Po bezdrożach Alaski - Sebastian Bielak - ebook + książka

Po bezdrożach Alaski ebook

Sebastian Bielak

3,3

Opis

W dalekim zakątku świata

Po bezdrożach Alaski to fascynująca relacja z podróży po Alasce – pełnej przygód, dzikiej przyrody oraz interesujących ludzi. Razem z autorem weźmiemy udział w raftingu na rzece Kenai, przepłyniemy łodzią lub kajakiem prawie 900 kilometrów wzdłuż biegu Jukonu – największej rzeki Alaski, będziemy obserwować z bliska niedźwiedzie grizzly, ursony i bieliki amerykańskie, łowić ryby w rzekach, w których aż roi się od wielkich szczupaków i wędrujących na tarło łososi. Powędrujemy leśnymi duktami pełnymi świeżych tropów baribali, przeżyjemy nawet rzeczne tsunami i pożar tajgi.

Oprócz wielu sympatycznych Amerykanów oraz północnoamerykańskich Indian spotkamy też potomków Polaków, którzy dawno temu przybyli na ten skrawek świata szukać szansy na lepsze życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 387

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (12 ocen)
4
1
4
0
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aga_Win

Nie polecam

Dziennik przeżyć studenta polskiej politechniki, wyjątkowo męcząca pozycja, w dodatku pełna rasistowskich i szowinistycznych wtrętów, szkoda czasu.
10
crazy_mary

Nie polecam

Bardzo zła książka, pełna rasistowskich i seksistowskich uwag autora na temat rdzennych mieszkańców Alaski, Amerykanów oraz kobiet (żenujące komentarze na temat fizycznego wyglądu!). Aż trudno uwierzyć, że napisał to wykształcony człowiek, który na Alasce odbywał staż naukowy! Czytałam z ogromnym zażenowaniem.

Popularność




Sebastian Bielak Po bezdrożach Alaski ISBN Copyright © by Sebastian R. Bielak, 2018All rights reserved Redaktor Witold Kowalczyk Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Herman Z wyjątkiem kilku pojedynczych zdjęć (podpisanych imieniem i nazwiskiem ich autora/autorki) autorem fotografii zamieszczonych w książce jest Sebastian R. Bielak Opracowanie graficzne i techniczne Dymitr Miłowanow Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Książkę dedykuję Douglasowi Stallerowi oraz Karin Bodony — dwójce wspaniałych Amerykanów, dzięki którym wyprawa na Alaskę stała się największą przygodą w moim życiu This book is dedicated to Douglas Staller and Karin Bodony – two wonderful Americans, thanks to whom the journey to Alaska became the biggest adventure of my lifetime

Kilka słów wstępu

W życiu każdego człowieka są wydarzenia, które na zawsze zmieniają jego charakter, podejście do ludzi, a nawet sposób myślenia. Zazwyczaj takie zmiany zachodzą bardzo subtelnie i są ledwie widoczne, ale czasami pojawiają się niczym terapia szokowa i wtedy można je dostrzec nawet gołym okiem.

W moim przypadku takim wydarzeniem była trzymiesięczna wyprawa na Alaskę, w czasie której zwiedziłem położony na południu półwysep Kenai oraz odległą Wyżynę Środkowego Jukonu, zlokalizowaną poniżej północnego koła podbiegunowego, a więc w głębi alaskańskiego interioru.

Było co zwiedzać, ponieważ Alaska jest pięć razy większa od Polski i zajmuje blisko półtora miliona kilometrów kwadratowych. Równocześnie zamieszkuje ją niewiele ponad siedemset tysięcy osób, a gęstość zaludnienia to jedna osoba na dwa kilometry kwadratowe, ponad połowa ludności żyje w dwóch największych miastach — Anchorage i Fairbanks. To właśnie z powodu swej dzikości oraz położenia na krańcach Ameryki Północnej Alaska zyskała przydomek „The Last Frontier”, który tłumaczy się jako „Ostatnia granica”.

Długo dojrzewałem do tego wyjazdu, ale w końcu podjąłem ostateczną decyzję i rozpocząłem przygotowania. Rodzina i znajomi patrzyli na mnie z niedowierzaniem, dziwiąc się, że zamiast spędzić wakacje gdzieś w ciepłych, egzotycznych krainach, zdecydowałem się lecieć na przemarzniętą Alaskę. No cóż… są ludzie, którzy fascynują się dżunglą amazońską, innym podoba się Afryka, a ja uwielbiam dziką i nieprzystępną Daleką Północ.

Wyprawa była klasyczną „podróżą życia”, która zrodziła we mnie potrzebę dalekich wyjazdów i eksploracji niezbadanych, dzikich zakątków ziemi. Przyjemność czerpałem z obserwacji i fotografowania dzikiej przyrody, podziwiania przepięknych krajobrazów oraz poczucia nieograniczonej wolności.

Pobyt na Alasce miał też ważny aspekt merytoryczny, ponieważ wiązał się ze stażem naukowym, jaki udało mi się zorganizować w trzech alaskańskich parkach: Kenai, Koyukuk i Nowitna. Głównym celem stażu było zdobycie wiedzy na temat ochrony przyrody w tym najbardziej dzikim obszarze Ameryki Północnej oraz doświadczenia praktycznego.

Choć wyprawa nie miała charakteru modnych obecnie eskapad ekstremalnych, ale była zaplanowaną i dobrze przemyślaną ekspedycją przyrodniczo-geograficzną, to jednak w czasie tych trzech miesięcy spędzonych na Dalekiej Północy miałem okazję przeżyć wiele przygód.

Brałem udział w raftingu na rzece Kenai; przepłynąłem łodzią lub kajakiem prawie dziewięćset kilometrów wzdłuż biegu Jukonu — największej rzeki Alaski oraz czwartej w kolejności wśród najdłuższych rzek Ameryki Północnej; obserwowałem z bliska grizzly, ursony oraz bieliki amerykańskie; łowiłem ryby w rzekach, w których aż roiło się od wielkich szczupaków i zdążających na tarło łososi; wędrowałem po leśnych duktach pełnych świeżych tropów baribali; a nawet przeżyłem rzeczne tsunami, ocierając się o pożar tajgi.

W trakcie wyprawy poznałem wielu interesujących ludzi, między innymi Amerykanów polskiego pochodzenia oraz Atabasków, którzy żyją na pograniczu nowoczesnej kultury amerykańskiej oraz tradycji odziedziczonych po indiańskich przodkach.

Zwiedziłem też sporo ciekawych miejsc, na przykład na półwyspie Kenai byłem nad rzeką, w której łowi się ogromne czawycze (tutaj w 1986 roku padł rekord Alaski — łosoś o wadze czterdziestu pięciu kilogramów), oraz widziałem pola naftowe, gdzie w latach pięćdziesiątych XX wieku odkryto pierwsze na Alasce złoża ropy i gazu. Na północy zwiedziłem kilka indiańskich wiosek ukrytych w głębi alaskańskiego buszu, a także trafiłem na silnie erodujące, piaszczyste klify, w których na skutek wytapiania się wieloletniej zmarzliny pojawiały się kości mamutów lub szczątki innych prehistorycznych zwierząt.

Przygotowania do wyprawy trwały pół roku i chociaż do samego końca nie byłem pewien, czy wyjazd dojdzie do skutku, to jednak wszystko dobrze się skończyło, a ja spełniłem jedno ze swoich młodzieńczych marzeń i na własne oczy zobaczyłem magiczną Alaskę. Zobaczyłem i… zakochałem się w niej bez opamiętania.

Wyprawa na Daleką Północ była jedną z największych i najwspanialszych przygód w moim życiu. Dzięki niej mogłem na własne oczy zobaczyć jeden z ostatnich zakątków Ziemi, gdzie przyroda wciąż rządzi się własnymi prawami, a człowiek jest tylko jednym z jej mniej znaczących elementów. Mam nadzieję, że po przeczytaniu tej książki Alaska spodoba się również Tobie.

Sebastian R. Bielak

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Już na samym początku było bardzo obiecująco. Lot na Alaskę miałem zarezerwowany na drugą połowę maja, jednak na wszelki wypadek dzień przed wylotem zadzwoniłem do biura Lufthansy sprawdzić, czy wszystko jest w należytym porządku — czy przypadkiem lot nie został odwołany albo przesunięty z powodu niesprzyjającej pogody bądź też innych nieprzewidzianych sytuacji.

Okazało się, że nie został, co mnie do tego stopnia uspokoiło, że w noc poprzedzającą podróż spałem całkiem dobrze, oczywiście na tyle, na ile da się dobrze spać tuż przed wyprawą na drugi koniec świata.

Następnego dnia pojawiłem się na lotnisku im. Jana Pawła II w Balicach koło Krakowa już o wpół do czwartej rano. Do odprawy paszportowo-bagażowej należało się zgłosić trzy godziny przed odlotem, więc o długim spaniu tej nocy można było zapomnieć.

Wchodzę do głównej sali, patrzę na wiszące na ścianach monitory wyświetlające godziny poszczególnych lotów i… ze zdumienia przecieram zaspane oczy — lot o szóstej pięćdziesiąt do Monachium został odwołany!

No to ładnie — pomyślałem sobie. Nie dość, że to mój pierwszy lot w życiu, nie dość, że lecę aż na Alaskę, to jeszcze taki pasztet z samego rana.

Zaraz jednak obudził się we mnie wrodzony optymizm, który nie pozwolił zbyt szybko wpaść w sidła nerwów.

Spokojnie — myślę. — Będzie dobrze, trzeba tylko znaleźć okienko z informacją, a tam wszystko na pewno się wyjaśni.

I tu życie przypomniało mi, że chociaż myślami byłem już po drugiej stronie Atlantyku, to jednak fizycznie wciąż tkwiłem w Polsce — kraju pełnym absurdów i częstej obojętności, gdzie człowiek znajdujący się w trudnej sytuacji niemal zawsze pozostawiany jest samemu sobie.

Rozejrzałem się uważnie po poczekalni. Balice — niby całkiem spore lotnisko, tu i tam przynajmniej kilkadziesiąt podenerwowanych osób czekających na loty, a z obsługi nikogo, dosłownie brak personelu. Wszystkie okienka pozamykane na cztery spusty. Jednym słowem ani żywej duszy, która mogłaby udzielić jakichkolwiek informacji.

Wyglądało na to, że kierownictwo portu nie przewidziało sytuacji, w której pasażerowie mogą potrzebować pomocy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a nie tylko od szóstej do osiemnastej.

W mojej lekko już zakłopotanej głowie wciąż jednak tliła się iskierka nadziei, że pomimo ewidentnych przeciwności losu wszystko uda się wyjaśnić oraz pozytywnie załatwić. Stwierdziłem, że skoro się nie da z nikim porozmawiać osobiście, to lepiej będzie zadzwonić na infolinię i tam się dowiedzieć, dlaczego lot został odwołany.

Może nawet uspokoją mnie, że Alaska nie jest jeszcze stracona — pomyślałem w duchu.

Chwytam za komórkę mojego brata, wystukuję na klawiaturze numer infolinii znaleziony przed chwilą w jakimś informatorze. Jest sygnał. Czekam. Nikt nie podnosi słuchawki.

Aha — myślę sobie. W całodobowej infolinii też nikt jeszcze nie pracuje. Najwyraźniej ktoś tutaj nie rozumie znaczenia słowa „całodobowa”.

Już miałem przerwać połączenie, gdy nagle ktoś je odebrał i po drugiej stronie usłyszałem uprzejmy, choć nieco zaspany głos młodej kobiety. Natychmiast ożywiła się we mnie nadzieja, ale niestety nie trwała ona zbyt długo.

Okazało się bowiem, że moja rozmówczyni wiedziała o odwołanym locie do Monachium dokładnie tyle co ja, czyli praktycznie nic. W każdym razie z dobroci serca lub poczucia własnego obowiązku poradziła, abym znalazł na lotnisku biuro biletowe i tam wszystkiego się dowiedział.

— A gdzie jest to biuro? — pytam.

— Wie pan co… — słyszę odpowiedź — no nie wiem, ale powinno być gdzieś naprzeciw bramek odprawy bagażowej.

Aż chciało mi się zawyć ze złości i poczucia bezsilności. Na cholerę taka beznadziejna infolinia, skoro i tak nie udziela praktycznie żadnej pomocy. Mój brat Dominik, który był chyba bardziej ode mnie zdenerwowany całą tą sytuacją, poszedł szukać biura na własną rękę. Widzę z daleka, jak obchodzi cały hol od boksu do boksu, sprawdzając, czy nie znajdzie kogoś pracującego o tak wczesnej porze. Po chwili wraca z pustymi rękami i nietęgą miną.

— Nie mam bladego pojęcia, gdzie może być to biuro.

W tym czasie przyplątał się lotniskowy ochroniarz i dopiero od niego zdobyliśmy potrzebne informacje. Oczywiście okazało się, że biuro jest teraz zamknięte i będzie czynne dopiero od piątej trzydzieści, tak więc jedyne, co nam pozostało, to usiąść i cierpliwie czekać.

Przez półtorej godziny siedzieliśmy jak na szpilkach. O piątej dwadzieścia przyszła pani i otworzyła okienko. Całe szczęście, że stałem na początku kolejki, bo dzięki temu bez żadnych ceregieli udało się przebukować odwołany lot do Monachium na następny o ósmej trzydzieści pięć.

Czekający za mną podróżni, którzy znaleźli się na końcu długiej kolejki, już takiego szczęścia nie mieli. I pomyśleć, jak niewiele brakło, żeby moja podróż na Alaskę legła w gruzach już na samym starcie. Lecąc którymkolwiek późniejszym rejsem, z pewnością nie zdążyłbym na lot transatlantycki do Chicago.

Odprawa bagażowa przeszła błyskawicznie, nikt nie robił problemów z powodu prawie jednego kilograma nadbagażu, więc po chwili pożegnałem się z bratem i podreptałem do bramek bezpieczeństwa. Tam prześwietlono mój bagaż podręczny.

Po półgodzinie czekania wsiadłem wraz z innymi pasażerami do małego autobusu, który zawiózł nas na płytę lotniska, wprost pod wejście do niewielkiego samolotu avroliner RJ100. Prowadziły do niego wąskie, strome schodki, jednak w środku było czysto i bardzo przyjemnie, choćby ze względu na skórzane fotele — od razu widać było niemiecki porządek. Na dodatek okazało się, że mam miejsce przy oknie, a więc lepiej już być nie mogło.

I tak zaczęła się moja podróż na Alaskę. Zastanawiałem się, co przyniesie przyszłość. Czy ten pech na samym początku to dobra wróżba, czy może zapowiedź dalszych kłopotów? Nawet nie chciałem dopuścić do siebie takiego biegu wypadków, zresztą moje myśli zaczęły teraz krążyć wokół całkiem innej kwestii.

Otóż muszę przyznać, iż trochę obawiałem się reakcji swojego organizmu w trakcie startu samolotu oraz w czasie całego późniejszego lotu, zwłaszcza że znajomi ostrzegali mnie przed możliwymi nudnościami, wzrostem ciśnienia krwi, silnym bólem w uszach, a nawet całej głowy. Różne obawy kotłowały się w moim umyśle, gdy już siedziałem wygodnie w fotelu z zapiętymi pasami. Tak to jest, jak człowiek nie ma doświadczenia w podróżowaniu, a potem nagle porywa się z motyką na słońce.

W końcu samolot zaczął kołować po płycie lotniska. Pilot powoli wjechał na pas startowy, po czym najwyraźniej wcisnął gaz do dechy, ponieważ ni stąd, ni zowąd samolot gwałtownie przyspieszył, a mnie dosłownie wgniotło w fotel.

Pędziliśmy tak kilkanaście sekund, aż w końcu maszyna oderwała się od ziemi i zobaczyłem, jak zabudowania lotniska zaczynają się ode mnie oddalać w okamgnieniu. Poczułem się dziwnie, zupełnie jakby ktoś wciskał mój brzuch coraz mocniej w kierunku kręgosłupa. Dostałem lekkich mdłości, ale na szczęście nic więcej.

Wzbijaliśmy się ostro w górę, samolot leciał chyba pod kątem trzydziestu stopni coraz wyżej i wyżej, aż w pewnym momencie w dole widać już było tylko szachownicę pól uprawnych, pastwisk i łąk, wśród których wiły się drogi — z góry przypominające cienkie wstążki łączące wsie i miasteczka.

Gdy po jakimś czasie samolot wzniósł się ponad pułap chmur, przede mną rozpostarł się przepiękny widok: jak okiem sięgnąć, wszędzie aż po horyzont błękitnego nieba widoczny był kłębiasty dywan białego puchu oświetlony jasnymi promieniami słońca.

Pierwszy raz w życiu poczułem się jak dzika gęś tybetańska przelatująca nad ośnieżonymi szczytami górskimi ukrytymi wśród chmur. Rozpiąłem pasy i wygodnie rozsiadłem się w fotelu. Czekało mnie półtorej godziny fruwania w obłokach.

* * *

Lot do Monachium przebiegł bardzo spokojnie, właściwie to nawet nie zauważyłem, kiedy minęło dziewięćdziesiąt minut od chwili startu w Krakowie, a samolot już zaczął podchodzić do lądowania na terytorium Niemiec. Był kwadrans po ósmej rano.

Szybko się okazało, że międzynarodowe lotnisko w Monachium to już całkiem inna bajka. Przy nim port w Balicach to — co tu dużo mówić — mały, prowincjonalny kurnik z przykrótkim wybiegiem dla koguta, a nie lotnisko z prawdziwego zdarzenia.

Po opuszczeniu samolotu i wejściu do jednego z terminali wpad­łem na prawdziwe tłumy ludzi — dosłownie tysiące podróżnych przemieszczających się ciągami komunikacyjnymi oraz ruchomymi schodami tam i z powrotem po ogromnych halach.

Za oknami budynków widać było stojące na płycie lotniska dziesiątki samolotów. Niektóre z nich były tak wielkie, że aż nie chciało mi się wierzyć. Czy taką kupą żelastwa można się w ogóle wzbić w powietrze i nie spaść z powrotem na ziemię po pięćdziesięciu metrach?

Kolejny raz w życiu okazało się, że mam spore szczęście do ludzi. Zaraz po wyjściu z samolotu wpadłem na pana w średnim wieku, którego poznałem wcześniej na lotnisku w Balicach — wtedy, gdy obaj staliśmy w kolejce po przebukowanie odwołanego lotu.

Po krótkiej rozmowie przeszliśmy na ty, po czym okazało się, że mój rozmówca to Paweł Stankiewicz — absolwent Politechniki Krakowskiej, który od kilkunastu już lat mieszka w Chicago. Zdziwiło mnie bardzo, jaki ten świat jest mały, skoro na lotnisku w obcym kraju niespodziewanie spotyka się dwóch doktorków z krakowskiej polibudy.

Paweł pomógł mi się odnaleźć w całkowicie dla mnie nowej rzeczywistości. Najpierw znaleźliśmy odpowiednią bramkę, gdzie dowiedziałem się, że co prawda mój bagaż nadany w Krakowie leci wprost do Anchorage, jednakże w Chicago będę go musiał odebrać, przejść przez odprawę celną, a następnie ponownie nadać na Alaskę.

W Monachium okazało się również, że Amerykanie nie dowierzają nikomu, nawet własnym konsulom. Przez co najmniej dziesięć minut dwie urzędniczki paszportowe nad wyraz dokładnie przyglądały się mojej amerykańskiej wizie, notabene wystawionej w tym samym roku w krakowskim konsulacie z dziesięcioletnim terminem ważności.

Skrupulatnie wypytywały, dokąd jadę, po co i na jak długo. Dopiero gdy pokazałem oryginalne zaproszenia od dyrektorów alaskańskich parków, panie wyraźnie się uspokoiły i skierowały mnie do odpowiednich stanowisk odprawy w celu wystawienia oryginalnego biletu w miejsce posiadanego przeze mnie wydruku potwierdzenia rezerwacji.

Tutaj wszystko poszło szybko i sprawnie, miła pani o lekko azjatyckich rysach twarzy wyraźnie się zdziwiła, że jadę aż na Alaskę, po czym — jak twierdziła — dała mi najlepsze miejsce w samolocie spośród aktualnie dostępnych. Jako że wszystkie formalności zostały w końcu dopełnione, pozostało nam jedynie cierpliwie poczekać na lot do Chicago, który miał się odbyć o godzinie dwunastej trzydzieści pięć.

Nieco zmęczeni, ale przede wszystkim spragnieni, poszliśmy do jednego ze sklepów znajdujących się w strefie bezcłowej, aby kupić wodę mineralną. Tutaj mały szok cenowy — butelka o pojemności pół litra kosztowała ponad dwa i pół euro! No cóż, lotniska rządzą się własnymi prawami, a my mieliśmy do wyboru: albo przepłacić, ale za to ugasić pragnienie, albo nadal przeliczać horrendalne ceny na polskie złotówki i… usychać z braku wody.

Po chwili siedzieliśmy już w poczekalni, popijając wodę z plastikowych butelek. Paweł zaczął czytać jakąś książkę, ja natomiast wykorzystałem wolny czas na obserwację ludzi. Przez niemal godzinę przed moimi oczami przewinęła się cała galeria genetycznej sztuki: biali, czarni, żółci — jedni o mniej, drudzy o bardziej skośnych oczach, ci o czekoladowym odcieniu skóry i ci czarni jak dzieci węglarza. Na człowieku żyjącym na co dzień w niemal homogenicznym społeczeństwie taka różnorodność robiła ogromne wrażenie.

W końcu obsługa linii United Airlines otworzyła bramkę, przy której czekaliśmy, po czym zaczęliśmy schodzić do samolotu długim rękawem przymocowanym do kadłuba.

Wchodzę do wnętrza boeinga 777, patrzę i nie wierzę własnym oczom: na wprost siebie widzę dziewięć rzędów foteli, ciągnących się aż po sam ogon samolotu — ledwie widoczny z miejsca, w którym stałem. Maszyna była ogromna, a jej wnętrze przypominało przestronną salę kinową multipleksu, w której zebrał się spory tłum ludzi czekających na długo zapowiadany film.

W środku było bardzo przyjemnie. Klimatyzacja działała, a w siedziskach foteli zamocowano małe ekrany oraz odtwarzacze muzyki z jednorazowymi słuchawkami. Personel samolotu już na pierwszy rzut oka robił całkiem dobre wrażenie, które potwierdziło się w trakcie lotu — zarówno stewardesy, jak i stewardzi dbali o nas wzorowo.

Gdy wszyscy pasażerowie usadowili się wygodnie w fotelach oraz zapięli pasy bezpieczeństwa, samolot ruszył z miejsca i powoli zaczął kołować w kierunku właściwego pasa startowego.

Pilot boeinga powtórzył dokładnie tę samą sekwencję czynności, co jego kolega po fachu na lotnisku w Krakowie. Zaraz po wjechaniu na pas startowy oraz odpowiednim ustawieniu samolotu przełączył wszystkie cztery silniki na pełną moc, po czym maszyna tak gwałtownie przyspieszyła, że pasażerowie wbili się głęboko w fotele.

Tym razem jednak byłem lekko zdziwiony — żeby nie powiedzieć przerażony — tym, co zobaczyłem. Możliwe, że wynikało to z mojej wybujałej fantazji, ale przez chwilę miałem wrażenie, że samolot zaraz rozpadnie się na kawałki, a my dolecimy co najwyżej do najbliższego szpitala, ewentualnie od razu na cmentarz.

W trakcie tego — trwającego kilkadziesiąt sekund — szalonego pędu do przodu na pełnym obciążeniu silników cały kadłub samolotu potwornie się trząsł, ścianki działowe oddzielające od siebie poszczególne jego części — jak mi się wydawało — przemieszczały się o kilka centymetrów raz w lewo, raz w prawo, przez cały samolot przechodziły potężne wibracje, a hałas przy tym był tak duży, że musiałem wsadzić do uszu stopery.

W ułamku sekundy przez mój umysł przemknęła obawa o stan techniczny samolotu, ale zaraz potem pomyślałem, że przecież był on na pewno sprawdzany przed lotem, a więc to, co widziałem, było chyba normalne. Chyba…

Uspokoiłem się dopiero kilka minut później, gdy byliśmy już wysoko nad ziemią, a samolot wciąż pozostawał w jednym kawałku. Niemal natychmiast po ustabilizowaniu się lotu każdy z pasażerów otrzymał chrupki i mógł wybrać coś do picia: wodę mineralną, colę, soki owocowe, a nawet dowolny alkohol. Godzinę później na kolanach pasażerów pojawił się obiad, i to w dwóch wersjach do wyboru.

Patrząc na leżące przede mną jednorazowe opakowanie z posiłkiem, zacząłem się zastanawiać, co znajdę w środku. Coś dobrego czy może typowy amerykański fast food? Leciałem na Alaskę z przeświadczeniem, że w Stanach Zjednoczonych jedzenie jest dużo gorsze niż w Polsce, tymczasem rzeczywistość pozytywnie mnie zaskoczyła.

Po otwarciu plastikowego pojemnika miałem przed sobą pieczonego kurczaka z ryżem, oblanego smacznym i wyjątkowo aromatycznym sosem. Do tego surówka z kapusty, sałatka na ciepło z marchwi i fasoli szparagowej, duży kawałek ciasta biszkoptowego na deser oraz półsłodka bułeczka z masłem, na wypadek gdyby komuś było mało. Prawdziwa poezja dla kubków smakowych oraz duża dawka kalorii dla całego organizmu.

Po obiedzie rozsiadłem się wygodnie w fotelu, czując przyjemne ciepło rozlewające się w okolicach żołądka. Aż do końca lotu, który trwał w sumie dziewięć i pół godziny, serwowano nam kanapki, przekąski, słodycze oraz napoje średnio raz na godzinę. Personel pokładowy przywiązywał szczególną wagę do tego, aby każdy podróżny miał cały czas pod ręką odpowiednią ilość płynów.

Z nudów zacząłem obserwować ludzi, a zwłaszcza obsługę lotu. Lecąc z Polski do Niemiec linią europejską, zauważyłem, że personel pokładowy składał się w stu procentach z kobiet, przy czym wszystkie stewardesy były młode i atrakcyjne.

Z kolei na trasie Monachium — Chicago, obsługiwanej przez linię amerykańską, nie dość, że personel był mieszany (choć oczywiście z przewagą ładnych kobiet), to na dodatek wiek pracowników wahał się od czterdziestu do nieco ponad pięćdziesięciu lat.

Odniosłem wrażenie, że polityka kadrowa firm amerykańskich i niemieckich była zupełnie różna. Niemcy stawiali na młodość i aparycję, natomiast Amerykanie — na doświadczenie, które — nie ma co ukrywać — przychodzi dopiero z wiekiem.

W Polsce osoby po pięćdziesiątce traktowane są często jak pracownicy znajdujący się już u schyłku życia zawodowego, mniej konkurencyjni wobec młodszego pokolenia, głównie ze względu na wiek oraz wynikające z tego pewne ograniczenia psychofizyczne.

Na pokładzie amerykańskiego samolotu, będącego w pewnym sensie manifestacją reguł obowiązujących w tym kraju, można było wyciągnąć prosty wniosek, że skoro wśród personelu nie ma ani jednego młodego pracownika, to znaczy, że firma stawia na starszych, ale za to doświadczonych ludzi, na których można w pełni polegać w każdej sytuacji, ponieważ sprawdzili się już w trakcie niejednego rejsu.

Dzięki miłej i profesjonalnej obsłudze wielogodzinny lot do Chicago minął stosunkowo szybko, choć to oczywiste, że był bardzo męczący. Przez cały czas wewnątrz samolotu słychać było głośno pracującą klimatyzację oraz donośny szum powietrza omiatającego kadłub. Czuło się wibracje z silników rozchodzące się po całym samolocie oraz od czasu do czasu dało się słyszeć przeszywające, metaliczne jęki wydobywające się gdzieś spod kadłuba.

Ich brzmienie kojarzyło mi się z rozginaniem dużych kawałków grubej blachy, co raczej nie poprawiało komfortu psychicznego podróży. Na własnej skórze odczuwałem, co to znaczy, że konstrukcja samolotu „pracuje” w czasie lotu — gdyby nie stopery w uszach, trudno byłoby to wszystko wytrzymać przez prawie dziesięć godzin.

Pewnym urozmaiceniem była możliwość słuchania muzyki albo oglądania filmów, ale od wpatrywania się w mikroskopijnej wielkości monitor tylko bolały mnie oczy, tak że dałem sobie z tym spokój. Jednak większość pasażerów właśnie w ten sposób zabijała wolno płynący czas.

Niezłą zabawę miałem przy sprawdzaniu aktualnego położenia samolotu, które wyświetlało się na ekranie. Dzięki temu ani na chwilę nie zapomniałem, gdzie tak naprawdę jestem, to znaczy na pokładzie samolotu mknącego w chmurach z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę, mniej więcej dziewięć kilometrów nad powierzchnią ziemi.

Gdy znaleźliśmy się dokładnie w połowie drogi pomiędzy Europą i Ameryką Północną, poczułem się jakoś dziwnie, mając świadomość, że pod nami jest już tylko bezkresny Ocean Atlantycki. Uważam jednak, że pomimo różnych drobnych stresów lot transatlantycki zawsze będę wspominał bardzo dobrze.

* * *

Do Chicago dolecieliśmy równo o dwudziestej drugiej czasu polskiego, ale ze względu na zmianę strefy czasowej obsługa samolotu poleciła nam cofnąć zegarki o całe siedem godzin, tak więc według czasu lokalnego pojawiliśmy się nad miastem dopiero o piętnastej.

Lecieliśmy chyba nad dzielnicą przemysłową. Gdziekolwiek spojrzałem z okien samolotu, widziałem niewielkie fabryczki lub manufaktury, dymiące kominy zakładów przemysłowych, jakieś składy budowlane lub rozpoczęte budowy, całą masę dróg oraz linii wysokiego napięcia, a więc mocno rozbudowaną infrastrukturę techniczną.

Od tej strony Chicago zrobiło na mnie wrażenie miasta szarego i ponurego — takiej Nowej Huty w Krakowie w okresie prosperity dawnej Huty im. Lenina.

W trakcie opuszczania samolotu rozglądałem się bacznie, gdzie jest Paweł, a gdy go w końcu spostrzegłem — stał w kolejce po drugiej stronie przejścia — podszedłem i poprosiłem o przewodnictwo po chicagowskim lotnisku. Już po pięciu minutach przekonałem się, że był to świetny pomysł, ponieważ międzynarodowe lotnisko O’Hare w Chicago okazało się ogromne, dużo większe od tego w Monachium, i tak rozległe, że pomiędzy terminalami jeździło się szynobusem. Krótko mówiąc, takie miasto w mieście.

Na płycie lotniska stały dziesiątki, a może nawet setki samolotów, we wnętrzu budynków tysiące pasażerów maszerowało pospiesznie ze swoimi bagażami labiryntem niekończących się korytarzy, przejść lub ciągów ruchomych schodów. Odniosłem wrażenie, jakbym nagle pojawił się wewnątrz gigantycznego mrowiska, w którym każda mrówka pędzi przed siebie w wybranym kierunku, nie zważając zbytnio na innych.

Okazało się, że moim pierwszym celem na trasie „zwiedzania” lotniska miały być stanowiska kontroli paszportowej, tak więc eskortowany przez Pawła ruszyłem długim korytarzem wprost przed siebie, wtapiając się w sznur podróżnych zmierzających dokładnie w tę samą stronę.

Maszerowaliśmy dobre dziesięć minut i nie przesadzę, jeżeli powiem, że przeszliśmy przynajmniej kilometr, po czym przed naszymi oczami pojawiła się ogromna hala. W jej wnętrzu dostrzegłem setki osób ustawionych w długich kolejkach do okienek odprawy paszportowej.

I tutaj, po raz pierwszy w życiu, przekonałem się, że pomimo rozlewającej się po Ameryce — niczym epidemia dżumy i cholery — politycznej poprawności amerykańscy urzędnicy imigracyjni dzielą ludzi na lepszych i gorszych, w tym przypadku na obywateli Stanów Zjednoczonych oraz resztę świata, czyli wszystkich gości odwiedzających ten kraj.

Zmierzając w kierunku kilkunastu kolejek, zacząłem się zastanawiać, na końcu której powinienem stanąć, gdy nagle, ni stąd, ni zowąd, wyrósł przede mną czarnoskóry strażnik.

— U.S. citizen? — rzucił nieco niedbałym tonem.

Zaprzeczyłem.

— No? Okay, you go this way.

Mówiąc to, wskazał mi miejsce w pierwszej z brzegu, gdzie już na pierwszy rzut oka było widać, że czeka połowa Trzeciego Świata mająca nadzieję na jak najszybsze dostanie się na terytorium Stanów Zjednoczonych, a potem ukrycie się w szarej strefie na długie lata.

Paweł, jako obywatel amerykański, został skierowany do innej kolejki, znacznie krótszej, w której odprawa paszportowa przebiegała szybko i sprawnie. Mnie pozostało ustawić się grzecznie wśród przybyszów z Azji Południowo-Wschodniej i cierpliwie czekać na swoją kolej, co też uczyniłem.

Po upływie kilkunastu minut umundurowana pani z okienka kiw­nęła na mnie ręką, w dość zmanierowany sposób dając znać, żebym do niej podszedł. Zacząłem podejrzewać, że wraz z innymi osobami stojącymi w kolejce jestem traktowany jak swego rodzaju bydło, które trzeba przepędzić z jednego końca zagrody do drugiego, przy okazji sprawdzając, czy w stadzie nie ma jakichś czarnych owiec.

Podszedłem do bramki. Siedząca w niej Latynoska (sądząc po rysach twarzy, chyba Meksykanka) wzięła ode mnie paszport, zeskanowała odciski palców, po czym zaczęła wypytywać, po co przyjechałem, co będę robił na terytorium Stanów Zjednoczonych, gdzie dokładnie zostaję, na jak długo i tym podobne. Przygotowany na tego typu wywiad pokazałem zabrane ze sobą dokumenty, czyli oryginały zaproszeń z alaskańskich parków oraz napisane po angielsku glejty z uczelni potwierdzające, że jestem doktorantem i przyjeżdżam do Stanów Zjednoczonych w celach naukowych, a nie zarobkowych.

Przedstawione papiery nie zrobiły na urzędniczce żadnego wrażenia, widocznie w Stanach do oficjalnych pism nie przywiązuje się aż takiej wagi jak w Polsce, natomiast bez wątpienia wrażenie zrobił na niej mój polski paszport. I niestety nie było to wrażenie pozytywne — najwyraźniej Polacy w Chicago mają już wyrobioną opinię.

Cała sytuacja zaczynała mnie powoli irytować, ponieważ czułem się trochę tak, jakbym musiał — wbrew oczywistej oczywistości — na siłę udowadniać, że nie jestem wielbłądem.

Nie dość, że kobieta paplała pod nosem, to jeszcze używała angielszczyzny z wyraźnym południowym akcentem, przez co trudno było mi ją zrozumieć nawet wtedy, gdy niektóre zdania powtarzała dwukrotnie. Ciśnienie powoli narastało po obu stronach, a tymczasem ludzie stojący za mną w kolejce przebierali już nogami ze zniecierpliwienia.

W końcu mamrocząca urzędniczka oddała mi dokumenty, łaskawie stwierdziła, że najwyraźniej wszystko jest w jak najlepszym porządku, jednakże… zatrzymuje mój paszport.

Stanowczym głosem poprosiła, abym stanął za wskazaną czarną linią (wymalowaną na podłodze tuż obok stanowiska kontroli) i poczekał na oficera służby imigracyjnej, który wkrótce po mnie przyjdzie i zabierze ze sobą w celu udzielenia odpowiedzi na kilka ważnych pytań.

No to pięknie — pomyślałem sobie. Wygląda na to, że zamiast na Alaskę jeszcze dzisiaj polecę z powrotem do Polski. Tylko dlaczego chcą mnie odesłać z Chicago z kwitkiem, skoro nawet nie miałem okazji komukolwiek podpaść, a co dopiero mówić o złamaniu prawa?

Dopiero później się dowiedziałem, że aktualna wiza amerykańska wbita do paszportu tak naprawdę nie jest żadną wizą, tylko promesą, która zapewnia swobodny przylot do Stanów Zjednoczonych, ale już niekoniecznie wjazd na terytorium tego państwa. Teoretycznie bowiem urzędnicy imigracyjni kontrolujący paszporty na granicy mogą zawrócić każdego przyjezdnego z powrotem do kraju, z którego przyleciał, odmowę wpuszczenia na terytorium Stanów uzasadniając dowolną przyczyną.

Najciekawsze w tym wszystkim było to, że chociaż promesa tak naprawdę niczego nie gwarantowała, to jednak w krakowskim konsulacie trzeba było za nią zapłacić prawie dwieście dolarów. No cóż, Amerykanie zawsze wiedzieli, na czym można zrobić dobry interes.

Z zamyślenia wyrwał mnie widok młodego, wysokiego oficera, który nagle pojawił się przede mną nie wiadomo skąd. Rzucił na mnie badawcze spojrzenie, po czym obrócił się na pięcie.

— Follow me, sir — usłyszałem.

Słowo „sir” wypowiedział po nieznacznej pauzie, zupełnie jakby się wahał, czy w ogóle powinien był zwracać się do mnie w tak uprzejmy sposób. Ja jednak przyjąłem ten gest dobrej woli za dobrą monetę, wiedząc, że na co dzień Amerykanie rzadko kiedy używają zwrotów typu „sir” lub „madame”.

Chcąc nie chcąc, posłusznie podreptałem za mundurowym. Po kilkudziesięciu metrach weszliśmy do niedużej sali, gdzie na plastikowych krzesłach siedziało dwudziestu kilku wystraszonych delikwentów. Zdecydowaną większość stanowili Azjaci, to jest Wietnamczycy oraz Hindusi, a także kilku Pakistańczyków, ponadto zauważyłem dwóch białych (chyba Europejczyków).

Wszyscy wyglądali na mocno zaskoczonych sytuacją, w jakiej się znaleźli, a sądząc po ich nietęgich minach, chyba zdawali sobie sprawę z możliwych przykrych konsekwencji. W sali nie było ani jednej kobiety.

— Sit down here and wait — usłyszałem od dryblasa w mundurze, który zostawił mnie zaraz przy wejściu, po czym zniknął w oszklonym biurze.

Rzuciłem plecak na krzesło i usiadłem obok. W otaczającym mnie towarzystwie poczułem się jak nielegalny imigrant złapany nocą w czasie próby przekroczenia zielonej granicy pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem. Dobrze, że zbytnio nie dyskutowałem z tą sepleniącą Meksykanką, bo jeszcze by mnie potraktowano paralizatorem w ramach zacieśnienia stosunków polsko-amerykańskich.

Co za upokorzenie — pomyślałem sobie. Człowiek przyjeżdża do Stanów prawie z doktoratem w ręce, a traktują go jak potencjalnego terrorystę albo uciekiniera z krajów Trzeciego Świata. Żenada.

Siedziałem tak dobry kwadrans, czekając na nieunikniony bieg zdarzeń niczym oskarżony oczekujący na wyrok sądu. I nie będę ukrywał, że te kilkanaście minut kosztowało mnie sporo nerwów — w końcu ważyły się losy mojej wyprawy na Alaskę. Zastanawiałem się, co tak naprawdę dzieje się w tym czasie za moimi plecami.

Czy urzędnicy imigracyjni dzwonią na Alaskę w celu potwierdzenia mojej tożsamości oraz powodów wizyty? A może szykują już odpowiednie dokumenty powrotne, ponieważ zostałem wytypowany jako kandydat do natychmiastowego odesłania do kraju pochodzenia? W mojej głowie kłębiły się same pytania i niestety nie potrafiłem znaleźć na nie ani jednej racjonalnej odpowiedzi.

Z tych dywagacji wyrwało mnie nagłe poruszenie w sali. W drzwiach pojawił się kolejny mundurowy z paszportami oraz papierami w rękach, więc wszyscy spojrzeli na niego wyczekująco.

— Mister Sebastian? — zdecydowanym głosem zwrócił się do zebranych osób.

— It’s me — wydusiłem z siebie, wstając z miejsca.

Amerykanin popatrzył na mnie życzliwie, ku mojemu zaskoczeniu nawet się uśmiechnął, po czym wręczył mi paszport. Rzuciłem okiem do środka, by zobaczyć przypiętą niewielką karteczkę, na której napisano: „Dozwolony czas pobytu na terenie Stanów Zjednoczonych — do 29 sierpnia”. A więc udało się, jednak lecę na Alaskę!!!

Szybko porwałem z krzesła plecak i niemal biegiem opuściłem feralne pomieszczenie służby imigracyjnej. Najważniejszy kłopot miałem już z głowy, ale przede mną pojawił się kolejny problem. Straciłem sporo cennego czasu, a przecież przed wylotem z Chicago musiałem jeszcze znaleźć odpowiednie miejsce, tak zwaną karuzelę, w której obsługa techniczna lotniska zapewne już dawno wystawiła wszystkie bagaże z mojego lotu.

Nie było to wcale takie proste na lotnisku, gdzie co kilka minut ląduje lub startuje samolot, a po swoje bagaże zgłaszają się dziennie tysiące podróżnych. Całe szczęście, że Paweł, widząc, co się dzieje, cierpliwie na mnie poczekał. Dzięki temu po perypetiach ze służbą graniczną pognaliśmy razem szukać bagaży w odpowiednim sektorze terminalu.

Chwilę później, z plecakiem na ramieniu oraz wielką walizką na kółkach, stałem już w następnej kolejce, tym razem do bramek bezpieczeństwa, gdzie wszystkie bagaże miały zostać prześwietlone. Trochę się obawiałem, czy promienie rentgenowskie nie uszkodzą mojego nowego aparatu fotograficznego, ale Paweł uspokoił mnie, że nie mają one wpływu na elektroniczną matrycę, co najwyżej na nowe, nienaświetlone klisze fotograficzne.

Za monitorami oraz całą tą rentgenowską aparaturą pracowało dwóch strażników, z których jeden zatrzymał stojącą przede mną kobietę, po czym kazał jej otworzyć walizkę. Minutę później dokładnie sprawdzał zawartość bagażu, przekopując się aż do samego dna i wyrzucając na wierzch większość spakowanych rzeczy, czym doprowadził właścicielkę do wściekłości. Kobieta się rozpłakała, a mnie zrobiło się jej żal, ponieważ zdawałem sobie sprawę, jak fatalnie musiała się wtedy czuć.

Do mojej wielkiej walizki nikt nie miał żadnych uwag, więc nie namyślając się zbytnio, porwałem ją i niemal biegiem ruszyłem w kierunku stanowisk odprawy bagażowej, gdzie po raz kolejny miałem nadać swoje klamoty do Anchorage na Alasce.

Na miejscu kolejna heca. Bagaże pasażerów przyjmowała Murzynka — niska, potwornie gruba i na domiar złego wrzeszcząca na każdego, kto zbliżył się do niej na odległość mniejszą niż dwa metry. Mnie też się oberwało, ponieważ wszyscy bardzo się spieszyli, a ja nie do końca rozumiałem, co ta kobieta do mnie krzyczała.

Kaloryczna Afroamerykanka mówiła szybko i niewyraźnie, połykając końcówki słów zupełnie tak samo jak Latynoska z odprawy paszportowej. Niestety, spokojna i kulturalna wymiana zdań była poza jej zasięgiem intelektualnym. Aż zacząłem się zastanawiać, ile jeszcze osób z wadą wymowy przyjdzie mi spotkać tego dnia.

W każdym razie dotarło do mnie, że na pokład samolotu mam wejść w terminalu numer trzy, podczas gdy aktualnie byłem w terminalu numer pięć. Spocony niczym szczur kanałowy, zostawiłem za sobą impulsywną kobietę, po czym pognaliśmy z Pawłem po schodach w kierunku wyjścia z podziemnej części lotniska. Uff… nie sądziłem, że międzylądowanie w Chicago będzie tak szaleńczym i nerwowym wyścigiem z czasem.

Po kwadransie przeciskania się przez tłumy podróżnych w końcu dotarliśmy na górny poziom lotniska. I tutaj niestety musieliśmy się pożegnać, ponieważ Paweł zmierzał w stronę głównego wyjścia prowadzącego na przystanek autobusowy, skąd chciał się dostać do centrum miasta. Ja natomiast musiałem znaleźć stację kolejki naziemnej, która miała mnie zabrać do następnego terminalu.

Żal było się rozstawać, ponieważ Paweł okazał się nie tylko dobrym przewodnikiem, ale również świetnym towarzyszem podróży. Gdyby nie jego pomoc, z pewnością przeżyłbym na lotnisku w Chicago jeszcze większy stres i jeszcze bardziej się zdenerwował, a tak praktycznie większość ważnych spraw miałem już za sobą.

Gdy Paweł zniknął za rogiem budynku, pognałem po schodach do góry, kierując się tablicami informacyjnymi. Mijając po drodze duże, podświetlone ekrany, sprawdziłem numer mojego lotu oraz bramki, przy której pasażerowie będą wpuszczani na pokład. Stację naziemnej kolejki znalazłem bez większych kłopotów — w jej kierunku zmierzała już spora grupa podróżnych, więc wystarczyło tylko zwolnić tempo i wtopić się w tłum.

Kilka minut później byłem już we wnętrzu jednego z wagoników. Przejażdżka kolejką trwała krótko, ale widoki, jakie roztaczały się z jej okien, były niesamowite. Linia kolejki prowadziła po obwodzie całego lotniska, łącząc ze sobą wszystkie terminale, przy czym poszczególne stacje znajdowały się na dachach budynków.

Z góry widziałem całe lotnisko, które teraz okazało się jeszcze większe, niż początkowo sądziłem. Rozległy kompleks budynków, hangarów oraz pasów startowych zajmował co najmniej kilka kilometrów kwadratowych powierzchni i wszędzie widać było ogromny ruch w interesie. Kołujące po płycie lotniska samoloty, asystujące im pojazdy obsługi technicznej oraz tysiące podróżnych wewnątrz budynków mówiły same za siebie.

Po kilku minutach jazdy wysiadłem z kolejki, po czym pomaszerowałem w kierunku głównej hali terminalu. Hala była potężna. Stanąłem przy wejściu do niej przytłoczony ogromną, zabudowaną przestrzenią. Poczułem się jak dziecko zabrane przez ojca kibica po raz pierwszy na kryty stadion piłkarski.

Wystarczył jeden rzut oka i od razu znalazłem to, czego szukałem — wzdłuż przeciwległego końca hali rozciągał się szpaler stanowisk poszczególnych linii lotniczych.

Patrzę na zegarek — dochodzi szesnasta. Wylot z Chicago planowany był na osiemnastą pięć, a więc była już najwyższa pora na check-in. Lustruję poszczególne stanowiska, szukając wzrokiem emblematu Alaska Airlines. Jest. Poprawiłem plecak na ramieniu, tak żeby wyglądał na mniejszy niż w rzeczywistości, po czym ruszyłem przed siebie.

Przy ladzie stała uśmiechnięta pani o lekko azjatyckich rysach twarzy (to już druga dzisiaj). Była lekko zdziwiona, gdy dowiedziała się, że lecę na Alaskę aż z Europy.

Bez najmniejszych ceregieli wręczyła mi oryginalny bilet wstępu na pokład samolotu w miejsce posiadanego przeze mnie wydruku elektronicznej rezerwacji lotu. Chwilę potem, klucząc wśród długich kolejek podróżnych, zmierzałem w stronę widocznych z daleka bramek bezpieczeństwa.

Bramki to newralgiczne miejsca na wszystkich amerykańskich lotniskach. Każdy podróżny, czy mu się to podoba, czy nie, musi w nich zdjąć z siebie niemal wszystko, włącznie z butami. W razie gdybym miał co do tego jakiekolwiek wątpliwości, otyły, czarnoskóry strażnik już z daleka krzyknął na mnie, żebym został tylko w samym podkoszulku oraz spodniach.

Prześwietlony bagaż podręczny i aparat fotograficzny nikogo nie zaniepokoiły, więc ruszyłem dalej szukać stanowiska odprawy pasażerów na lot do Anchorage. Znalazłem je już po pierwszych kilkudziesięciu krokach — znajdował się tuż za sektorem kontroli bezpieczeństwa. Rzuciłem okiem na zegarek. Była szesnasta dwadzieścia, miałem więc ponad półtorej godziny do wylotu.

Od tego siedzenia w samolocie non stop przez okrągłe dziesięć godzin rozbolał mnie kręgosłup, więc postanowiłem przespacerować się trochę po lotnisku i rozprostować zesztywniałe ciało. Dopiero teraz poczułem, że napięcie związane z podróżą zaczęło powoli opadać, więc był to dobry moment, żeby spokojnie przyjrzeć się mitycznej ojczyźnie Wuja Sama.

Najbardziej zszokowało mnie zróżnicowanie amerykańskiego społeczeństwa. I nie chodzi tu o kilka kolorów skóry, ale różne typy ludzi, ich nieraz całkowicie odmienny styl bycia, ubioru lub zachowania. Istna galeria nowoczesnej, awangardowej sztuki, w której nie ma dwóch podobnych do siebie dzieł.

Spacerując pasażem wzdłuż sklepowych witryn, z ciekawością obserwowałem mijających mnie ludzi. Możliwe, że robiłem to zbyt nachalnie, ponieważ wielu z nich odwzajemniało spojrzenia. Zastanawiałem się, czy było po mnie widać, że nie jestem Amerykaninem, czy też w tak wielkim i zróżnicowanym tłumie byłem po prostu kolejnym rodzynkiem w cieście.

Nagle patrzę, a tu z przeciwka idzie wprost na mnie klasyczna Big Mama. Wielka i monstrualnie otyła — widać było, że z trudem poruszała się o własnych siłach, stawiając nienaturalnie krótkie kroki.

Jej nogi bardziej przypominały solidne kloce drewna niż ludzkie kończyny, a cztery litery miała tak wielkie, że z pewnością nie zmieściłaby się w drzwiach żadnego samochodu osobowego w Polsce. W Stanach samochody są dużo większe, więc pewnie jakoś dała radę, skoro dotarła aż na lotnisko.

Idę dalej. Jeden sklep, drugi sklep, następnie nieśmiertelny i wszechobecny McDonald’s, a w nim — ku mojemu zdziwieniu — sto procent pracowników to Murzynki. Głośne, w większości otyłe, o niezbyt schludnym wyglądzie.

Patrząc na ich spokojne, wręcz wyluzowane tempo pracy, odniosłem wrażenie, że chyba tylko w polskich mcdonaldach oczekuje się od pracowników, iż będą przez cały dzień zapychać jak małe robociki z dodatkowymi akumulatorami. Najwyraźniej w Stanach Zjednoczonych człowieka bardziej się szanuje albo też Amerykanie są po prostu leniwi i sami „szanują się” w pracy.

Kolejna rzecz, jaka mnie uderzyła, to powszechny udział techniki oraz różnych technologii w życiu codziennym Amerykanów. Nawet pół godziny spaceru po lotnisku wystarczyło, żeby to zauważyć.

Podstawowy wniosek, jaki wyciągnąłem z tych pobieżnych obserwacji, był taki, że Stany wyprzedzają technologicznie Polskę o całe pokolenie i raczej nic już się z tym nie da zrobić. My, Polacy, chyba już zawsze będziemy w tyle i Ameryki nie dogonimy, zwłaszcza że zamiast dbać o gospodarkę, ciągle zajmujemy się różnymi tematami zastępczymi.

Moją uwagę zwróciło jeszcze jedno, mianowicie podział pracowników lotniska na grupy przeznaczone do wykonywania konkretnych funkcji. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jakoś dziwnym trafem owo zaszeregowanie ludzi pokrywało się z ich pochodzeniem społecznym.

Tak więc wszystkie sprzątaczki oraz osoby usuwające śmieci z korytarzy i pomieszczeń lotniska były hiszpańskojęzyczne, a więc najprawdopodobniej pochodziły z Meksyku, Portoryko lub innych krajów Ameryki Łacińskiej.

Z kolei znakomita większość — a śmiem twierdzić, że nawet sto procent — strażników niższego szczebla, pilnujących porządku na lotnisku oraz obsługujących bramki bezpieczeństwa, to Murzyni. Biali niemal zawsze zajmowali stanowiska decyzyjne lub choćby te, które wymagały wyższych kwalifikacji, na przykład obsługiwali aparaturę do prześwietlania bagaży.

Specyficzne wrażenie zrobili na mnie Afroamerykanie. Z małymi wyjątkami niemal wszyscy, których mijałem w pasażach lub widziałem wewnątrz sklepów, nigdy nie chodzili w sposób normalny, zachowując prostą sylwetkę ciała, ale gibali się na boki lub do przodu. Ewidentnie przyjmowali przy tym pozę przesadnego luzu, zupełnie jakby chcieli w ten sposób pokazać, że niczym się w życiu nie przejmują, a otaczający ich świat mają po prostu głęboko w dupie.

I tutaj ciekawostka. Każdy spotkany przeze mnie Murzyn, bez względu na to, czy ubrany był jak zamożny biznesmen, czy jak zwykły pracownik fizyczny, nosił na szyi gruby łańcuch ze złota, a na palcach miał kosztowne sygnety. Co poniektórzy dołożyli do tego zestawu jeszcze drogocenne bransolety. Przekonałem się naocznie, że to, co pokazuje się w amerykańskich filmach, nie jest fikcją wymyśloną przez reżyserów z Hollywood, ale jak najbardziej prawdziwą rzeczywistością.

Tak się zaaferowałem tymi obserwacjami, że nawet nie zauważyłem, kiedy minęło półtorej godziny i nadszedł czas lotu na Alaskę. Musiałem szybko wrócić do stanowiska odprawy, więc chociaż byłem głodny, nie starczyło już czasu, żeby kupić cokolwiek do jedzenia.

W gruncie rzeczy wcale się tym nie przejmowałem. Wyszedłem z prostego założenia, że skoro w trakcie dziesięciogodzinnego lotu z Monachium do Chicago tak dobrze nas karmiono, to z pewnością w czasie czekającego mnie sześciogodzinnego lotu do Anchorage będzie podobnie. Niestety, już wkrótce życie miało pokazać, jak bardzo się pomyliłem w tej ocenie.

Przy stanowisku odprawy stali już pracownicy linii lotniczej Alaska Airlines, którzy zaczęli wpuszczać pierwszych podróżnych na pokład boeinga 737. Najpierw przepuszczono pasażerów klasy biznes, potem kobiety z dziećmi i osoby starsze, a na końcu całą resztę, w tym mnie. Gdy wszyscy zajęli miejsca, samolot wjechał na płytę lotniska, po czym zatrzymał się tuż przed pasem startowym, czekając na swoją kolej.

Pierwszy raz w życiu widziałem, żeby ruch na lotnisku był tak duży, że samoloty musiały stać w kolejce, ale rzut oka przez okno wszystko wyjaśnił. Na pasie startowym samoloty lądowały lub wzbijały się w powietrze dosłownie jeden za drugim.

Od pasażerki obok usłyszałem, że międzynarodowe lotnisko O’Hare w Chicago jest jednym z najbardziej obleganych lotnisk w całych Stanach Zjednoczonych — średnio co trzy minuty startuje tutaj lub ląduje duży samolot pasażerski, nie licząc prywatnych awionetek oraz maszyn wojskowych.

W pewnym momencie pilot gwałtownie ruszył z miejsca, błyskawicznie wjechał na pas, po czym wycisnął z silników pełną moc, szybko rozpędzając boeinga do znacznej prędkości. Po kilkudziesięciu sekundach szalonego pędu samolot poderwał się z ziemi i pod ostrym kątem wzbił gwałtownie ku niebu. Opuszczaliśmy strefę powietrzną lotniska w takim pośpiechu, jakbyśmy uciekali przed armagedonem.

Na pokładzie nie było już tak wygodnie jak w czasie transatlantyckiego lotu boeingiem 777. Tym razem dostałem miejsce w środkowym rzędzie, czyli najgorszym z możliwych. Podczas gdy moi sąsiedzi siedzieli szeroko rozpostarci w fotelach, ja cały czas musiałem uważać, żeby nie trącać ich łokciami. Miejsca brakowało również w przejściu pomiędzy fotelami.

Kiedy w końcu wstałem, na przykład po to, żeby się dostać do toalety, po czym ruszyłem w kierunku tyłu samolotu, najczęściej okazywało się, że albo toaleta jest już zajęta, albo środkiem wąskiego przejścia snuje się powoli stewardesa, pchając przed sobą metalowy wózek z poczęstunkiem. Nie sposób było ją ominąć, pozostawało więc tylko czekać, aż wszystkich obskoczy, co nieraz trwało kilkadziesiąt minut.

Jakość obsługi podróżnych też pozostawiała wiele do życzenia. Przez sześć i pół godziny lotu nie dostaliśmy niczego konkretnego do jedzenia — dosłownie ani jednego, choćby zimnego, posiłku wliczonego w cenę biletu. Poczęstowano nas jedynie wodą mineralną oraz mikroskopijnej wielkości paczuszką paluszków, czyli dano nam akurat tyle, żeby nikt nie umarł z głodu w czasie lotu.

Tymczasem, jak na złość, mój fotel znajdował się w pierwszym rzędzie przedziału klasy ekonomicznej, który od biznesowej oddzielony był jedynie parawanem. Cienka zasłonka nie stanowiła żadnej przeszkody dla wydobywających się stamtąd aromatów ciepłych posiłków oraz odgłosów głośnego mlaskania.

W pewnym momencie parawan się nieco rozchylił, a na moje kolana spadła duża paczka ciastek. Schylając się po nią, zobaczyłem, że pasażerowie z lepszego przedziału nie tylko mają znacznie więcej miejsca w fotelach, ale również są chętniej obsługiwani przez stewardesy.

Nie byłem o to zazdrosny, ponieważ doskonale zdawałem sobie sprawę, że bilety w klasie biznesowej były droższe nie bez powodu, ale trzeba przyznać, że widok zajadających się ciepłym obiadem „biznesmenów” było lekko wkurzający, zwłaszcza że z głodu zaczynało mi już burczeć w brzuchu.

Trochę drzemiąc, a trochę oglądając filmy przez ramię sąsiada, starałem się jakoś wytrzymać trudy podróży oraz narastające zmęczenie. Lot dłużył się niemiłosiernie, więc za każdym razem, gdy się przebudziłem, sprawdzałem, ile czasu zostało jeszcze do lądowania w Anchorage. To był poważny błąd, ponieważ ciągle się okazywało, że przede mną nadal kilka godzin podróży. Summa summarum, ten lot to była czysta nieprzyjemność i jako taki zapamiętam go na zawsze.

* * *

Po którymś z kolei przebudzeniu z letargu raczej niż ze snu popatrzyłem odruchowo przez okno. Samolot znacznie obniżył swój lot, a spomiędzy szarych, ołowianych chmur zaczęły przebijać zarysy jakiegoś lądu.

Bez wątpienia zbliżaliśmy się do wybrzeża Alaski, choć pod nami wciąż widoczne były bezkresne wody Oceanu Spokojnego. I pomyśleć, że dotychczas takie widoki miałem okazję podziwiać wyłącznie na zdjęciach lub w filmach przyrodniczych, a tymczasem od dzisiaj miały się one stać moją codziennością!

Ze względu na zmianę strefy czasowej obsługa samolotu poleciła nam cofnąć zegarki o całe trzy godziny, tak więc według czasu lokalnego pojawiliśmy się w Anchorage późnym wieczorem, o dwudziestej pierwszej trzydzieści, natomiast według czasu polskiego była już siódma trzydzieści rano następnego dnia. Wniosek z tego prosty, że różnica czasowa pomiędzy Polską a Alaską wynosi równe dziesięć godzin.

Samolot wylądował na lotnisku bardzo delikatnie, od razu znać było ogromne doświadczenie pilota. Wychodząc z maszyny, na chwilę zatrzymałem się pośrodku korytarza. Chyba wciąż nie docierało do mnie, że po upływie dwudziestu ośmiu godzin lotu oraz wyczekiwaniu na lotniskach w końcu dotarłem na Alaskę. Sam nie wiem, jak to się stało, ale… po prostu udało się i już!!!

W głównym holu wpadłem na spory tłum ludzi oczekujących na podróżnych, ale to akurat nie było dla mnie większym zmartwieniem, ponieważ wiedziałem, że będzie tutaj na mnie czekał Douglas Staller, który był wicedyrektorem parku Kenai.

Zacząłem uważnie się rozglądać za mężczyzną trzymającym kartkę papieru z wypisanym na niej moim imieniem i nazwiskiem. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami miał to być nasz znak rozpoznawczy. Patrzę — jest, jegomość w średnim wieku stoi nieco z boku.

Podchodzę do niego, witamy się serdecznie. Po wymianie kilku grzecznościowych zdań proszę, abyśmy przeszli na niższą kondygnację poszukać karuzeli z bagażami z mojego lotu. Tam spędziliśmy prawie kwadrans, czekając, aż obsługa lotniska dostarczy wszystkie walizki i torby z samolotu, a następnie wrzuci je na taśmę. Mój bagaż pojawił się jako jeden z ostatnich, więc przez chwilę myślałem, że zginął lub przez pomyłkę poleciał zupełnie gdzie indziej.

Obładowany tobołami niczym juczny koń podreptałem razem z Douglasem na najbliższy parking. Tam od razu dotarło do mnie, że jednak nie jestem już w Polsce, ponieważ gdziekolwiek spojrzałem, zamiast małych, typowo miejskich lub kompaktowych samochodów osobowych stały potężne, amerykańskie pick-upy: fordy, dodge’e, chryslery lub gmc.

Na Alasce tego typu samochody określa się słowem truck, czyli ciężarówka, co moim zdaniem w pełni odzwierciedla ich charakter oraz możliwości. Podeszliśmy do ogromnej, białej półciężarówki, która skrywała pod maską silnik o pojemności czterech i pół litra. Odniosłem wrażenie, że niejeden stary polski traktor miał mniejszą jednostkę napędową niż ta amerykańska „osobówka”.

Z Anchorage wyjechaliśmy po dwudziestej drugiej trzydzieści. Naszym celem było niewielkie miasteczko Soldotna, położone na półwyspie Kenai, gdzie mieściła się siedziba pierwszego parku, w którym rozpoczynał się mój staż na Alasce. Ponieważ o tej porze roku zmrok zapada dopiero po północy, więc przez znaczną część trasy mogłem podziwiać piękne i całkowicie dla mnie nowe krajobrazy.

Trochę ze sobą porozmawialiśmy, ale niestety zmęczenie ogarniało mnie coraz bardziej, więc w pewnym momencie konwersacja się urwała, a ja zacząłem przysypiać oparty o szybę samochodu.

Do Soldotny dojechaliśmy dopiero po trzech godzinach, prawie o drugiej nad ranem. Żeby nie budzić pozostałych wolontariuszy, Douglas zawiózł mnie do własnego domu, gdzie przywitała nas jego żona — nawiasem mówiąc, kobieta bardzo ładna i sympatyczna — po czym zostałem ulokowany w jednym z pustych pokoi.

Nie miałem już sił brać prysznica, więc tylko wyszorowałem porządnie zęby, a potem rzuciłem się do łóżka, fizycznie i psychicznie wyczerpany przeżyciami minionej doby.

Widok z okna samolotu w czasie półtoragodzinnego przelotu z Polski do Niemiec. Ten etap podróży na Alaskę minął szybko i bezboleśnie

Port lotniczy im. Teda Stevensa w Anchorage. Jak widać, charakterystyczne żółte taksówki można spotkać nie tylko w Nowym Jorku, lecz także na Alasce

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki