwe, zgrzytliwe ćwierćtony.

Zmęczeni mężczyźni otwierają okiennice balkonów i mrużąc oczy, wychodzą na blade, gorące światło — anemiczne kwiaty popołudni spędzonych w udręce, na szamotaniu się w odrażającej pościeli, w bandażach snów. Stałem się jednym z tych biednych sumiennych urzędników, obywatelem Aleksandrii. Ona przechodzi pod moim oknem z uśmiechem jakiegoś intymnego zadowolenia i lekko chłodzi policzki małym czerwonym wachlarzem. Nigdy więcej nie zobaczę chyba tego uśmiechu, bo na zebraniach towarzyskich Justyna tylko śmieje się, ukazując wspaniałe białe zęby. Ale ten smutny i zarazem żywy uśmiech zdradzał coś, czego nie podejrzewałbym w niej, gdybym nie widział wtedy wyrazu jej twarzy: zdolność do żartów. A przecież zdawała się raczej postacią tragiczną i pozbawioną zwykłego zmysłu humoru. Tylko uporczywe wspomnienie tego uśmiechu kazało mi żywić pewne wątpliwości w dniach, które później nastąpiły.

Wiele razy migała mi tak przed oczyma w różnych okolicznościach i znałem ją, naturalnie, z widzenia dużo wcześniej, nim spotkaliśmy się oficjalnie. Nasze miasto nie pozwala na anonimowość osobom, których dochód przekracza dwieście funtów rocznie. Pamiętam ją siedzącą samotnie nad morzem, czytającą gazetę i jedzącą jabłko; widzę ją tak, jak ją kiedyś zobaczyłem w holu hotelu Cecil, między zakurzonymi palmami, ubraną w obcisłą suknię ze srebrnych łusek, w niedbale zarzuconym na ramię luksusowym futrze, które przytrzymywała, wsunąwszy smukły palec za tasiemkę wieszaka takim gestem, jakim chłopak wiejski zwykle trzyma kurtkę. Nessim stoi w drzwiach sali balowej, tonącej w blasku i muzyce. Nie wie, gdzie znikła Justyna. Pod palmami, w głębokiej niszy dwóch starszych panów siedzi nad szachownicą. Justyna zatrzymała się, żeby na nich popatrzeć. Nie ma pojęcia o szachach, ale fascynuje ją aura ciszy i skupienia, wypełniająca niszę po brzegi. Stoi między głuchymi graczami a strefą muzyki przez długą chwilę, jakby niezdecydowana, w który świat się zanurzyć. Wreszcie Nessim podchodzi bezszelestnie i ujmuje ją pod rękę; stoją teraz czas jakiś razem, ona patrzy na szachistów, on na nią. W końcu Justyna odwraca się cicho i niechętnie, ostrożnie, z lekkim westchnieniem wchodzi w krąg świateł.

Pamiętam ją także w innych okolicznościach, bez wątpienia mniej chlubnych dla niej i dla nas wszystkich, ale jakże wtedy była wzruszająca, jak miękko kobieca ta najbardziej męska i zaradna z kobiet. Nieodparcie przypominała mi rasę straszliwych władczyń, które zostawiły w tym mieście po sobie amoniakalną woń swoich kazirodczych miłości, unoszącą się niby chmura nad podświadomością Aleksandrii. Prawdziwymi jej siostrami były te olbrzymie ludożercze kocice, takie jak Arsinoe2. Lecz u podłoża uczynków Justyny kryło się też coś innego, wypływającego z późniejszej tragicznej filozofii, wedle której, ważąc moralność, trzeba na drugiej szali kłaść wyjątkową osobowość. Była ofiarą prawdziwie heroicznych wątpliwości. Mimo wszystko po dziś dzień dostrzegam bezpośredni związek między obrazem Justyny, pochylonej nad brudnym zlewem, w którym leży płód ludzki, a biedną Sofią Walentyna, umarłą z winy miłości jednocześnie doskonałej i źle skierowanej3.

Georges Pombal, skromny urzędnik konsulatu, dzieli ze mną mieszkanko przy ulicy Nebi Daniel. Rzadka to postać wśród dyplomatów, bo Pombal, jak się zdaje,

ma kręgosłup. Dla niego nużący kierat protokołu i przyjęć — tak podobny do surrealistycznego koszmaru — pełen jest egzotycznego uroku. Widzi dyplomację oczyma Celnika Rousseau. Pozwala sobie bawić się nią, ale nie pozwala nigdy, by ona wchłonęła pozostałą część jego intelektu. Sądzę, że sekret jego powodzenia tkwi w bezgranicznym lenistwie, zbliżającym się prawie do wymiarów nadprzyrodzonych.

Siedzi w Konsulacie Generalnym przy swoim biurku, na które sypie się nieustannie confetti biletów wizytowych z nazwiskami jego kolegów. Jest dermatoidową figurą lenia, ogromnym, powolnym człowiekiem, przedłużającym chętnie popołudniowe sjesty i czytującym Crébillona-syna. Jego chustki do nosa pachną prześlicznie wonią Eau de Portugal. Ulubionym tematem rozmów Pombala są kobiety, a nie brak mu w tej materii doświadczenia, bo przez nasze mieszkanko przepływa niekończący się strumień gości płci pięknej i rzadko wśród nich widzi się dwa razy tę samą twarz.

— Dla Francuza miłość tutaj jest interesująca. Ludzie tutejsi najpierw działają, a dopiero potem się zastanawiają. Gdy nadchodzi czas wątpliwości i wyrzutów sumienia, nikt nie ma już na nie energii, obezwładniony upałem. Tej miłości brak finezji, uduchowienia, ale mnie to odpowiada. Strawiłem w miłości serce i rozum, chcę, żeby mnie zostawiono w spokoju; nade wszystko, mon cher,mam dość tej judajsko-koptyjskiej manii rozdzielania włosa, analizowania wszystkiego. Chcę do rodzinnego wiejskiego domu w Normandii wrócić ze zdrowym sercem.

W zimie Pombal wyjeżdża na długie urlopy i wtedy mam całe nasze wilgotne mieszkanko wyłącznie dla siebie; do późna w nocy poprawiam zeszyty, a towarzystwa dotrzymuje mi tylko chrapanie Hamida. Ostatnio zaszedłem sam w sobie w ślepy zaułek. Brakuje mi siły woli, żeby zrobić coś z własnego życia, usilną pracą poprawić swoją sytuację, pisać; nawet na miłość przeszła mi ochota. Nie wiem, co się ze mną stało. Po raz pierwszy załamała się we mnie wola pozostawienia po sobie jakiegoś śladu na świecie. Czasem przeglądałem plik maszynopisów albo korekty powieści, czy też tomiki wierszy z niesmakiem i roztargnieniem, z takim smutkiem, z jakim ludzie niekiedy oglądają stary paszport.

Od czasu do czasu jedna z licznych dziewczyn Pombala, odwiedzając pod jego nieobecność nasze mieszkanie, wpada w moje sieci, i ten epizod zaostrza we mnie jeszcze bardziej uczucie czczości życia. Georges Pombal jest w tych sprawach przewidujący i wspaniałomyślny, toteż przed wyjazdem — wiedząc, jak jestem biedny — opłaca z góry którąś Syryjkę z tawerny Golfa i poleca jej spędzać czasem noc w naszym mieszkaniu en disponibilité — jak to określa. Dziewczyna ma obowiązek rozweselić mnie, ale nie jest to łatwe zadanie, zwłaszcza że pozornie nie zdradzam niczym złego humoru. Zdawkowa rozmowa stała się użyteczną formą automatyzmu, który działa przez długi jeszcze czas po zaniku potrzeby dzielenia się myślami z ludźmi. Jeśli okoliczności tego wymagają, mogę nawet spełniać gesty miłości z uczuciem pewnej ulgi, bo tutaj nie sypia się dobrze, ale robię to bez zapału i z roztargnieniem.

Spotkania z tymi biednymi, zmęczonymi istotami, doprowadzonymi przez nędzę do ostateczności, bywają interesujące, nawet czasem wzruszające; ale przestało mnie interesować analizowanie własnych emocji, więc te dziewczyny są dla mnie jak gdyby jednowymiarowymi postaciami ukazującymi się na ekranie.

— Z kobietą można zrobić tylko trzy rzeczy — powiedziała kiedyś Clea. — Możesz ją kochać, cierpieć przez nią albo też wykorzystać ją jako motyw literacki.

Odniosłem porażkę we wszystkich tych trzech dziedzinach.

Wspominam o tym jedynie dlatego, że chcę pokazać, jak nieobiecujący był materiał ludzki, który wybrała Melissa, aby go kształtować, próbując tchnąć życie w moje nozdrza. Z pewnością niełatwo jej przychodziło dźwigać podwójny ciężar, bo przecież sama była chora i w biedzie. Przyjęcie mojego brzemienia na dokładkę do własnego wymagało prawdziwej odwagi. Może czerpała ją z rozpaczy, bo Melissa podobnie jak ja osiągnęła dno. Oboje byliśmy bankrutami.

Przez kilka tygodni stary kuśnierz tropił mnie na ulicach z rewolwerem wypychającym kieszeń jego palta. Pocieszyła nas informacja, udzielona przez jednego z dawnych przyjaciół Melissy, że rewolwer jest nie nabity, ale mimo wszystko niepokoił mnie ten stary człowiek snujący się trop w trop za mną. W wyobraźni zabijaliśmy się nawzajem na każdym rogu ulicy. Co do mnie, nie mogłem ścierpieć widoku jego ciężkiej, ospowatej twarzy, rozmazanych, zwierzęcych, ponurych rysów; nie mogłem ścierpieć myśli o ordynarnych poufałościach, na jakie zapewne pozwalał sobie z Melissą, on, z tymi małymi spoconymi rękami, porośniętymi gęsto jak jeżozwierz czarnymi włosami. Trwało to dość długo, a potem, po kilku miesiącach, wylęgło się, między nami uczucie jakiejś dziwnej zażyłości. Spotykając się, kiwaliśmy z uśmiechem głowami. Pewnego razu natknąłem się na niego w barze, stałem tuż przy nim przez pół godziny; mało brakowało, abyśmy nawiązali rozmowę, ale żaden z nas nie miał odwagi zacząć. Nie było innego wspólnego tematu prócz Melissy. Wychodząc, zobaczyłem go w jednym z dużych luster, jak ze spuszczoną głową patrzył w głąb kieliszka wina. Coś w jego pozie — niezdarność tresowanej foki borykającej się z ludzkimi uczuciami — wstrząsnęło mną i po raz pierwszy zrozumiałem, że on zapewne kochał Melissę równie mocno jak ja. Litowałem się nad jego brzydotą, nad tępym, bolesnym niezrozumieniem, z jakim stawiał czoło uczuciom tak bardzo dla niego nowym, zazdrości, tęsknocie do ukochanej kobiety.

Później, gdy wytrząśnięto zawartość jego kieszeni, zobaczyłem między mnóstwem drobiazgów i śmieci mały, pusty flakonik po tanich perfumach, których używała Melissa. Wziąłem ten flakonik, przyniosłem go do domu i stał na parapecie kominka przez parę miesięcy, aż wreszcie wyrzucił go Hamid, robiąc wiosenne porządki. Nigdy o tym nie powiedziałem Melissie, ale często, gdy byłem w nocy sam, bo ona tańczyła lub może nie mogła uniknąć pójścia do łóżka z którymś wielbicielem, oglądałem ten flakonik, ze smutkiem i przejęciem rozmyślając o straszliwej miłości starego człowieka, i porównywałem ją ze swoją miłością; wczuwając się w jego sytuację, poznawałem smak rozpaczy, która każe człowiekowi czepiać się jakiegoś małego, bezwartościowego przedmiotu, nasyconego wciąż jeszcze żywym wspomnieniem o niewiernej.

Znalazłem Melissę jak wyrzuconego na posępne wybrzeże Aleksandrii półżywego, okaleczonego ptaka...

Ulice prowadzące z doków do miasta, między obdrapanymi domami, które chuchają sobie z ust do ust oddechem i chylą się ku ziemi. Spuszczone żaluzje, balkony rojące się od szczurów, stare kobiety z kleszczami w głowie, z włosami posklejanymi zeschłą krwią. Łuszczące się ściany pijacko rozchwiane, odchylone na zachód albo na wschód od prawidłowego środka ciężkości. Czarne wstążki much uczepione warg i oczu dzieci — wszędzie wilgotne paciorki letnich much; pod ciężarem ich ciał obrywają się stare lepy wiszące w fioletowych drzwiach kramów i kawiarń. Zmydlone potem koniki cuchną jak butwiejący na schodach chodnik. I zgiełk uliczny. Krzyk i szczęk, gdy roznosiciel wody uderza jednym metalowym kubkiem o drugi, reklamując swój towar; niezwracające niczyjej uwagi wrzaski, które wzbijają się od czasu do czasu ponad gwar, jak gdyby wypruwano trzewia jakiemuś małemu, delikatnemu stworzeniu. Rany jak sadzawki — wylęgarnia nędzy człowieczej tak ogromna, że musi przerazić i zatopić wszystkie ludzkie uczucia we wstręcie i zgrozie.

Żałuję, że nie umiem naśladować pewnej siebie bezpośredniości, z jaką Justyna toruje sobie drogę tymi ulicami do kawiarni El Bab, gdzie na nią czekam. Wchodziło się tuż obok niszy pod spękanymi arkadami, gdzie siadywaliśmy i rozmawiali niewinnie; ale już rozmowa nasza nasycona była porozumieniem, które braliśmy po prostu za szczęśliwy omen przyjaźni. Mając pod stopami podłogę ubitą z brunatnej gliny, czuliśmy, jak szybko stygnie walec ziemi, zanurzając się w ciemności, i ogarniała nas jedynie chęć dzielenia się refleksjami i wrażeniami, które wykraczały poza krąg myśli wymienianych w zwykłych rozmowach zwykłych ludzi. Justyna mówiła jak mężczyzna i ja do niej mówiłem jak do mężczyzny. Pamiętam tylko nastrój i wagę tych rozmów, a nie ich treść. Z roztargnieniem, wsparty na łokciu, popijając arak i uśmiechając się do niej, wdychałem ciepły letni zapach jej sukni i jej skóry, zapach perfum, które, nie wiadomo dlaczego, nazywały się Jamais de la vie.

Wspomnienia niektórych chwil prześladują natrętnie nie kochanka, lecz pisarza, i pozostają wiecznie żywe. Można wracać do nich pamięcią wciąż na nowo, można ich użyć jako fundamentu, by zbudować tę część własnego życia, którą stanowi pisanie. Można je zniekształcać słowami, ale nie sposób ich zniszczyć. W ten sposób właśnie pamiętam pewną chwilę, gdy leżałem przy śpiącej kobiecie w ubogim pokoju w bliskim sąsiedztwie meczetu. Było to wczesną wiosną o świcie, gdy rzęsista rosa spada na ciszę, w której pogrążone jest całe miasto, dopóki nie zbudzą go ptaki; usłyszałem łagodny głos ślepego muezina, recytującego modlitwę w meczecie Ebed, głos zawieszony jak nić w górnych warstwach aleksandryjskiej atmosfery chłodnej od palm. „Chwalę doskonałość Boga istniejącego wiecznie. — Słowa te powtarzały się trzykrotnie, coraz to wolniej, w wysokim, słodkim rejestrze. — Doskonałość Boga, Upragnionego, Istniejącego, Jedynego, Najwyższego; doskonałość Boga, Jedynego, Samotnego, który nie bierze sobie towarzysza ani towarzyszki, nie ma podobnego sobie, nie ma nikogo, kto by mu nie podlegał, nie ma zastępcy, równego sobie, ani potomstwa. Niech będzie uwielbiona Jego doskonałość!”.

Wzniosła modlitwa wślizgiwała się do mojej sennej świadomości jak wąż, lśniącymi zwojami słów — głos muezina spadał z jednego rejestru powagi w następny — aż cały poranek zdawał się gęsty od cudownej uzdrawiającej mocy, od fal łaski nieoczekiwanej i niezasłużonej, wypełniającej nędzny pokój, gdzie Melissa oddychała lekko jak ptak kołysana falowaniem cudownej mowy, której nigdy nie miała poznać.

Któż mógłby twierdzić, że w Justynie nie było też trochę głupoty? Kult rozrywek, drobne próżności, zabiegi o dobrą opinię u osób mniej wartych od niej, arogancja. Umiała czasem zamęczać swoimi wymaganiami. Tak. Tak. Ale to są wszystko chwasty wyhodowane na glebie pieniędzy. Powiedziałbym, że o wielu sprawach myślała jak mężczyzna, a w postępowaniu kierowała się swobodną, zawrotną niezależnością w męskim stylu. Nasza przyjaźń miała dziwny intelektualny charakter. Dość wcześnie odkryłem, że Justyna umie bezbłędnie czytać w moich myślach. Pewne idee zjawiały się w naszych dwóch głowach jednocześnie. Pamiętam chwilę, gdy nagle uświadomiłem sobie, że Justyna podziela myśl, która właśnie nasunęła mi się, ale której nie wypowiedziałem, a mianowicie; „Stosunki łączące nas nie powinny ani trochę więcej pogłębić się, bo wyczerpaliśmy już oboje wszystkie możliwości naszych wyobraźni; teraz moglibyśmy za ciemną zasłoną zmysłów znaleźć już tylko przyjaźń tak głęboką, że stalibyśmy się na zawsze jej niewolnikami”. Można by nazwać to flirtem intelektów przedwcześnie zmęczonych doświadczeniem, flirtem zapewne bardziej niebezpiecznym niż miłość oparta na pociągu zmysłowym. Widząc, jak bardzo Justyna kocha Nessima, i kochając go także, nie mogłem nad tą myślą zatrzymywać się bez zgrozy. Justyna leżała obok mnie, oddychała lekko, ogromne jej oczy wpatrywały się w sufit, na którym namalowane były amorki. Powiedziałem:

— Nic dobrego nie może wyniknąć z romansu biednego belfra i damy z aleksandryjskiego towarzystwa. Gorzki byłby koniec, gdyby doszło do konwencjonalnego skandalu, który by nas zostawił sam na sam ze sobą, a ciebie zmusił do decyzji, jak się mnie pozbyć.

Justyna nie cierpiała słuchać prawdy wypowiedzianej na głos. Oparta na łokciu, przez długą chwilę patrzała swymi przepięknymi, zatroskanymi teraz oczyma w moje oczy.

— W tych sprawach nie ma wyboru — powiedziała ochrypłym głosem, który tak bardzo kochałem. — Mówisz, jak gdyby istniał wybór. Nie jesteśmy dostatecznie mocni i źli, żeby dokonywać wyboru. Wszystko to należy do eksperymentu zorganizowanego przez jakąś inną siłę, może przez ducha miasta albo przez inną cząstkę naszych jaźni. Skądże mogę to wiedzieć?

Pamiętam ją stojącą przed zwielokrotniającymi obraz lustrami u krawcowej, gdy mierzyła kostium z grubego jedwabiu. Powiedziała wtedy:

— Spójrz! Pięć różnych obrazów jednego przedmiotu. Gdybym pisała, spróbowałabym osiągnąć wielowymiarowy efekt w przedstawianiu bohaterów, coś w rodzaju spojrzenia przez pryzmat. Dlaczegóż by ludzie nie mieli pokazywać kilku profilów jednocześnie?

Wtedy ziewnęła, zapaliła papierosa, usiadła w łóżku, objęła dłońmi smukłe kostki nóg i zaczęła z wolna, przekornie recytować cudowne wiersze starego greckiego poety o dawno minionym romansie — ale w przekładzie tracą one wszelki urok. Słuchając, jak wymawia z czułością każdą sylabę mądrego ironicznego Greka, odczułem znowu tę dziwną, dwuznaczną władzę miasta — płaskiego aluwialnego krajobrazu i dusznej atmosfery — i rozpoznałem w Justynie nieodrodną córkę Aleksandrii, która nie jest miastem greckim ani syryjskim, ani egipskim, lecz hybrydą; miejscem styku.

Z jakim przejęciem recytowała ustęp, gdy stary człowiek odrzuca dawny list miłosny, który wzruszył go bardzo, i woła: „Wychodzę smutny na balkon; wszystko jedno, jakim sposobem, muszę zmienić bieg moich myśli, choćby tylko przyglądając się zwykłemu życiu w mieście, które kocham, ruchowi na jego ulicach i w sklepach”. I sama pchnęła okiennice, żeby stanąć na ciemnym balkonie ponad miastem błyszczącym kolorowymi światłami, poczuć tchnienie wieczornego wiatru, dolatującego od granic Azji, zapomnieć na chwilę o własnym ciele.

„Księciem” nazywano Nessima oczywiście dla żartu; w każdym razie był to żart w ustach sklepikarzy i commerçants w czarnych żakietach, którzy go widywali sunącego bezszelestnie przez Canopic Road srebrzystym Rolls Royceem z żółtymi jak żonkile kołpakami na piastach kół. Przede wszystkim Nessim był koptem, a nie muzułmaninem. Przezwisko jednak pasowało do niego, bo książęca wydawała się jego wzgarda dla chciwości, która stanowi najgłębszy instynkt Aleksandryjczyków, nawet bardzo bogatych. Ale ludziom, którzy żyją poza Lewantem, żadna z cech składających się na jego reputację dziwaka nie wydałaby się niezwykła. Po pierwsze nie troszczył się o pieniądze, wydawał je tylko, a po drugie nie miał w mieście garsoniery i wszelkie pozory przemawiały za tym, że dochowywał wierności Justynie — rzecz w tym środowisku niesłychana. Co do pieniędzy, to jako człowiek nadzwyczaj bogaty, wręcz brzydził się nimi i nigdy nie nosił ich przy sobie. Wydawał na modłę arabską, płacił w sklepach odręcznymi kwitami; kluby nocne i restauracje przyjmowały czeki z jego podpisem. Ale regulował długi niezwłocznie: co dzień rano jego sekretarz Selim objeżdżał samochodem trasę, przebytą poprzedniego dnia przez Nessima, i płacił wszystkie należności nagromadzone po drodze. Mieszkańcom miasta ta postawa wydawała się ekscentryczna i pyszałkowata, ponieważ ani ich prymitywne i nieautentyczne osobowości, ani przyziemne zainteresowania, ani wadliwe wykształcenie nie dostarczało klucza, by mogli zrozumieć, czym jest dobry ton w europejskim sensie. Ale dla Nessima ten sposób bycia był naturalny, nie tylko wpojony przez wychowanie; w światku drapieżnych groszorobów nie znajdował właściwego pola działania dla swojego ducha, z przyrodzenia łagodnego i kontemplacyjnego. Nie sposób mniej niż on narzucać się ludzkiej uwadze, a przecież każdy jego postępek wywoływał komentarze, bo nosił znamię jego osobowości. Opinia często przypisywała jego maniery zagranicznemu wychowaniu, lecz w rzeczywistości pobyt w Niemczech i w Anglii jedynie zamącił mu trochę w głowie, tak że nie mógł potem przystosować się do życia w tym mieście. Jego umysłowi, z natury śródziemnomorskiemu, Niemcy zaszczepiły upodobanie do metafizycznych rozważań; Oksford próbował w nim wyrobić akademickie nastawienie, lecz zdołał tylko rozwinąć jego filozoficzne skłonności do takiego stopnia, że Nessim stał się niezdolny do uprawiania sztuki, którą nade wszystko kochał: malarstwa. Wiele myślał i cierpiał, ale brakowało mu stanowczej woli, żeby się odważyć na czyn, a to jest niezbędny wstępny warunek praktyki artystycznej.

Nessim był więc w niezgodzie z miastem, jednakże olbrzymi majątek zmuszał go do codziennych kontaktów z miejscowymi businessmenami, którzy, by wybrnąć z krępującej sytuacji, odnosili się do niego z jowialną pobłażliwością, nieco z góry, jak traktuje się kogoś trochę upośledzonego na umyśle. Może nie należy się temu dziwić, bo nieraz wchodząc do jego biurowego gabinetu — do tego sarkofagu ze stalowych rur i świecącego szkła — zastawało się Nessima siedzącego jak sierota zaogromnym biurkiem, pełnym dzwonków, bloków, lamp, jedzącego kawałek ciemnego chleba z masłem i zaczytanego w pismach Vasariego, a jednocześnie z roztargnieniem podpisującego listy lub dowody kasowe. Podnosił na gościa wzrok z wyrazem niemal błagalnym na bladej, zamkniętej, obojętnej twarzy, wykrojonej na kształt migdała. A jednak gdzieś w tej jego łagodności musiała być ukryta stalowa struna, bo personel biura z niezmiennym zdumieniem stwierdzał, że mimo pozorów roztargnienia Nessim nigdy nie przeoczył najdrobniejszego szczegółu w interesach, a prawie wszystkie przez niego dokonywane transakcje, jak się w rezultacie okazywało, były oparte na nieomylnym rozeznaniu. Podwładni widzieli w nim wyrocznię, a mimo to — mówili z westchnieniem i wzruszając ramionami — można by myśleć, że wcale go interesy nie obchodzą! Brak chęci zysku w Aleksandrii uważa się za obłęd.

Na wiele miesięcy przed zetknięciem się z nimi osobiście, znałem ich z widzenia — jak wszystkich w tym mieście. Z widzenia, a także z reputacji, bo swoim stylem życia, wyrazistym, samowolnym, wcale nie konwencjonalnym pozyskali pewien rozgłos wśród naszych prowincjonalnych mieszczan. O niej mówiono, że ma wielu kochanków, o nim, że jest to un mari complaisant. Nieraz obserwowałem ich, gdy tańczyli z sobą, Nessima smukłego, z talią wciętą, niemal kobiecą, z pięknie sklepionymi dłońmi, i śliczną głowę Justyny, głębokie siodełko arabskiego nosa, przezroczyste oczy, ze źrenicami może rozszerzonymi belladonną. Rozglądała się wokół jak na pół oswojona pantera.

A potem dałem się kiedyś namówić na wygłoszenie prelekcji o rdzennym poecie tego miasta, w Atelier des Beaux-Arts: był to niejako klub, gdzie spotykali się utalentowani miłośnicy sztuki, gdzie mogli wynajmować pracownie i tak dalej. Zgodziłem się wystąpić tam, ponieważ mogłem w ten sposób zarobić na nowe palto dla Melissy, a właśnie nadchodziła jesień. Było to jednak dla mnie przykre, bo czułem, że tak powiem, obecność starego poety wokół siebie, przesycającą mroczne ulice w sąsiedztwie sali odczytowej aromatem wierszy wydestylowanych z nędznych, lecz cennych przygód miłosnych, jakich tu zaznał, z miłości może kupionych za pieniądze i przelotnych, które jednak po dziś dzień żyły w jego poezji, tak świadomie i czule umiał podchwycić przemijającą chwilę i utrwalić wszystkie jej barwy. Cóż za zuchwalstwo mówić z katedry o ironiście, który tak naturalnie, z tak wielką subtelnością instynktu czerpał tworzywo z ulic i burdeli Aleksandrii! A w dodatku mówiłem nie do publiczności złożonej z małych subiektów i kancelistów — unieśmiertelnionych przez niego — lecz do siedzących w półkole dystyngowanych pań z towarzystwa, dla których reprezentowana przez niego kultura stanowiła niejako bank krwi: przyszły tu poddać się transfuzji. Niejedna musiała w tym celu wyrzec się partii bridża, chociaż wiedziała, że zamiast pokrzepienia znajdzie tu tylko odurzenie.

Z całej prelekcji pamiętam tylko wyznanie, że prześladuje mnie natrętnie jego twarz, straszliwie smutna, łagodna twarz z ostatniej fotografii; a gdy małżonki solidnych obywateli miasta rozproszyły się, schodząc po kamiennych schodach na wilgotne ulice, gdzie czekały na nie oświetlone limuzyny, i w ponurej sali snuło się tylko wspomnienie perfum, spostrzegłem, że pozostawiły jedną samotną badaczkę namiętności i sztuk pięknych. Siedziała zamyślona w głębi sali, po męsku założywszy nogę na nogę, i ćmiła papierosa. Nie patrzała na mnie, lecz bezceremonialnie na podłogę u swoich stóp. Pochlebiała mi myśl, że może ta jedna osoba doceniła moje trudności. Zgarnąłem wilgotną teczkę i stary płaszcz nieprzemakalny i skierowałem się ku wyjściu na ulice, które mokły w drobnym, przenikliwym deszczu ciągnącym od morza. Spieszyłem do mieszkania, gdzie Melissa już pewno się obudziła i przygotowywała kolację na stole, nakrytym gazetą; przedtem już posłała Hamida do piekarni po naszą pieczeń — bo nie mieliśmy nawet własnego pieca.

Było zimno, przeszedłem na drugą stronę rue Fuad oświetloną blaskiem bijącym ze sklepów. Na wystawie w sklepie spożywczym zobaczyłem małą puszkę oliwek z napisem „Orvieto” i nagle zatęskniłem do tamtego, milszego brzegu Morza Śródziemnego; wszedłem, kupiłem oliwki, otworzyłem puszkę od razu, usiadłem przy marmurowym stole, i w tym ponurym świetle zacząłem jeść włoską ziemię, jej ciemne, spieczone ciało, wymodelowaną w ręku wiosenną glebę, poświęcane winnice. Wiedziałem, że Melissa tego nie zrozumiałaby nigdy; muszę skłamać, że zgubiłem pieniądze.

W pierwszej chwili nie zauważyłem wielkiego samochodu, który zostawiła na ulicy, nie wyłączając silnika. Weszła do sklepu niespodziewanie, szybkim, zdecydowanym krokiem, z pewnością siebie, jaką mają lesbijki, a także kobiety bogate, gdy zwracają się do ludzi niewątpliwie ubogich.

— Co pan miał na myśli, mówiąc o antynomicznym charakterze ironii? — spytała, czy może powiedziała coś innego w tym rodzaju, nie pamiętam dokładnie. Niezdolny oderwać się od Italii, spojrzałem na nią gburowato i zobaczyłem ją w lustrach schyloną nade mną ze wszystkich trzech stron, smagłą, fascynującą twarz patrzącą z wyrazem nieufnej, aroganckiej rezerwy. Oczywiście nie pamiętałem, co mówiłem o ironii, w ogóle niczego nie pamiętałem, i powiedziałem jej to z obojętnością, której nie potrzebowałem udawać. Westchnęła króciutko, jakby w naturalnym odruchu ulgi, usiadła naprzeciw mnie, zapaliła francuskiego caporala i zaciągając się krótkimi wdechami, wypuszczała cienkie smużki dymu, niebieskawego w tym ostrym świetle. Wydała mi się trochę niezrównoważona, gdy obserwowała mnie z otwartością dość dla mnie żenującą, jak gdyby nie mogła się zdecydować, jaki zrobić ze mnie użytek.

— Podobał mi się — rzekła wreszcie — sposób, w jaki pan cytował jego wiersze o naszym mieście. Pan dobrze mówi po grecku. Jest pan niewątpliwie pisarzem?

Odpowiedziałem: — Niewątpliwie.

Być nieznanym, to zawsze boli. Wydawało się, że nie ma sensu przedłużać tej sytuacji. Nigdy nie mogłem ścierpieć literackich rozmów. Poczęstowałem ją oliwką, zjadła ją skwapliwie, wypluła pestkę jak kot do obciągniętej rękawiczką dłoni i trzymając ją tam z roztargnieniem, powiedziała:

— Chciałabym zawieźć pana do Nessima, do mojego męża. Czy zechce pan ze mną pojechać?

W tej chwili w drzwiach ukazał się policjant, oczywiście zaniepokojony widokiem opuszczonego samochodu.

Tak się stało, że po raz pierwszy zobaczyłem wielki dom Nessima, z posągami, loggiami pełnymi palm, płótnami Courbeta i Bonnarda itd. Był piękny i szkaradny zarazem. Justyna wbiegła po szerokich schodach, zatrzymując się jedynie w przelocie, żeby wyjąć z kieszeni palta pestkę oliwki i wrzucić ją do chińskiego wazonu, przez cały czas wołając Nessima. Przechodziliśmy z pokoju do pokoju, w każdym z nich rozbijając ciszę. W końcu Nessim odpowiedział z dużego studia na dachu i Justyna, zziajana jak pies myśliwski, złożyła mnie, wyrażając się przenośnie, u jego stóp, a potem odsunęła się nieco i merdała ogonem. Upolowała mnie.

Nessim siedział na szczycie drabiny i czytał; zszedł ku nam powoli, spoglądając to na Justynę, to na mnie. Jego nieśmiałość nie mogła wyciągnąć żadnych wniosków z mojego nędznego palta, wilgotnych włosów i puszki oliwek, a ja ze swej strony nie mogłem udzielić mu wyjaśnień, bo sam nie wiedziałem, w jakim celu mnie tam przywieziono.

Zrobiło mi się go żal, więc zaofiarowałem mu oliwkę; usiedliśmy i we dwóch zjedliśmy resztę oliwek z puszki, podczas gdy Justyna szukała alkoholu i szklanek, mówiąc, o ile mnie pamięć nie myli, o Orvieto, gdzie żadne z nas nigdy nie było. Wspomnienie tego pierwszego spotkania jest dla mnie wielką pociechą. Nigdy nie czułem się bliższy im obojgu, to znaczy ich małżeństwu; wydawali mi się wspaniałym dwugłowym zwierzęciem, tym, czym powinno być małżeństwo. Śledząc łagodny, ciepły blask oczu Nessima i przypominając sobie wszystkie skandaliczne plotki krążące o Justynie, zrozumiałem, że cokolwiek robiła, w pewnym sensie robiła to dla niego, nawet jeśli w oczach świata jej uczynki były złe i szkodliwe. Jej miłość była jak gdyby skórą, w której Nessim spoczywał zaszyty niby Herkules w dzieciństwie; wszystkie jej wysiłki, by osiągnąć pełnię swoich możliwości, prowadziły ją ku niemu, a nie oddalały od niego. Światu nie jest potrzebny paradoks tego rodzaju, wiem, ale wówczas wydało mi się, że Nessim zna i akceptuje Justynę w sposób niedający się wytłumaczyć komuś, dla kogo miłość wiąże się nieodłącznie z chęcią posiadania. Kiedyś, znacznie później, Nessim powiedział mi:

— Cóż mogłem zrobić? Justyna była dla mnie za mocna pod wielu względami. Mogłem jedynie prześcigać ją w miłości — jak gdybym przez te wszystkie lata wciąż o nią się starał. Zawsze ją wyprzedzałem, przewidywałem każde potknięcie; zastawała mnie wszędzie oczekującego, żeby podać jej rękę, podnieść znów na nogi, udowodnić, że nie stało się nic ważnego; ostatecznie zraniła tylko najmniej cenną cząstkę mojej osoby — moją reputację.

To było znacznie później; dopóki katastrofalny splot zdarzeń nie pogrążył nas w nieszczęściu, nie znaliśmy się dość dobrze, aby rozmawiać tak swobodnie. Pamiętam też, jak gdzie indziej — w letniej willi pod Burg El Arab — powiedział:

— Zdziwisz się, słysząc to, ale wiedz, że Justyna była dla mnie w pewnym sensie wielka. Widzisz, są takie formy wielkości, które zastosowane nie do sztuki czy religii, lecz do codziennego życia, powodują spustoszenie. Talenty Justyny zostały niewłaściwie użyte, gdy poświęciła je miłości. Na pewno była czasem zła, ale tylko w drobiazgach. I nie można powiedzieć, że nikomu nie wyrządziła krzywdy. Ale tych, których skrzywdziła najbardziej, zapłodniła, i krzywda wydała owoce. Wypędziła ludzi z ich starych jaźni. To musiało boleć i wielu z nich źle zrozumiało istotę bólu, który im zadała. Ale nie ja. — I uśmiechając się tym znajomym uśmiechem, w którym słodycz mieszała się z niewysłowioną goryczą, powtórzył ledwie dosłyszalnym szeptem: — Ale nie ja.

Capodistria... Jaką on grał rolę w tej historii? Można by powiedzieć, że jest raczej wilkołakiem niż człowiekiem. Ma płaską trójkątną głowę węża z ogromnymi płatami czołowymi; włosy pośrodku czoła opuszczają się nisko, tworząc klin podobny do wdowiego czepka. Białawy ruchliwy język ustawicznie zwilża wąskie wargi. Capodistria jest bajecznie bogaty i sam nie potrzebuje się niczym trudzić, nie kiwnie nawet palcem. Całymi dniami przesiaduje na tarasie Klubu Maklerów, obserwując przechodzące kobiety rozbieganymi oczyma człowieka, który bez końca tasuje starą, zatłuszczoną talię kart. Od czasu do czasu drobnym gestem — niby kameleon szybkim klaśnięciem języka — daje sygnał prawie niedostrzegalny dla postronnych świadków. Jakaś postać wymyka się z tarasu, by iść trop w trop za wskazaną w ten sposób kobietą. Niekiedy jego agenci zupełnie otwarcie zaczepiają z jego polecenia kobiety na ulicy i proponują określoną sumę. W naszym mieście za propozycje pieniężne nikt się nie obraża. Niektóre dziewczyny po prostu się śmieją. Niektóre zgadzają się natychmiast. Nigdy nie widzi się na ich twarzach gniewu. Nikt spośród nas nie udaje cnoty. Ani występku. I cnota, i występek są tutaj czymś naturalnym.

Capodistria siedzi odgrodzony od tego wszystkiego w swojej nieskazitelnej marynarce z jedwabiu i z kolorową jedwabną chustą, której końce luźno opadają mu na pierś. Jego wąskie trzewiki błyszczą. Przyjaciele nazywają go Da Capo z powodu jego rzekomo niezwykłej męskiej siły, równie wielkiej jak jego majątek i — jak jego brzydota. Jest w jakiś sposób spokrewniony z Justyną, która o nim mówi: — Żal mi go. Serce w nim uwiędło, zostało mu tylko pięć zmysłów jak okruchy stłuczonego kieliszka. — Ale życie, tak wyjątkowo monotonne, nie działa na niego, jak się zdaje, przygnębiająco.

Jego rodzina znana jest z licznych samobójstw i obciążona zaburzeniami psychicznymi i chorobami umysłowymi. Nie przejmuje się tym jednak wcale i mówi, stukając długim wskazującym palcem w swoją skroń:

— Wszyscy moi przodkowie mieli w końcu coś tu nie w porządku. Mój ojciec także. Był wielkim kobieciarzem. Kiedy się już mocno zestarzał, kazał sobie zrobić gumową lalkę, model idealnej kobiety, naturalnej wielkości. Zimą można ją było wypełniać gorącą wodą. Była zachwycająco piękna. Nazwał ją Sabiną na pamiątkę własnej matki i woził wszędzie z sobą. Namiętnie lubił podróżować statkami transoceanicznymi, ostatnie dwa lata życia spędził, dosłownie kursując tam i z powrotem między naszym miastem a Nowym Jorkiem. Sabina miała wspaniałą garderobę. Warto było ich widzieć, gdy wchodzili do jadalni na kolację w wieczorowych strojach. W podróżach towarzyszył ojcu zawsze pielęgniarz — służący, nazwiskiem Kelly. Podtrzymywana przez nich obu z dwóch stron, niby piękna pijana kobieta, szła Sabina w cudownej balowej toalecie. W noc swojej śmierci ojciec powiedział Kellyemu: „Zatelegrafujesz do Demetriusa, że Sabina umarła dzisiaj w moich ramionach bezboleśnie”. Pochowano ją razem z nim pod Neapolem.

Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś śmiał się bardziej naturalnie i szczerze niż Capodistria.

Później, gdy byłem na pół obłąkany ze zgryzoty i ciężko zadłużony u Capodistrii, odkryłem w nim mniej dobrotliwego kompana; pewnego wieczora zastałem Melissę siedzącą na niskim stołeczku przy kominku, trochę pijaną, trzymającą w smukłych zamyślonych palcach weksel, który mu wystawiłem i na którym teraz on zielonym atramentem wpisał krótko: „Uregulowane”. Takie wspomnienia ranią. Melissa powiedziała:

— Justyna zapłaciłaby ten twój dług ze swojego wielkiego majątku. Nie chciałam, żeby w ten sposób zobowiązała cię jeszcze mocniej. A poza tym, chociaż przestałeś mnie kochać, chciałam coś jeszcze dla ciebie zrobić — a to przecież było bardzo niewielkie poświęcenie. Nie myślałam, że sprawię ci wielką przykrość tym, że się z nim prześpię. Czyż nie zrobiłeś tego samego dla mnie... mówię o tym, że pożyczyłeś pieniądze od Justyny, żeby mnie posłać na prześwietlenie rentgenem. Wprawdzie wtedy skłamałeś, ale wiedziałam, jak było naprawdę. Ja nie będę kłamała. Nigdy nie kłamię. Masz, zniszcz ten weksel, ale już nigdy więcej nie daj się wciągnąć do gry z nim, to nie jest partner dla ciebie.

I odwróciwszy się, udała, że spluwa wedle arabskiego obyczaju.

O zewnętrznym życiu Nessima — o tłumnych, nudnych przyjęciach, które początkowo urządzane były dla kolegów ze świata interesów, a później stały się środkiem do tajemnych celów politycznych — nie chcę pisać. Przemykając się chyłkiem przez wielki hol i po schodach na górę do pracowni, przystawałem przed dużą skórzaną tarczą na kominku, gdzie mogłem obejrzeć plan stołu i dowiedzieć się, kto ma zasiadać po lewej i prawej ręce Justyny. Przez pewien czas Nessim i Justyna próbowali uprzejmie włączyć mnie w to życie towarzyskie, ale szybko mnie znużyło i wymawiałem się złym stanem zdrowia, chociaż korzystałem chętnie ze swobodnego dostępu do pracowni i bogatej biblioteki. Potem spotykaliśmy się we troje niby spiskowcy, a Justyna wyzbywała się wesołych, znudzonych czy opryskliwych póz, które przybierała wobec innych ludzi. Oboje zrzucali obuwie i grali przy świecach w pikietę. Schodząc później do sypialni, Justyna na podeście pierwszego piętra dostrzegała w lustrze swoje odbicie i mówiła do niego:

— Ależ z ciebie irytująca, pretensjonalna, histeryczna Żydówka!

Razura Mnemdżiana Babilończyka znajdowała się u zbiegu ulic Fuada I i Nebi Daniel; tu co dzień rano oglądałem w lustrach Pombala leżącego obok mnie. Jednocześnie podnoszono nas i jednocześnie opuszczano łagodnie w dół, spowitych w biel niby mumie faraonów, i w tym samym momencie ukazywaliśmy się w lustrze na suficie, rozpostarci jak okazy w witrynie kolekcjonera. Mały czarny chłopiec okrywał nas białymi płachtami, podczas gdy golibroda w dużej wiktoriańskiej miseczce ubijał gęstą, słodko pachnącą pianę mydlaną, przed rozsmarowaniem jej na naszych policzkach śmiałymi, uważnymi pociągnięciami pędzla. Nałożywszy pierwszą warstwę, mistrz powierzał ukończenie tej pracy pomocnikowi, a sam podchodził do długiego paska wiszącego wśród lepów na muchy przy ścianie w głębi razury i ostrzył angielską brzytwę.

Mały Mnemdżian jest karłem z fiołkowymi oczyma, które nie zmieniły się od dzieciństwa. Jest Pamięcią Miasta, zastępuje jego archiwa. Jeżeli chcecie dowiedzieć się czegoś o przodkach albo dochodach jakiegokolwiek zauważonego przypadkowo na ulicy człowieka, wystarczy zapytać Mnemdżiana; jeżeli na razie czegoś nie wie, potrafi w ciągu kilku minut zdobyć każdą informację. Co więcej, równie dobrze jak sprawy żywych zna sprawy umarłych; mówię to w sensie dosłownym, bo szpital grecki zatrudnia go przy goleniu i oporządzaniu swoich ofiar przed oddaniem ich w ręce przedsiębiorcy pogrzebowego; Mnemdżian spełnia te funkcje z lubością, zabarwioną namaszczeniem, charakterystycznym dla jego rasy. Jego starożytny zawód obejmuje oba światy i niejedno najcelniejsze spostrzeżenie zaczyna od słów: — Ten-a-ten powiedział mi, zanim wydał ostatnie tchnienie... — Mnemdżian, wedle krążących pogłosek, cieszy się fantastycznym powodzeniem u kobiet i podobno uciułał sobie kapitalik z pieniędzy zarobionych dla niego przez wielbicielki. Ale do swoich klientek zalicza też kilka starszych egipskich dam, żon lub wdów po paszach, które regularnie co pewien czas czesze w ich domach. Mówi o nich figlarnie, że „one już są ponad tymi rzeczami” — i sięgając ręką na plecy, dotyka brzydkiego garbu, który się na nich piętrzy, by dodać z dumą: — To na kobiety działa podniecająco. — Między innymi darami od wielbicielek ma złotą papierośnicę i nosi w niej bibułki do skręcania papierosów. Po grecku mówi z błędami, ale śmiało i barwnie, i Pombal nie pozwala mu używać w rozmowie z nami francuskiego, którym włada znacznie lepiej.

Wobec mojego przyjaciela Mnemdżian pełni na małą skalę funkcje rajfura i zawsze zdumiewają mnie nieoczekiwane poetyckie wzloty, do jakich jest zdolny, opisując swoje protegowane. Schylony nad księżycową twarzą Pombala mówi, na przykład, dyskretnie przyciszonym głosem przy akompaniamencie szeptu brzytwy:

— Mam coś dla pana... coś ekstra!

Pombal spotyka w lustrze mój wzrok i szybko odwraca spojrzenie, w obawie, że moglibyśmy nawzajem zarazić się uśmiechem. Wydaje ostrożny pomruk. Mnemdżian lekko wspina się na palce, oczy jego troszeczkę zezują. Przypochlebny głosik owija łupiną dwuznaczności każde zdanie, a przemowy jego robią tym większe wrażenie, że przerywa je cichymi westchnieniami, jak człowiek znużony tym światem. Przez długą chwilę nie dodaje nic do tej zapowiedzi. Widzę w lustrze wierzchołek jego głowy — bezwstydnie odkryte czarne włosy, które zmusza do układania się w pukle na obu skroniach, zapewne w nadziei, że odwrócą one uwagę od garbatych, jakby z papiermâché koślawo ukształtowanych pleców. Gdy manewruje brzytwą, oczy ma przymglone, a twarz całkowicie pozbawioną wyrazu. Palce jego przesuwają się po naszych żywych twarzach z takim samym spokojem jak po twarzach klientów najbardziej wybrednych i (o tak, szczęśliwych) umarłych.

— Tym razem — mówi Mnemdżian — będzie pan pod każdym względem zadowolony. Jest młoda, tania i czysta. Jak pan ją zobaczy, powie pan sobie: oto przepióreczka, oto plaster miodu, w którym nektar jest zapieczętowany, oto gołębica. Chwilowo ma kłopoty pieniężne. Dopiero co wyszła z domu wariatów w Heluanie, gdzie mąż chciał ją trzymać zamkniętą jako obłąkaną. Umówiłem się z nią, że będzie u Rose Marie siedziała przy ostatnim stoliku na tarasie. Niech pan tam zajdzie o pierwszej i obejrzy ją; jeżeli zechce pan, żeby poszła z panem, da jej pan bilecik, który napiszę. Ale proszę pamiętać, że zapłaci pan wyłącznie mnie. To jest umowa między gentlemenami i mój jedyny warunek.

Mnemdżian na jakiś czas milknie. Pombal nadal przypatruje się sobie w lustrze, wrodzona ciekawość walczy w nim z beznadziejną apatią letniej atmosfery. Później z pewnością wtargnie do mieszkania w towarzystwie jakiejś zmęczonej, zdezorientowanej istoty, której wymuszony uśmiech nie może w nim wzbudzić żadnych uczuć prócz litości. Nie mogę pomawiać mojego przyjaciela o brak serca, bo zawsze stara się znaleźć dla tych dziewczyn jakieś posady; wiele konsulatów liczy wśród swojego personelu byłe protegowane Mnemdżiana, które rozpaczliwie usiłują wyglądać przyzwoicie; zawdzięczają tę karierę Pombalowi i jego natrętnym zabiegom w kręgu kolegów zawodowych. Każdą jednak kobietę — choćby najbardziej poniżoną, sponiewieraną, starą — Pornbal obdarza drobnymi dowodami galanterii, improwizowanymi dowcipami, tym wszystkim, co przywykłem kojarzyć z galijskim temperamentem; to jest ten zuchwały, krzykliwy francuski wdzięk, który tak łatwo ulatnia się stłumiony przez dumę i lenistwo intelektualne, podobnie jak francuska myśl wsiąkająca tak szybko w piasek formy, że pierwotny ésprit natychmiast kamienieje w tępych ogólnikach. Ale wszystkie te igraszki płci przyczajone w jego myślach i uczynkach zdają się zupełnie bezinteresowne i przez to w istocie swojej bardzo różne od myśli i uczynków takiego na przykład Capodistrii, który często przyłącza się do nas podczas rannej wizyty u golibrody. Capodistria ma całkowicie mimowolny dar przeobrażenia wszystkiego w kobietę; krzesło, gdy on na nie patrzy, zaczyna sobie z przykrością uświadamiać nagość swoich nóg. Capodistria zapładnia każdą rzecz. Kiedyś siedząc z nim przy stole, widziałem, jak pod spojrzeniem Capodistrii arbuz ocknął się i pestki w miąższu owocu drgnęły życiem. Kobiety czują się jak ptaki obezwładnione wzrokiem żmii, gdy patrzą w wąską twarz Capodistrii i na cienkie wargi nieustannie zwilżane koniuszkiem ruchliwego języka. I znów myślę o Melissie: hortus conclusus, soror mea sponsor...

— Regard dérisoire — mówi Justyna. — Jak to się dzieje, że tak bardzo jesteś jednym z nas... i jednocześnie nie jesteś? — Czesze przed lustrem ciemne włosy, ze spuszczonymi oczyma i ustami ściągniętymi, skupionymi na papierosie. — Oczywiście, jako Irlandczyk jesteś intelektualnym uchodźcą, ale brakuje ci naszej angoisse. — Właściwie szuka po omacku określenia dla wyróżniającej nas cechy, która nie z nas emanuje, lecz z krajobrazu — dla metalicznego posmaku krańcowego znużenia przesycającego powietrze nad Mariut.

Słuchając jej, myślę o założycielach miasta, o żołnierzu-bogu w szklanej trumnie, o młodzieńczym ciele spowitym w srebro, płynącym z nurtem rzeki ku swojemu grobowcowi4. Albo o wielkiej, kanciastej murzyńskiej głowie, w której zrodziła się szaleńcza koncepcja Boga, poczęta w duchu czysto intelektualnej gry — o Plotynie. Tak jak gdyby wszelkie sprawy krajobrazu były skupione gdzieś, poza zasięgiem przeciętnego mieszkańca — w strefie, gdzie ciało, przez nadmiar pobłażliwości uwolnione od ostatnich oporów, musi poddać się władzy sił, ogarniających nieskończenie szerszy zakres spraw, albo też zginie wskutek tego szczególnego znużenia, które ukazują nam dzieła zebrane w Muzejonie, niewinne zabawy hermafrodytów w zielonych ogrodach sztuki i nauki. Poezja jako niezdarna próba sztucznego zapłodnienia muz; jaskrawo niedorzeczna metafora warkocza Bereniki5 świecącego pośród nocnego nieba nad twarzą uśpionej Melissy.

— O! — powiedziała kiedyś Justyna — powinna być jakaś wolność, coś polinezyjskiego w swobodzie naszego życia.

Powinna by może nawet powiedzieć: coś śródziemnomorskiego, bo innego znaczenia nabrałby każdy pocałunek we Włoszech albo w Hiszpanii; tutaj ostre suche wiatry znad pustyń Afryki rozjątrzały nasze ciała i musieliśmy zastępować miłość mądrzejszą, lecz bardziej okrutną intelektualną tkliwością, która potęgowała w nas jeszcze uczucie samotności zamiast je koić.

Dziś nawet miasto ma dwa środki ciężkości — dwa bieguny, prawdziwy i magnetyczny — a pomiędzy nimi temperament mieszkańców iskrzy ostro jak wyładowania elektryczne. Duchowym ośrodkiem miasta jest zapomniane miejsce dawnej Somy, gdzie niegdyś złożono martwe ciało młodego żołnierza w majestacie zapożyczonego bóstwa; doczesnym ośrodkiem jest Klub Maklerów, gdzie handlarze bawełną siedzący niby caballi6 popijają kawę, palą cuchnące krótkie cygara i patrzą na Capodistrię tak, jak gdyby z brzegu rzeki śledzili rybaka lub artystę. Pierwsze z tych miejsc symbolizowało w moich oczach podboje człowieka w dziedzinach materii, przestrzeni i czasu — które musiały nieuchronnie udzielić swojej cierpkiej wiedzy o klęsce zwycięzcy spoczywającemu w trumnie; drugie nie było symbolem, lecz otchłanią wolnej woli żyjących, gdzie ukochana moja Justyna błąkała się, szukając ze straszliwym, obsesyjnym uporem integrującej iskry, która mogłaby ją wznieść tak, aby ujrzała samą siebie w innej perspektywie. W Justynie, jako Aleksandryjce, rozwiązłość w jakiś dziwny sposób była formą samozaparcia, maską wolności; widząc w niej przedstawicielkę miasta, nie myślałem o Aleksandrii ani o Plotynie, lecz o smutnym trzydziestym pokoleniu z nauki Walentyna, o Sofii, która upadła „nie jak Lucyfer buntując się przeciw Bogu, lecz zbyt gorąco pragnąc połączenia się z nim”. Wszystko, posunięte zbyt daleko, staje się grzechem.

Zakłóciwszy boską harmonię własnej jaźni, upadła — jak mówi tragiczny filozof — i stała się zjawiskiem materialnym; a wszystko w jej mieście, we wszechświecie, utworzyło się z jej męki i wyrzutów sumienia. Tragiczne ziarno, z którego wyrosły jej myśli i uczynki, było nasieniem pesymistycznego gnostycyzmu.

Wiem, że tak ją identyfikując, nie pomyliłem się, bo kiedyś, o wiele później, gdy pomimo mnóstwa zastrzeżeń pozwoliła mi przyłączyć się do małego grona zbierającego się co miesiąc u Balthazara, zauważyłem, że najbardziej interesowało ją zawsze to, co Balthazar miał do powiedzenia o gnostycyzmie. Pamiętam, jak pewnego dnia z wielkim przejęciem, błagalnie zapytała go, czy dobrze zrozumiała jego myśl.

— To znaczy, że Bóg ani nas nie stworzył, ani też nie chciał, abyśmy zostali stworzeni; jesteśmy dziełem niższego bóstwa, Demiurga, który błędnie sam siebie miał za boga? Ależ to wydaje się nadzwyczaj prawdopodobne! I tę arogancką zarozumiałość przekazujemy w dziedzictwie naszym dzieciom!

Gdy wyszliśmy stamtąd, zastąpiła mi drogę, chwyciła za klapy marynarki i patrząc mi bardzo serio w oczy, spytała:

— Co myślisz o tym? Nigdy nic nie mówisz. Co najwyżej śmiejesz się czasem.

Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć, bo mnie wszystkie idee wydają się równie dobre; już sam fakt ich istnienia dowodzi, że ktoś pracuje twórczo. Nieważne chyba, czy są obiektywnie słuszne, czy niesłuszne. Tak czy owak nie mogą przecież długo przetrwać.

— Ależ to ważne! — krzyknęła ze wzruszającą emfazą. — To ma głębokie znaczenie, mój drogi, bardzo głębokie!

Jesteśmy dziećmi krajobrazu, w którym żyjemy; to on dyktuje nam sposób bycia, a nawet myśli — o tyle, o ile na jego bodźce reagujemy. Nie przychodzi mi na myśl trafniejsza identyfikacja.

— Na przykład twoje zwątpienie, zawierające ten wielki niepokój i tyle głodu absolutnej prawdy, bardzo się różni od sceptycyzmu Greków, od intelektualnej zabawy, charakterystycznej dla umysłowości śródziemnomorskiej, która świadomie ucieka się do sofistyki, bo to należy do gry; ale dla ciebie myśl jest orężem, teologią.

— Ale czy można inaczej osądzać uczynki?

— Nie można ich w pełni oceniać, dopóki nie możemy osądzać myśli, bo nasze myśli same w sobie też są czynami. Właśnie próby wydawania cząstkowych sądów czy to o uczynkach, czy o myślach prowadzą do nieporozumień.

Niezmiernie lubiłem ten jej sposób bycia, gdy nagle przysiadała na jakimś murku albo zwalonej kolumnie, pośród ruin za Kolumną Pompejusza i zatapiała się w nieukojonym smutku z powodu jakiejś idei, która właśnie w całej swojej doniosłości objawiła się jej umysłowi.

— Naprawdę tak myślisz? — pytała, tak zmartwiona, że wzruszała mnie i rozśmieszała jednocześnie. — Dlaczego się uśmiechasz? Zawsze uśmiechasz się z rzeczy najpoważniejszych. Ach, powinieneś chyba tym się smucić?

Jeżeli kiedykolwiek poznała mnie naprawdę, musiała z czasem odkryć, że ci z nas, którzy czują głęboko i w ogóle uświadamiają sobie niemożliwy do rozsupłania węzeł myśli ludzkiej, nie mogą dać innej odpowiedzi prócz ironicznej tkliwości i milczenia.

W noc tak roziskrzoną od gwiazd, kiedy świetliki w szorstkiej, suchej trawie zwracają niebu swój widmowy różowawy blask, nie mogłem zrobić nic lepszego niż siedzieć tak obok niej, głaskać piękne ciemne włosy i milczeć. Pod powierzchnią milczenia jak czarna rzeka przepływały słowa wzniosłego cytatu, który Balthazar wybrał za temat swoich dzisiejszych rozważań i który odczytał głosem drżącym, trochę z przejęcia, a trochę ze zmęczenia myślą tak bardzo abstrakcyjną:

— To, co corpora mają za dzień, spiritus ma za noc. Kiedy ustają trudy ciała, duchy zaczynają pracować w człowieku. Stan jawy dla ciała jest snem ducha, a kiedy duch śpi, ciało czuwa. — A potem niby grom: — Zło jest to dobro wypaczone7.

Długo nie wierzyłem, że Nessim śledzi ją przez swoich agentów; wydawało się przecież, że Justyna swobodnie jak nietoperz błąka się nocami po mieście, i nigdy nie słyszałem, żeby od niej żądano zdawania sprawy z tego, gdzie była i co robiła. Niełatwe musiało być szpiegowanie istoty przedzierzgającej się w tyle różnych postaci i mającej z życiem miasta tak wiele różnych punktów styczności. Ale możliwe, że śledzono ją, aby uchronić od niebezpieczeństw. Dzięki przypadkowi zrozumiałem to pewnego wieczora, kiedy byłem zaproszony na obiad do ich starego domu. Jeśli nie mieli więcej gości, jadaliśmy w małym pawilonie w głębi ogrodu, gdzie świeżość lata łączyła się ze szmerem wody, spływającej z pysków czterech lwów, które otaczały fontannę. Tego wieczora Justyna spóźniała się, zastałem Nessima samego; zasłony od strony zachodniej były rozsunięte, Nessim w zamyśleniu polerował długimi delikatnymi palcami figurkę z żółtego nefrytu, jeden z okazów swojej kolekcji.

Od wyznaczonej godziny upłynęło już czterdzieści minut i Nessim wreszcie zarządził, by podano obiad, gdy nagle mały czarny telefon wewnętrzny zabrzęczał cicho, głosem cienkim jak igła. Nessim podszedł do niego, podniósł z westchnieniem słuchawkę i usłyszałem jego niecierpliwe: „tak?”; potem przez jakiś czas mówił, zniżając głos i przechodząc niespodziewanie na język arabski; narzuciło mi się intuicyjne wrażenie, że po drugiej stronie przewodu mówi Mnemdżian. Nie wiem, dlaczego taka myśl przyszła mi do głowy. Nessim pospiesznie zanotował coś na jakiejś kopercie i odłożywszy słuchawkę, przez chwilę stał, jakby ucząc się na pamięć tego, co zapisał. Potem odwrócił się ku mnie i zobaczyłem innego niż zwykle Nessima, gdy powiedział:

— Justyna może nas potrzebować. Czy pojedziesz ze mną?

Nie czekając na odpowiedź, zbiegł ze schodków, i mijając basen z liliami wodnymi skierował się do garażu. Spieszyłem za nim, jak mogłem, i w parę minut później wyjechaliśmy małym sportowym wozem przez ciężką bramę na rue Fuad, a stamtąd dalej w kierunku morza, skręcając w coraz to inną z ulic, których sieć prowadzi w dół do Ras El Tin. Godzina nie była jeszcze późna, lecz ruch uliczny bardzo już się przerzedził i mogliśmy pędzić z dużą szybkością poboczami krętej Esplanady w stronę Yacht Clubu, zawzięcie prześcigając konne dorożki („karoce miłości”), które leniwie snuły się tam i z powrotem nad brzegiem morza.

Przy forcie zakręciliśmy, wjeżdżając pomiędzy slumsy stłoczone na tyłach ulicy Tatwig; reflektory naszego samochodu ukazywały w niezwykłym jasnożółtym blasku kawiarnie podobne do mrowisk i rojące się od ludzi place. Skądsiś, spoza najbliższego rzędu walących się, ogołoconych z zieleni domów, dochodziły rozdzierające wrzaski i zawodzenia; to ciągnął orszak pogrzebowy i głosy zawodowych płaczek zohydzały noc lamentami nad zmarłym. Wysiedliśmy z samochodu w wąskiej uliczce przy meczecie i Nessim wszedł w mroczną bramę dużego domu czynszowego, w połowie zajętego przez lokale biurowe, teraz ukryte za spuszczonymi żaluzjami i zamkniętymi na sztaby drzwiami, na których widniały tabliczki i na pół zatarte nazwiska. Samotny boab,dozorca, siedział na swoim stołku okutany w szmaty tak, że można by go wziąć za martwy przedmiot — na przykład za starą porzuconą oponę samochodową — i ćmił nargile na krótkim cybuchu. Nessim przemówił do niego ostro i zanim boab zdążył odpowiedzieć, przez drzwi w głębi wybiegł na ciemne podwórko, wokół którego stało kilka ruder, wzniesionych z cegły i pochlapanych łuszczącym się tynkiem. Zatrzymał się tylko na krótką chwilę, żeby zaświecić zapalniczkę; przy jej nikłym płomyku badaliśmy kolejno różne wejścia. Przy czwartym Nessim zgasił zapalniczkę i zabębnił pięścią w drzwi. Nikt się nie odezwał, więc pchnął je i otworzył sam.

Ciemny korytarz prowadził do małego pokoju, którego mroki ledwie rozjaśniał nikły blask latarni. To był właśnie, jak się przekonałem, cel naszej wyprawy.

Ukazała nam się scena okropna i osobliwa już choćby dlatego, że światło, bijąc ku górze znad glinianego klepiska podłogi, wydobywało z ciemności jedynie brwi, wargi i kości policzkowe jej uczestników, pozostawiając wielkie plamy cienina ich twarzach — można by myśleć, że nadżarły je szczury, których chrobot dochodził spomiędzy belek tej nędznej nory. To był burdel małoletnich prostytutek; w mętnym świetle zobaczyliśmy kilkanaście dziewczynek, z których żadna nie mogła z pewnością mieć więcej niż dziesięć lat i które stały tam, groteskowo ustrojone w biblijne nocne koszule, w zalotne frędzle koralików, w jarmarczne pierścionki, z nastroszonymi kędzierzawymi włosami i uszminkowanymi ustami; szczególna dziecięca niewinność, której nie mogło zaćmić fantastyczne przebranie, stanowiła zaskakujący kontrast z barbarzyńską postacią dorosłego mężczyzny, francuskiego marynarza, który jak gdyby w półprzysiadzie czaił się pośrodku izby i wysuwał zniszczoną, wzburzoną twarz w stronę Justyny, odwróconej tak, że widzieliśmy ją z profilu. Słowa, które jej cisnął właśnie w twarz, przebrzmiały już i zapadły w ciszę, ale gwałtowna siła, z jaką je z siebie wyrzucił, była jeszcze wciąż widoczna w napięciu twardej szczęki i ciemnych sznurów mięśni, wiążących jego głowę z ramionami. Twarz Justyny była oświetlona z jakąś bolesną klasyczną precyzją. We wzniesionej ręce Justyna trzymała butelkę, ale sposób, w jaki ją trzymała, świadczył niezbicie, że nigdy w życiu nie używała jeszcze tej broni.

Na zbutwiałej kanapie w rogu pokoju, wspaniale oświetlonym przez ciepłe refleksy światła odbitego od ścian, leżała jedna z dziewczynek; była dziwnie skurczona w fałdach swej koszuli i od razu nasuwało się podejrzenie, że to dziecko jest martwe. Ścianę nad kanapą pokrywały niebieskie odciski drobnych dłoni, talizmany chroniące w tym kraju dom od uroków złego spojrzenia. Była to jedyna dekoracja tego wnętrza, najbardziej zresztą rozpowszechniona ozdoba wszystkich domów w arabskiej dzielnicy miasta.

Obaj z Nessimem osłupieliśmy może na ułamek sekundy, zafascynowani tą sceną, bo było w niej jakieś dziwne przerażające piękno — jak gdybyśmy patrzyli na ohydną kolorową rycinę z wiktoriańskiej taniej Biblii, której treść zniekształcono i która znalazła się na niewłaściwym miejscu. Justyna oddychała głośno i chrapliwie, zdawało się, że lada chwila wybuchnie płaczem.

Zapewne skoczyliśmy ku niej i wywlekli ją stamtąd na ulicę, nie pamiętam, wiem tylko, że wszyscy troje dobiegliśmy na wybrzeże i potem jechaliśmy długą serpentyną w czystym miedzianym blasku księżyca. Widziałem odbitą w lusterku smutną i milczącą twarz Nessima; obok niego Justyna siedziała cichutko i patrząc przez okno na rozbijające się o brzeg srebrne fale, paliła papierosa, którego wyciągnęła z kieszeni mężowskiej kurtki. Później, w garażu, zanim opuściliśmy samochód, ucałowała czule oczy Nessima.

Z perspektywy czasu wszystko to uznałem niejako za uwerturę do pierwszego prawdziwego spotkania, twarzą w twarz, kiedy to porozumienie, które poprzednio tak nas cieszyło — radość i przyjaźń, oparta na upodobaniach wspólnych nam trojgu — rozbiło się i przeobraziło w coś innego, co nie było miłością — jakże mogłoby nią być? — lecz jak gdyby intelektualnym opętaniem, w którym więź zachłannego seksualnego pożądania grała najmniej ważną rolę. Jakmogliśmy dopuścić do tego, oboje mając za sobą tyle doświadczeń, oboje przepaleni i zahartowani przez zawody doznane w innych miłościach?

Pod koniec lata zatoki fosforyzują niepokojąco i po długich, skwarnych, nasyconych kurzem dniach wyczuwa się pierwsze zapowiedzi jesieni, jak drganie motylich skrzydeł, które za chwilę mają się rozpostrzeć. Jezioro Mariut nabiera cytrynowo-liliowych odcieni, na jego błotnistych brzegach zjawiają się jasne plamy anemonów, które przebijają się przez spulchniony gips i glinę. Pewnego dnia, gdy oboje wyjechali do Kairu, wszedłem do ich domu po jakieś książki i ku swojemu zdumieniu zastałem w pracowni Justynę samą, cerującą stary sweter. Wróciła nocnym pociągiem do Aleksandrii, zostawiając Nessima w Kairze, gdzie miał jakąś konferencję związaną z jego interesami. Wypiliśmy razem herbatę, a później, pod wpływem nagłego impulsu, wzięliśmy kostiumy kąpielowe i pojechaliśmy wśród rdzawych usypisk żużlu na przedmieściu Meks, ku piaszczystym plażom pod Burg El Arab, połyskującym w cytrynowo-liliowym świetle gasnącego szybko popołudnia. Tutaj pełne morze biło o dywan czystego piasku falami o barwie tlenku rtęci; ich głęboki melodyjny szum był akompaniamentem dla naszej rozmowy, o ile w ogóle rozmawialiśmy. Brodziliśmy po kostki w pianie pokrywającej płytkie wyboiste kałuże, gdzieniegdzie wypełnione gąbkami, wyrwanymi z korzeniem i wyrzuconymi na brzeg. Pamiętam, że po drodze nie spotkaliśmy nikogo prócz chudego młodego Beduina, który niósł na głowie drucianą klatkę z mnóstwem złapanych na lepik dzikich ptaków. Paniczny trzepot.

Długo leżeliśmy obok siebie w wilgotnych kostiumach kąpielowych, wystawiając skórę na ostatnie blade promienie słońca w rozkosznym wieczornym chłodzie.

Leżałem z na pół przymkniętymi oczyma, a Justyna (jakże wyraźnie ją widzę!), podparta na łokciu, osłaniała dłonią oczy i wpatrywała się w moją twarz. Zawsze gdy mówiłem, miała zwyczaj śledzić moje wargi z dziwną, trochę drwiącą, prawie impertynencką uwagą, jakby spodziewała się, że lada chwila przekręcę jakieś słowo. Może rzeczywiście wtedy to wszystko się zaczęło, zapomniałem reszty rozmowy, pamiętam tylko jej ochrypły, niepewny głos zadający mi pytanie mniej więcej tej treści:

— A gdyby nam to się zdarzyło, co byś powiedział?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, schyliła się i pocałowała mnie — jak gdyby drwiąco, wojowniczo — w usta. Wydało mi się to tak do niej niepodobne, że już miałem na końcu języka jakiś niejasno sformułowany wyrzut, ale w tym momencie pocałunki jej stały się jak gdyby oszałamiającym miękkim gradem ciosów, które zadawała mi bez tchu, wśród żywiołowego śmiechu wzbierającego w jej piersi, rwącego się, kpiącego śmiechu. Nagle olśniła mnie myśl, że Justyna czegoś się bardzo przelękła.

Powiedziałem:

— Nie powinno się to nam zdarzyć.

I chyba na to odparła:

— Ale przypuśćmy, że się zdarzy. Co wtedy?

Potem, to już pamiętam jasno, ogarnęła ją mania usprawiedliwiania się przed samą sobą (mówiliśmy po francusku, język kształtuje charakter narodowy) i w tych zdyszanych ułamkach sekund, czując jej mocne wargi na swoich i jej smagłe, wytworne ramiona oplatające mnie, słyszałem jej słowa:

— Nie należy tego brać za łakomstwo lub pobłażanie sobie. Na to jesteśmy oboje zbyt cywilizowani, po prostu możemy się od siebie nawzajem czegoś nauczyć. Czego?

Czego? I czy to był sposób właściwy? Pamiętam, że zadałem te pytania, widząc na tle wieczornego nieba pochylającą się wysmukłą sylwetkę Nessima.

— Nie wiem — odpowiedziała z dzikim, upartym, rozpaczliwym wyrazem pokory w oczach. — Nie wiem! — I przytuliła się do mnie tak, jak człowiek ranny przyciska rękę do obolałego miejsca. Jak gdyby chciała wymazać nawet myśl o mnie i mimo to w każdym kruchym, drżącym pocałunku znajdowała jakąś dziwną, bolesną ulgę, jaką daje na przykład strumień zimnej wody puszczony na zwichniętą kostkę. Jakże wyraźnie w tej chwili rozpoznałem w niej dziecko tego miasta, które żąda, aby kobiety syciły zmysły nie rozkoszą, lecz cierpieniem, i szukały tego, czego nie mają odwagi znaleźć!

Podniosła się i odeszła długą, wygiętą linią wybrzeża, brnąc przez rozlewiska lawy powoli ze spuszczoną głową, a ja myślałem o pięknej twarzy Nessima uśmiechającej się do niej we wszystkich lustrach pokoju. Cała scena, która dopiero co rozegrała się między nami, nabrała w moim umyśle nieprawdopodobieństwa sennych marzeń. Zapalając papierosa, spostrzegłem, z jakimś obiektywnym zainteresowaniem, że ręce mi się trzęsą, a potem wstałem, żeby pójść za nią.

Ale gdy dogoniłem ją i zatrzymałem, zwróciła do mnie twarz rozjątrzonego demona. Była straszliwie zagniewana.

— Myślisz, że ja po prostu zapragnęłam miłosnej przygody? O Boże, czyż nie mieliśmy ich już dość w życiu? Jak to możliwe, żebyś nie zrozumiał od razu, co ja czuję? Jak to możliwe?