Pies w studni. Kot w windzie czyli re konkwista - Marcin Wolski - ebook

Pies w studni. Kot w windzie czyli re konkwista ebook

Marcin Wolski

4,1

Opis

Alternatywne światy Marcina Wolskiego

Bohaterem powieści Pies w studni jest Alfredo Derossi zwany Il Cane, czyli Pies, żyjący w XVII wieku w fikcyjnej republice Rosettinie położonej gdzieś we Włoszech. Wolnomyśliciel, malarz, filozof i obieżyświat. Skazany za herezje na śmierć wskutek pewnych wydarzeń zamiast na dnie studni śmierci ląduje w 2001 roku we współczesnym nam świecie, jako Aldo Gurbiani, magnat medialny, jego alter ego. Barokowa Italia i zdemoralizowany świat XXI wieku.

Kot w windzie czyli rekonkwista przynosi kolejną podróż w czasie i wymiarze – Gurbiani-Derossi wraca, tym razem tłem jest epoka muszkieterów i piratów, inkwizycji i krwawych wojen, a potomkowie podbitych przez Corteza Azteków szykują się do krwawej rekonkwisty.

Jak zawsze u Wolskiego mistrzowska narracja, bogaty język i plastyczne opisy. Wyobraźnia autora nie zna granic.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 828

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (26 ocen)
12
6
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
berek1965

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejne swietne czytadlo niedocenianego chyba autora.
10

Popularność




Marcin Wolski Pies w studni. Kot w windzie czyli re konkwista ISBN Copyright © by Marcin Wolski, 2018All rights reserved Redaktor Eliza Szybowicz Projekt okładki i stron tytułowych Anna M. Damasiewicz Grafika na okładce © Slava Gerj | Shutterstock.com Wydanie 1 w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

PIES W STUDNI

Prolog. Studnia Potępionych

Jęk dzwonów wibruje, obija się o ściany krętych uliczek, ślizga po miedzianych rzygaczach rynien, płosząc z attyk stada ptactwa, które z furkotem wzbijają się w słoneczne niebo, nie wywołując najmniejszego wrażenia na kamiennych maszkarach, przyczajonych wokół wież katedry. Spokój tych monstrów kontrastuje z nastrojem ciżby ludzkiej, spoconej, falującej, wielobarwnej, ciału pradawnego smoka podobnej. I jak on żarłocznej. Gawiedź ile sił napiera na kordony utworzone przez miejskich pachołków i książęcych gwardzistów wzdłuż drogi wiodącej ku Dziedzińcowi Płaczu, tak jakby chciała nasycić się cudzym lękiem, bólem, śmiercią. Znam dobrze swych współziomków, z osobna dobrzy, poczciwi ludzie, płaczący nad każdym zdechłym psem lub zabitą muchą. W stadzie straszni, bezlitośni, szaleni. Obserwowałem nieraz w bitwie, że póki potyka się mąż z mężem, twarzami zwróceni ku sobie, jest w tej walce coś szlachetnego, porywającego, gdy jednak któraś ze stron poda tyły, łamie się szyk, nikną reguły i elegancja, a zwycięzcy zmieniają się w hordę wampirów żądnych krwi. A twarze tłumu? Gdzie się podziewa ich powszednia dobroduszność, indywidualna uroda? Gawiedź ma wyłącznie paskudne pyski.

Czy jesteś gdzieś wśród niej, Anzelmo? Mój kochany przyjacielu, skrybo pilny, kopisto moich woluminów, powierniku najskrytszych uniesień, donosicielu sumienny, oskarżycielu perfekcyjny, ergo mój zabójco per procura. Pewnie skryłeś się w którejś loggii lub w mrocznym wykuszu i czekasz finału, aby wreszcie odetchnąć spokojnie, pójść do szynku lub bordello i tam zapomnieć, czego nie zapomnisz.

Zaś ty, Najjaśniejszy Panie, czy zacierasz ukradkiem swe krótkie, upierścienione palce, pojąc się afrodyzjakiem z rozkosznego pucharu zemsty?

Przez dziurawy spód wózka, w którym kołacze się moje serce, widzę drewniany bruk, zaschłe ślady końskich odchodów, a zarazem źdźbła zielonej wiosennej trawy pomiędzy kostką. Uciekają pode mną, jak te wszystkie dni i godziny przeminione. Ileż razy podążałem tym duktem jako dziecię, jako żak, jako początkujący artysta, wreszcie jako ja sam, mistrz Alfredo Derossi, zwany Il Cane, nasz drogi Freddino, jego prywatność… pst! Tajemnica, wszyscy wiedzą kto.

Ejże, wy szkarpy pochyłe, wystające z murów jak tyłki kramarek. Czy to gdzieś tu obok was widziałem Margeritę, jak z dzbanem na głowie szła, kołysząc biodrami — i całym światem zakochanego szesnastolatka? A Lucia, mała, powabna jak giętka trzcina, czy to nie dla niej na pobliskich straganach kupowałem pantofelki haftowane złotą nicią w smoki azjatyckie, ptaki rajskie… A Claudia, ile to wiosen minęło od chwili, gdy koło Bramy Płatnerzy wręczyła mi liścik wyznaczający pierwszą schadzkę, a Maria…

Pamiętam, wczesnym latem stałem z Anzelmem gdzieś tu przy kramach z antykwitatami, oglądając manuskrypty benedyktyńskie z Castello Bianco zawierające uznane z dawna za zaginione pisma Arystotela. Nie zauważyliśmy dwukonnej kolasy, póki ta nie zwolniła. Kare konie parsknęły donośnie. Unieśliśmy głowy, w okienku między rozsuniętymi firankami mignęła nam twarz blada, szlachetna, o ustach karminowych i brwiach zrośniętych…

— Na brzuch Bachusa, panie, ona uśmiechnęła się do nas! — zawołał mój druh, powiernik, uczeń, zdrajca.

Nie do ciebie, do mnie, durniu — pomyślałem i naraz zapragnąłem znów znaleźć się w jej ramionach, pić rozkosz z jej ust, dosiąść jej jak czarodziejskiego rumaka i żeglować ponad światem.

Mój wózek stanął, usłyszałem łoskot werbli. Byliśmy na Dziedzińcu Płaczu. Jako dziecko bałem się tego miejsca. Tam, gdzie nie rośnie nigdy trawa, zazwyczaj rozpalano stos dla wiedźm i kacerzy, opodal skrzypiała szubienica, na pobliskich blankach czerniały włócznie, na które nabijano głowy złoczyńców traconych na tutejszym szafocie, pięć kroków dalej. Za olbrzymim rondlem, w którym zwykło się gotować fałszerzy pieniędzy, zaczynały się wąskie, strome schodki, prowadzące w stronę drzwi w murze, za którymi otwierało się przepaściste urwisko przeznaczone do ciskania dzieciobójczyń na żer krukom i sępom. Takoż i dziś ptaszyska zleciały się stadnie, najwyraźniej wietrząc niepojętym zmysłem nadchodzącą kaźń. Była wreszcie Studnia Potępionych, wedle legendy do środka ziemi prowadząca, którą ponoć wykopał sam diabeł na rozkaz cesarza Apostaty. W dawnych czasach siermiężnej wiary wydawało się całkiem możliwe, aby bies mógł przywołać z otchłani piekieł czarcie zastępy przeciw pobożnym chrześcijanom. I mieszkańcy całkiem serio, gdy kończyło się kolejne stulecie, oczekiwali na dzień Armagedonu. Nikt z obywateli miasta nie pamiętał, kiedy ostatnio korzystano z tej sztolni — być może trwała nieużywana od czasów, kiedy Giovanni Leone strącił w jej czeluść niewierną małżonkę — Ginevrę Galijską, wedle podań piękną jak wiosenny dzień. Za to występną jak noc sabatu.

Bywało w trakcie lekcji rysunku, gdy mój preceptore zachęcał mnie do rysowania architektonicznych detali, że siadałem na chłodnej, omszałej cembrowinie i mimo lęku przed zawrotem głowy zaglądałem ciekawie w pomroczną głębinę, pachnącą zgoła nie piekłem, jeno jakąś starą wilgocią z dodatkiem tajemniczej i trudnej do zidentyfikowania woni, przez co wysoce niepokojącą. Może właśnie ów specyficzny zapach sprawił, że straż miejska, żebracy, a także ci, którym wino odebrało powściągliwość w mowie, nazywali ją „Starą Cipą”. Powiadano też o szalonym mnichu, który w czasach łowów na katarów, dowodząc, iże nie jest heretykiem, zdał się na Sąd Boży i niczym Empedokl do Etny wskoczył w ten bezdenny otwór i wyfrunął po tygodniu jako biały ptak. Opodal studni czerniało okienko lochu, w którym morzono głodem dłużników recydywistów i sala tortur z osławioną Stalową Damą i łożem prokrustowym… Cóże jednak wymyślono dziś dla mnie?

Sporo kłopotów dostarczyłem w ostatnich dniach wymiarowi sprawiedliwości w Rosettinie. Wiem, że spierano się w Trybunale, jak winno się mnie stracić, boć jako członkowi stanu szlacheckiego przysługiwał mi szafot, zasię jako kacerza należało mnie spalić. W ogóle iustitia miała sporo możliwości — szarpanie cęgami za bluźnierstwo, kamienowanie za deprawację młodzieży, ogień za czary… Sąd złożył decyzję w ręce arcyksięcia. Na pępek Wenery! Z mojego powodu ten słaby człowiek o wyglądzie minoga musiał wreszcie podjąć jakąś decyzję. Jaką? Na jego miejscu kazałbym siebie nawlec na pal, choć był to obyczaj azjatycki i dla wielu humanistów uchodzący za nieobyczajny. Ale jakąż inną karę powinien był wybrać…

Przeć moja zbrodnia główna i jedyna nie mogła być nigdy ujawniona. Że pisałem księgi z inspiracji starożytnych mężów, że dokonywałem zakazanych doświadczeń, bawiłem się w alchemika i chirurga, filozofa czy trefnisia, to jeszcze pewnie można by mi było wybaczyć. Pod naporem dewotów skazać na biczowanie, zażądać publicznego pokajania, wreszcie wygnać… Ale przecie nie to stanowiło istotę mej zbrodni.

Czy boję się śmierci? A czyż istnieje stworzenie, które nie bałoby się nieznanego? Widzieliście, jak umiera wierny pies, gdy oczy jego zachodzą bielmem, albo gdy kona ptak śmiertelnie ranion, trzepocący się w naszych bezradnych rękach. Tak, boję się. I odczuwam wielki żal. Albowiem tyle jeszcze mógłbym dokonać. Nade wszystko zaś cierpi moja ciekawość, że nie dowiem się, co będzie za rok, za dzień, za chwilę. Chociaż czy ktoś, kto posmakował choćby kropli życia, nie wie o nim wszystkiego? Jak to pisał mój ojciec?

— Jaka jesteś, Śmierci?

— Wielką ciszą,

czarnym, matowym mrokiem,

chłodnym, miękkim bezmiarem,

błogosławioną niepamięcią…

— Więc czemu się ciebie boją?

Rozumiem, młodzi — przed nimi przyszłość,

radość, szczęście, a przynajmniej nadzieja…

Ale starcy? Czego się boją ci, którzy już

nawet nadziei mieć nie mogą?

Boją się Twej ciszy,

chociaż od dawna są głusi,

boją się Twego mroku,

chociaż od dawna są ślepi,

boją się Twego bezkresu,

choć od dawna stracili pojęcie wymiaru,

boją się niepamięci,

choć pamięci nie mają od dawna.

A przecież… trzymają się, kurczowo, rozpaczliwie,

wykrzywionymi palcami, bezzębnymi szczękami —

żałosnych strzępów egzystencji.

Są jak śmierdzące liszaje na pięknej twarzy świata.

Zabierz ich, Śmierci! Zabij!

Daj to, co jedynie dać im możesz:

ciszę, mrok, nicość i zapomnienie —

skoro młodości wrócić im nie jesteś w stanie.

Błogosławiona Śmierci.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Część I

1. Dziecko szczęścia

Ojciec mój, Luigi Derossi, był pijakiem i poetą. W onych czasach szło to często w parze. Tyle że ani w jednej, ani w drugiej dziedzinie nie odniósł znaczących sukcesów. Zresztą nie dane mi go było poznać, albowiem zmarł jeszcze przed mym urodzeniem podczas historycznego oblężenia San Angelo, tak pysznie opisanego przez Piera della Naxia w De bello Angelico. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że staruszek mój poległ w boju, od sztychu rapierem lubo ugodzony kulą z muszkietu. Nic z tych rzeczy. Nazajutrz po wzięciu miasta, pijany nie tylko sukcesem, utopił się był w przepełnionej do wszelkich granic latrynie, co ojciec Filippo, wykonawca ostatniej woli Luigiego, uczcił krótkim napisem wyrytym na kamieniu nagrobnym, ponoć zaczerpniętym z pseudo-Plutarcha: „A życie też miał guwniane”. Na wszelki wypadek uczony jezuita kazał sporządzić owo epitafium po grecku, boć nie był to język specjalnie rozpowszechniony w Rosettinie. Stąd nie powinien dziwić błąd ortograficzny w słowie „gówniane”.

Wróćmy jednak do szturmu na San Angelo. Śmierć mego ojca nastąpiła niejako na jego własne życzenie. Kiedy armaty Carla della Francesca dokonały wyłomu w południowym, nadwątlonym przez ząb czasu murze miasta, a obrońcy z wyjątkiem garstki zaciężnych Montanijczyków broniących Palazzo Ducale podali tyły, kto żyw z taborów skoczył do miasta gwałcić i rabować, co zajęło im całe popołudnie, noc i zaranek. Ojca nie było natenczas pomiędzy zdobywcami. Gwałcić nie lubił, a rabować nie umiał. Zresztą wyznawał osobliwie kunktatorską zasadę, że i jedno, i drugie samo do niego przyjdzie.

Jako zawołany cyrulik i medyk amator miewał swój tłusty czas przez parę dni po zwycięstwie. Kiedy do taboru wracali obładowani wszelkimi dobrami tryumfatorzy, aby dość szybko wymienić swe zdobycze na usługi mego ojca — golenie, rwanie zębów, usuwanie resztek kul czy kataplazmy na świeżo złapaną francę. Nie dziw, że po wyprawie na Saltonę, która ufna w ochronę nieprzebytych błot wypowiedziała posłuszeństwo Rosettinie, Luigi mógł nabyć przestronny, górujący nad otoczeniem dom przy ulicy Stromej. Tym razem obiecywał sobie zakupić wiejską posiadłość, co pozwoliłoby mu wejść do grona nobilów. Miał zresztą upatrzoną włość w Montana Rossa, gdzie właśnie natrafiono na antyczne ruiny. Ziemia w tamtej okolicy od dawien dawna krom winorośli i oliwek rodziła chętnie starożytne medale, krwawniki, gemmy i kamee, nierzadko inkrustowane drogimi kamieniami. Podle winnic szedł pradawny akwedukt, a ryjąc wzdłuż niego, chłopi natrafili na grobowiec pełen skarbów i baśniowych mozaik. Grobowiec został rozszabrowany, tak że nie pozostał po nim kamień na kamieniu, zachowało się jednakowoż tajemnicze źródło, w którym, jak twierdzili miejscowi górale, z pewnością zbyt ograniczeni, by zmyślać, nocami zwykła się pławić ostatnia nimfa. Sprawę po latach miał definitywnie wyjaśnić padre Filippo, ale o tym później, albowiem nie skończyłem o sprawach związanych ze strategią ojca w materii gwałcenia.

Jak zwykle po szturmie w obozie pojawiało się mnóstwo branek, przeważnie panien i młodych wdówek. W początkowym okresie stanowiły one mroczny przedmiot pożądania, powód rozlicznych pojedynków i główną wygraną w grach towarzyskich. Rychło jednak dziewki powszedniały, a w powrotnej drodze z każdym dniem większym stawały się ciężarem. Tylko niewielu rycerzom starczało odwagi, aby przywieźć je do domu jako prezent dla żony. Luigi chętnie uczestniczył w humanitarnej akcji wymiany branek na inne walory. Wykorzystane do cna odsyłał do klasztorów, a niedogwałcone litościwie zaspokajał. Albowiem był człowiekiem dobrym, tylko trochę nieżyciowym, czego najlepszym dowodem była wspomniana kloaczna śmierć. Co do onych ostatnich chwil świadkowie nie są zgodni: jedni twierdzą, że na krótko przed utonięciem ojciec mój wzywał na pomoc papieża, inni twierdzą, że chodziło mu jedynie o papier.

Jak już powiedziałem, byłem pogrobowcem. Urodziłem się jedenaście miesięcy po zdobyciu San Angelo. Matka, jeszcze na łożu śmierci, upierała się, że ciąża była przenoszona. Złośliwi zaś zwykli zwracać uwagę na moje podobieństwo do padre Filippo, wykonawcy testamentu i pocieszyciela wdowy w żałobie. Podobnie jak świątobliwy jezuita posiadałem sześć palców u nóg i myszkę poniżej lewej łopatki. Długie lata uważałem jednak, że wszelkie podobieństwo między nami jest w istocie zupełnie przypadkowe.

Zresztą czcigodny zakonnik okazał się być mym prawdziwym dobrodziejem, jako że moja nieszczęsna matka zmarła przy porodzie. Można tedy rzec, iż zanim zdołałem wydać pierwszy krzyk, byłem już kompletnym sierotą, ergo wrzask mój był w pełni uzasadniony.

Padre Filippo Bracconi, będący consigliere Rady Siedmiu i w związku z tym prowadzący zgoła świecki żywot, posiadał był bowiem dyspensę biskupa zezwalającą na mieszkanie poza murami konwentu, miał dość konkretne plany, jeśli idzie o kamienicę przy ulicy Stromej (z kuchennym wyjściem na Mauretański Zaułek). Zamierzał urządzić tamże kolegium dla młodzianków ze sfer patrycjuszowskich. Na przeszkodzie stanął mu jednak główny i jedyny beneficjent ostatniej woli Luigiego, jego brat Benedetto Derossi.

Od kiedy pamiętam, stryj Benni był niedużym, pulchnym osobnikiem płci nieokreślonej. W dzieciństwie porwali go piraci berberyjscy i po krótkim, acz, jak stryj twierdzi, bardzo nieprzyjemnym zabiegu, sprzedali go jako rzezańca do krain południowych. Co prawda medyk Żyd, nie mogąc zdecydować się, czy ostatecznym efektem operacji ma być eunuch, czy koszerny Izraelita, spaprał robotę i wyszło ni to, ni sio. Szczęściem w nieszczęściu galerę z niewolnikami napotkał chrześcijański statek patrolowy „Jej Wysokość Amfitryta” i po krótkim starciu przejął ładunek. Dowódca „Amfitryty”, kapitan Massimo, wielki miłośnik opery i baletu, ubzdurał sobie, że stryj Benni jest rewelacyjnym materiałem na śpiewaka, toteż na własny koszt wysłał go do szkoły kastratów w Campo Gaetani, skąd jednak szybko wydalono młodego adepta ze względu na brak słuchu, a także niechęć do panujących tam praktyk seksualnych. Stryj Benni postanowił, że odtąd będzie śpiewać wyłącznie przy goleniu. Ale że sam zarostu nie posiadał, musiał w celu spełnienia onego ślubu otworzyć na parterze zakład fryzjerski, skąd w ciepłe przedpołudnia na całą okolicę niosło się jego oryginalne, lekko chropawe belcanto. Podkładu dostarczało charakterystyczne stukanie drewnianych protez o bruk podwórka. To stepował kapitan Massimo, który utraciwszy obie nogi w bitwie z muzułmanami pod Acantem, przez wdzięcznego Benedetta został zatrudniony w charakterze majordomusa.

Szczęk nożyczek, falsetowy śpiew O santa pecunia i drewniane przytupywanie to najwcześniejsze dźwięki, jakie pamiętam. Podobnie jak zapach zuppa di pomodoro i tortellini a la casa na zawsze kojarzyć mi się będzie z beztroskim dzieciństwem spędzonym w wielkim, na poły pustym domu.

Sztych byłby niepełny, gdybym zapomniał o ciotce Giovanninie, przybyłej asystować przy połogu, na którą spadł główny ciężar troski o noworodka sierotę. Pochodząca z okolic Lago di Capra stara panna cieszyła się opinią zgryźliwej, złośliwej megiery, przed którą drżeli wszyscy mieszkańcy Rosettiny. Język miała ostrzejszy niż brzytew Benedetta, a słuch bardziej wyczulony niż nietoperz — potrafiła usłyszeć, jak pięć kamienic dalej piętnastoletnia córka złotnika gzi się w piwnicy z młodym gonfalonierem Riccardem, wołając nie wiedzieć czemu po niemiecku w momencie szczytowego upojenia: Ja, ja… gut! Schneller… Achtung. Halt!. Co gorsza, ciotka potrafiła to upublicznić pomiędzy kumoszkami podczas nieszporów.

Giovanniny bał się i ojciec Filippo, i stryj Benni, i służba, i przekupnie. Schodził jej z drogi miejski hycel, w dni świąteczne dorabiający jako organista. Nawet municypalny herold, który dwakroć dziennie wpadał na Mauretański Zaułek celem wykrzyczenia wiadomości porannych i wieczornych, na widok mojej ciotki tracił rezon, jąkał się, mylił prognozę pogody z anonsami reklamowymi, a raz nawet oddał pod siebie mocz.

Mnie również trzymała nader krótko, nie puszczając dalej niż na rzut pantoflem.

— Cioteczko, cioteczko, mogę wyjść przyjrzeć się kuglarzom, co sztuki pokazują?

— Idź, idź, Alfredo, jeśli są to Cyganie, to cię ukradną, jeśli Żydzi, to na macę przerobią!

Z jej skłonnością do uproszczeń i bezpośredniości trudno było Giovanninie gdziekolwiek zagrzać miejsca na dłużej. Mimo sowitej wyprawy już po tygodniu wydalono ją z nowicjatu u zytariuszek, tłumacząc ową decyzję brakiem miejsc i nadmiarem chętnych do klasztoru. Nieliczni konkurenci do jej ręki zwykle po pierwszym spotkaniu spiesznie ruszali na wojnę, wybierali zawód pustelnika lub posadę w szkolnictwie. Byłem jedyną chyba istotą, która nie czuła niechęci do Giovanniny. Dlaczego? Przecież nieraz zdarzało mi się oberwać mokrą ścierką. Ano może dlatego, że dziecinną intuicją wyczuwałem, iż ta okropna, chuda, jędzowata baba bezgranicznie mnie kocha.

Inna sprawa, że chociaż ciotka gotowa była przychylić mi nieba, nie była w stanie mnie nakarmić. Toteż natychmiast wynajęła mamkę, wysoko mleczną Holenderkę z sąsiedztwa — Hendrickje van Tarn. Miała ona pokarm okrągły rok, a piersi wielkie jak, nie przymierzając, kopuły na wieżach kościoła Santa Maria dei Frari. Nadzwyczajna obfitość pokarmu szła u niej w parze z jakością. Mleko musiało zawierać jakieś specyficzne składniki powodujące, że spożywającym je dzieciom szybciej rosły zęby, nie dokuczały biegunki, a mówić i chodzić zaczynały na długo przed upływem roku.

Renoma Hendrickje dotarła nawet do monumentalnego, wzniesionego z wulkanicznego tufu i glazurowanej cegły pałacu hrabiów Malficano, skąd wrychle poczęto posyłać po nią celem dokarmiania najmłodszego potomka. Oczywiście ukradkiem. Protestanckie wyznanie mamki stało na przeszkodzie, aby zatrudnić ją na stałe na dworze arcykatolickiego wielmoży. Wiadomo, co można wyssać z mlekiem? Jednemu z dzieci Barzzuolich, karmionemu przez Etiopkę, skóra ściemniała na heban. Toteż w porze karmienia pani van Tarn przybywała do palazzo konspiracyjnie, małymi drzwiczkami od strony rzeki. Często na te eskapady zabierała ze sobą i mnie. Choć miałem już ze dwa lata, bez przerwy domagałem się cycka i płakałem, gdy mi go odmawiała. Bywało, że siedząc w kieszeni jej przepaścistego fartucha, ssałem ją jeszcze wówczas, kiedy krętymi schodami dążyła ku pałacowym komnatom. Raz w trakcie tego wyczerpującego bądź co bądź zajęcia przysnąłem. Jakież było moje zdumienie, kiedy po obudzeniu dostrzegłem, że lewy, ulubiony sutek mamki jest już zajęty przez mojego równolatka strojnego w atłasy i brokaty.

— Hola, hola! — zawołałem. — Kolego, pan tu nie ssał!

Odpowiedzią był jedynie groźny błysk czarnych oczu. Zaszokowany zająłem się prawą piersią i tak pożywialiśmy się obaj, łypiąc na siebie i bacząc, kto będzie szybszy. Aż mój rywal zachłysnął się, beknął, mleko ulało mu się. I puścił sutek. Uznałem się za zwycięzcę. Nonszalancko odchyliłem się od karmicielki i spytałem:

— A ty kto, dupku?

— Lodovico. Tylko musisz mówić do mnie Wasza Hrabiowska Mość, chamie!

Tak zawarłem znajomość z hrabią Lodovikiem Malficano, mym późniejszym protektorem, dobroczyńcą, a także sprawcą ostatecznej zguby. Kto wie, może w swej podświadomości nigdy nie pogodził się z przegraną w mlecznym wyścigu.

Raz jednak zdarzyła mi się dużo gorsza przygoda, owóż wracając z pałacu, Hendrickje zapuściła się między kramy, postrzegłszy nową kolekcję koronek z jej rodzimego Brabantu. Zaprzątnęło ją to do tego stopnia, że nie zauważyła nawet, jak zniknąłem. Gdy jednak to postrzegła, ta dobra kobieta nieomal oszalała z trwogi, trzykroć obiegła bazar, zawołała straże miejskie, wreszcie omdlała. Nie pamiętam dokładnie, co się wtedy ze mną działo. To, co sobie przypominam, zdaje się sekwencją z jakiegoś snu. Może zresztą był to tylko zły sen. Loch, jakieś płonące pochodnie, dziwne odurzające zapachy, kadź wypełniona gęstą zieloną cieczą, zakapturzone postacie i górująca nad nimi kobieta, która, rozwinąwszy mnie z pieluch, rzekła:

— On ci jest, ma sześć palców i znamię!

Poszedł szmer.

— On ci jest, on ci jest…

Olbrzymka uniosła nóż. Darłem się jak opętany. Zakapturzeni wyciągnęli ponad kadzią gołe ręce. Ona nacinała je, a krople krwi kapały do środka. Po czym uniósłszy mnie w górę za nogę, zanurzyła trzykroć w owej parzącej brei. Krzyczałem, plułem, na koniec straciłem przytomność.

Jeden ze strażników miejskich odnalazł mnie, kiedy wyraczkowałem z mrocznego kanału, brudny, przerażony, ale żywy…

Nie wiem, czy sprawił to ów rytuał, mleko Holenderki rekordzistki, czy osobliwy klimat Rosettiny późnego renesansu, ale jak na sierotę rosłem nader szybko. Nie zmogła mnie zaraza, która na przełomie stuleci spustoszyła prowincję. Również wielki pożar, który rok później nawiedził miasto, szczęśliwym zrządzeniem losu oszczędził kamienicę przy Mauretańskim Zaułku. Pamiętam naszą paniczną ucieczkę, krzyk ciotki Giovanniny, torujący nam drogę lepiej od berdysza wśród oszalałego tłumu.

Potem z rączkami wczepionymi w sutannę don Bracconiego patrzyłem na miasto spowite w złoto-czarnych kłębach dymu i ognia.

— Patrzysz, Freddino?

— Pa… patrzę, ojcze-ojcze! — Przeżywałem naonczas okres wzmożonego jąkania się, chociaż zwrot „ojcze-ojcze” wobec człowieka, który zapewne był dla mnie ojcem podwójnym, można by uznać za w pełni uzasadniony.

— Tedy patrz uważnie, tak będzie wyglądać piekło!

Patrzyłem, zapamiętałem. I kiedy ćwierć wieku później przyszło mi malować freski w kaplicy Mądrości Bożej, oddałem tę wizję najlepiej, jako mogłem. Bezgraniczną desperację potępionych, niedowierzanie, że nie ma odwrotu ni ucieczki, zazdrość wobec tych, co unieśli głowy, rozpacz z powodu własnej nieprzezorności. Jeszcze później, gdy dzieło zostało ukończone, lubiłem wmieszać się w tłum wiernych odwiedzających kaplicę, słuchać ich wynurzeń, czynionych ściszonym głosem, obserwować ich gesty zabobonne, pełne szczerej skruchy. Dla wzmożenia piekielnego efektu specjalnie opłacony przeze mnie dozorca palił co rano przed otwarciem odrobinę siarki. Stymulowało to wyobraźnię i nie dziw, że wśród wstrząśniętych grzeszników co krok mogłem usłyszeć i płacz, i zgrzytanie zębów.

Jak powiedziałem, rosłem szybko niczym polna dziczka, czerpiąc zewsząd wiedzę bez ładu i składu. Pozbawiony kontaktu z innymi dziećmi („Nie będziesz się zadawał z hołotą, bo dostaniesz świerzbu” — oznajmiała moja ciotka) w wieku lat czterech nauczyłem się czytać. Gdy miałem lat dziesięć, przeczytałem całą bibliotekę ojca, na one czasy obszerną, bo liczącą dwieście czterdzieści trzy tomy.

Nie był to zbiór w pełni usystematyzowany, dzieło Witruwiusza o architekturze sąsiadowało z poradnikiem O wszechstronnych korzyściach z pijawek, a traktat Świętego Augustyna O cnocie jakiś cymbał introligator obciągnął jednym półskórkiem wespół ze wszetecznymi Żywotami kurtyzan Aretina. (Dziś myślę, że zastosował klucz alfabetyczny). Miało to i swoją dobrą stronę. Kiedym, pacholę żywe i niesforne, ciężko nabroił, na przykład wyjadł ciocine konfitury, a ojciec Filippo pytał: „Co chcesz przeczytać za pokutę?”, nieodmiennie wybierałem dzieło O cnocie.

— Da Bóg, na księdza wyrośnie — wychwalał mnie jezuita.

Osobliwością kolekcji była pochodząca z wieków ciemnych Antologia literatury powszechnej, in folio, przepisywana przez mnichów analfabetów, nieświadomych zgoła, co przepisują. Toteż roiło się tam od rzeczy kuriozalnych. Przytoczę za spisem treści: literaturę grecką reprezentowały Iliada i Obsesyja niejakiego Hemara i książka kucharska Żywoty strawnych mężów, rzymską — Szukać sił w ości Owi D. Jusza, frankijską — Pleśń po Rolandzie, brytyjską — poradnik grzybiarstwa Rydz w erze okrągłego stołu, słowiańską zaś — O Kraku, smaku i królewnie w wannie.

Uzupełnieniem mej edukacji były rozmowy o szarej godzinie (ciotka z wrodzonego skąpstwa i lęku przed pożarem zakazywała używać w domu wszelkiego oświetlenia) z kapitanem Massimo, gawędziarzem zawziętym i osobliwym poliglotą. Jeśli opisując swe peregrynacje, dochodził na przykład do podróży w rejon Szczęśliwej Arabii, zwykł dalej ciągnąć narrację po arabsku. Dzięki temu, zanim się spostrzegł, i ja przyswoiłem sobie owe języki. Jeszcze wąs mi się nie sypnął — a władałem (oczywiście w zakresie terminologii marynistyczno-erotycznej) i arabskim, i greckim, i francuskim, i katalońskim, potrafiłem też kląć po berberyjsku i liczyć po żydowsku. Obserwując ludzi morza, można odnieść wrażenie, iż są to osobnicy prości jak lina okrętowa. Atoli beznogi kapitan o duszy skomplikowanej jak astrolabium był prawdziwym artystą i jeśli miałbym poszukać u niego jakichkolwiek przywar, to znajduję jedną — nie znosił wody.

Nie można natomiast było odmówić Massimowi niezwykłej sugestywności w narracji. Kiedy opisywał żeglugę po wzburzonych wodach Zatoki Biskajskiej w czasie sztormu, czynił to tak plastycznie, że słuchacze dostawali morskiej choroby. Pewnego razu bawił nas opowiadaniem o podróży wokół Afryki, mówił o skwarze, o gorączce i cierpieniach załogi umierającej na szkorbut.

— Znikąd ratunku, słońce w zenicie, ni skrawka lądu, wokół rekiny, a my z zaropiałymi dziąsłami… — zawiesił głos. A w napiętej ciszy rozległ się brzęk. To wielebnemu Filippo wypadł jego złoty ząb.

Łatwo zrozumieć, dlaczego w wieku jedenastu lat chciałem być żeglarzem. Odkrywać nowe lądy, wypełniać białe plamy na mapach, ścigać morskie potwory i poznawać smaki czekoladowych kobiet. Choć wówczas, rzecz jasna, nie miałem jeszcze pojęcia, na czym owo smakowanie miałoby polegać. Inna sprawa, że w onych szczenięcych latach trzy razy dziennie potrafiłem zmieniać postanowienie, kim pragnę zostać — rano byłem pewny, że chcę być księdzem, jak don Filippo, w południe medykiem, wedle życzenia ciotki, która marzyła, by ktoś właściwie zajmował się jej zdrowiem na starość, a pod wieczór żeglarzem, jak Massimo.

Tymczasem los zapukał do naszego domu i do mej wyobraźni od zgoła nieoczekiwanej strony. W roli Ananke — mej bogini przeznaczenia — miał wystąpić Markus van Tarn, kuzyn mej holenderskiej mamki.

2. Szeroka paleta możliwości

Na czas karnawału wszyscy w Rosettinie dostawali fioła. Stateczni przez okrągły rok obywatele zachowywali się jak niedorostki, a całe miasto zdawało się zapominać, że wiek szaleństw przeminął i nastała zdyscyplinowana epoka kontrreformacji. Jak psy spuszczone z łańcucha lub niedźwiedzie, które dorwały się do miodu, tydzień cały mieszkańcy oddawali się prawdziwemu obłędowi, by potem wrócić do powściągliwej codzienności. Mimo zimowych chłodów miasto ogarniała gorączka, frontony pałaców wzdłuż głównego corso i placu nad Laguna d’Esmeralda spływały drogocennymi tkaninami, galery wyściełano brokatem, zewsząd dobiegał jazgot muzyki, a ulice wypełniały tłumy przebierańców. Mimo że wedle Świętego Merilla, „ludzie bogaci bawią się, kiedy chcą, a biedni, kiedy muszą”, podczas festa carnevale w nadzwyczajnie demokratyczny sposób plebs mieszał się z patrycjatem, hersztowie zbójeckich band w przebraniach orientalnych książąt uwodzili przedstawicielki starej arystokracji, niejednokroć przebrane za mniszki. Obcując z maską Colombiny, Pulcinelli, Arlekina czy Pantalona, nigdy nie wiedziałeś, czy stykasz się osobiście z ambasadorem któregoś z dworów, jednym z jurnych jeszcze prałatów, czy z wyzwolonym czeladnikiem tekstylnym.

A gdy nadchodziła kulminacja karnawału, szaleństwo sięgało pochmurnego nieba. Na murach rozpalano pochodnie; barki, gondole i mosty gorzały setką lampionów, ludzie pili, tańczyli i śpiewali, jakby świat miał potrwać co najwyżej trzy tygodnie.

Póki sam nie zacząłem decydować o sobie, ciotka nie pozwalała mi brać udziału w tym paskudnym święcie rozpusty. Zabierała mnie w południe do kościoła i jakby przez przypadek po drodze mogłem oglądać występy kuglarzy i sztukmistrzów. Czasem ze schodów bazyliki vis-à-vis Loggia del Popolo dozwoliła obejrzeć przygotowania do Wielkiej Parady. Wszelako zaraz potem bezceremonialnie, nie zważając na me prośby, ciągnęła mnie do domu. Podobnie było z egzekucjami — ilekroć na Dziedzińcu Płaczu łamano kogoś kołem lub gotowano w oleju, Giovannina zatrzymywała mnie w domu.

Na tym tle dochodziło nawet do polemik z ojcem Filippo, który uważał, że oglądanie kaźni zbrodniarzy doskonale służy kształceniu młodych charakterów. Ciocia nie podzielała opinii jezuity. Póki mogła, chroniła mnie przed światem przemocy i występku, wyostrzając tym sposobem moją imaginację. W bibliotece ojca znalazłem bowiem obficie iluminowany kodeks De iustitia et concordia i wielem czasu strawił, kontemplując ryciny przedstawiające wbijanych na pal, rozrywanych końmi czy orientalną metodą po prostu kamienowanych. Po jakimś czasie obrazy zaczynały drgać przed mymi oczami i ożywać tak, że nieomal czułem zapach krwi, potu, smażonego mięsa, a spod pergaminowych kart docierał do mnie zwierzęcy skowyt cierpiących. Jak jednak miałem sobie wyobrazić karnawał w całym jego rozpasaniu i szaleństwie?

Jest u Platona dialog o niewolniku przykutym do ściany w jaskini, który jedynie na podstawie cieni istot przechodzących przed wejściem może domyślać się kształtów świata. W mym kontrolowanym poznawaniu rzeczywistości doświadczyłem podobnych wrażeń. Przyjazny mikrokosmos znajdował się w murach domu, obcy wszechświat zewnętrzny poza nimi. Jednakowoż którejś zimy udało mi się odkryć, iż jeśli wespnę się na poddasze do małej wykuszowej wieżyczki, którą budowniczy naszego domu dostawił najwyraźniej w chwili przypływu natchnienia, i jeśli odpowiednio się wychylę, to będę mógł ujrzeć prześwit pomiędzy Palazzo Benaventuri a Torra Leone i dzięki temu kontrolować siedmiołokciowy mniej więcej odcinek Piazza d’Esmeralda.

Czego nie widziały oczy, dopisywała wyobraźnia. W prześwicie migały banderie bractw i znaki cechowe, sunęli konni laufrowie w barwach najznakomitszych rodów, a potem cała hałastra wozów, wreszcie przebierańcy. Szły fantastycznym korowodem gromady masek, jakby z koszmarnych snów mistrza Hieronima Boscha wyjęte — wszelkiej maści gryfy i centaury, niedźwiedzie hiperborejskie, psy dwunożne z okrutnie rozdziawionymi pyskami, elefanty i żyrafy, strzygi rozmaite, konie skrzydlate. Niejedna z bestii nosiła maskę, na której utrwalono lico wielkich tego świata, cesarza, papieża czy choćby podesty. W okamgnieniu przetoczył się smok ogniem dyszący w otoczeniu roju dziewic przeznaczonych na pożarcie, w szatach przejrzystych… Tyle że, jak opowiadał mi Massimo, owe dziewice odgrywali klerycy z seminarium duchownego i to niestety było widać. Im bardziej się zmierzchało, tym więcej pojawiało się świateł, a muzyka rozbrzmiewała donośniej.

Napierałem na okienko i naraz poczułem, że futryna się rusza. Czy oprawiono ją niechlujnie, czy może zaprawa skruszała ze starości? Wyjąłem delikatnie okno wraz z futryną i wysunąłem głowę na zewnątrz. Pod wykuszem rozpościerała się przepaść, ale opodal okienka biegł solidny gzyms. Gdybyż na nim stanąć…

Po owym gzymsie wylazłem na dach, z niego spuściłem się na taras. Potem po murze i pochyłym drzewie dotarłem na tył oficyn, dalej znalazłem niezamkniętą furtkę i już droga na ulicę stała otworem. Bałem się ciotki i Pana Boga, choć Stwórcy nieco mniej, bo ojciec Filippo jako spowiednik przyzwyczaił mnie do taryfy zniżkowej. Zresztą zamierzałem wrócić w identyczny sposób.

Nogi same poniosły mnie w stronę corso. I już po chwili byłem w tłumie, płynąłem z nim, żeglowałem niczym niesiony potężną falą przyboju. Fala ta wzbierała w miejscach, w których łączyły się ze sobą dukty wypluwające coraz to nowe czeredy ludzi, rozlewała po schodach świątyń, znów cofała… W miejscu, w którym ulica Stroma łączy się z promenadą, dogasał jeszcze zaciekły bój na confetti, ciskane garściami lub w zmyślnie sklejonych skorupkach jajek. Naraz eksplodowało mi na twarzy takie jajo i grad kłujących drobin zasypał mi oczy i usta. Wpółoślepiony, krztusząc się, omal nie wpadłem pod koła jakiegoś pysznego powozu o dyskretnie spuszczonych firankach, którego woźnica w kostiumie brodatego Boreasza z furią okładał biczem konie, pragnąc wyrwać się z tłumu. Nie wiem, czym podpadł ciżbie, bo ta napierała na powóz i kołysała nim jak łupiną, żądając wyjścia niejakiej Beatrycze i jej gościa. Parę lat później miałem poznać osobiście utrzymankę cesarskiego ambasadora w okolicznościach… Ale nie uprzedzajmy wydarzeń. Pomiędzy nogami gapiów wygramoliłem się na otwartą przestrzeń. Wokół kościoła Świętej Eulalii toczono potyczki na macoletti. Rzekłbyś, tysiąc wściekłych robaczków świętojańskich przystąpiło do bezpardonowej walki. Uczestnicy rozgrywki na różne sposoby chronili swe długie, zapalone świece i usiłowali zgasić płomyki swych sąsiadów. Śmiechom, żartom i przytykom nie było końca. Nie posiadałem własnej świecy, toteż szybko przepchnąłem się wśród czeredy przekupniów ku nadbrzeżu. Na Piazza d’Esmeralda ludzie tańczyli przy ogniskach, na których palono zimowe odpady i zbyteczne sprzęty. Ściemniło się jeszcze bardziej, ruszyłem w stronę Castello, zwabiony nawoływaniami od strony teatru marionetek. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, dopóki nie natknąłem się na Księżniczkę w różowej pelerynie obszytej króliczym futerkiem. Na mój widok uchyliła maski. Pomalowaną na biało twarz przekreślała karminowa rana ust. Patrzyłem jak osłupiały. Dostrzegła to.

— Potrzebujesz czegoś, malutki? — zapytała, rozchylając płaszcz i ukazując mi parę ogromnych, azjatycką manierą tatuowanych piersi. Rzuciłem się do ucieczki, ścigany jej wzgardliwym rechotem. Wciąż zaszokowany, zderzyłem się z trójką podpitych wyrostków. Zaklęli grubiańsko. Przeraziłem się jeszcze bardziej.

— Przeproś! — ryknął jeden z nich, odziany w chlamidę starożytnego Greka. Przeprosiłem maksymalnie kunsztownymi formułami. Ale ich to nie zadowoliło.

— Widzi mi się — zakrzyknął drugi, z twarzą na Murzyna uczernioną — że ów dzieciuch nigdy jeszcze męskiego ożoga w sempiternie nie poczuł! — Towarzyszył temu znaczący, wulgarny gest trzeciego osobnika, ucharakteryzowanego na germańskiego woja z rogami na głowie.

Nie zamierzałem sprawdzać, czy jest to groźba, czy jeno żart płochy. Skoczyłem w boczną uliczkę i popędziłem w górę. Obwiesie, pohukując jak drapieżne ptaki, puścili się za mną, ale kostiumy i wypite trunki sprawiły, że szybko ostali w tyle. Ja zaś gnałem jak spłoszony zając i zatrzymałem się dopiero w jakimś odległym zaułku. Nie docierał tu hałas festy ni tupot pościgu. Zmrok już zapadł, a światło księżyca nie docierało na dno miejskiego jaru. Rozejrzałem się, nikt mnie nie gonił. Odetchnąłem z ulgą. I dopiero teraz pojąłem, że zgubiłem drogę.

Była to zupełnie nieznana mi część Rosettiny. Uliczki kręte, ciasne tworzyły prawdziwy labirynt. Teren był tu pofałdowany, pełen schodków, ślepych podwórek i ciasnych pasaży. Usiłowałem iść, kierując się w stronę łuny świateł nad portem, ale drogę co rusz przegradzał ślepy mur.

Odczuwałem głód i chciało mi się płakać, gdy naraz dostrzegłem przed sobą migotliwe światełko. Przyspieszyłem kroku. Wnet znalazłem się w jakimś ogrodzie. Wolałem jednak nie wołać, póki nie zobaczę twarzy właściciela kaganka. Wtem światło zniknęło. Zrobiłem jeszcze parę kroków i natrafiłem na uchylone drzwi. Wiało zza nich chłodem i stęchlizną. Wszedłem jednak do wnętrza. I dopiero po chwili zorientowałem się, że jestem w grobowcu rodziny Benaventurich. Trumny stały ciasno na półkach, niektóre już spękane ze starości. Niżej, w krypcie płonęły trzy ogniki i rozbrzmiewały głosy.

— Macie? — spytał ten, którego śladem przyszedłem. Głos miał młody, dźwięczny, z lekko gardłowym północnym akcentem.

— A juści — odparł bas mrukliwy i grubiański.

— Młoda, z prowincji — dorzucił trzeci starszy. — Tłum zadusił ją wedle Bramy Albańskiej.

— Pokażcie.

Mruk zapalił pochodnie, a staruch szarpnięciem zdarł czarną oponę z katafalku stojącego pośrodku krypty. Leżało na niej nagie ciało młodziutkiej, ledwie zakwitłej dziewczyny. W sekundzie utrwaliły mi się jej złotorude włosy, piersi nie dość jeszcze rozwinięte i oczy szkliste. Nie mogłem pohamować okrzyku.

— Kto tam?! — ryknął grubianin i nim wykonałem ruch, ucapił mnie za gardło.

— Szpieg! — strwożył się starzec i błysnął nożem. Nogi ugięły się pode mną.

— Zaniechajcie go — krzyknął mój mimowolny przewodnik. — Przecie to dziecko jeszcze.

— Inkwizycja lubi posługiwać się także i dziećmi.

— Ale ja go znam. — Mój obrońca podszedł bliżej i potarmosił mnie po włosach. — Jestem pewien, że złożysz, malcze, przysięgę, iż nikomu nie powiesz, coś tu widział? — W tym momencie gotów byłem się zobowiązać do pieszej pielgrzymki dookoła świata. — Jestem malarzem — kontynuował młodzian — a ciało ludzkie ciągle stanowi dla nas, ludzi, wór tajemnic pełen. Toteż niekiedy wbrew zaleceniom naszych duszpasterzy muszę do onego wora zajrzeć.

— Tak, panie! — potwierdziłem skwapliwie, rozpoznając mówiącego.Był nim Markus van Tarn, kuzyn mej mamki.

— Wracaj więc do dom, bo pewnie już się o ciebie niepokoją!

Tak więc tej nocy nie dane było mi uczestniczyć w sekcji zwłok. Zbir imieniem Benvenuto odprowadził mnie do domu. Do Mauretańskiego Zaułka było znacznie bliżej, niż przypuszczałem. Mimo późnej pory w całym domu gorzały światła, a na ulicy zebrali się gapie. Wśród ludzi w sieni poznałem pana Gaspariego, medyka, był naturalnie i ojciec Filippo.

— Wiesz, co zrobiłeś, chłopcze?! — zakrzyknął na mój widok stryj Benni z dziwnie pobladłą twarzą. — Zabiłeś swoją ciotkę.

— Co?!

— Tak się przejęła twym zniknięciem, że krew uderzyła jej do mózgu i teraz leży bez ducha — dorzucił kapitan Massimo.

Giovannina przeżyła wylew. Straciła tylko mowę i władzę w jednej ręce. Ale żyła jeszcze pięć lat jak ptak z przetrąconym skrzydłem, rzadko zwlekając się z posłania i tylko niekiedy nocą tłukąc się w ciemnościach po pokojach. Skąd miałem wiedzieć, że tak oto nieodwołalnie kończy się moje dzieciństwo, że pęka opiekuńczy klosz, pod którym mnie chowano, i odtąd sam będę szukał mistrzów i mentorów?

Tymczasem do domu trzeba było nająć kucharkę i opiekunkę dla Giovanniny.

— Skąd mam na to brać pieniądze?! — rwał włosy z głowy mój stryj. — I tak jesteśmy zadłużeni: ta przeklęta moda na peruki zrujnuje mnie ze szczętem!

Tydzień później Hendrickje van Tarn dogadała się z Benedettem Derossim w sprawie wynajęcia najwyższego piętra oficyny na pracownię malarską dla swego kuzyna Markusa.

*

Niderlandczyk, wysoki, szczupły, o włosach jasnych, jakby z fryzyjskiego piasku ukręconych, mimo młodego wieku zdołał przed przybyciem do nas kawał świata zwiedzić i wiele nauk zgłębić. Nieobcy był mu Paryż i Londyn, a także dziwne i tajemnicze krainy na północ od Karpatów. Biegły w sztuce miniatury miał w swej kolekcji konterfekty najprzedniejszych mężów epoki. Henryk z Navarry, Sigismund III Vasa, Maria Medycejska czy słynny pirat albioński, Francis Drake… Nasuwa się więc pytanie, czego szukał u nas — lazurowego nieba, swobodnej atmosfery Południa, rozrywek, których daremnie wypatrywać w protestanckiej Lejdzie?

— Szukam tajemnicy — wyznał mi raz, kiedym pracowicie ucierał mu farbę na grupowy portret bankierów z dzielnicy zwanej Juderią. — Szukam prawdy o Ziemi i Człowieku.

— Zali nie znajdujesz jej w Piśmie Świętym? — rzekłem z takim przekonaniem, że ojciec Filippo mógłby być ze mnie dumny. Markus zaśmiał się i przez moment z zadartą, spiczastą bródką wyglądał jak szatan.

— Prawda to objawiana czy reglamentowana? A może zbiór bajek mający utrzymywać w karbach ciemny motłoch. Czy raczej fałszerstwo klechów na potrzeby ich interesu, który nazywa się Kościół.

— O, panie, czyżbyś również nie wierzył w Boga? — wykrztusiłem przerażony.

— Nie wiem — odparł. — Nie wiem, czy istnieje Bóg. Być może jest gdzieś odległy i niedosiężny Kreator. Niemożliwy do poznania i w zasadzie nam obojętny. Prapoczątek, pierwszy impuls, ale z pewnością nie jest to ten mściwy żydowski bożek ulepiony z naszych własnych lęków i naszej niewiedzy.

— Cóż zatem istnieje naprawdę?

— Nasz rozum.

Nie uwierzyłem mu. Wtedy jeszcze nie.

Tejże wiosny, mając dwanaście lat, począłem uczęszczać do kolegium, w którym padre Bracconi był spowiednikiem i wykładowcą zasad wiary. Okazało się, że w wyniku mego dotychczasowego samouctwa w pewnych dziedzinach, jak historia wojen czy geografia, przewyższam mych nauczycieli, natomiast jeśli idzie o matematykę, jestem zieleńszy niż miedziane hełmy na wieżach Santa Maria dei Frari.

Wraz z chorobą ciotki uwolniłem się wreszcie od krótkiego, niewidzialnego łańcucha przykuwającego mnie do domu. Kapitan Massimo oszczędzał protez, a stryj nie opuszczał balwierni. Samopas wałęsałem się po mieście, zwiedzałem stare kościoły, penetrowałem katakumby. Zawarłem też pierwsze przyjaźnie. Moim druhem najserdeczniejszym stał się Scypio, syn zamożnego bankiera, mój równolatek o jasnej twarzy cheruba. Trudno spisać wszelkie, niekiedy okrutne figle, które wespół płataliśmy. Plucie z mostu San Gabriele na głowy zakochanych przepływających dołem gondolami należało do najłagodniejszych z nich. Uwielbialiśmy też podczas sumy podrzucać dziewczynom ropuchy pod spódnice i czekać w niedzielnej duchocie kościoła, aż ich wrzask przerwie nabożne credo lub inny magnificat.

— Chciałbyś być teraz tamtą żabką, Freddino? — chichotał Scypio, obserwując, jak oblewam się rumieńcem.

Szalonym konceptom nie było końca. Potrafiliśmy posmarować klejem tron biskupi w katedrze albo napoić rudego kota czarcim zielem i wrzucić do sali Wielkiej Rady w Palazzo della Signoria. Jednocześnie jednak pilnie chodziliśmy do szkoły, czytywaliśmy książki, a ja popołudniami przychodziłem na lekcje rysunku do Markusa.

— Rękę masz zręczną, a wszelkich technik uczysz się łatwo — stwierdził mój mistrz zaledwie po paru miesiącach nauki. — Do doskonałości brakuje ci jednego.

— Talentu? — spytałem strachliwie.

— Znajomości życia, ale i ona przyjdzie z czasem.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki