Wieczna noc - Guillermo del.Toro, Chuck Hogan - ebook

Wieczna noc ebook

Guillermo del.Toro, Chuck Hogan

4,0

Opis

FINAŁOWA CZĘŚĆ TRYLOGII WIRUS

Najbardziej przerażająca książka o wampirach w ostatniej dekadzie

Nastał nowy początek. Kiedy miejsce pochodzenia ostatniego z Pradawnych zostało zniszczone, stare wampiry przestały istnieć, podobnie jak dawny porządek świata.

Stany Zjednoczone pogrążone są w kompletnym chaosie. Na Ziemi przez większość dnia panuje noc. Na ulicach próżno szukać zdrowych ludzi – wampiry pod przewodnictwem Mistrza stworzyły własny reżim, którego rządy diametralnie różnią się od wszystkiego, co człowiek znał do momentu uaktywnienia się śmiertelnego wirusa. Ludzie zamykani są w obozach koncentracyjnych wzorowanych na tych nazistowskich z II wojny światowej i sprowadzeni do roli bydła rzeźnego i dawców krwi…

"Bram Stoker spotyka Stephena Kinga i Michaela Crichtona. Nigdy nie napisano nic lepszego o wampirach!"

Nelson DeMille, autor Adwokata diabła

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 540

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (46 ocen)
19
13
10
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
klipofordon

Nie oderwiesz się od lektury

Genialne zwieńczenie trylogii.
00
AkademiaInternetu.pl

Nie oderwiesz się od lektury

Cykl "Wirus" to doskonała metafora tego, co dziś serwują nam wampiry - politycy: sukcesywne odbieranie wolności, wysysanie krwi, niepohamowana pazerność. Książkę tę czytać/słuchać można zarówno dla rozrywki, jako całkiem niezły horror, ale dla mnie jest ona właśnie smutną zapowiedzią lat 20. XXI wieku. Przestrogą nie mniej ważną niż słynny "Atlas zbuntowany" Ayn Rand, która każdy myślący i świadomy człowiek powinien bezwzględnie poznać... Maciej Dutko www.evolu.pl
00
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Polecam. Przynajmniej najbardziej denerwujący bohaterzy zginęli. I inne niż serial.
01

Popularność




Guillermo del Toro, Chuck Hogan Wieczna noc Tytuł oryginału The Night Eternal ISBN Copyright © 2011 by Guillermo del Toro and Chuck Hogan Published by arrangement with HarperCollins Publishers. All rights reserved. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2018 Redakcja Robert Cichowlas Projekt graficzny okładki Anna M. Damasiewicz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Moim rodzicom Teraz już wiem, jak musiało być wam ciężko… — GDT Dla Charlotte, na wieczność. — CH

FRAGMENT DZIENNIKA EPHRAIMA GOODWEATHERA

Drugiego dnia ciemności przeprowadzili obławę. Na najlepszych i najświatlejszych: tych u szczytu władzy, zamożnych i wpływowych.

Prawodawców i prezesów firm, potentatów i intelektualistów, buntowników i osoby cieszące się największą popularnością w społeczeństwie. Nikt nie został przemieniony; wszystkich zabito, unicestwiono. Ich egzekucja była szybka, publiczna i brutalna.

Jeśli nie liczyć garstki ekspertów z każdej dziedziny, wszyscy przywódcy i liderzy zostali wyeliminowani. Wychodzili, potępieni, z River House, Dakota, Beresford i tym podobnych miejsc. Wszyscy zostali zatrzymani i zapędzeni do największych na świecie punktów gromadzenia się ludności, takich jak National Mall w Waszyngtonie, Nanjing Road w Szanghaju, Plac Czerwony w Moskwie, stadion w Kapsztadzie czy Central Park w Nowym Jorku. Tam, w przerażającej orgii rzezi, zostali zgładzeni.

Podobno ponad tysiąc strzyg przeprowadziło szaleńczy nalot na budynki wzdłuż Lexington i budowle otaczające Gramercy Park. Próby przekupstwa, oferowanie pieniędzy czy usług nic nie dały. Miękkie, wypielęgnowane dłonie unosiły się w błagalnych gestach. Ciała dygotały w konwulsjach, zwisając z latarni wzdłuż całej Madison Avenue. Na Times Square na wysokich na sześć metrów stosach całopalnych płonęły opalone, zadbane ciała. Roztaczając dokoła woń grilla, elita Manhattanu rozświetlała blaskiem gorejących stosów puste ulice, zamknięte sklepy z tabliczkami CAŁKOWITA WYPRZEDAŻ i wyłączone już, milczące ekrany ciekłokrystaliczne.

Mistrz najwyraźniej starannie wyliczył właściwą liczbę, mającą zapewnić niezbędną równowagę, liczbę wampirów potrzebnych do zyskania dominacji, bez nadmiernego uszczuplenia zapasów krwi. Jego podejście było ściśle metodologiczne i rzeczywiście wyliczone matematycznie. Osoby starsze i niepełnosprawne także zostały wyłapane i zlikwidowane. To była czystka i pucz. W ciągu tych siedemdziesięciu dwóch godzin, znanych odtąd jako Noc Zero, dokonano eksterminacji niemal jednej trzeciej populacji całej ludzkości.

Hordy przejęły kontrolę na ulicach. Oddziały policyjne do tłumienia zamieszek, drużyny SWAT i armia Stanów Zjednoczonych — fala potworów rozprawiła się z nimi wszystkimi. Ci, którzy ulegli, i ci, którzy się poddali, pozostali — w roli strażników i opiekunów.

Plan Mistrza okazał się ogromnym sukcesem. W brutalnie darwinowski sposób Mistrz wyselekcjonował tych, którzy mieli pozostać przy życiu ze względu na swą uległość i podatność na wpływy oraz możliwość ukształtowania. Rosnąca w nim siła była naprawdę przerażająca. Po unicestwieniu Pradawnych jego kontrola nad hordą, a za jej pośrednictwem nad całym światem, rozszerzyła się i stała się bardziej wyrafinowana. Strzygi nie błąkały się już po ulicach jak bezmyślne zombie, lecz atakowały i pożywiały się, kiedy tylko chciały. Ich działania były skoordynowane. Jak pszczoły w ulu albo mrówki w mrowisku, najwyraźniej wszystkie miały określone role i obowiązki. Były oczami Mistrza na ulicach.

Na początku w ogóle nie było światła dziennego. Kiedy słońce stało w zenicie, przez kilka sekund dało się ujrzeć jego słabe promienie, ale poza tym ciągle panowały nieprzeniknione ciemności. Teraz, w dwa lata później, promienie słońca przesączały się przez zatrutą atmosferę tylko przez dwie godziny każdego dnia, ale blade światło, jakie dawały, było niczym w porównaniu z tym, które kiedyś ogrzewało Ziemię.

Strzygi były wszędzie, jak pająki czy mrówki, dopilnowując, aby ci, którzy pozostali przy życiu, naprawdę rzetelnie przykładali się do wyznaczonych im rutynowych czynności…

A najbardziej wstrząsające było chyba to, jak niewiele zmieniło się życie. Mistrz wykorzystał najlepiej, jak potrafił, chaos społeczny, jaki zapanował w pierwszych paru miesiącach. Niedobór jedzenia, wody pitnej, środków czystości i sił porządkowych dały się społeczeństwu we znaki do tego stopnia, że kiedy przywrócona została podstawowa infrastruktura, kiedy wdrożono program racjonowania żywności, a naprawiona sieć elektryczna pozwoliła rozproszyć mrok długich nocy, spotkały się one z wdzięcznością i posłuszeństwem. Bydło — aby się poddać i ulec — potrzebowało odzyskania choćby namiastki ładu i rutyny. Przywrócenia niedwuznacznej struktury władzy.

W ciągu niespełna dwóch tygodni większość systemów zostało przywróconych. Znów była woda, prąd, a nawet telewizja kablowa, choć obecnie puszczano same powtórki, ale za to bez reklam. Sport, wiadomości, wszystko bez wyjątku, powtórki. Nie produkowano żadnych nowych programów. A ludziom to się spodobało.

Szybki transport był w nowym świecie priorytetem, ponieważ prywatne auta należały do rzadkości. Samochody mogły być potencjalnymi bombami i choćby z tego względu nie było dla nich miejsca w nowym policyjnym państwie. Samochody były przejmowane i złomowane. Wszystkie pojazdy na ulicach należały do służb publicznych: policji, straży pożarnej, zakładu oczyszczania miasta — wszystkie były sprawne i kierowane przez usłużnych, uległych ludzi.

Ten sam los spotkał samoloty. Jedyną czynną flotą dysponowała korporacja Stoneheart, wielonarodowa firma trzymająca łapę na dystrybucji żywności, energii elektrycznej i przemyśle wojskowym, która była przez Mistrza wykorzystywana w trakcie przejmowania przez niego kontroli nad planetą i która dysponowała obecnie mniej więcej siedmioma procentami wszystkich maszyn, jakie kiedyś latały po niebie nad naszym globem.

Srebro uznano za metal zakazany, stało się więc walutą handlową, powszechnie pożądaną i wymienialną za kartki lub punkty żywnościowe. Za odpowiednią jego ilość mogłeś nawet załatwić dla siebie lub ukochanej osoby możliwość wydostania się z tej lub innej farmy.

Farmy były jedynym całkiem nowym elementem w tym nowym świecie. Szkolnictwo upadło, nikt już nie czytał książek, nie było mowy o samodzielnym myśleniu.

Zagrody i rzeźnie były obsługiwane i pracowały przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Wyszkoleni naczelnicy i opiekunowie bydła zaopatrywali strzygi w potrzebne im substancje odżywcze. Szybko ukształtował się nowy system klasowy. System kast biologicznych: strzygi najbardziej lubiły B Rh plus. Piły krew każdego rodzaju, ale B Rh plus niósł ze sobą szczególne korzyści — jak mleko o różnej zawartości tłuszczu — a może lepiej zachowywał swoisty smak i jakość, już po wytoczeniu z ciała, i lepiej znosił zarówno rozlewanie, jak i przechowywanie. Ci, którzy dysponowali inną grupą krwi niż B, byli robotnikami, farmerami, zwykłymi pracownikami fizycznymi. BRh plus byli jak najlepsza wołowina z Kobe. Dbano o nich, zapewniano im rozmaite korzyści i środki odżywcze. Otrzymywali nawet podwójne naświetlania w obozach UV, aby we właściwych ilościach zaczęła uaktywniać się w ich organizmach witamina D. Ich rutynowe, codzienne czynności, równowaga hormonalna i koniec końców także reprodukcja były systematycznie regulowane, by sprostać koniecznym wymaganiom.

I tak się to wszystko toczyło. Ludzie chodzili do pracy, oglądali telewizję, jedli posiłki i kładli się do łóżek. Ale w ciemnościach i w ciszy popłakiwali i przewracali się z boku na bok, wiedząc aż za dobrze, że ci, których znali, ci, którzy byli im bliscy, nawet najbliżsi, z którymi dzielili łóżka, mogli nagle zniknąć, pochłonięci przez betonowe mury najbliższej farmy. A wówczas przygryzali bezsilnie usta i płakali, bo nie było innego wyjścia, jak tylko się podporządkować. Zawsze był ktoś jeszcze (rodzice, rodzeństwo, dzieci), kto był od nich uzależniony. Czyjś los zależał właśnie od nich. Zawsze był ktoś, kto dawał im patent na strach, kto błogosławił ich tchórzostwo.

Kto mógłby przypuszczać, że będziemy z taką nostalgią wspominać burzliwe lata dziewięćdziesiąte i początek dwudziestego pierwszego wieku. Czasy zamętu, politycznej małostkowości i oszustw finansowych poprzedzających upadek dawnego porządku świata… i w porównaniu z tym, co działo się teraz, można było z całą powagą powiedzieć, że był to naprawdę złoty wiek. Wszystko to, kim byliśmy, przepadło — cały ład i porządek społeczny. Staliśmy się trzodą. Staliśmy się bydłem.

Ci z nas, którzy wciąż żyją, ale nie przyłączyli się do systemu… my wszyscy… staliśmy się anomaliami… Jesteśmy robactwem. Szkodnikami. Poluje się na nas.

A my nie mamy możliwości, aby stawić opór…

KELTON STREET. WOODSIDE. QUEENS

Gdzieś w oddali rozległ się krzyk, a doktor Ephraim Goodweather obudził się gwałtownie. Targnął się na kanapie, przewracając się na wznak, a potem siadając. Jednym szybkim ruchem chwycił oplecioną powycieraną skórą rękojeść miecza wystającego z plecaka stojącego na podłodze obok niego i zadał zamaszysty cios, a srebrne ostrze z dźwięcznym świstem przecięło powietrze.

Jego okrzyk bojowy, gardłowy, ochrypły, uwolniony przez koszmary, nagle się urwał. Ostrze zadrgało, nie napotykając żadnej przeszkody.

Był sam.

Dom Kelly i jej kanapa. Znajome rzeczy.

Salon w domu jego byłej żony. Krzyk okazał się dźwiękiem odległej syreny, przetworzonym przez jego uśpiony umysł w ludzki wrzask.

Znów śnił. O ogniu i postaciach — niewyraźnych, lecz mających z grubsza ludzkie kształty — utkanych z oślepiającego światła. Punkt krytyczny. On sam był w tym śnie, a postacie mocowały się z nim tuż przed tym, jak światło pochłonęło wszystko. Zawsze budził się wtedy ożywiony i wyczerpany, jakby fizycznie walczył z przeciwnikiem. Sen pojawił się znikąd. Mógł śnić o najróżniejszych, zgoła zwyczajnych rzeczach — pikniku, korku na drodze, dniu pracy w biurze — gdy nagle pojawiało się światło, spowijając wszystko, a potem zjawiały się srebrzyste istoty.

Zaczął szukać po omacku swojej torby z bronią — zmodyfikowanej torby sportowej dla bejsbolistów, którą zwinął wiele miesięcy temu z jednej z górnych półek splądrowanego Modell’s przy Flatbush Avenue.

Był w Queens. Dobra. DOBRA. Wszystko już do niego wracało. Znów urwał mu się film. Raz jeszcze niebezpiecznie zabalował. Wsunął miecz z powrotem do torby z bronią, po czym ułożył się na wznak, ściskając głowę obiema rękami jak pękniętą szklaną kulę, którą podniósł delikatnie z podłogi. Jego włosy wydawały się dziwnie sztywne i obce. Pulsowało mu w głowie.

PIEKŁO NA ZIEMI. JASNE. KRAINA POTĘPIONYCH.

Rzeczywiście była upartą suką. Przebudził się w prawdziwym koszmarze. Wciąż żył — i nadal był człowiekiem — co w sumie nie znaczyło zbyt wiele, ale było najlepszym, czego mógł oczekiwać.

OT, KOLEJNY DZIEŃ W PIEKLE.

Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał ze snu, fragmentu snu, który przylgnął do jego świadomości niczym lepki powidok, był obraz Zacka skąpanego w palącym, srebrzystym świetle. Tym razem to z jego postaci wypłynął oślepiający rozbłysk.

— TATO — powiedział Zack, odnajdując spojrzenie Epha. Następnie światło pochłonęło wszystko.

To wspomnienie wywołało u niego zimne dreszcze. Dlaczego nie był w stanie znaleźć w snach choć odrobiny wytchnienia od tego piekła? Czy nie tak powinno to działać? Równoważyć przerażającą egzystencję snami o ucieczce i uwolnieniu? Czegóż by nie oddał za sen o czysto sentymentalnej wymowie, odrobinę słodyczy dla jego umysłu.

Eph i Kelly świeżo po studiach, trzymający się za ręce i wędrujący przez pchli targ w poszukiwaniu tanich mebli i drobiazgów do swego pierwszego mieszkania…

Zack, jeszcze jako berbeć, wędrujący zawadiackim krokiem po całym mieszkaniu, tupiący mały szef w pieluszce…

Eph, Kelly i Zack zasiadający przy stole do kolacji, złożone ręce, pełne półmiski i oczekiwanie, aż chłopiec odmówi modlitwę dziękczynną, co czynił z niemal obsesyjną gorliwością…

Tymczasem sny Epha przypominały kiepsko nakręcony film „ostatniego tchnienia”. Znajome twarze z jego przeszłości, zarówno wrogowie, znajomi, jak i przyjaciele, byli tropieni i porywani na jego oczach, podczas gdy on nie mógł do nich dotrzeć, pomóc im ani nawet odwrócić wzroku.

Usiadł, wyprostował się i wstał, opierając się jedną ręką o kanapę. Wyszedł z salonu i podszedł do okna, skąd rozciągał się widok na ogród za domem. Niedaleko stąd było lotnisko La Guardia. Widok samolotu, odległy dźwięk silnika odrzutowego stanowiły obecnie nie lada atrakcję. Na niebie nie było widać przesuwających się świateł. Przypomniał sobie jedenasty września dwa tysiące pierwszego roku i to, jak puste niebo wydawało się wówczas surrealistyczne i jaką osobliwą ulgą było, gdy w tydzień później samoloty znów się pojawiły. Teraz nie było już ulgi. Nie było powrotu do normalności.

Eph zastanawiał się, która mogła być godzina. Wcześnie rano, jak sądził, oszacowując to na podstawie podpowiedzi jego własnego, niestety, coraz bardziej zawodnego wewnętrznego zegara. Było lato, przynajmniej wedle dawnego kalendarza, i słońce powinno stać wysoko na niebie, pieszcząc wszystko swymi gorącymi promieniami.

Tymczasem przeważała ciemność. Naturalny porządek dnia i nocy został zniszczony przypuszczalnie na zawsze. Słońce zostało spowite przez gęstą chmurę popiołów unoszących się w powietrzu. Nowa atmosfera składała się z detrytusu wybuchów nuklearnych i erupcji wulkanicznych, jakie miały miejsce na całym globie, zielono-błękitna słodka czekoladka została otoczona powłoką trującego lukru. Wszystko to zestaliło się w gęstą izolującą warstwę, spowijającą Ziemię w ciemnościach, chłodzie i niedopuszczającą do jej powierzchni promieni słońca.

Wieczna noc. Planeta zmieniła się w blady, gnijący świat mroku, domenę szronu i wiecznej udręki. Doskonała ekologia dla wampirów.

Według ostatnich wiadomości nadawanych na żywo, które od dawna były objęte cenzurą, ale krążyły, jak porno, na stronach internetowych, te postapokaliptyczne warunki panowały bez wyjątku na całej Ziemi. Naoczni świadkowie mówili o ciemniejącym niebie, czarnych deszczach i złowieszczych chmurach, gęstniejących, lecz nigdy nie rozwiewających się zupełnie. Zważywszy na ruch obrotowy planety i kierunki wiatru, bieguny, oba skute lodem, zarówno północny, jak i południowy, były teoretycznie jedynymi miejscami na całej planecie, gdzie regularnie, w zależności od pory roku, docierały promienie słońca… Choć nikt nie miał co do tego całkowitej pewności.

Szczątkowe promieniowanie po eksplozjach nuklearnych i stopieniu rdzeni reaktorów w elektrowniach atomowych było z początku wysokie, wręcz katastrofalne, zwłaszcza w rejonie poszczególnych epicentrów. Eph i pozostali spędzili blisko dwa miesiące pod ziemią, w tunelach kolejowych pod rzeką Hudson, toteż uniknęli krótkotrwałych opadów promieniotwórczych. Ekstremalne warunki meteorologiczne i szalejące wichury dokonały ogromnych szkód na wielkich obszarach, ale równocześnie pomogły w rozproszeniu promieniowania; opad radioaktywny usunęły silne ulewy, wywołane przez drastyczne zmiany w ekosystemie, i jeszcze bardziej rozproszyły szczątkowe promieniowanie. Opad radioaktywny rozkładał się wykładniczo i w krótkim czasie. Obszary, które nie były bezpośrednio narażone na promieniowanie, stały się na tyle bezpieczne, że można było przez nie podróżować, a sama ich dekontaminacja zajęła około sześciu tygodni.

Długoterminowe skutki trudno było jak na razie przewidzieć. Pytania związane z ludzką płodnością, mutacjami genetycznymi i wzrostem zachorowań na raka jeszcze przez jakiś czas pozostaną bez odpowiedzi. Jednak te jakże realne problemy przyćmiła obecna sytuacja: po dwóch latach od katastrof atomowych i przejęcia władzy nad światem przez wampiry wszystkie obawy się sprawdziły.

Zawodząca syrena alarmowa ucichła. Te dźwięki ostrzegawcze, mające na celu przepłoszenie ludzkich intruzów i zwrócenie uwagi, wciąż od czasu do czasu się rozlegały, choć nie tak często jak w pierwszych miesiącach, kiedy syreny wyły niemal bez przerwy, przypominając agonalne krzyki całej dogorywającej rasy ludzkiej. Kolejna pozostałość cywilizacji obracała się w niwecz.

Gdy ucichł alarm, Eph zaczął nasłuchiwać potencjalnych intruzów. Wampiry mogły przedostawać się przez okna w cuchnących, wilgotnych piwniczkach i dusznych, zakurzonych poddaszach. Były w stanie wejść do środka przez każdy otwór i nigdzie już nie było bezpiecznie. Nawet tych kilka godzin dziennego światła, a raczej wiecznej szarówki każdego dnia, niosło ze sobą ogromne ryzyko. Czas dzienny był dla ludzi objęty godziną policyjną. To był najlepszy czas dla Epha i pozostałych, aby mogli się przemieszczać — nie narażając się na bezpośrednią konfrontację ze strzygami, a zarazem wyjątkowo niebezpieczny z uwagi na inwigilację i wścibskie oczy ludzkich stronników, pragnących poprawić warunki swego życia.

Eph oparł czoło o szybę. Chłód okiennego szkła okazał się przyjemny dla jego rozgrzanej skóry i choć na chwilę przyćmił uporczywe pulsowanie pod czaszką.

Najgorsza była świadomość. To, że ktoś wie, iż jest szalony, nie czyni go ani trochę mniej obłąkanym. Świadomość, że toniesz, w żaden sposób cię nie ratuje — jedynie potęguje uczucie paniki. Strach przed przyszłością i wspomnienie lepszej, jaśniejszej przeszłości było dla Epha równie dojmującym źródłem cierpienia jak sama plaga wampirów.

Potrzebował jedzenia, potrzebował protein. W tym domu nic już nie zostało, wyczyścił go z żywności — i alkoholu — wiele miesięcy temu. Odnalazł nawet zapas batonów Butterfingers zachomikowanych w szafie Matta.

Odsunął się od okna i odwrócił, przeczesując wzrokiem pokój i znajdującą się za nim kuchnię. Próbował sobie przypomnieć, jak się tu znalazł i dlaczego. Zobaczył ślady nacięć na ścianie w miejscu, gdzie używając noża kuchennego, uwolnił faceta swojej byłej żony, dekapitując go, wkrótce po jego przemianie. To było we wczesnym okresie walki, kiedy zabijanie wampirów było niemal tak przerażające jak perspektywa zostania przeistoczonym przez któregoś z nich. Nawet jeśli wspomniany wampir był facetem jego eksżony, mężczyzną, który miał zająć miejsce Epha jako najważniejsza męska postać w życiu Zacka.

Ale ten dławiący odruch ludzkiej moralności dawno już zniknął. To był odmieniony, inny świat, a doktor Ephraim Goodweather, niegdyś wybitny epidemiolog z Centrum ds. Zapobiegania i Kontroli Chorób Zakaźnych, był zupełnie innym człowiekiem. Wirus wampiryzmu skolonizował rasę ludzką. Plaga ogarnęła ludzkość w tempie zamachu stanu, z wyjątkową zjadliwością i gwałtownością. Rebelianci, pełni zapału, potężni i silni, zostali w większej mierze zgładzeni lub przemienieni, pozostawiając pokornych, pokonanych i wystraszonych, by wypełniali polecenia Mistrza.

Eph ponownie podszedł do swej torby z bronią. Z wąskiej, zapinanej na suwak kieszeni do przechowywania rękawic bejsbolowych albo elastycznych opasek frotté wyjął swój wymięty notatnik firmy Moleskine. Obecnie niczego nie był w stanie zapamiętać, jeśli nie zapisał tego w swoim wyświechtanym notesie. Trafiało tam wszystko, od głębokich, filozoficznych przemyśleń po zwyczajne banały. Wszystko musiało być zapisane. To był wewnętrzny przymus Epha. Jego dziennik był ni mniej, ni więcej tylko jednym długim listem do syna. Eph prowadził w ten sposób zapis poszukiwań swego jedynaka. Notował swe spostrzeżenia i teorie związane z wampirzym zagrożeniem. A jako naukowiec zwyczajnie odnotowywał dane i szczegóły zjawiska.

Było to zarazem doświadczenie pomagające mu w zachowaniu choćby pozorów zdrowego rozsądku.

Przez ostatnie dwa lata charakter jego pisma tak się zmienił, że Eph z trudem był w stanie odczytać własne bazgroły. Każdego dnia zapisywał datę, bo była to jedyna wiarygodna metoda śledzenia upływu czasu, gdy nie było się w posiadaniu aktualnego kalendarza. Nie, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie — poza dzisiejszym dniem.

Zanotował datę i jego serce zabiło szybciej. Oczywiście. To było to. Dlatego znowu tu wrócił.

Dziś przypadał dzień trzynastych urodzin Zacka.

WEJŚCIE MOŻE GROZIĆ ŚMIERCIĄ — ostrzegał napis na tabliczce przymocowanej na drzwiach na piętrze, wypisany mazakiem i ozdobiony wizerunkiem nagrobków, szkieletów oraz krzyży. Napis został wykonany młodą ręką. Powstał, kiedy Zack miał siedem czy osiem lat. Sypialnia chłopca ani trochę się nie zmieniła od czasu, gdy ją zajmował, podobnie jak sypialnie wszystkich innych zaginionych dzieci, i stanowiło to symbol czasu, który zatrzymał się w sercach ich rodziców.

Eph wracał do tej sypialni jak nurek raz po raz odwiedzający osiadły na dnie morza wrak statku. To było tajne muzeum, świat zachowany dokładnie w takiej postaci, w jakiej istniał kiedyś. Okno do przeszłości.

Eph usiadł na łóżku, czując, jak materac miękko ugina się pod jego ciężarem, i słysząc uspokajające skrzypnięcie. Znał na pamięć każdą rzecz, jaka znajdowała się w tym pokoju, każdy przedmiot, którego dotykał jego syn w życiu, jakie dotąd prowadził. Teraz był kustoszem tego pokoju; znał każdą zabawkę, każdą figurkę, każdą monetę i sznurówkę, każdy podkoszulek i książkę. Odrzucał od siebie myśl, że pławił się w tym wszystkim jak w nieszczęściu czy w żałobie. Ludzie nie chodzili do kościoła, synagogi lub meczetu, by pławić się w smutku i w żałobie; uczęszczali tam regularnie, bo w ten sposób dawali dowód wiary. Pokój Zacka był teraz świątynią. Tu i tylko tu Eph czuł spokój oraz afirmację swej niezłomnej wewnętrznej postawy.

Zack wciąż żył.

To nie były spekulacje. Ani złudne nadzieje.

Eph wiedział, że Zack wciąż żył i że chłopak nie został dotąd przemieniony.

W minionych czasach, kiedy świat wciąż jeszcze funkcjonował, rodzice zaginionego dziecka mieli środki, po które mogli sięgnąć. Śledztwo prowadzone przez policję przynosiło im pocieszenie, a świadomość, że setki, o ile nie tysiące ludzi identyfikują się i sympatyzują z nimi, łącząc się w bólu i cierpieniu, dodawała im sił, zwłaszcza że wielu z tych ludzi aktywnie uczestniczyło w poszukiwaniach.

To uprowadzenie wydarzyło się w świecie, w którym nie było już policji i nie obowiązywały ludzkie prawa. Poza tym Eph znał tożsamość istoty, która porwała Zacka. Ta istota była kiedyś jego matką. Właśnie tak. To ona dokonała porwania. Ale jej działaniami kierowała wyższa istota.

Król wampirów. Mistrz.

Eph nie wiedział, dlaczego Zack został porwany. Oczywiście chodziło o to, by zranić jego, Epha. I zadowolić pragnienie nieumarłej matki chłopca chcącej ponownie odwiedzić swoich najbliższych, osoby, które za życia darzyła miłością. Zgodnie ze swą podstępną epidemiologią wirus, rozprzestrzeniając się, szerzył wampiryczną, spaczoną odmianę ludzkiej miłości. Przemieniając te osoby w strzygi, przywiązywałeś je do siebie już na zawsze, skazując na egzystencję wolną od trudów i znoju bycia człowiekiem, skoncentrowaną na zaspokajaniu jedynie najbardziej podstawowych potrzeb, takich jak pożywianie się, rozprzestrzenianie się i przetrwanie.

To dlatego Kelly (a raczej istota, która kiedyś nią była) wytworzyła w sobie niemal psychiczną fiksację na punkcie ich syna i dlatego, pomimo starań Epha, zdołała go uprowadzić.

Dokładnie ten sam syndrom, ta sama obsesyjna pasja do przemienienia najbliższych im osób uświadamiała Ephowi, że Zack wciąż jeszcze nie został poddany przeistoczeniu. Gdyby bowiem Mistrz albo Kelly wysączyli chłopca, Zack z całą pewnością wróciłby po Epha jako wampir. Lęk przed takim zdarzeniem — koniecznością stawienia czoła swemu nieumarłemu synowi, nawiedzał Epha już od dwóch lat i od czasu do czasu pogrążał go w otchłani czarnej rozpaczy.

Ale dlaczego? Czemu Mistrz nie przemienił Zacka? Co go przed tym powstrzymywało? Czy chciał mieć środek nacisku — potencjalny atut do wykorzystania przeciwko Ephowi i ruchowi oporu, do którego należał? A może w grę wchodził jeszcze jakiś inny mroczny powód, którego Eph nie był w stanie ani nie śmiał sobie nawet wyobrazić?

Wzdrygnął się, uświadamiając sobie swój dylemat. Gdy chodziło o Zacka, był kompletnie bezbronny. To był jego słaby punkt. Co więcej, owa słabość dorównywała sile Epha: nie mógł zrezygnować z walki o syna.

Gdzie był w tej chwili Zack? Czy gdzieś go przetrzymywano? Czy był torturowany w zastępstwie ojca? Te myśli nie dawały Ephowi spokoju.

To właśnie niewiedza wzbudzała w nim tak wielki niepokój. Pozostali — Fet, Nora, Gus — byli w stanie w pełni poświęcić się pracy na rzecz ruchu oporu, koncentrując na swoich działaniach całą energię i uwagę, ponieważ w tej wojnie wampiry nie miały żadnych zakładników, których mogłyby wykorzystać przeciwko nim.

Odwiedziny w tym pokoju zwykle sprawiały, że Eph nie czuł się tak przeraźliwie samotny w tym przeklętym świecie. Dziś jednak skutek był dokładnie odwrotny. Nigdy dotąd nie czuł się równie samotny jak właśnie tu i teraz.

Eph znów pomyślał o Matcie, facecie swojej byłej żony — o tym, którego zabił na parterze — i o swojej jeszcze do niedawna narastającej obsesji związanej z pogłębiającym się wpływem Matta na wychowanie Zacka. Teraz, każdego dnia, niemal w każdej godzinie zadręczał się myślami o tym, w jakim piekle mógł znajdować się obecnie jego syn, będąc w mocy prawdziwego, nieludzkiego potwora… nieumarłego monstrum.

Opanowawszy się, mimo to wciąż spocony i czując mdłości, Eph wyjął z kieszeni notes i zapisał po raz kolejny to samo pytanie:

GDZIE JEST ZACK?

Zgodnie ze swoim zwyczajem powrócił do ostatniego wpisu. Zauważył notkę na temat Nory i spróbował rozszyfrować gryzmoły.

„Kostnica”. „Spotkanie”. „Wyruszyć o świcie”.

Eph lekko zmrużył oczy, usiłując sobie przypomnieć — i w jednej chwili poczuł głęboki niepokój.

Miał się spotkać z Norą i panią Martinez w dawnym biurze głównego koronera. Na Manhattanie. Dzisiaj. Cholera.

Eph podniósł swoją torbę, w której zabrzęczały głośno srebrne ostrza, po czym zarzucił ją na ramię. Rękojeści jego mieczy wystawały nad jego ramionami jak oplecione antenki. Wychodząc, raz jeszcze rozejrzał się dokoła, dostrzegając na biurku Zacka, obok odtwarzacza CD, starą figurkę Transformersa. To był Sideswipe, czego dowiedział się z należących do Zacka komiksów o przygodach Autobotów i charakterystyk ich postaci. Stanowił prezent dla syna. Dał mu go zaledwie parę lat temu. Jedna z nóg Sideswipe’a była uszkodzona, nadłamana w stawie, zapewne od zbyt częstego używania. Eph zaczął obracać jego ramionami, przypominając sobie, jak Zack bez najmniejszego trudu „transformował” zabawkę z samochodziku w robota i z powrotem niczym mistrz układania kostki Rubika.

— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin — wyszeptał Eph, zanim wrzucił uszkodzoną zabawkę do torby z bronią i ruszył w stronę drzwi.

WOODSIDE

Istota, która kiedyś była Kelly Goodweather, zjawiła się przed swoim dawnym domem przy Kelton Street w kilka minut po odejściu stamtąd Epha. Śledziła mężczyznę — Bliską Osobę, odkąd jakieś piętnaście godzin temu wychwyciła odgłos krwi płynącej w jego żyłach. Kiedy jednak niebo pojaśniało, bo nadeszło południe i przez dwie do trzech godzin mocno rozrzedzone, lecz niebezpieczne promienie słońca zaczęły przesączać się przez gęstą pokrywę chmur otaczających wirującą planetę, musiała zejść pod ziemię i ukryć się, co sprawiło, że straciła sporo czasu. Ale teraz była już blisko.

Towarzyszyły jej dwie czujki o czarnych oczach — dzieci oślepione w wyniku okluzji słonecznej, która zbiegła się w czasie z przybyciem Mistrza do Nowego Jorku, a następnie przemienione przez samego Mistrza, teraz otrzymały szczególny dar w postaci wzmożonej percepcji, drugiego wzroku — zdolności jasnowidzenia. Czujki, małe i szybkie, przemykały wzdłuż chodnika i po opuszczonych samochodach jak wygłodniałe pająki, nie widząc niczego, za to wyczuwając wszystko.

Zazwyczaj wewnętrzne przyciąganie, jakie Kelly czuła wobec Bliskiej Osoby, wystarczyłoby jej, aby mogła wytropić i zlokalizować byłego męża. Jednak sygnał Epha osłabł i został zniekształcony wskutek działania alkoholu oraz środków pobudzających i nasennych na jego układ krążenia i system nerwowy. Nietrzeźwość zakłócała działanie synaps w ludzkim mózgu, spowalniając tempo ich przesyłu i zakłócając sygnały, jak interferencja na kanale radiowym.

Mistrz był szczególnie zainteresowany Ephraimem Goodweatherem, a konkretnie monitorowaniem jego działań na terenie miasta. To dlatego czujki — dawniej brat i siostra, a obecnie istoty niemal identyczne, po tym, jak straciły włosy, genitalia i inne ludzkie cechy płciowe — zostały wysłane przez Mistrza, by towarzyszyły Kelly w prowadzonym przez nią pościgu. Teraz uganiały się w tę i z powrotem wzdłuż niewielkiego niskiego płotu przed domem, czekając, aż Kelly do nich dołączy.

Otworzyła furtkę i weszła na posesję, po czym obeszła cały dom, wypatrując pułapek. W końcu, usatysfakcjonowana, uderzeniem nasadą dłoni wybiła podwójną szybę, sięgnęła przez powstały otwór, odblokowała zasuwkę i uniosła okno pionowo do góry.

Czujki wskoczyły do środka, a Kelly podążyła za nimi. Uniosła brudną bosą nogę i wsunęła ją do pokoju. Następnie bez trudu cała prześlizgnęła się przez otwór o rozmiarach metra kwadratowego. Czujki kręciły się przy kanapie, wskazując na nią jak wyszkolone policyjne psy tropiące. Kelly znieruchomiała na kilka długich minut, otwierając zmysły na wnętrze domostwa. Potwierdziła, że byli sami. Zjawiła się za późno. Wyczuła jednak, że Eph był tu całkiem niedawno. Może uda się jej dowiedzieć czegoś więcej…

Czujki przebiegły po podłodze w stronę okna wychodzącego na północ, dotykając szkła, jakby chciały w ten sposób wchłonąć wciąż pozostające na szybie doznania. Zaraz potem pognały po schodach na górę. Kelly ruszyła za nimi, pozwalając, by czujki węszyły i wskazywały. Kiedy znów je zobaczyła, krążyły po sypialni, a ich wrażliwe parapsychiczne zmysły ożywiły się, wyczuwając niedawną obecność Epha, jak zwierzęta doprowadzone do szaleństwa za sprawą jakiegoś nieprzepartego, lecz skądinąd niezrozumiałego impulsu.

Kelly stanęła pośrodku pomieszczenia, z ramionami opuszczonymi wzdłuż boków. Żar jej wampirycznego ciała, jej palący metabolizm natychmiast poniósł temperaturę w chłodnej sypialni o kilka stopni. W przeciwieństwie do Epha Kelly nie odczuwała nostalgii tak jak ludzie. Nie czuła smutku i tęsknoty za dawnym domem, nie miała też poczucia straty, gdy znalazła się w pokoju syna. Nic już jej nie łączyło z tym miejscem, tak jak nic już nie łączyło jej z żałosną ludzką przeszłością. Motyl nie tęskni za przeszłością, gdy był jeszcze poczwarką, po prostu leci dalej.

Do jej jaźni dotarł nagle cichy szum, w głowie pojawiła się obecność, elektryzując całe ciało. Mistrz patrzył za jej pośrednictwem. Używał jej oczu. Był świadkiem tego, jak prawie im się udało.

To była chwila wielkiego zaszczytu i uprzywilejowania.

Wtem, równie nagle jak się pojawiła, bucząca obecność zniknęła. Kelly nie doświadczyła reprymendy ze strony Mistrza, że nie zdołała schwytać Epha. Czuła się jedynie użyteczna. Spośród wszystkich innych, którzy mu służyli, Kelly dysponowała dwiema rzeczami, wyjątkowo cennymi dla Mistrza. Pierwszą była bezpośrednia więź z Ephraimem Goodweatherem.

Drugą był Zack.

Mimo to Kelly czuła graniczącą z bólem chęć — pragnienie — aby przemienić swego ukochanego syna. To pragnienie osłabło, lecz nie zanikło zupełnie. Odbierała je przez cały czas, jakby czuła się niepełna, jakby wyczuwała jakąś pustkę. To było wbrew jej wampirzej naturze. Mimo to znosiła tę udrękę z jednego tylko powodu: ponieważ Mistrz tego od niej zażądał. Jedynie jego przeczysta wola utrzymywała pragnienia Kelly w ryzach. I dlatego chłopak pozostał człowiekiem. Pozostał niedokończony, niedopełniony. Jednak w żądaniu Mistrza był ukryty cel. Wierzyła w to bez cienia wątpliwości. To, że nie wyjawiono jej motywów działania Mistrza, wynikało z tego, że na razie nie musiała być w to wszystko wtajemniczona. Póki co wystarczyło jej, że widziała chłopca siedzącego u boku Mistrza.

Czujki podskakiwały obok niej, gdy Kelly schodziła po schodach. Podeszła do uniesionego okna i wyszła, tak jak weszła, prawie nie zwalniając kroku. Znów zaczęło padać, wielkie czarne krople deszczu zrosiły jej rozpaloną czaszkę i ramiona, rozpływając się w smużkach pary. Zatrzymując się na biegnącej środkiem ulicy żółtej linii, ponownie wyczuła trop Ephraima, szum krwi w jego żyłach stał się mocniejszy, w miarę jak Goodweather zaczynał trzeźwieć.

Z czujkami uganiającymi się wokół niej szła pośród ulewnego deszczu, pozostawiając za sobą ślad w postaci cienkich smużek pary. Zbliżyła się do stacji metra i wyczuła, że mentalna więź łącząca ją z Ephem zaczyna słabnąć. To dlatego, że odległość pomiędzy nimi się zwiększyła. Musiał wsiąść do metra.

Nie poczuła rozczarowania, które zmąciłoby jej myśli. Będzie w dalszym ciągu ścigać Epha, dopóki nie połączą się ponownie — raz na zawsze. Przesłała swój raport Mistrzowi, po czym podążyła za czujkami na stację metra.

Eph wracał na Manhattan.

FARRELL

Koń galopował. Z tyłu za nim ciągnął się pióropusz gęstego, czarnego dymu i pomarańczowych płomieni.

Koń płonął.

Stojące w ogniu dumne zwierzę biegło co sił, wiedzione silną potrzebą, zrodzoną nie z bólu, lecz z pragnienia. Nocą widoczny ze sporej odległości koń bez jeźdźca czy siodła gnał przez wiejską równinę w stronę osady. W stronę obserwatora.

Fet był urzeczony tym widokiem. Wiedział, że to zwierzę zmierzało właśnie do niego. Przewidział to. Spodziewał się tego.

Znalazłszy się na obrzeżach osady i zbliżywszy się do niego z prędkością płonącej strzały, galopujący koń przemówił — rzecz jasna zrobił to we śnie.

— JA ŻYJĘ — powiedział.

Fet zawył, gdy płonący koń go dopadł. I obudził się.

Leżał na boku, na opuszczonej koi, pod pokładem dziobowym kołyszącego się statku. Jednostka to opadała w dół, to znów się podnosiła, a on opadał i podnosił się wraz z nią. Wszystkie rzeczy wokół niego zostały starannie przywiązywane albo owinięte w zabezpieczające siatki. Pozostałe koje były podniesione i złożone przy ścianie. Tylko on zajmował koję w tej kajucie.

Sen — zawsze taki sam — nawiedzał go od wczesnej młodości. Płonący koń o gorejących podkowach galopujący na niego pośród czarnej nocy i gwałtowne przebudzenie, które następowało na ułamek sekundy przed dopadnięciem go przez ognistego upiora. Strach, jaki czuł po przebudzeniu, był głęboki i silny. To był strach dziecka.

Sięgnął po plecak leżący pod koją. Był wilgotny — jak wszystko na tym statku — ale został szczelnie zawiązany, a jego zawartość należycie zabezpieczona.

Statek o nazwie Farrell, a właściwie duża łódź rybacka, była używana do przemytu marihuany, która, a jakże, wciąż stanowiła dochodowy przedmiot czarnorynkowego handlu. To był już ostatni etap podróży powrotnej z Islandii. Fet wynajął łódź za cenę tuzina sztuk broni krótkiej i spory zapas amunicji, mających umożliwić przemytnikom szmugiel trawki przez kolejnych kilka lat. Morze było jednym z niewielu obszarów na naszym globie pozostającym niemal całkowicie poza zasięgiem wampirów. Nowa prohibicja sprawiła, że nielegalne prochy stały się prawdziwą rzadkością, handel ograniczał się do hodowanych pokątnie lub produkowanych domowym sposobem narkotyków w rodzaju marihuany oraz metamfetaminy. W ramach przemytu szmuglowali też księżycówkę — co stanowiło dodatkowe, nie mniej intratne, źródło ich dochodów, a podczas tego rejsu mieli na pokładzie kilka skrzynek doskonałej islandzkiej i rosyjskiej wódki.

Wyprawa Feta na Islandię miała dwa cele. Po pierwsze, miał on się udać do Reykjavíku, by odwiedzić tamtejszy uniwersytet. W tygodniach i miesiącach po tym, jak rozpętała się plaga wampiryzmu, ukrywając się w tunelach kolejowych pod rzeką Hudson w oczekiwaniu, aż powietrze na powierzchni stanie się znów na tyle czyste, by można nim było oddychać, Fet nieustannie wertował księgę, dla której profesor Abraham Setrakian poświęcił życie, księgę, którą przekazał bezpośrednio i wyłącznie pod opiekę Feta.

Była to Occido Lumen, co w luźnym tłumaczeniu znaczyło „Upadłe Światło”. Czterysta osiemdziesiąt dziewięć stron w formacie folio zapisane odręcznie na pergaminie, z dwudziestoma iluminowanymi stronicami, oprawione w skórę i zaopatrzone w płytowe okładziny ze srebra, mające odstraszać wampiry. Lumen była kroniką dziejów strzyg powstałą w oparciu o zbiór starożytnych glinianych tabliczek pochodzących jeszcze z czasów Mezopotamii, odkrytych w roku 1508 w jaskini w górach Zagros. Zapisane w języku sumeryjskim i wyjątkowo kruche tablice przetrwały ponad sto lat, zanim wpadły w ręce francuskiego rabina, który poświęcił się rozszyfrowaniu ich treści — ponad dwieście lat przed tym, jak język sumeryjski zaczęto tłumaczyć powszechnie — i zrobił to w sekrecie. W końcu rabin wręczył swój iluminowany manuskrypt królowi Ludwikowi XIV w prezencie — i za swój trud został nagrodzony więzieniem.

Oryginalne tablice na rozkaz króla zostały rozbite na kawałki, a manuskrypt, jak powszechnie sądzono, zaginął lub został zniszczony. Metresa króla, parająca się okultyzmem, w roku 1671 wykradła Lumen z pałacowego skarbca i od tej pory księga przechodziła wielokrotnie z rąk do rąk, potajemnie, zyskując opinię przeklętego woluminu. Na krótko Lumen pojawiła się w roku 1823 i ponownie w roku 1911 — za każdym razem towarzyszyły temu epidemie tajemniczych chorób — po czym znów znikała bez śladu. Księgę wystawiono na aukcji w domu aukcyjnym Sotheby’s na Manhattanie w niespełna dziesięć dni po przybyciu Mistrza i rozprzestrzenieniu się wampirzej plagi — i została nabyta, z niemałym trudem, przez Setrakiana, wspieranego przez Pradawnych i ich nagromadzoną fortunę.

Setrakian, wykładowca uniwersytecki, który odciął się od społeczeństwa po tym, jak przemieniona została jego ukochana żona, i który wręcz obsesyjnie zaczął ścigać i tępić tworzone przez wirus strzygi, uważał Lumen za wiarygodny i najważniejszy tekst traktujący o spisku wampirów, nękających Ziemię niczym plaga prawie od początku istnienia ludzkości. Dla ogółu społeczeństwa pozostawał właścicielem niewielkiego lombardu w podrzędnej części Manhattanu; jednak w podziemiach pod swoim sklepikiem stworzył dobrze zaopatrzoną zbrojownię, pełną broni do tępienia wampirów, i bibliotekę zawierającą stare kroniki i rękopisy traktujące o tej straszliwej rasie, sprowadzane przez dziesięciolecia jego samotnej krucjaty z najdalszych zakątków świata. Jednak pragnienie Setrakiana, by ujawnić sekrety zawarte w Occido Lumen, było tak wielkie, że ostatecznie oddał życie, aby tylko księga mogła trafić w ręce Feta.

W ciągu tych długich, ciemnych nocy w tunelu pod rzeką Hudson Fet doszedł do wniosku, że Lumen musiała zostać wystawiona przez kogoś na aukcję. Przez kogoś, kto był w posiadaniu tej przeklętej księgi, ale kim był ten ktoś? Fet uważał, że sprzedawca mógł dysponować większą wiedzą na temat mocy księgi i jej treści. Po powrocie na powierzchnię Fet pilnie rozszyfrowywał księgę z pomocą słownika łacińskiego, starając się możliwie jak najwierniej przetłumaczyć stary tekst. Podczas wizyty w opuszczonej siedzibie Sotheby’s na Upper East Side Fet odkrył, że anonimowym beneficjentem, który miał zarobić na sprzedaży wyjątkowo rzadkiej księgi, był uniwersytet w Reykjavíku. Wraz z Norą rozważał plusy i minusy przedsięwzięcia takiej wyprawy i wspólnie zdecydowali, że długa podróż na Islandię była dla nich jedyną szansą odkrycia, kto naprawdę wystawił tę księgę na aukcję.

Jednak, jak odkrył już po przybyciu na miejsce, uniwersytet okazał się siedliskiem wampirów. Fet miał nadzieję, że Islandia mogła pójść w ślady Wielkiej Brytanii, która szybko zareagowała na plagę, wysadzając tunel pod kanałem La Manche i ścigając oraz eliminując wszystkie strzygi po pierwszym wybuchu epidemii. Wyspy były niemal całkiem wolne od wampirów, a tamtejsi mieszkańcy, choć odizolowani od reszty zainfekowanego globu, pozostali ludźmi.

Fet zaczekał aż do nadejścia dnia, by przeszukać zdemolowane biura administracji w nadziei odnalezienia informacji o poprzednim właścicielu księgi. Przekonał się, że to trust uniwersytecki wystawił księgę na aukcję, a nie konkretny uczony, który był tam zatrudniony, albo jeden z zaprzyjaźnionych z tą placówką mecenasów, na co w skrytości ducha liczył. Jako że sam kampus był opustoszały, musiał pogodzić się z faktem, że przebył długą drogę na darmo. Zabrnął w ślepą uliczkę. Ale nie była to zupełna strata czasu. Na jednej z półek na Wydziale Egiptologii Fet natknął się na wyjątkowo ciekawy tekst: starą, oprawną w skórę księgę, wydaną we Francji w roku 1920. Na okładce widniały słowa „Sadum” i „Amurah”. To były ostatnie słowa, jakie kazał zapamiętać Fetowi Setrakian.

Zabrał tekst ze sobą, choć nie znał ani słowa po francusku.

Druga część jego misji okazała się znacznie bardziej owocna. W pewnym momencie, na wczesnym etapie swojej współpracy z przemytnikami marihuany, kiedy dowiedział się, jak szeroki jest zasięg ich działalności, Fet wysunął propozycję, aby zdobyli dla niego bombę atomową. To żądanie nie było tak absurdalne, jak można by przypuszczać. Zwłaszcza w Rosji, gdzie strzygi zyskały pełną kontrolę, wiele tak zwanych walizek atomowych zostało skradzionych przez byłych oficerów KGB i krążyły plotki, że broń ta wciąż była dostępna — w całkiem niezłym stanie — na czarnych rynkach Europy Wschodniej. Pragnienie Mistrza, by oczyścić świat z broni tego rodzaju — aby nie mogła zostać wykorzystana do zniszczenia miejsca jego pochodzenia, w taki sposób jak Mistrz sam unicestwił sześciu Pradawnych — było dla Feta dowodem, że Mistrz mimo wszystko nie był niezniszczalny. Podobnie jak w przypadku Pradawnych, miejsce pochodzenia Mistrza, a zarazem klucz do jego unicestwienia, było zaszyfrowane na stronach Lumen. Fet zaoferował właściwą cenę i miał dość srebra na poparcie swoich słów.

Przemytnicy rozpuścili wici wśród swoich morskich kompanów wraz z obietnicą sowitego wynagrodzenia w srebrze. Fet był nastawiony sceptycznie, kiedy przemytnicy powiedzieli, że mają dla niego niespodziankę, ale człowiek zdesperowany jest w stanie uwierzyć prawie we wszystko. Spotkanie odbyło się na niewielkiej wysepce wulkanicznej na południe od Islandii, gdzie zjawiła się siedmioosobowa załoga Ukraińców na pokładzie zdezelowanego jachtu, zaopatrzonego przy rufie w sześć różnych silników zaburtowych. Kapitan tej załogi był młody, dwudziestoparoletni i w zasadzie jednoręki, bo jego druga ręka była niesprawna, jakby uschła, i zakończona zniekształconą, wykrzywioną w szpon dłonią.

To nie była bomba walizkowa. Przypominała niewielką baryłkę albo kosz na śmieci owinięty w czarny brezent i siatkę, z zaopatrzonymi w sprzączki paskami otaczającymi jej korpus i wieko. Całość miała około metra wysokości i sześćdziesięciu centymetrów średnicy. Fet spróbował delikatnie podnieść urządzenie. Ważyło kilkadziesiąt kilogramów.

— Jesteś pewien, że działa? — zapytał.

Kapitan podrapał się zdrową ręką po miedzianej brodzie, po czym odezwał się po angielsku, z rosyjskim akcentem:

— Powiedziano mi, że tak. Jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać. Brakuje jednej części.

— Brakuje jednej części? — powtórzył Fet. — Niech zgadnę. Plutonu U-233.

— Nie. Materiał rozszczepialny znajduje się w środku. Ma moc jednej kilotony. Brakuje natomiast detonatora.

Wskazał na plątaninę przewodów u góry i wzruszył ramionami.

— Cała reszta jest w porządku.

Bomba atomowa o mocy jednej kilotony odpowiada sile wybuchu tysiąca ton trotylu. Fala uderzeniowa o promieniu blisko jednego kilometra, w obrębie którego siła eksplozji zniszczy wszystko, włącznie ze stalą.

— Chciałbym wiedzieć, jak trafiła w pańskie ręce — rzekł Fet.

— A ja chciałbym wiedzieć, po co panu ta zabawka — odparł kapitan. — Najlepiej będzie, jeśli wszyscy zachowamy nasze sekrety.

— W sumie racja.

Inny członek załogi na rozkaz kapitana pomógł Fetowi przenieść bombę na łódź przemytników. Fet otworzył ładownię pod stalowym poszyciem pokładu, gdzie znajdowała się skrzynia ze srebrem. Strzygi starały się zdobyć wszelkie dostępne srebro z niemal równą determinacją, jak zabezpieczały i rozbrajały atomówki. I tak wartość tej zabijającej wampiry substancji rosła wykładniczo.

Po załatwieniu interesów, włącznie z transakcjami na boku, kiedy załogi wymieniły butelki wódki na tytoń do skrętów, napełniono alkoholem szkło.

— Ty Ukrainiec? — spytał Feta kapitan, opróżniwszy swój kieliszek.

Fet pokiwał głową.

— Jak na to wpadłeś?

— Wyglądasz jak ludzie z mojej wioski, zanim zniknęła.

— Zniknęła?

Młody kapitan pokiwał głową.

— Czarnobyl — wyjaśnił, unosząc uschniętą rękę.

Fet spojrzał na atomówkę, przymocowaną teraz pasami od bungee do ściany. Żadnego świecenia, żadnego tykania. Uśpiona moc oczekująca na aktywację. Czy wymienił się na baryłkę złomu? Fet tak nie uważał. Ufał, że ukraiński przemytnik miał wiarygodnych dostawców, a poza tym tamten przecież nadal zamierzał prowadzić interesy ze szmuglerami trawki.

Fet był podniecony, ale pewien swego. To było jak posiadanie nabitej broni, tyle że bez spustu. Potrzebował jedynie detonatora.

Fet na własne oczy widział grupy wampirów przekopujące stanowiska wokół geologicznie aktywnego obszaru gorących źródeł pod Reykjavíkiem, zwanego Czarnym Stawem. To dowodziło, że Mistrz nie znał dokładnej lokalizacji swego miejsca pochodzenia — ziemnego punktu, w którym powstał w swej wampirycznej postaci.

Sekret lokalizacji tego miejsca był ukryty w Occido Lumen. Fet musiał tylko zrobić to, co do tej pory mu się nie udawało, i samemu odkryć miejsce pochodzenia Mistrza. Gdyby Lumen była bardziej przejrzystym podręcznikiem do eksterminacji wampirów, Fet mógłby wykonać zawarte w księdze instrukcje — tymczasem wolumin pełen był szalonych wyobrażeń, dziwnych alegorii i wątpliwych stwierdzeń. Zawarto w nim całą kronikę historii ludzkości, zaprezentowaną od czasów najnowszych do najdawniejszych, nie jako dzieje człowieka wiedzionego ręką losu, lecz będącego pod nadnaturalną kontrolą Pradawnych. Treść księgi była dla niego kompletną zagadką, podobnie jak dla pozostałych. Fetowi brakowało wiary we własną wiedzę. Najbardziej jednak brakowało mu doświadczenia starego uczonego i jego znajomości rzeczy. Bez niego Lumen była dla nich równie użyteczna co bomba atomowa bez detonatora.

Niemniej był to jakiś postęp. Niespokojny entuzjazm zmusił Feta do wyjścia na pokład. Zacisnął dłonie na relingu i powiódł wzrokiem po wzburzonym oceanie. Mgła była gęsta, ale przynajmniej tej nocy nie padało. Zmiany w atmosferze czyniły rejsy niebezpiecznymi, warunki na morzu były bardziej nieprzewidywalne. Łódź przepływała teraz przez rój meduz jednego z gatunków, które zajęły większość otwartych mórz, pożywiając się rybią ikrą i blokując te i tak wątłe promienie słońca docierające do oceanu — zdarzało się, że ich ławice zajmowały obszar kilku kilometrów, pokrywając powierzchnię wody zwartą warstwą, jak kożuch na mleku.

Przepływali w odległości piętnastu kilometrów od wybrzeża New Bedford w Massachusetts, co przypominało Fetowi jeden z ciekawszych tematów, o których czytał w dokumentach Setrakiana, stronicach, które sortował, by pozostawić je wraz z Lumen. W tekście tym stary profesor relacjonował historię Floty Winthropa z roku 1630, która w dziesięć lat po Mayflower przepłynęła Atlantyk, transportując do Nowego Świata drugą falę Pielgrzymów. Na pokładzie jednego ze statków należącego do tej flotylli, jednostki o nazwie Hopewell, znajdowały się trzy sztuki niezidentyfikowanego ładunku, umieszczone w skrzyniach z przepięknego, ozdobnie rzeźbionego drewna. Po przybiciu do brzegu w Salem w Massachusetts i przeniesieniu się do Bostonu, by się tam osiedlić (z uwagi na obfitość wody pitnej), warunki życia Pielgrzymów diametralnie się pogorszyły. W ciągu pierwszego roku życie straciło dwustu osadników, ich śmierć złożono jednak na karb różnych chorób niż prawdziwej przyczyny — padli oni bowiem ofiarą Pradawnych po tym, jak nieświadomie sprowadzili strzygi do Nowego Świata.

Śmierć Setrakiana pozostawiła w Fecie uczucie głębokiej pustki. Naprawdę brakowało mu jego wnikliwych rad, a także towarzystwa, przede wszystkim jednak nie mógł odżałować utraty intelektu starego profesora. Odejście uczonego nie było zwyczajną śmiercią, lecz — i mógł to stwierdzić bez cienia przesady — fatalnym ciosem dla przyszłości całej ludzkości. Z narażeniem życia przekazał w ich ręce tę świętą księgę, Occido Lumen, choć nie dał im wskazówek, jak należy ją rozszyfrować. Fet nie omieszkał oddać się lekturze pojedynczych stronic i oprawnych w skórę notatników zawierających głębokie, hermetyczne przemyślenia staruszka, obok których można było znaleźć także drobne spostrzeżenia, listy zakupów i rozliczenia finansowe.

Otworzył francuską księgę i wcale się nie zdziwił, stwierdziwszy, że i z niej nic nie jest w stanie zrozumieć. Jednak niektóre przepiękne ilustracje okazały się całkiem odkrywcze: na jednej z nich, zajmującej całą stronę, Fet ujrzał starca z żoną, uciekających z miasta gorejącego bożym ogniem — kobieta właśnie obracała się w pył. Fet znał tę historię…

— Lot — mruknął pod nosem. Kilka stron dalej napotkał kolejną ilustrację: starzec osłaniający dwie przepiękne, skrzydlate istoty — archanioły zesłane przez Boga. Fet pospiesznie zamknął księgę i spojrzał na okładkę. Sadum i Amurah.

— Sodoma i Gomora… — powiedział. — Sadum i Amurah to Sodoma i Gomora. — Nagle poczuł, że doskonale radzi sobie z francuskim. Przypomniał sobie ilustrację w Lumen, niemal identyczną jak ta we francuskiej księdze. Nie były do siebie podobne pod względem stylu czy wyrafinowania, ale kontekstu. — Lot osłania archanioły przed ludźmi pragnącymi się z nimi połączyć.

Znajdowały się tam wskazowki, ale Fet nie był w stanie ich odnaleźć. Nawet jego dłonie, wielkie i szorstkie jak rękawice bejsbolowe, wydawały się nieodpowiednie do zajmowania się Occido Lumen. Czemu Setrakian wybrał jego, a nie Epha, by strzegł księgi? Eph był mądrzejszy i z pewnością bardziej oczytany. Może nawet znał francuski. Ale Setrakian wiedział, że Fet prędzej umrze, niż pozwoli, aby księga dostała się w ręce Mistrza. Setrakian dobrze znał Feta. I naprawdę go kochał — z cierpliwością i troską starego ojca. Zdecydowany, lecz pełen współczucia Setrakian nigdy nie dał Fetowi odczuć, że uważa go za tępego czy niedouczonego; wręcz przeciwnie, wyjaśniał każdą sprawę z wielką troską i cierpliwością, co sprawiało, że Fet czuł się we wszystko wtajemniczony. Dzięki Setrakianowi naprawdę należał do ich grupy.

Emocjonalna pustka w życiu Feta została wypełniona w całkiem niespodziewany sposób. Kiedy Eph zaczął zachowywać się coraz bardziej erratycznie i obsesyjnie, począwszy od pierwszych dni w tunelu kolejowym, a zwłaszcza później, kiedy znów wyszli na powierzchnię, Nora zaczęła coraz bardziej zbliżać się do Feta, zwierzać mu się i szukać u niego pocieszenia. Z czasem Fet nauczył się, jak na to reagować. Zaczął podziwiać nieustępliwość Nory w obliczu tak dojmującej rozpaczy. Tyle innych osób poddało się, tracąc wszelką nadzieję lub popadając w otchłań szaleństwa albo, tak jak Eph, pozwalając, by rozpacz ich odmieniła. Najwyraźniej Nora Martinez dostrzegła coś w Fecie — może to samo, co ujrzał w nim stary profesor — jakąś pierwotną szlachetność, bliższą raczej dzikim zwierzętom niż człowiekowi, coś, z istnienia czego sam Fet aż do niedawna nie zdawał sobie sprawy. A jeśli te cechy, które posiadał — niezłomność, determinacja, bezwzględność, czymkolwiek w istocie były — czyniły go w tych skrajnych warunkach bardziej atrakcyjnym w oczach Nory, to tym lepiej dla niego.

Z szacunku dla Epha nie wdał się w ten romans, wypierając się własnych uczuć i tego, co mogła czuć do niego Nora. Ale nie ulegało wątpliwości, że oboje mieli się ku sobie. Ostatniego dnia przed swoim wyjazdem Fet oparł nogę o nogę Nory. Był to całkiem zwyczajny gest, tyle że nie w przypadku kogoś takiego jak Fet. Był potężnym facetem, a przy tym niewiarygodnie świadomym swojej osobistej przestrzeni i szanującym przestrzeń osobistą innych. Zawsze starał się zachowywać właściwy dystans i zazwyczaj unikał kontaktu fizycznego z innymi osobami — kiedy jednak poczuł kolano Nory dotykające jego nogi, serce zabiło mu mocniej. Wraz z tym, co sobie uświadomił, w jego wnętrzu pojawiła się nadzieja. ONA NIE ODSUWA NOGI. UTRZYMUJE TĘ BLISKOŚĆ…

Prosiła, aby był ostrożny, aby na siebie uważał, a kiedy to mówiła, miała w oczach łzy. Żegnała go z prawdziwymi łzami w oczach.

Do tej pory nikt nigdy nie uronił za Feta ani jednej łzy.

MANHATTAN

Eph jechał ekspresową siódemką, mocno wczepiony w wagon metra od zewnątrz. Zacisnął dłoń na lewym tylnym narożniku ostatniego wagonu, a prawą stopę oparł na tylnym stopniu, wciskając końce palców we framugę okna i kołysząc się w rytm kolebania składu, toczącego się po torze biegnącym na estakadzie. Wiatr i czarny deszcz chłostały poły jego szarego, grafitowego płaszcza przeciwdeszczowego, a skryta pod kapturem twarz odwrócona była w stronę zarzuconych na ramiona pasków przerobionej na plecak torby z bronią.

Kiedyś to wampiry, aby uniknąć wykrycia, musiały podróżować na zewnątrz wagonów krążących pod Manhattanem. Przez okno, pod którego wygiętą framugę wsunął palce, aby zapewnić sobie dogodny uchwyt, widział ludzi, siedzących i kołyszących się w rytm składu pociągu. Odległe spojrzenia, twarze bez wyrazu, jakby wszystko toczyło się dawnym, normalnym rytmem. Nie przyglądał się za długo, gdyby bowiem wewnątrz były strzygi, ich noktowizja wychwytująca ciepłotę ciała zlokalizowałaby go, a co za tym idzie, na następnym przystanku czekałby już na niego mało przyjazny komitet powitalny. Eph wciąż był zbiegiem, jego podobizny wisiały na posterunkach policji i w urzędach pocztowych w całym mieście, a relacje na temat dokonanego przez niego udanego zamachu na Eldritcha Palmera, sprytnie zmontowane z materiałów z podjętej przezeń nieudanej próby zgładzenia ekscentrycznego miliardera, powtarzano w telewizji co najmniej raz w tygodniu, aby nazwisko zamachowca i jego twarz dobrze wryła się w pamięć co bardziej czujnych obywateli.

Przejazdy pociągiem wymagały umiejętności, których Eph nabył z konieczności, w miarę upływu czasu. W tunelach stale panowała wilgoć — czuć było spalonym ozonem i starymi smarami — a wyświechtane, brudne ciuchy Epha stanowiły dla niego idealny kamuflaż, zarówno wizualny, jak i zapachowy. Złapanie się tylnej ściany wagonu wymagało dobrego wyczucia czasu i precyzji. Eph jednak nabrał w tym sporej wprawy. Jako dzieciak w San Francisco regularnie korzystał w ten sposób z tramwajów, by mieć podwózkę do szkoły. A trzeba było wykazać się wtedy naprawdę świetnym wyczuciem czasu. Jeśli złapałeś się tramwaju za szybko, mogłeś zostać odkryty. Jeśli się spóźniłeś, mogłeś się ześlizgnąć, a w efekcie zaliczyć bolesny upadek.

W metrze zdarzyło mu się kilka razy w ten sposób upaść, zwykle dlatego, że wcześniej za dużo wypił. Raz, kiedy skład wjeżdżał w zakręt pod Tremont Avenue, ześlizgnęła mu się noga i zawisł na tylnej ścianie wagonu, rozpaczliwie próbując podkulać nogi i obijając się o podkłady torów, aż w końcu spadł i przeturlał się w bok, przypłacając swą nieostrożność dwoma pękniętymi żebrami i wybitym prawym barkiem; kość z cichym trzaskiem wypadła ze stawu, kiedy uderzył ramieniem o stalową szynę przeciwległej linii. Ledwie uniknął przejechania przez nadjeżdżający z przeciwka skład. Znalazłszy schronienie we wnęce konserwacyjnej, cuchnącej moczem i zasłanej starymi gazetami, nastawił wybity bark — ale od czasu do czasu wciąż dawał mu o sobie znać. Jeśli przez sen obrócił się na ten bok, budził się, czując dojmujący ból.

Teraz jednak, dzięki częstemu ćwiczeniu, nauczył się odnajdywać oparcie dla stóp i szpary w tylnej ścianie wagonika metra. Znał każdy skład, każdy wagonik — ba, zrobił nawet dwa krótkie haki mocujące, by móc złapać się nimi obluzowanych stalowych paneli i dokonać tego w parę sekund. Zostały one wykonane ze szczerego srebra w warsztacie Goodweathera i od czasu do czasu służyły jako broń do walki na krótki dystans ze strzygami.

Haki miały drewniane rękojeści wykonane z nóg mahoniowego stołu, który dostali od matki Kelly w prezencie ślubnym. Gdyby tylko wiedziała… Nigdy nie lubiła Epha. Nie był dość dobry dla jej Kelly. Teraz zapewne darzyłaby go jeszcze mniejszą sympatią.

Eph odwrócił głowę, otrząsając się z wilgoci, by spojrzeć poprzez strugi czarnego deszczu na budynki po obu stronach betonowego wiaduktu ciągnącego się wysoko nad Queens Boulevard. Niektóre z budowli zostały zniszczone, strawione przez ogień podczas przejęcia albo splądrowane później i od tej pory stały opuszczone. Niektóre rejony miasta wyglądały, jakby zostały zniszczone w trakcie działań wojennych. I poniekąd faktycznie tak było.

Inne były rozjaśnione sztucznym światłem — te znajdujące się w strefach odbudowanych przez ludzi pod nadzorem i kontrolą Fundacji Stoneheart, na rozkaz Mistrza. Światło było kluczowe, aby można było pracować w świecie, w którym mrok panował przez dwadzieścia dwie godziny każdego kalendarzowego dnia, przez okrągły rok. Sieci elektryczne na całym globie padły po pierwszych impulsach elektromagnetycznych, jakie wystąpiły w wyniku licznych eksplozji nuklearnych. Przepięcia doprowadziły do przepalenia przewodników elektrycznych, pogrążając większą część świata w przyjaznej dla wampirów ciemności. Ludzie bardzo szybko zdali sobie sprawę, że rasa istot o ogromnej sile przejęła kontrolę nad naszą planetą, a człowiek został umieszczony na samym końcu łańcucha pokarmowego przez stworzenia, których potrzeby biologiczne wymagały diety złożonej z ludzkiej krwi. Na wszystkich kontynentach zapanowały panika i rozpacz. Zarażone armie zamilkły. W czasach konsolidacji, jakie nastały po Nocy Zero, kiedy nad Ziemią zaczęła krystalizować się nowa, trująca atmosfera, wampiry ustanowiły nowy porządek.

Skład metra zwolnił, zbliżając się do Queensboro Plaza. Eph zdjął stopę z tylnego schodka, zawisając po drugiej stronie wagonika, tak by nie można było go zobaczyć z peronu. Silna, nieustająca ulewa miała tylko jeden atut: deszcz osłaniał go przed czujnymi, krwistoczerwonymi oczami wampirów.

Usłyszał dźwięk rozsuwających się drzwi i odgłosy ludzi wysiadających i wsiadających do wagonika. Z głośników powyżej rozległ się automatyczny komunikat. Drzwi się zamknęły i skład ruszył dalej. Eph ponownie zacisnął obolałe palce na framudze okna i patrzył, jak słabo widoczny peron znika w oddali niczym miniony świat, ten dawny, kurczący się, rozpływający się w strugach trującego deszczu i ciemnościach nocy.

Skład metra niebawem zjechał pod ziemię, uwalniając się od uciążliwego deszczu. Po dwóch kolejnych przystankach wjechał do Steinway Tunnel, pod East River. To właśnie współczesne rozwiązania, takie jak to, pozwalające swobodnie podróżować pod płynącą szybko rzeką, przyczyniły się do upadku rasy ludzkiej. Wampiry, które ze swej natury nie były zdolne przekraczać płynącej wody, mogły omijać tego rodzaju przeszkody, korzystając z tuneli, długodystansowych samolotów i innych alternatywnych rozwiązań pozwalających na szybkie przemieszczanie się z miejsca na miejsce.

Skład zwolnił, zbliżając się do stacji Grand Central. Eph zmienił nieznacznie uchwyt na zewnętrznej ścianie wagonika, walcząc ze zmęczeniem i uporczywie trzymając się swoich ręcznie robionych haków. Był niedożywiony i tak chudy jak w czasach, gdy zaczynał naukę w gimnazjum. Przywykł już do nieustępliwej, nieprzyjemnej, ssącej pustki w żołądku; wiedział, że niedobór protein i witamin wpływa nie tylko na jego kości i mięśnie, ale także na umysł.

Eph zeskoczył z wagonika, zanim ten na dobre się zatrzymał i potykając się, wylądował na kamiennym podłożu między torami. Przetoczył się na lewy bok, lądując na ziemi jak prawdziwy ekspert. Rozprostował palce i rozluźnił je, by uwolnić kłykcie od niemal artretycznego paraliżu, po czym schował haki. Tylne światła składu znikały w oddali i usłyszał zgrzyt stalowych kół hamujących na stalowych szynach, metaliczny wizg, do którego nie był w stanie przywyknąć.

Odwrócił się i pokuśtykał w przeciwną stronę, zapuszczając się dalej w głąb tunelu. Pokonywał tę drogę dostatecznie często, więc nie potrzebował noktowizora, by dotrzeć do sąsiedniego peronu. Trzecią szyną się nie przejmował, bo była nakryta drewnianą osłoną, która tak naprawdę miała pomóc łatwiej się dostać na opuszczony peron.

Na wyłożonej płytami posadzce pozostały materiały budowlane: rusztowanie, sterta rur, całe bele owiniętych w folie okładzin. Renowację przerwano na początkowym etapie. Eph zdjął przemoczony kaptur i sięgnął do plecaka po noktowizor, po czym założył go na głowę, opuszczając soczewkę przed prawym okiem. Zadowolony, że od jego ostatniej wizyty nic się tu nie zmieniło, ruszył w stronę nieoznakowanych drzwi.

W szczycie, przed nastaniem wampirów, każdego dnia po marmurowych posadzkach Wielkiego Dworca z Tennessee, gdzieś nad nim, przechodziło pół miliona ludzi. Eph nie mógł ryzykować wejścia do głównego terminalu. Zajmująca pół akra hala dworcowa nie oferowała zbyt wielu kryjówek, ale zdarzało mu się przechodzić po kładkach na tamtejszym dachu. Spoglądał stamtąd na pomniki minionej, utraconej epoki — na charakterystyczne drapacze chmur, takie jak MetLife Building albo wieżowiec Chryslera, ciemne teraz i milczące na tle nocy. Wspiął się na wysokie na dwa piętra klimatyzatory na dachu terminala. Stanął na kładce zwróconej w stronę Czterdziestej Drugiej Ulicy i Park Avenue, wśród olbrzymich posągów rzymskich bogów — Minerwy, Herkulesa i Merkurego, nad wielkim zegarem ze szkła Tiffany’ego. W środkowej części dachu mógł spojrzeć na widoczną ponad trzysta metrów niżej, przypominającą katedrę halę dworcową.

Uchylił drzwi, a jego noktowizor przeniknął znajdującą się za nimi ciemność. Wspiął się po schodach, pokonując dwie kondygnacje, po czym przeszedł przez kolejne otwarte drzwi i znalazł się na długim korytarzu. Wzdłuż całej jego długości biegły grube rury doprowadzające parę, które wciąż funkcjonowały i aż jęczały z gorąca. Zanim dotarł do następnych drzwi, ociekał potem.

Wyjął z plecaka niewielki srebrny nóż, gdyż musiał zachować szczególną ostrożność. Betonowy korytarz wiodący do wyjścia awaryjnego nie był miejscem, w którym chciałby zostać osaczony. Na podłodze zalegały kałuże czarnej wody. Skażenie z nieba stało się już elementem ekosystemu. Ta część podziemi była kiedyś regularnie patrolowana przez pracowników konserwacji, którzy przeganiali stamtąd bezdomnych, ciekawskich oraz wandali. Potem, na krótko, wampiry przejęły kontrolę nad podziemnym światem miasta, pożywiając się i rozprzestrzeniając. Teraz, kiedy Mistrz odmienił atmosferę Ziemi, by uwolnić bestie od zabijających wirusa ultrafioletowych promieni słońca, krwiopijcy opuścili ten podziemny świat z labiryntami tuneli i wyszli na powierzchnię, by objąć go w posiadanie.

Na ostatnich drzwiach przymocowano biało-czerwoną tabliczkę z napisem: WYJŚCIE AWARYJNE. OTWARCIE DRZWI URUCHOMI ALARM. Eph włożył nóż i noktowizor na powrót do plecaka, po czym nacisnął dźwignię oporową, ale przewody alarmu zostały przecięte już dawno temu.

Podmuch cuchnącego wiatru niosącego ze sobą krople czarnego deszczu osmagał mu twarz. Naciągnął wilgotny kaptur i ruszył wzdłuż Czterdziestej Piątej Ulicy na wschód. Idąc z opuszczoną głową, patrzył, jak spod jego stóp wypryskują strugi wody. Przy chodniku stało wiele zdezelowanych lub porzuconych w pierwszych dniach samochodów. Zostały one zsunięte na bok, aby zrobić miejsce dla ciężarówek dostawczych lub furgonetek roboczych obsługiwanych przez wampiry albo ludzi ze Stoneheart. Eph miał spuszczony wzrok, ale uważnie przepatrywał ulicę po obu stronach. Nauczył się, aby nigdy nie rozglądać się ostentacyjnie dokoła i nie zwracać na siebie uwagi. W mieście było zbyt wiele okien, zbyt wiele par wampirzych oczu. Jeśli zachowywałeś się podejrzanie, byłeś podejrzany. Eph starał się unikać jakichkolwiek interakcji ze strzygami. Na ulicach, tak jak wszędzie, ludzie byli obywatelami drugiej kategorii, obiektami, które należało przeszukać lub które można było wykorzystać, na różne sposoby. Na całym świecie zapanowało coś w rodzaju nowej formy apartheidu. Eph nie mógł ryzykować zdemaskowania.

Szybkim krokiem dotarł do Pierwszej Alei i Biura Głównego Koronera, po czym zszedł na dół, korzystając ze zjazdu przeznaczonego dla karetek pogotowia i karawanów. Przecisnął się za wózkami noszowymi i szafką na kółkach, które przytoczyli tutaj, by zamaskować wejście do podziemi, po czym wszedł do kostnicy miejskiej przez niezamknięte na klucz drzwi.

Znalazłszy się w środku, stał przez kilka chwil w kompletnej ciszy, nasłuchując. To pomieszczenie, z wykonanymi z nierdzewnej stali stołami sekcyjnymi i licznymi zlewami, było miejscem, do którego przed dwoma laty przywieziono pierwszą grupę pasażerów z feralnego lotu 753 linii Regis Air. To właśnie tu Eph pierwszy raz miał okazję zbadać przypominające ślady po igle nakłucia na szyjach z pozoru martwych pasażerów, ujawniając rany kłute sięgające aż do głównej tętnicy szyjnej — które, jak niebawem się przekonali, zostały zadane przez żądła wampirów. Także tutaj odkrył dziwne przedśmiertne powiększenie fałdów przedsionkowych wokół strun głosowych, co, jak się później okazało, było pierwszym stadium rozwoju elastycznych żądeł „pijawek”. To również tu był po raz pierwszy świadkiem przemiany krwi ofiar z jasnoczerwonej w oleistą, białą ciecz.

Tu także, na ulicy przed kostnicą Eph i Nora pierwszy raz spotkali staruszka będącego właścicielem lombardu, Abrahama Setrakiana. Wszystko, co Eph wiedział na temat krwiopijców, począwszy od zabójczych właściwości srebra i ultrafioletowego światła, poprzez istnienie Pradawnych i ich rolę w kształtowaniu ludzkiej cywilizacji, aż po zbuntowanego Pradawnego znanego jako Mistrz, którego podróż do Nowego Świata na pokładzie samolotu 753 oznaczała początek końca — wszystkiego tego dowiedział się od nieustępliwego staruszka.

Budynek pozostał niezamieszkały od czasu przejęcia. Kostnica nie była częścią infrastruktury miejskiej zarządzanej przez wampiry, ponieważ śmierć nie stanowiła już nieuchronnego końca ludzkiej egzystencji. A tym samym wiążące się z kresem życia rytuały żałoby i przygotowanie zwłok oraz pochówku okazały się niekonieczne i były rzadko obserwowane.

Dla Epha ten budynek stanowił jego nieoficjalną bazę operacyjną. Wspiął się po schodach na górę, oczekując na połajankę ze strony Nory; spodziewał się usłyszeć, jak jego rozpacz z powodu nieobecności Zacka wpływa negatywnie i zakłóca działania ich grupy ruchu oporu. Doktor Nora Martinez była drugą po Ephie osobą w Projekcie Kanarek, w CDC, Centrum ds. Kontroli i Zwalczania Chorób. W całym tym chaosie i zamieszaniu, jakie powstało po nadejściu wampirów, ich relacje, które dotąd pozostawały w sferze czysto zawodowej, nabrały bliższego charakteru. Eph próbował zapewnić Norze i Zackowi bezpieczeństwo, wywieźć ich z miasta dawno temu, kiedy pod Penn Station wciąż jeszcze kursowały pociągi. Jednak największe obawy Epha potwierdziły się, kiedy Kelly, kierując się do Bliskiej Osoby, powiodła chmarę wampirów do tuneli pod rzeką Hudson, doprowadzając do wykolejenia pociągu i śmierci pozostałych pasażerów. Kelly zaatakowała wówczas Norę i uprowadziła swego syna.

Porwanie Zacka, za które Eph bynajmniej nie obwiniał Nory, mimo wszystko położyło się cieniem na relacjach pomiędzy nimi i na relacjach Epha z pozostałymi. Eph poczuł się oderwany od samego siebie. Czuł się złamany, rozbity na kawałki i wiedział, że to wszystko, co obecnie mógł zaoferować Norze.

Nora zresztą miała własne problemy. Wiązały się one głównie z jej matką, Marielą Martinez, której umysł trawiony był przez chorobę Alzheimera. Gmach, w którym mieściły się kostnica, prosektorium i biuro głównego koronera, był dostatecznie duży, by matka Nory mogła błąkać się po górnych piętrach albo w samych tylko skarpetkach wędrować korytarzami, rozmawiając z ludźmi, których tam w ogóle nie było i którzy już nie żyli. Żałosna egzystencja, ale w gruncie rzeczy nie różniła się zbytnio od losów reszty pozostałej przy życiu ludzkości. Może nawet lepsza: umysł pani Martinez znajdował azyl w przeszłości, a co za tym idzie, mógł uniknąć koszmarów teraźniejszości.

Pierwszym sygnałem, że coś jest nie tak, jaki zauważył Eph, był przewrócony wózek inwalidzki, leżący na boku przy drzwiach klatki schodowej na trzecim piętrze, i odpięte pasy spoczywające tuż obok, na podłodze. W chwilę potem poczuł woń amoniaku, charakterystyczny odór zdradzający obecność wampirów. Eph dobył miecza i zwolnił kroku, a w żołądku zaległa mu lodowata gula strachu. W budynku wciąż był prąd, ale mężczyzna nie zapalił światła, bo mogłoby zostać zauważone z ulicy, toteż podążał w głąb korytarza w pozycji defensywnej, czujny i skupiony, bacznie przyglądając się mijanym drzwiom, załomom muru czy innym potencjalnym kryjówkom.

Minął przewrócony parawan, spustoszony kantorek i leżący na podłodze fotel.

— Nora! — zawołał. To było nieostrożne, ale jeśli w pobliżu wciąż były jakieś wampiry, chciał je wywabić już teraz.

Na podłodze, w narożnym gabinecie natknął się na plecak Nory. Był rozerwany, jej rzeczy osobiste i ubrania walały się po całym pokoju. Lampa UV leżała w kącie, podłączona do ładowarki. Jej ubranie to jedno, ale Eph wiedział, że Nora nie poszłaby nigdzie bez lampy ultrafioletowej, chyba że nie miałaby wyboru. Nigdzie nie zauważył jej plecaka z bronią.

Wziął do ręki czołówkę i włączył lampę UV. W jej świetle ujrzał na dywanie rozległe ślady jasnego koloru i jakieś rozmazane smugi przy biurku — kałuże wampirzych ekskrementów.

Strzygi zabawiły tu jakiś czas, nie miał co do tego wątpliwości. Próbował zachować spokój i skupienie. Był sam, a przynajmniej na tym piętrze nie było wampirów. Nie było też Nory ani jej matki, a to nie zwiastowało niczego dobrego.

Czy doszło do walki? Próbował rozeznać się w sytuacji na podstawie wyglądu pokoju, rozmazanych plam i przewróconego fotela. Nie, chyba jednak nie. Przeszedł korytarzem, szukając innych śladów przemocy poza zniszczonymi przedmiotami, ale niczego takiego nie znalazł. Nora podjęłaby walkę tylko w ostateczności, a gdyby ustanowiła tu swój szaniec obrony, budynek z całą pewnością byłby teraz pod kontrolą wampirów. Zdaniem Epha wyglądało to raczej jak nalot na budynek.

Zaglądając do gabinetu, natknął się na plecak z bronią Nory wciśnięty pod biurko. Jej miecz wciąż znajdował się w środku. A więc najwyraźniej została zaskoczona. Skoro nie doszło do walki — kontaktu srebra z wampirami — jej szanse na gwałtowne pożegnanie się z życiem wyraźnie się zmniejszyły. Bestie nie chciały powiększać bilansu ofiar. Pragnęły natomiast zapełniać tworzone przez siebie obozy.

Czy została pojmana? To całkiem możliwe, jednak Eph znał Norę i wiedział, że nie poddałaby się bez walki. Nie natrafił jednak na jakiekolwiek oznaki oporu z jej strony. Może najpierw krwiopijcy schwytali jej matkę? Nora mogłaby zaprzestać stawiania oporu z obawy o bezpieczeństwo pani Martinez.

Nawet jeśli tak było, prawdopodobieństwo, że Nora została przemieniona, było znikome. Strzygi, podległe rozkazom swego Mistrza, niechętnie powiększały liczebność swoich szeregów: wypicie ludzkiej krwi i zainfekowanie śmiertelnika szczepem wampirzego wirusa skutkowało jedynie powstaniem kolejnego krwiopijcy, który musiał się pożywiać. Dlatego Nora najprawdopodobniej została przewieziona do obozu pod miastem. Stamtąd zostanie skierowana do prac, które jej wyznaczą albo będzie dalej dyscyplinowana. O obozach nie było wiadomo wiele: niektórzy z tych, co tam trafiali, przepadali bez śladu. Nigdy już stamtąd nie wychodzili. Pani Martinez, która miała już za sobą wiek produktywny, najprawdopodobniej zostanie przeznaczona do likwidacji.

Eph rozejrzał się dokoła, coraz bardziej się denerwując i próbując wymyślić, co robić dalej. To wyglądało na przypadkowy incydent — ale czy na pewno? Póki co Eph musiał trzymać się z dala od pozostałych i starannie monitorować swoje wejścia i wyjścia z budynku kostnicy z uwagi na to, że nieustannie był tropiony przez niezmordowaną i nieustępliwą Kelly. Gdyby wpadła na jego ślad, mogłaby doprowadzić Mistrza do głównej siedziby ich małego ruchu oporu. Czy coś poszło nie tak? Czy Fet również został zdekonspirowany? Czy Mistrz w jakiś sposób rozpracował ich komórkę?

Eph podszedł do laptopa stojącego na biurku i otworzył go. Sprzęt był wciąż włączony, a on kliknął klawisz spacji, aby ożywić ekran. Stanowiska komputerowe w siedzibie głównego koronera były podłączone do wciąż funkcjonującego serwera sieciowego. Internet w wielu miejscach był zawodny. Łatwiej było uzyskać komunikat o błędzie połączenia, niż wejść na jakąś istniejącą i nadal czynną stronę. Nierozpoznane i nieautoryzowane protokoły adresowe w sieci były szczególnie podatne na robaki i wirusy, a wiele komputerów w budynku było zablokowanych za sprawą uszkodzeń wywołanych przez szkodliwe bądź złośliwe programy albo działały wyjątkowo wolno wskutek uszkodzonych systemów operacyjnych i nie nadawały się do użytku. Technologia komórkowa także już nie istniała, nie było mowy o wykonywaniu połączeń czy dostępie do Internetu. Po co ludzie mieliby mieć dostęp do sieci komunikacyjnej obejmującej cały glob, skoro wampiry dysponowały mocami telepatycznymi, dzięki którym mogły porozumiewać się między sobą?

Goodweather i pozostali funkcjonowali w przekonaniu, że cała aktywność internetowa była monitorowana przez wampiry. Strona, na którą patrzył obecnie — ta, którą Nora musiała odwiedzić ostatnio i opuściła to miejsce tak nieoczekiwanie, że nawet nie wyłączyła komputera — była jakimś chatroomem, forum wymiany wiadomości pomiędzy dwiema rozmawiającymi ze sobą za pośrednictwem Internetu osobami.

„NMart” to była najwyraźniej Nora Martinez. Jej rozmówca „WFet” to natomiast Wasilij Fet, były nowojorski deratyzator. Fet dołączył do ich walki na wczesnym etapie, kiedy wraz z nadejściem wampirów miasto nawiedziła plaga szczurów. Okazał się nieocenionym nabytkiem dla ich sprawy, zarówno z uwagi na znajomość technik tępienia gryzoni, jak i na znajomość miasta, a w szczególności podziemnych tuneli pod metropolią. Podobnie jak Eph, on także został uczniem Setrakiana, stopniowo zmieniając się w działającego na terytorium Nowego Świata łowcę wampirów. Obecnie znajdował się na statku, gdzieś na Oceanie Atlantyckim, wracając z Islandii, dokąd udał się z bardzo ważną misją.

Ta rozmowa na czacie, pełna błędów gramatycznych ze strony Feta, zaczęła się dzień wcześniej i dotyczyła głównie Epha. Przeczytał słowa, których nigdy nie miał zobaczyć.

NMart: E tu nie ma — nie przybył na spotkanie. Miałeś rację. Nie powinnam była aż tak na nim polegać. Teraz mogę jedynie czekać…

WFet: Nie czekaj tam. Pozostań w ruchu. Wróć na Roosvlt Isl.

NMart: Nie mogę — mojej mamie się pogorszyło. Spróbuję zostać tu jeszcze przez jeden dzień. NAPRAWDĘ już tak dłużej nie mogę. On jest niebezpieczny. Stanowi zagrożenie dla nas wszystkich. To tylko kwestia czasu, kiedy ta wampirza suka Kelly go dopadnie albo kiedy on doprowadzi ją tutaj.

WFet: Rozumię cię. Ale my go potrzebować. Musim go trzymać blisko.

NMart: On sam wychodzi. Nie dba o nic innego.

WFet: Jest zbyt ważny. Dla nich. Dla M. Dla nas.

NMart: Wiem… tyle tylko, że już nie mogę mu ufać. Nawet już nie wiem, kim on jest. W ogóle go nie poznaję…

WFet: Musimy wszyscy postarać się, aby nie pogrążył się za bardzo. Zwłaszcza ty. Utrzymuj go na powierzchni. On nie wi, gdzie jest księga. To nasz podwójny blef. W ten sposób nie może nam zaszkodzić.

NMart: Znów jest w domu K. Ja to wiem. Zagląda tam w poszukiwaniu wspomnień Z. To jak próba wykradania czegoś ze snów.

A potem:

NMart: Wiesz, że za tobą tęsknię. Długo jeszcze?