Kalendarz z Dziewuchami - Adriana Johnson - ebook + książka

Kalendarz z Dziewuchami ebook

Adriana Johnson

3,8

Opis

Pełna humoru opowieść o babskiej przyjaźni i cieple domowego ogniska

Ada mogłaby śmiało nazwać siebie szczęściarą. Z kilku powodów. Pierwszy: świeżo poślubiony angielski małżonek zwany Rośkiem, zakochany w niej na zabój. Powód drugi: para domowych małolatów i rudy terierek Spajkuś, bez których nie wyobraża sobie życia. I wreszcie powód trzeci: Dziewuchy – czyli barwne grono najbliższych jej kobiet. Chociaż na co dzień przyjaciółki mieszkają w czterech różnych krajach, to kontaktują się regularnie, wykorzystując wszystkie zdobycze technologiczne.

W dniu ślubu w ręce Ady wpada koperta od tajemniczego nadawcy, który podpisuje się inicjałami „A.M.” i zwraca się do niej „Adrienne”. Treść wiadomości również nie jest jasna. Ada nie skupia się na tym przesadnie, bo ma na głowie cały dom, prawie zawsze pełen ludzi. Jednak w ciągu następnych kilku miesięcy przychodzą kolejne listy, wzbudzając spore zaciekawienie Ady i jej Dziewuch. Akcja zaczyna nabierać tempa…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 630

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (46 ocen)
20
10
6
6
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Adriana Johnson Kalendarz z Dziewuchami ISBN Copyright © by Adriana Johnson, 2019All rights reserved Redakcja Hanna Kossak-Nowocień Projekt okładki i stron tytułowych Mariusz Banachowicz Opracowanie graficzne i techniczne Paweł Uniejewski Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Tę powieść dedykuję wszystkim obecnym w moim życiu Dziewuchom — dzięki Wam moje życie jest pełne śmiechu i barw

1. Ślub

Podobno kobiety dzielą się na dwie kategorie. Na roztrzepane, które zawsze gubią rękawiczki, i na uważne, które zawsze jedną przynoszą do domu. Ja byłam z tych roztrzepanych.

Miałam tak od dziecka i nic nie wskazywało na to, że się kiedykolwiek zmienię. Zawsze czegoś szukałam i zapominałam, gdzie co położyłam. Szłam do sklepu po jedną jedyną rzecz, a wracałam z dziesiątką innych, oczywiście z wyjątkiem tej, po którą poszłam. Byłam żywym dowodem na to, że warto mieć telefon domowy, aby do siebie zadzwonić i zlokalizować własną komórkę. Namiętnie wsiadałam do obcych samochodów i gubiłam się w centrach handlowych. Roztargnienie to mój znak firmowy.

Dziś był dzień mojego ślubu. Wszystkie druhny szukały właśnie moich perłowych kolczyków. Druhny na tę chwilę były cztery i wszystkie skacowane. Ja biegałam po całym domu, pomagając szukać, co oczywiście niczego nie ułatwiało, tym bardziej że miałam sto pomysłów na minutę.

Kasia, druhna drużynowa i na potrzeby dzisiejszego poranka szefowa sekcji kuchennej, starała się w tym zamieszaniu pozostać na wyznaczonej pozycji i mimochodem rozglądała się za zaginionymi kolczykami w kuchni (bo przecież ze mną nic nie wiadomo). Oprócz przygotowania mnie na ceremonię Kasia odpowiadała również za zrobienie przystawek na późniejsze garden party. Sprawnie wywijała nożem i różnymi artykułami spożywczymi.

— Boże, co mnie trafiło, żeby chcieć ślub o jedenastej rano?! — rozpaczałam. Żadna z nas nie była jeszcze gotowa na to wydarzenie, a nawet należało powiedzieć dosadniej: byłyśmy kompletnie nieprzygotowane. Wciąż miałyśmy na sobie ciuchy z wczoraj, a stan naszych fryzur najlepiej było przemilczeć. Obserwując pełną poświęcenia akcję poszukiwawczą, w którą zaangażowane były wszystkie moje przyjaciółki, podjęłam dramatyczną decyzję: — Dziewczyny, w dupie z tymi kolczykami!

— Jak to: w dupie?! Przecież tygodniami szukałaś takich, żeby ci pasowały do naszyjnika! — rzekła konkretnie, acz słabym głosem, Angie.

— Trudno! Trzeba zacząć dekorować ogród! Kto jest w sekcji dekoracyjnej?! — zapytałam stanowczo i spojrzałam surowo. A co, niech dziewczyny wiedzą, że jest ciężko, ja jednak nad wszystkim panuję.

Nasi sąsiedzi i jednocześnie niezawodni przyjaciele, Harriet i Matthew, już od godziny krzątali się w ogrodzie, układając bukiety i stawiając namioty. Zapatrzyłam się na nich i nie mogłam uwierzyć, jak im to wszystko sprawnie szło! Łza zakręciła mi się w oku. Tak, zdecydowałam w duchu, pójdę do nich i okażę im swoją wdzięczność i podziw…

— Te, panna młoda! — Głos przyjaciółki wyrwał mnie brutalnie z tych przemyśleń, aż podskoczyłam. Kasia mierzyła we mnie cienkim nożykiem do warzyw, na którego końcówce tkwił smętnie kawałek ananasa. Uniesiona brew i mina cwaniaka wskazywały niezbicie, że to jednak nie ja tutaj rządzę. — Daj Madzi i Anie wszystkie dekoracje, a ty idź się maluj, czesz i ubieraj. Pamiętaj, że łazienka jest jedna, a bab siedem! Uprzejmie przypominam, że do wyjścia została tylko godzina.

No tak, bab było siedem, bo jeszcze nie wspomniałam o mamuśce i Joannie, mojej nastoletniej pasierbicy. Mój osobisty syn Adaś zapewne też będzie wymagał nieco uwagi! Przez głowę przeleciała mi niepokojąca myśl, czy aby na pewno wszystko w porządku z jego garniturem… Boże drogi, czy Kasia właśnie powiedziała, że do wyjścia została tylko godzina?!

Pospiesznie kręciłam włosy przy lustrze w hallu, podczas gdy Madzia i Ana z sekcji dekoracyjnej żwawo uwijały się przy zakładaniu girland i lampek w ogrodzie. Madzia wciąż z wałkami na rudej głowie. Ana i Harriet co chwila wybuchały śmiechem, zapewne wspominając, jak we trzy parę dni temu taszczyłyśmy wielką szafę z patio do drewnianej szopki na tyłach ogrodu. Prawie mnie ta szafa przygniotła, a wszystko przez Harriet, która z chwilowego braku mężczyzn zaprzęgła do dodatkowej pracy fizycznej mnie i Anę. Naprawdę byłby pierwszorzędny ślub bez panny młodej!

Co do Harriet — mamy uzasadnione podejrzenia, że w poprzednim życiu była poganiaczem niewolników. Kilka dni temu, podczas porządkowania mojego ogrodu, samorzutnie przyznała sobie rolę nadzorcy i strasznie mnie i Ankę styrała. Byłam zbyt wyczerpana, żeby choć jęknąć, ale Ana zaczęła poważnie rozważać „przypadkowe” zamknięcie Harriet w składziku na drewno.

Zakręcając lokówką ostatnie pasma włosów, zauważyłam, że Angie ofiarnie dołączyła do Kaśki w sekcji kuchennej, ale na pierwszy rzut oka można było się zorientować, że widok jedzenia był jej w tej chwili niemiły. Niemniej z pewnością byłoby jej jeszcze gorzej wykonywać różne wygibasy w ogrodzie.

Tymczasem mamuśka sprytnie wykorzystała zamieszanie na dole, żeby w łazience na górze spokojnie przygotować się do zacnej roli matki panny młodej. Warto w tym miejscu dodać, że to właśnie moja mama rozkręciła wieczór panieński, proponując niewinny toaścik, po czym opuściła nas bez żalu i pognała do sypialni, gdzie czekał już na nią kryminał z inspektorem Wallanderem w roli głównej. Jedyna zatem poszła spać trzeźwa i taka się obudziła. Tym sposobem, gdy otwierała drzwi Marcie, mojej kuzynce i zarazem piątej druhnie, prezentowała się już w pełnej krasie, w pięknej kwiecistej sukience i z wystrzałową fryzurą. Cóż mogę powiedzieć? Zawsze zazdrościłam matce organizacji. Swoją drogą nigdy bym się po sobie nie spodziewała, że w noc poprzedzającą dzień własnego ślubu położę się spać pijana! Byłam naprawdę bardzo nieodpowiedzialną panną młodą i należało mi się lanie.

W związku z tym, że kuzynka Marta była już kompletnie ubrana i w ogóle gotowa na ślub w przeciwieństwie do mnie i reszty druhen, spadła na nią cała lawina pilnych zadań. Musiała między innymi wyprasować garniturowe spodnie Adasia zwanego powszechnie Adamsem, ponieważ ku memu przerażeniu okazało się, że miały trzy różne zapraski, również w poprzek.

Mój Anioł Stróż najwyraźniej uznał, że jego pomoc tego poranka jest niezbędna, ponieważ od razu udało mi się całkiem przyzwoicie uczesać. Takie rzeczy normalnie się nie zdarzają. A może to jednak ten wczorajszy toast z żołądkowej gorzkiej za moją ślubną fryzurę zdał egzamin? Fryzjer odpadał, bo fryzjerów się bałam. Mieli tendencje do ujarzmiania nieładu na mojej głowie, kompletnie ignorując życzenia jego właścicielki. Zdaję sobie sprawę, że większość kobiet traktuje wizyty u fryzjera jako relaksujące, a wręcz terapeutyczne doznanie. Ja po powrocie do domu mam ochotę rzucić się z okna, kupić perukę, a już najlepiej cofnąć się w czasie, żeby wszystko było tak jak przedtem.

— Dziewuchy!!! Znalazłam kolczyki! — wrzasnęłam radośnie z sypialni.

— Gdzie?!

— W szufladzie ze skarpetkami! — W moim głosie zabrzmiała czysta duma. — Teraz tylko znaleźć ślubne majtki i już zaraz będę gotowa…!

Ana wślizgnęła się chyłkiem do mojej sypialni z telefonem w ręku i zaczęła pospiesznie kasować wszystkie zdjęcia i komentarze z Facebooka, które tam wrzuciła w nocy, w fazie pijackiego luzu i zadowolenia z życia.

— Ja pierdolę… Pijesz, nie pisz… — mruczała pod nosem.

— Rosiek nas zabije za te gitary — oświadczyłam nieco nerwowo, drżącą ręką malując rzęsy.

— I chuj! — skwitowała niefrasobliwie Ana, która wprawdzie potrafiła kląć w minimum czterech językach, ale wyraźnie preferowała w tym zakresie mowę ojczystą.

Za szaleństwa nocy panieńskiej oprócz mojej mamy winiłam również czerwoną szminkę Angie. W tej szmince każda z nas stała się inną osobą. Jak z rekwizytem w teatrze. Bierzesz do ręki i grasz swoją rolę. Czerwona szminka natychmiast zawołała do towarzystwa wszystkie cenne gitary z kolekcji Rosia, i nam, panienkom, nakazała tańczyć w samych majtkach i butach na obcasach do piosenki Roberta Palmera Addicted to Love. Jedna z gitar niespodziewanie znalazła się na podłodze i parę części przestało do niej przylegać…

Gwoli jasności: Rosio to mój przyszły małżonek. Ma na imię Ross, ale imię to ulega spontanicznym zmianom. Nazywałam go czule Rosiem, Rośkiem lub Rosiołkiem, a kiedy mi poważnie podpadł, zwracałam się do niego per Rosioł.

Aktualnie wydawało się, że sytuacja jest opanowana. Angie, już ubrana i uczesana do wyjścia, polegiwała dyskretnie na łóżku. Ana, zadowolona ze swojego wyglądu, strzelała sobie fotki w lustrze, potrząsając przydługą grzywką. Kasia zakładała biżuterię, jednocześnie doglądając Adamsa, żeby ten się dobrze ubrał. Młody wyglądał zresztą cudownie! Bardzo elegancko się prezentował w czarnym garniturze i białej koszuli z czarną muchą.

Wyjrzałam przez okno i zauważyłam, że Marta ze swoim chłopakiem Nicholasem właśnie zakładają w ogrodzie baner Just married. Wnosząc natomiast po rozpaczliwych okrzykach z sąsiedniego pokoju, Joanna po raz kolejny zmieniała fryzurę i buty. Tymczasem ja, cała rozedrgana, ponieważ właśnie uświadomiłam sobie powagę chwili, sięgnęłam do szafy po wieszak z sukienką ślubną.

— Dziecko! Nie bądź taka dzika — strofowała mnie mama, widząc, jak mocuję się z suwakiem. — Nie dotykaj tego zamka, na litość boską! — Spieszyła mi z odsieczą. — Dziewczyny, unieruchomcie ją jakoś! A ja tymczasem spróbuję na nią wciągnąć jakoś tę sukienkę…

Teraz przynajmniej wiadomo, po co są pannie młodej druhny! W sposób kolektywny i bez żadnej szkody dla mojej fryzury zostałam obleczona w ślubną szatę, a następnie wysłuchałam żywiołowych zachwytów na temat mojego uroczego wyglądu.

Madzia, wciąż w wałkach na głowie, złożyła przed sobą ręce i szepnęła:

— Oj, Aduś…

— Już ty długo panienką nie będziesz! — dokończyła Kasia teatralnym falsetem.

Patrzyłam na siebie w lustrze i należało uczciwie przyznać, że rzeczywiście dziś wyglądałam jak królewna, której należą się ochy i achy, bo jest królewną i już. Zapozowałam wdzięcznie do kilku zdjęć, wciąż pamiętając, by zaprezentować ładniejszy profil. W głębi duszy nie mogłam się już doczekać, aż Rosio mnie zobaczy. Tylko jedną noc spędziliśmy osobno, a już tęskniłam za nim jak zwariowana.

— Czy panna młoda znalazła wszystkie części swojej garderoby? — kontrolowała Kasia.

— Tak! — zameldowałam.

— Adzik, teraz skup się: czy panna młoda ma na sobie wszystkie części garderoby?

— No wiesz, Kasik! Jasne, że ma! — odparłam z oburzeniem.

— Ale czy rzeczywiście…? — wtrąciła Ana tonem Bogusława Wołoszańskiego, przewracając wielkimi, błękitnymi oczami.

— Aduś, a coś niebieskiego masz? — dopytywała Madzia.

— Podwiązkę od was.

— Coś starego?

— Proszę bardzo, pierścionek od babci Honoraty! — Machnęłam dłonią.

— Coś pożyczonego? — kontynuowała wywiad Madzia.

— Lakier na paznokciach. Od Joanny.

— W porządku, jesteśmy gotowe! — Kasia klasnęła w ręce i zaczęła mnie wypychać w stronę drzwi, które w następnej chwili się otworzyły i ukazały odświętnie już przystrojoną rodzinę Williamsów, czyli oprócz Harriet i Matthew — ich nastoletniego syna Alexa i przejętą do granic sześcioletnią Daisy.

Harriet przytuliła mnie ze wzruszeniem, poprawiła mi kwiat we włosach, a następnie rozdała wszystkim moim dziewczynom kolorowe bukieciki, obwiązane koronkową wstążką.

Madzia w rekordowym tempie upięła swoje kasztanowe włosy w piękny kok i nikt by nie pomyślał, że jeszcze pięć minut temu ściągała wałki. Całkiem niedawno żywiołowo sprzeciwiała się mojemu życzeniu, by wszystkie druhny miały na sobie sukienki, a teraz nosiła swoją kreację z gracją modelki pin­‍-up.

Popatrzyłam zadowolona po sobie i wszystkich druhnach. Stanowiłyśmy bardzo przyjemny dla oka obrazek. Jak tego dokonałyśmy, zważywszy na nasz stan, doprawdy nie wiedziałam. To chyba te toasty z żubrówki, żeby wszystko sprawnie poszło… Wygląda na to, że są po prostu niezawodne i w związku z tym każdemu serdecznie polecam.

— Wciąż zadaję sobie pytanie, gdzie jest mój ojciec i kto to jest ten pan, który dzisiaj ożeni się po raz pierwszy w swoim życiu! — odezwał się Eric, dwudziestotrzyletni syn Rośka, naoczny świadek przemiany własnego ojca z zatwardziałego kawalera i pracoholika, który w domu jedynie bywa, w romantycznego kochasia, który do domu wraca jak na skrzydłach.

— I ostatni! — zapewniłam kategorycznie, co spotkało się z entuzjastycznym aplauzem kilku sąsiadów.

Emily — kierowca mojej ślubnej bryki, czyli kremowego rolls­‍-royce’a Silver Shadow z 1973 roku — była bardzo zdziwiona, że wraz z druhnami wyrobiłyśmy się grubo przed czasem. Zazwyczaj zajeżdżała pod dom panny młodej szybciej, żeby nie serwować nikomu dodatkowych atrakcji związanych z ewentualnym spóźnieniem. Tak samo uczyniła i dzisiaj. Zamierzała zameldować, że już jest, i udać się w miłe odosobnienie, aby wypalić dyskretnego mentolowego papieroska. Pomysł ten stłumiłam w zarodku, natychmiast ładując się do auta i zachęcając do tego samego mamuśkę i naczelną druhnę. Nie mogłam już dłużej czekać! Z niecierpliwości mnie wręcz skręcało.

Do urzędu dojechałyśmy przed czasem, co było absolutnie niedopuszczalne, ponieważ zgodnie z angielskim obyczajem to pan młody musiał być na miejscu pierwszy i oczekiwać swej wybranki. Krążyłyśmy zatem tym wielkim rollsem po centrum miasteczka, wyczekując wiadomości od Harriet, że pan młody już dotarł.

Kaśka, która zajęła miejsce z przodu, gawędziła wesoło z Emily, a mama siedziała ze mną na tylnym siedzeniu, ciekawie rozglądając się po okolicy.

— Dziecko, zauważyłam, że w tej Anglii wszyscy się tak głośno śmieją… — stwierdziła nagle, a w jej głosie pobrzmiewała lekka przygana.

Mamuśka, która zanim poznała Rosia, kojarzyła Anglików tylko z filmów i książek, stworzyła sobie w głowie obraz całej nacji flegmatyków, którzy nic innego nie robią, tylko piją bawarkę i obżerają się puddingami. Mój tato natomiast do niedawna jeszcze sądził, że w Anglii wciąż pada deszcz. Tak jak w starych filmach z Sherlockiem Holmesem angielskie miasto w jego wyobraźni było mokre i mgliste. Zawsze. Wizję tę zdawały się potwierdzać prognozy pogody w TVN Meteo, które tato namiętnie śledził, a z nimi nie miałam szans konkurować. Skoro stacja twierdziła, że w moim hrabstwie będzie cały dzień lało jak cholera, to znaczy, że lało jak cholera, mimo że w rzeczywistości świeciło słońce.

Po trzecim okrążeniu centrum miasteczka dostrzegłyśmy z oddali przywołujące gesty Harriet i z ulgą zajechałyśmy pod niepozorny budyneczek zwany szumnie Pałacem Ślubów. Witając się z gośćmi zgromadzonymi na dziedzińcu, rozglądałam się za swoim narzeczonym, ale nigdzie nie było go widać. Byłam z tego powodu trochę rozczarowana, bo wyobrażałam sobie, że mój wybranek będzie patrzył, jak wysiadam z samochodu. Byłaby to zapewne przepiękna scena.

— Przestań się tak rozglądać! — upomniała mnie po macierzyńsku Harriet, której uwadze nic nigdy nie uchodziło. — Ross wraz ze swoim drużbą są już w budynku i dopełniają formalności.

Nagle, jak spod ziemi, wyrósł nasz fotograf Paul i strzelił mi parę fotek.

— Widziałem pana młodego! Możesz być spokojna, my darling. Ross jest cały i zdrowy. Lekko blady. Rozporek też już ma zapięty — zrelacjonował pospiesznie i popędził dalej.

W końcu ktoś po nas wyszedł i zaprosił gości do Sali Ślubów. Grzecznie ustawiłam się za moimi druhnami w korytarzu. Liczba dziewcząt powiększyła się za sprawą Harriet, która wcisnęła mamuśkę w pierwszą parę z druhną drużynową, a sama stanęła zaraz za nimi wraz z Daisy. W trzeciej parze była Madzia z Aną, a w czwartej Marta z Angie.

— Boże, jak mnie suszy — jęknęła Ana rozdzierająco i już miała ruszyć do dystrybutora z wodą, który stał na końcu korytarza, kiedy naszych uszu dobiegły pierwsze dźwięki piosenki Roberty Flack First Time Ever I Saw Your Face, a urzędniczka dała nam dyskretny sygnał, by wchodzić. Kiedy zobaczyłam ukochanego, niecierpliwie wyciągającego szyję, by mnie jak najszybciej dojrzeć, łzy zaczęły cisnąć mi się do oczu.

Mój Boże, pierwszy raz, gdy zobaczyłam jego twarz na ekranie swojego laptopa podczas rozmowy na Skypie, byłam tak poruszona, że prawie straciłam oddech. Kilka tygodni wcześniej Rosiek wypatrzył mnie jakimś cudem na Facebooku i uznał, że jestem kobietą jego życia. Stwierdził nawet, że na zdjęciu profilowym uśmiecham się wprost do niego. W związku z tym zaczął mnie systematycznie i cierpliwie adorować. Tak mi zaimponował tymi swoimi taktownymi zalotami, że zgodziłam się przyjąć go do grona swoich znajomych i w ten sposób zaczęliśmy regularne wieczorne pogaduszki. Wtedy cieszyłam się głównie z tego, że oto znalazłam anglojęzycznego rozmówcę, dzięki któremu będę mogła doskonalić język. Tymczasem każdego kolejnego wieczoru, tuż przed uruchomieniem komputera w brzuchu zaczynały mi fruwać motyle na samą myśl o tym, że znów wymienimy ze sobą kilka słów! Nie wiem, jak to się stało, ale nagle dwoje obcych ludzi z dwóch różnych krajów połączyła niezwykła więź i poczucie takiej zażyłości i bliskości, jakby jedyną rzeczą, która nas dzieliła, były ekrany naszych laptopów. Pierwsza „randka” na Skypie odbyła się tuż przed wigilią Bożego Narodzenia. Wszystko mi się w środku telepało z nerwów. Wprawdzie widzieliśmy już swoje zdjęcia na Facebooku, ale przecież wiadomo, że ze znajomościami zawartymi w sieci nic nie wiadomo. Podekscytowana i ciut niespokojna czekałam zatem, aż Rosio uruchomi komunikator. Zanim włączył się obraz, usłyszałam, jak wrzeszczy spanikowany:

— Eric!!! Coś mi tu wyskoczyło! Chodź! Ratuj!

Eric przyleciał natychmiast, pomógł raczkującemu w tej dziedzinie ojcu ogarnąć sytuację i wkrótce włączył się obraz.

— Hello, my sweet pea! — przywitał się mój zalotnik z wyraźnym uśmiechem ulgi. Zapewne i on nieco się martwił moją aparycją.

W pierwszej chwili odniosłam wrażenie, że jest podobny do aktora Woody’ego Harrelsona. Ale przystojniejszy! Łysa głowa z wydatnym nosem. Jakiś taki… duży. Jakby słysząc moje myśli, Rosiek zaprezentował przed kamerą swoje wielkie dłonie i powiedział z uśmiechem:

— Honey, ja jestem cały taki duży…

Przez głowę przeleciała mi wtedy radosna myśl. Czyżby rzeczywiście szczęście aż tak mi dopisało? Dzisiaj, w dniu naszego ślubu, mogłam uczciwie przyznać, że dopisało jak diabli! Kochałam się w tym facecie już prawie pięć lat i wciąż mi go było mało.

Odkąd przestąpiłam próg Sali Ślubów, widziałam już tylko jego twarz. Patrzył na mnie taki… zachwycony, tymi dobrymi oczami porządnego człowieka, a ja, widząc to, już nie dałam rady powstrzymać kilku szczęśliwych łez.

Ceremonię pamiętam jak przez mgłę. Mimo że byliśmy tak przejęci, wręcz natchnieni, co chwila wraz ze wszystkimi gośćmi wybuchaliśmy spontanicznym, całkiem nieuroczystym śmiechem. Rosiek nader starannie artykułował słowa Lawfully wedded wife, żeby nie przydarzyło mu się Awfullywedded wife,jak księdzu w naszej ulubionej komedii Cztery wesela i pogrzeb. W czasie osobistych ślubów składanych małżonkowi przejęzyczyłam się koncertowo i zamiast się od razu poprawić, schowałam twarz w jego marynarce i zaczęłam histerycznie chichotać. Ledwo zdążyliśmy się uspokoić, Mark — świadek Rośka — dołożył swoje, teatralnie szukając obrączek po wszystkich kieszeniach. Matthew jakimś cudem przysnął w trakcie ceremonii i niechcący uruchomił iPoda z przygotowaną na finał muzyką, akurat wtedy, gdy Harriet czytała nam romantyczny poemat. Podskoczyliśmy wszyscy na pół metra, gdy w głośnikach zagrzmiał jak salwa armatnia refren Thunderstruck AC/DC.

*

Zdążyliśmy wejść do restauracji, kiedy niebo się rozwarło i zaczęło lać jak z cebra. Wprawdzie deszcz w dniu ślubu nie jest czymś, o czym się marzy, ale miałam w sobie tyle pozytywnych emocji, że nic nie było w stanie popsuć mi humoru.

Krople deszczu monotonnie rozbijały się na szybach, a za oknami zapanowała szarówka. Poczuliśmy się leniwie i błogo, wciśnięci w przepastne fotele, popijając szampana, miło gawędząc i oczekując na obiad. Widmo zrujnowanego przez pogodę przyjęcia w ogrodzie co jakiś czas przelatywało mi przez głowę, ale w obecnym stanie ducha mogłabym bez trudu imprezować w deszczu, trzymając się uwodzicielsko rynny.

— Moi drodzy! — Mark podniósł się znienacka ze swojego fotela. — Serdecznie gratuluję naszej Młodej Parze! Kto by pomyślał, że to się zdarzyło naprawdę, co?

Po sali przeleciał aprobujący, zadowolony szmerek.

— Wszyscy znamy Rossa, jakim jest dzisiaj: duży, wesoły gaduła, dusza towarzystwa i serce na dłoni. Część z was zna go też z okresu, gdy w niczym nie przypominał tego faceta, którego widzimy dzisiaj… — Drużba mojego męża zawiesił znacząco głos. — Poznałem go w momencie, gdy był w bardzo mrocznym miejscu. W krótkim czasie przydarzyło mu się tyle niefortunnych zdarzeń… Wydawało się, że powaliło go to na kolana na dobre. Oczywiście wciąż próbował się uśmiechać… Ale wiemy dobrze, że nie było żadnej radości w tym uśmiechu.

Przy sąsiednim stoliku wuj Richard i Eric z powagą pokiwali głowami, a ciocia Shirley, która z zasady nigdy nie płakała na ślubach, dyskretnie otarła łzę. Emma, dziewczyna mojego przybranego syna, obserwowała wszystkich uważnie swoimi brązowymi oczami w kształcie migdałów. Była nieśmiałą osóbką, dlatego też celowo usadowiłam ją i Erica przy stoliku z wujostwem. Zarówno Richard, jak i jego żona Shirley wydzielali z siebie takie pokłady dobroduszności, że przebywanie w ich towarzystwie było czystą przyjemnością, nawet dla kogoś tak cichego i skrytego jak Emma. Pokochałam tę parę od pierwszego spotkania w ich wiejskim domu w Little Addington. Richard uściskał mnie wtedy z takim uczuciem, jakbyśmy się znali od wieków, a Shirley bez żadnych ceregieli zaciągnęła mnie do kuchni, wręczyła kieliszek wina, a następnie wydusiła ze mnie wszystkie szczegóły na temat pierwszej randki z jej ulubionym siostrzeńcem. W mgnieniu oka zrozumiałam, dlaczego Rosiek tak ich kochał. Po prostu nie dało się inaczej.

— Świetną terapią — kontynuował Mark, asekurując się mocno wymiętoloną kartką papieru — okazała się bliskość dzieciaków, Erica i Joanny, którzy zdecydowali się zamieszkać z ojcem. To dla nich Ross znajdował co rano siłę, by wstać z łóżka, zabrać swoje ukochane psy na spacer, pójść do pracy, a potem wracać do nich wszystkich do domu, ugotować im obiad, posprzątać, przygotować do szkoły… Możecie sobie wyobrazić, że wcale nie było mu łatwo, jednak z czasem wszystko zaczęło się układać. Obserwowałem z radością, jak mój przyjaciel zaczyna odżywać. Nowe wyzwania podziałały na niego stymulująco. Pewnego dnia spotkałem go w pubie i prawie nie poznałem, był w prawdziwej euforii. „Mark! Poznałem dziewczynę na Facebooku!” — powiedział, szczerząc się od ucha do ucha i pokazując mi jej zdjęcie w swojej komórce. Nie zrozumcie mnie źle — ostatnią rzeczą, której chciałem, było podcięcie przyjacielowi tych wznoszących się od niedawna skrzydeł. Niemniej nasłuchałem się już w życiu tylu historii, że byłem bardzo sceptyczny. Powiedziałem mu więc: „Stary, ona na pewno tak nie wygląda. Zapewne w rzeczywistości ma wąsy, a może nawet parę jąder!”.

Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem, nawet mamuśka, której Madzia wszystko dokładnie tłumaczyła.

— Ale on oświadczył: „Nie, bracie, coś mi mówi, że to jest ważne. Muszę to wiedzieć na pewno, więc za dwa tygodnie lecę do Polski!”. I poleciał. Wbrew wszystkim, którzy słuchając go, stukali się wymownie w czoło. Poleciał, a wrócił już jako całkiem inny człowiek — odrodzony, silny i szczęśliwy. Taki, jakim go znamy teraz. Za to, droga Ado, muszę ci osobiście podziękować. — Mark zwrócił się wprost do mnie i skłonił z galanterią. — Dopełniacie się idealnie. Dzieciaki są szczęśliwe, a do waszego domu zawsze chce się wracać. Swoją drogą, przyjemna jest myśl, że czasem życie daje nam to, czego najbardziej potrzebujemy — odpowiedniego człowieka.

W tym momencie płakaliśmy już z Rośkiem ze wzruszenia jak dwa szczęśliwe bobry. Mark wzniósł toast, a potem kolejno zgniótł nas w uściskach.

Teraz podniosła się z miejsca moja druhna drużynowa.

— Jaka jest panna młoda, każdy widzi — zaczęła, życzliwie spoglądając w moją stronę. — Nieco postrzelona, zawsze uśmiechnięta i mająca w sobie tyle pozytywnej energii, że starczyłoby na doładowanie baterii połowie miasta. Czasem obserwuję ją i zadaję na głos pytanie: „Dzieciaku, skąd ja ciebie wytrzasnęłam?!”. Na co ona zawsze odpowiada radośnie: „Z castingu!”. I to jest prawda, proszę państwa. Nie da się ukryć, że to ja z innymi głowami departamentów rekrutowałam przed laty naszą pannę młodą do urzędniczej roboty. Ona sama często mi wypomina, że z całej komisji to ja zadawałam jej najwredniejsze pytania… — Moja naczelna druhna uśmiechnęła się z zadowoleniem. — Może nawet jest w tym trochę prawdy, bo ja ponoć jestem wredna z natury… Tak czy owak, zwerbowałam blondynę do urzędniczej służby i muszę przyznać, zawodowa intuicja mnie nie zawiodła. Do tej pory wspominamy w pracy radosny uśmiech Ady na powitanie, pomimo wczesnej godziny, pomimo nawału roboty, pomimo tego, że poniedziałek albo minus sto stopni na dworze… Ale kiedy stała mi się tak bliska? Doprawdy nie wiem. — Kasia zrobiła zdziwioną minę i rozłożyła ręce. — Taki jest chyba fenomen przyjaźni. Nie wiadomo kiedy, ktoś nagle wprowadza się w twoje życie, robi tam przemeblowanie, a dzieje się to tak niepostrzeżenie, że nawet nie ma czasu zaprotestować, a już jest pozamiatane. Nic odtąd już nie jest takie samo. Gdy zaczęłam się do tego miłego skądinąd stanu przyzwyczajać i cieszyć się, że mam tę zwariowaną osóbkę blisko siebie, w jej życie wkroczył nieoczekiwanie on! — Kasia wymierzyła w Rosia palcem, a ten żartobliwie wybałuszył oczy i zatrząsł się ze strachu. — On, czyli nieznany nikomu Anglik o imieniu Ross, zwany przez nas zdrobniale Rosiem. Mówiąc szczerze, w pierwszym etapie znajomości wcale nie miałam ochoty nazywać tego typka zdrobniale, a już najchętniej nie nazywałabym go wcale! Niemniej wspomniany typek zaczął się rozrastać w sercu Ady i wkrótce poprosiła mnie, abyśmy go wspólnie odebrały z lotniska. Zuchwale przemianowała mojego forda na „Taksóweczkę miłości”, a widząc tę entuzjastyczną radość, nie sposób jej było odmówić. Zresztą nie zmarnowałabym żadnej okazji, aby przyjrzeć się absztyfikantowi z bliska, a następnie poddać go miażdżącej krytyce. I tu, moi drodzy, powstał kłopot, bo wbrew moim najszczerszym intencjom tego typka po prostu nie da się nie lubić!

Shirley i Richard spojrzeli na siebie w zgodnym porozumieniu wypraktykowanym przez lata szczęśliwego małżeństwa, pokiwali głowami i czule się do nas uśmiechnęli.

— Najważniejsze jest jednak to — ciągnęła Kasia — że Ross wprowadził w życie Ady i jej syna Adasia głęboką miłość, spokój i poczucie bezpieczeństwa, których przez długi czas im brakowało, a na które bardzo zasługują. Dlatego też, chociaż uwielbiam się z nim droczyć na zasadzie I love to hate you!, to jednak szanuję tego Wielgasa i cieszę się, że się pojawił. Ada była zresztą przekonana, że się pojawi. Z niewzruszoną pewnością twierdziła, że jej wymarzony facet już jest blisko, już czeka za rogiem… No i czekał! Wypijmy teraz zdrowie Państwa Młodych. Bądźcie szczęśliwi!

*

Minęły już dobre dwie godziny, odkąd przybyliśmy do restauracji, a deszcz na zewnątrz wciąż stukał w parapety. Kilka razy przyłapałam Dziewuchy na dyskretnym ziewaniu, a i ja sama oddałabym wiele za choćby króciuteńką drzemkę. To był zdecydowanie sygnał, aby opuścić lokal i udać się z gośćmi do domu, gdzie oczekiwał tort weselny.

Jeszcze w drzwiach restauracji podwinęłam wysoko sukienkę, a następnie popędziłam przez kałuże w kierunku najbliższego auta. Wypadło na niski, sportowy samochód mojej kuzynki Marty. Nie chciało mi się gramolić na tylne siedzenie, a z przodu obok niej siedział już Nicholas.

— Marti, weź się przesiądź do tyłu! — rozkazałam zirytowana, że stoję, a tymczasem deszcz rujnuje mi fryzurę.

Marta wręcz nie cierpiała, gdy zwracano się do niej nadanym jej na chrzcie imieniem. W jej przekonaniu imię to brzmiało wręcz antycznie, a już szczególnie w wydaniu angielskim.

— Ale ja przecież kieruję! — zaoponowała żywo. Fakt ten umknął mi kompletnie, podobnie jak to, że przecież nie umiałam prowadzić.

Na szczęście szarmancki Richard już otwierał mi drzwi od swojego auta. Egoistycznie porzuciłam więc Martę i Nicholasa, który specjalnie dla mnie już zaczął gramolić się na tylne siedzenie, i poleciałam do wielkiego bentleya Richarda, gdzie zaraz potem wpadł mój mąż.

Znów lało jak z cebra. W czasie krótkiej jazdy zobaczyliśmy kilku naszych gości, którzy zechcieli się trochę przespacerować po sytym obiedzie. Tymczasem lunęło z taką siłą, że parasole nie dały rady ich okrywać. Wszyscy pędzili więc w stronę naszego domu niczym zmokłe kury.

— Z praktycznego punktu widzenia lepiej nawet, że się przebiegną po obfitym posiłku… — zauważyłam życzliwie.

Rosiek przeniósł mnie przez próg, co natychmiast uruchomiło rytuał powitalny naszego psa Spike’a, zwanego Spajkusiem. Zwierzak wyglądał jednocześnie na uradowanego i obrażonego. Przeprosiliśmy go więc wylewnie za to, że nie mogliśmy go ze sobą zabrać do urzędu, i wyglądało na to, że nam przebaczył. Szczególnie po tym, jak Rosiek wyciągnął z kieszeni marynarki owinięty w serwetkę kawałek kurczaka. Rudy terierek z czarną, aksamitną muchą na szyi uwinął się z przekąską w mgnieniu oka i poleciał żebrać do Kaśki, która już krzątała się przy garach.

W domu panował potężny rozgardiasz. Co niektórzy biegali w popłochu, szukając suchych ciuchów, kobiety poprawiały makijaż lub dosuszały włosy. Czajnik był w ciągłym użyciu z racji wyjątkowego popytu na gorącą herbatę.

Dziewczyny zabrały się już do serwowania przekąsek i drinków, a ja tymczasem zaprowadziłam mamuśkę do łazienki na górze, w tej chwili jedynego zacisznego miejsca w domu. Tam udało nam się porozmawiać przez telefon. Najpierw zadzwoniłyśmy do taty, który składając mi życzenia, był bardzo uroczysty i przejęty. W słuchawce usłyszałam też mojego brata Łukasza. Przez bardzo niefortunne zrządzenie losu tatę zatrzymały w Polsce problemy zdrowotne, a brata z kolei problemy zdrowotne taty. Na szczęście nic, ale to absolutnie nic, nie mogło powstrzymać mamuśki! Nawet paniczny strach przed pierwszą w życiu podróżą samolotem.

— Adziu, czy twój stary i schorowany ojciec może już w końcu odetchnąć z ulgą?

— Tak, tatuśku, teraz już wszyscy możemy odetchnąć! — zapewniłam. — Rosiek powiedział: I do! I mam na to wielu świadków! Nie wywinie się.

— Więcej mężów nie będzie? — nabijał się dalej tata. — Z odleglejszych krajów, żeby nam było jeszcze trudniej cię zobaczyć, moje dziecko?

— Ależ, Boguniu! — przerwała z mocą mama. — Ten Rosiu to świata nie widzi poza naszą Adą! Ty wiesz, jaki on był wzruszony, gdy zobaczył swoją pannę młodą?! Na pewno będzie dobrym mężem, wspomnisz moje słowa.

Następnie zadzwoniłyśmy do dziadków i to ja zaczęłam od składania im życzeń, bo równe sześćdziesiąt pięć lat temu, dwudziestego drugiego lipca, oni sami stanęli na ślubnym kobiercu. Chociaż decyzję o mariażu podjęliśmy trochę na wariackich papierach, to jednak dzień naszego ślubu wybraliśmy z Rośkiem bardzo starannie. Wierzyliśmy oboje, że ta magiczna data będzie jak dobra wróżba i zapewni nam zgodne małżeńskie życie. Chcielibyśmy być tacy jak oni. Tak samo się kochać całe życie… Rozumieć na samo spojrzenie. Tańczyć, gdy zagra ulubiona melodia. Emanować tym ciepłem, dla którego każdy chce do nich wracać: członek rodziny, przyjaciel, sąsiad czy nawet listonosz.

— Dziecko kochane, jak nam jest miło, że nas tak uhonorowaliście. Od dziś będziemy wspólnie świętować! Jesteśmy dumni i bardzo cię kochamy. — Głos babci Honoraty zabrzmiał w moim uchu radośnie, aczkolwiek jej wzruszenie było wyraźnie słyszalne.

— „Sto lat, sto laaaat, niech żyją, żyją naaaam…”— zaintonował pełną piersią dziadek Wiktor, kiedy w końcu dorwał się do słuchawki. — Rosiowi przekaż, że jesteśmy wraz z babcią bardzo usatysfakcjonowani, że się w końcu wywiązał z tego, co już nam dawno obiecał! Wiemy dobrze, jakiego miał pietra, ha, ha, ha! I tak się długo skubaniec uchował…!

Siedziałam na brzegu wanny i jeszcze przez kilka minut rozmawiałam z ukochanymi dziadkami. Na zmianę opowiadałyśmy im z mamuśką, jak przebiegła uroczystość. Już miałyśmy opuszczać łazienkę, gdy zadzwonił telefon. Moja cioteczna siostrzyca Marla.

— Kochani! SZCZĘŚCIA!!! Pół godziny z Wieśkiem po lesie latam, żeby zasięg złapać. I to po deszczu latam, bo wciąż pada nad tym cholernym Jeziorem Augustowskim. Ależ Wiesiu, jak to: co ją to interesuje?! Jakbym chciała latem moknąć, tobym przecież została na urlopie w Irlandii! Spytaj mnie, Adzia, po jakiego grzyba wykupiłam dwutygodniowe wczasy na leśnym zadupiu, bo naprawdę nie umiem sobie przypomnieć… Ach! Moje dzieci ryby łowią z dziadkiem, więc nie latają z nami po lesie w poszukiwaniu zasięgu, ale wszyscy troje przesyłają wam stada całusów. Gratulacje! Kocham was!

Obrazek Marli biegającej w deszczu po lesie wbił się w moją świadomość tak głęboko, że kiedy opuściłam łazienkę i zauważyłam za oknem pogodne niebo, aż mnie z zaskoczenia wmurowało w podłoże. W następnym jednak momencie triumfalny uśmiech wypłynął mi na twarz, jakby to była moja osobista zasługa. Ha, przyjęcie w ogrodzie zostało uratowane!

Gorące lipcowe promienie słońca błyskawicznie osuszyły patio i soczyście zielony trawnik. Kwiaty w skrzynkach i rabatach już strząsnęły z płatków krople deszczu i zaczęły proces czarowania gości wspaniałymi kształtami i kolorami. Wszystko to przy uroczym akompaniamencie Franka Sinatry, szczebioczących ptaków, zaśmiewających się gości i rozrabiających dzieci. Gotowa dzielić się swym szczęściem z jak największym gronem osób, wybiegłam z domu i spontanicznie zaprosiłam na przyjęcie w ogrodzie prawie połowę naszej ulicy.

Kiedy wróciłam, mój świeżo poślubiony małżonek paradował już bez marynarki i muchy, za to w mojej starej rudej peruce, a Marta częstowała angielskich gości polską śliwowicą. Poszukałam wzrokiem dziewczyn, ale udało mi się zlokalizować tylko Angie, która namiętnie dyskutowała z moją lokalną kumpelą Pauliną przy stoliku pod parasolem.

Udałam się więc na zwiad. Brakujące do kompletu Dziewuchy wraz z mamuśką znalazłam w kuchni, gdzie wobec mocno uszczkniętych w czasie nocy panieńskiej zapasów ojczystej wódki wdrożono system szafkowo­‍-kolejkowy. Polegał on na tym, że mama, prawie całkiem ukryta przed ciekawskim okiem innych gości za drzwiami szafki, nalewała w ukryciu wódkę do czterech stojących w rządku kieliszków. Kasia, Madzia i Ana czekały cierpliwie w ogonku.

— Ej, a gdzie mój kieliszek?! — spytałam słusznie oburzona, zachodząc je od tyłu.

Zerknęły na mnie zaskoczone, wesołe i bez cienia skruchy, bo tym sposobem osuszały już drugą butelkę. System działał niezwykle sprawnie, a aktywowany był przez moją własną matkę hasłem: „Chodźcie, córeczki!”. „Córeczki” natomiast bez żadnego fikania przyjęły zwierzchnictwo Królowej Matki i podążały prostą drogą w objęcia kolejnego porannego kaca.

Z reszty tego dnia pamiętam jedynie tyle, że było fajnie i że całkiem nieoczekiwanie zapadł zmrok. Naprawdę nie wiedziałam, kiedy to się stało. Kroiliśmy weselny tort, piliśmy szampana, a tu nagle patrzę — noc! Gdy znów zaczęłam ogarniać sytuację, okazało się, że większość gości już wyszła, zostali tylko najwytrwalsi i najwierniejsi. Spike leżał na kanapie do góry brzuchem, wciśnięty między Rosia i Marka. Mark, upojony mieszanką rumu i śliwowicy, co chwilę coś wylewał. Marta mu docinała, bo mimo że wypiła więcej, to wyglądała na mniej. Nicholas patrzył na to wszystko w milczeniu i tylko łagodnie się ­uśmiechał.

Nagle zdałam sobie sprawę, że przyczyną mojego bezdechu wcale nie jest nadmiar emocji, tylko sukienka ślubna, która ścis­kała mnie jak pancerz. W dodatku coraz intensywniej zaczęły mnie nawiedzać czarowne wizje, w których przebywałam w pozycji leżącej w różnych częściach domu, radośnie pochrapując.

Tymczasem Mark oprócz tego, że wylewał, zaczął także zrzucać. Rosiek z wyraźnym poświęceniem latał za nim ze ścierką, zmiotką i szufelką. Marta z Nicholasem zdecydowali się nas pożegnać i poszli na noc do hotelu, zapowiedziawszy się na następny dzień. Jeszcze w progu Marta kazała nam zostawić wszystkie brudne gary, twierdząc, że je nazajutrz chętnie pozmywa, bo wprost uwielbia zmywać. Marka to tak rozśmieszyło, że padł na podłogę i zaczął wierzgać nogami, po czym zastygł w bezruchu, najpewniej ucinając sobie nieoczekiwaną drzemkę.

Angie, obserwując tę scenę z wyraźnym niesmakiem, oświadczyła znienacka, że też idzie spać i nic jej nie obchodzi. Reszta z nas strasznie zazdrościła Angie, bo pomimo wielkich chęci, aby tak uczynić, wciąż nie mieliśmy planu, gdzie kogo położyć. Wyglądało bowiem na to, że Mark zostanie na noc. Wobec dylematu z jego ulokowaniem mamuśka sprytnie powiedziała „dobranoc” i dziarskim krokiem ruszyła na górę „poczytać”.

Wszyscy byliśmy mocno padnięci i nie mieliśmy siły na lokalizacyjne roszady, więc zdecydowaliśmy, że Rosiek będzie spał z Markiem (zamiast ze mną!) w saloniku, podczas gdy Madzia wsmyknie się do łóżka Angie w pokoju kominkowym. Wprawdzie w owym pokoju za kuchnią nie było jeszcze kominka, ale za to był komin, więc nazwa się przyjęła. Ja tymczasem miałam położyć się z Kaśką na kanapie wogrodzie zimowym (na szczęście w miarę ciepłym o tej porze roku),gdzie miała legnąć również Anka, tyle że na materacu.

Na myśl przyszła mi od razu powieść Joanny Chmielewskiej Wszystko czerwone, bo tam też był wiecznie problem, gdzie kogo położyć spać. Książkę zresztą uwielbiałam i zawsze mi się podobało, że główna bohaterka, Alicja, ma wciąż chałupę pełną gości. Obyśmy tylko rano jakiegoś trupa nie znaleźli! Wszystkie inne analogie były dopuszczalne, a nawet mile widziane.

Zdążyłyśmy się położyć, kiedy zajrzał do nas Rosiek, oświadczając, że jednak idzie spać do pokoju Joanny, bo ona ma wielkie łóżko, a na kanapie w saloniku jest mu niewygodnie. Dostałam całusa na dobranoc i nawet nie spytałam, gdzie wobec tego będzie spać jego własna córka. Okazało się, że z powodu chrapiącego potężnie ojca Joanna, chcąc nie chcąc, musiała opuścić swoją sypialnię, a następnie wywalić z łóżka Adamsa, którego z kolei przygarnęła babcia.

Kiedy tylko Rosio nas opuścił, od razu dostałyśmy głupawki, a to głównie dlatego, że Ana czytała na głos wybrane fragmenty z bloga Beka z mamuś na forach. Kiedy zaczęłyśmy wydawać z siebie dzikie kwiki, Angie huknęła na nas z sąsiedniego pokoju, żebyśmy się w końcu zamknęły. Gwałtownie uciszoną Kasię naszedł nagle apetyt, sięgnęła więc do zamrażarki po lody na patyku. Natomiast ja, oswobodzona już z pancerza ślubnej sukienki, ochoczo sięgnęłam do lodówki po kawałek kabanosa.

Wkrótce zaczęły nam się kleić oczy… Zrobiło się cicho i błogo. Przynajmniej do momentu, gdy Mark w ramach pałętania się po całym domu trafił i do nas. Był wyraźnie w nastroju towarzyskim. Nie zważając na protesty, ułożył się w poprzek naszego legowiska i śpiewał rozmaite piosenki.

— Ada, ale zajebista noc poślubna! — Ana zaśmiała się serdecznie. — W tym samym łóżku ze świadkiem i świadkową…! Za to bez męża…

Przy wtórze coraz mniej składnych piosenek, pochrapywań i głębokich oddechów udało mi się jakoś zasnąć. Przebudziłam się gwałtownie w chwili, gdy poczułam na piersi ciężar. Tuż przed nosem zobaczyłam stopę Marka w czarnej skarpecie! Poza mną wszyscy smacznie spali, więc uznałam, że skoro Mark jest tutaj, a Rosiek na górze, to przecież salonik musi być pusty. Cichaczem wyślizgnęłam się z łóżka, po bożemu pozostawiając pochrapującego gromko drużbę już tylko w towarzystwie naczelnej druhny.

Na widok pustego saloniku i dwóch opustoszałych kanap aż osłabłam ze szczęścia. Zasnęłam od razu, ledwie przyłożywszy głowę do poduszki.

W środku nocy zbudził mnie hałas. Chwilę mi zajęło, aby sobie przypomnieć, gdzie w ogóle jestem, kiedy kątem oka zauważyłam Marka. Coś tam mruczał pod nosem i mamrotał, potykając się o podnóżek, po czym położył się na drugiej kanapie. Nie miałam siły się ruszyć, a tym bardziej uciekać, więc zamknęłam oczy i spałam dalej.

W pokoju było już widno, gdy znowu się przebudziłam i zza wpół przymkniętych powiek dostrzegłam Marka idącego w stronę drzwi. Nagle wytrzeszczyłam oczy ze zgrozą, bo oto znalazłam się w pozie nader swobodnej, okrytą lekkim kocykiem w dolnej części, za to z odkrytym biustem! Natychmiast przypomniałam sobie, jak poprzedniej nocy nie chciało mi się szukać piżamy i po szybkim prysznicu narzuciłam na siebie tylko puchatą podomkę.

Lekko spanikowana, z płonącymi policzkami, zaciągnęłam szczelnie poły szlafroka, bo usłyszałam, że mój nocny prześladowca właśnie siłuje się z drzwiami wejściowymi, a zapewne nie wiedział, gdzie jest klucz. Wstałam więc jak gdyby nigdy nic, przekręciłam klucz w zamku, burknęłam coś bliżej niezrozumiałego tytułem pożegnania i wróciłam na swoją kanapę.

Śniło mi się, że spacerowałam po Londynie bez majtek, dziewczyny w pontonie pływały po Tamizie, Mark latał nad nami w ogromnym balonie, a Rosio pisał pozew o rozwód, zarzucając mi ekshibicjonizm.

2. Dziewuchy

Otworzyłam oczy na dobre około godziny ósmej, bo w domu zrobił się ruch jak na Dworcu Centralnym. Co chwila ktoś wsadzał głowę do saloniku i głośno się dziwił, że jeszcze śpię.

Wstałam więc i poczłapałam do kuchni. Mama z werwą zmywała naczynia, a Angie z Aną je wycierały. W tle leciała poranna audycja radiowa, w której Dean Martin na pytanie Helen O’Connell: How do you like your eggs in the morning? odpowiadał czarująco, że nieważne, czy jaja będą gotowane, czy smażone, ważne, aby były podane wraz z całusem.

— Ej, dziewczyny! — Nagle mnie olśniło. — A może wypróbujemy ten nowy ekspres, który dostałam od was w prezencie ślubnym?

Ucieszyłam się w duchu, bo trochę bałam się nowych sprzętów ze względu na to, że przed pierwszym uruchomieniem rozsądnie byłoby przeczytać informacje dotyczące obsługi, a rzadko starczało mi na to cierpliwości. Teraz jednak nie musiałam się o nic martwić, bo Kaśka z Aną zabrały się ochoczo do uruchamiania maszynerii, obie bardzo skupione na instrukcji.

Madzia siedziała na kanapie w pokoju kominkowym. Z kubkiem zielonej herbaty i z posępną miną nalegała na to, aby ktoś zrobił jej kanapkę z pasztetem. Strasznie była markotna, bo wyjeżdżała pierwsza.

— Aduś, jak mi tu dobrze z wami było… — zabrzmiało żałośnie, wręcz jak skarga.

Z Madzią łączyła mnie najdłuższa przyjaźń. Poznałyśmy się prawie dziesięć lat temu, gdy obie mieszkałyśmy w małym nadmorskim miasteczku w Irlandii (Magda zresztą nadal tam mieszka, tyle że wzbogacona o męża i córeczkę).

W wyniku różnych życiowych zawiłości znajdowałyśmy się wtedy obie w bardzo trudnym okresie. Moja rudowłosa przyjaciółka właśnie z hukiem zerwała zaręczyny z wieloletnim narzeczonym, natomiast ja z równym hukiem zmieniłam swój status matrymonialny z zamężnej na rozwiedzioną. Z bycia matką, żoną i kochanką stałam się nagle tylko i wyłącznie matką, aczkolwiek musiałam przyznać, że pamiątka po małżeństwie w postaci kilkuletniego Adasia była nad wyraz pocieszająca. Wbrew temu, co sobie wtedy czasem myślałam, dobry los nie rzucił mnie jednak całkiem na pastwę złych wilków, tylko łaskawie zetknął z Madzią, i od tej pory byłyśmy dla siebie nawzajem niezawodnym wsparciem i pociechą. Nierozerwalnie połączyły nas setki przegadanych wspólnie godzin, sercowe dylematy rozłożone na czynniki pierwsze, hektolitry martini i taniego wina reńskiego, zwanego na Wyspach hock, dziesiątki filiżanek porannej kawy, a nawet parę miesięcy pod wspólnym dachem. Śmiech i łzy. To jest taki fundament, którego ani czas, ani odległość, ani żadne żywioły zniszczyć nie mogą. Nic więc dziwnego, że smutno nam było się dzisiaj rozstawać, bo znając życie, czekała nas znów wielomiesięczna rozłąka.

Były też i jasne strony. Irlandzki mąż Madzi— Liam — już wyczekiwał niecierpliwie swojego Maleństwa, jak pieszczotliwie nazywał żonę, a ich czteroletnia córka Suzie domagała się już stanowczo powrotu mamy. Tej myśli trzymała się więc Madzia, wsiadając do auta Tony’ego, który odwoził ją na lotnisko.

Rosia tata — Anthony, zwany powszechnie Tonym, chociaż moi dziadkowie zawsze mówili o nim „pan Antoni” — jako jedyny z rodziny był w stanie zrobić dziś kurs na lotnisko, bo na naszym przyjęciu weselnym wznosił toasty jedynie sokiem owocowym. Był on zresztą prawdziwym angielskim dżentelmenem i na pewno by nie odmówił tej przysługi żadnej z moich uroczych przyjaciółek, aczkolwiek szczególnie upodobał sobie Angie.

Ta zaś siedziała teraz w ogrodzie i starała się czytać książkę. Nie bardzo jej to jednak wychodziło, bo pracownicy i klienci co rusz bombardowali ją wiadomościami o różnych treściach.

Angie to jedyna wśród Dziewuch bizneswoman. Z wierzchu drobna, ciemnowłosa okularnica, a pod spodem twardziel. Anglicy mówią na takie kobiety tough cookie. Była energiczna, przebojowa i pewna swoich racji. Sama z natury lubiła być bardzo zajęta i zdecydowanie nie pozwolała, żeby podległy jej zasób ludzki równie zajęty nie był.

— Boże drogi, zaraz po powrocie będę musiała tę małpę zwolnić! — warknęła, a my od razu wiedziałyśmy, o kogo chodzi, bo swoje sprawy prywatne i zawodowe znałyśmy wszystkie od podszewki. — No, ludzie, nie mam innego wyjścia! Już dawno jej się należy, ale ja tak nie lubię rekrutować…! Nie muszę chyba dodawać, że nie lubię też powierzać rekrutacji komuś innemu, bo wiadomo, że sobie w tej kwestii ufam najbardziej!

— Dziś masz jeszcze urlop — przypomniałam karcąco. — Będziesz zwalniać małpę dopiero pojutrze. Teraz relaksuj się miło.

Kaśka wyszła na patio z całym talerzem przekąsek, które zostały z poprzedniego dnia, i z paroma butelkami budweisera. Położyła wszystko na stoliku pod parasolem, więc bez wahania zabrałyśmy się za konsumpcję, chociaż dopiero co zjadłyśmy śniadanie. Czegoś mi brakowało w tym zestawie, więc skoczyłam jeszcze do kuchni po ciasto i babeczki z kremem.

— A sałatka jeszcze jakaś została? — spytałam, przeglądając prowiant.

— Nie została.

— W takim razie jestem strasznie głupia, że wczoraj tak mało jadłam — skrytykowałam samą siebie. — A wódka się zachowała?

— Tylko jedna butelka, którą Ross schował sobie przezornie w komodzie — wymamrotała Kasia z pełnymi ustami po dłuższej chwili, zorientowawszy się, że to od niej oczekuję odpowiedzi.

— Dobrze, że zdążył! — doceniłam z przyganą. — Byście mu wszystko wyżłopały, a niby to była wódka weselna przywieziona specjalnie dla niego!

— Ha! — parsknęła mamuśka, opalająca się na pobliskim leżaku. — Odezwała się abstynentka…

— Cały czas się zastanawiam, czy ten ślub jest ważny… — przyznała Kasia z uśmieszkiem.

Wybuchnęłyśmy spontanicznym chichotem na samo wspomnienie wieczoru panieńskiego.

— Dziewuchy, a my przecież nagrywałyśmy filmiki! — zawołała odkrywczo Ana.

Włączyłyśmy pierwsze z brzegu wideo, na którym Angie śpiewała własną wersję piosenki Windą do nieba zespołu Dwa Plus Jeden, dzierżąc w dłoniach ułożonego sugestywnie banana i dwie cytryny. Na drugim planie Ana goliła nogi w kuchennym zlewie. W kolejnym nagraniu Madzia miała w obu dziurkach od nosa małe plastikowe peniski. Tymczasem ja wraz z Kaśką, umalowane czerwoną szminką, bujałyśmy się w rytm muzyki i śpiewałyśmy z rzewnym przekonaniem: „ja go nie kocham, taka jest prawda”.

— Dać mi cytrusy do ręki, i o! Patrzcie, jak to się kończy! — zauważyła Angie samokrytycznie.

— Najwyraźniej powinno się unikać cytrusów… — skomentowałam, bo rzeczywiście filmiki uwieczniły nas pijane, jak się to malowniczo mówi, w trzy dupy. — Przynajmniej w noc przedślubną!

— Właśnie! — oświeciło Kasię. — Mnie się wydaje, że to wszystko wina pestycydów z tych cytrusów. To, że Joanna nie mogła przez nas spać w nocy, tak samo!

— Tak — z przekonaniem potwierdziła Ana. — To te pestycydy. Wszyscy się potruli, a najbardziej Angie. Dowody rzeczowe wskazują niezbicie, że to ona miała z cytrusami największy kontakt!

— A gdzie mój mąż tak w ogóle? — spytałam znienacka.

— Jak go ostatnio widziałam, to oglądał Spidermana w saloniku — odpowiedziała Ana, przeciągając się na swoim krzesełku. — To co teraz pijemy?

— To, co zostało!

— No jo.

W gwarze toruńskiej za pomocą krótkiego słowa „jo” można bardzo wiele wyrazić. Wystarczy tylko użyć odpowiedniej intonacji. Można było się z kimś zgodzić, uprzejmie zdziwić, wyrazić rozczarowanie, a nawet przebłysk geniuszu. Można też było krótko i treściwie pogodzić się ze stanem faktycznym, jak to właśnie uczyniła Ana.

Słoneczko świeciło nad nami łaskawie od samego świtu, jakby rehabilitując się za potężną wpadkę poprzedniego dnia, a my plotkowałyśmy w czarownym otoczeniu bujnych hortensji i petunii. Delikatny wiaterek zawiewał w naszą stronę słodki zapach kwitnącego groszku, który obficie obrastał drewnianą pergolę. Czas płynął przyjemnie i leniwie.

— Szkoda, że Madzia już pojechała — rzekła Kasia z nostalgią, zaraz po tym, gdy nasza przyjaciółka zameldowała się z lotniska w Dublinie. — Im więcej, tym weselej… A co robimy dziś na obiad? Jakiś plan jest?

— Boże drogi, dziewczyny, no ile można jeść?! — spytała Angie ze zgrozą, zagryzając te słowa śliwką zadźganą w boczku.

Z ogrodu zimowego dochodził pełen wykrzykników monolog, bo Ana nawijała właśnie po włosku przez telefon z prędkością karabinu maszynowego.

— Valeria tęskni — wysyczałam z wrednym uśmieszkiem, domyślając się, kto jest rozmówcą naszej przyjaciółki. — Tyle czasu sama…

— Oj, tęskni! — przyznała Angie z równą satysfakcją.

W związku z tym, że na co dzień mieszkałyśmy w czterech różnych krajach, jakiś czas temu wpadłyśmy na pomysł, żeby utworzyć grupę na mesendżerze, gdzie codziennie pisałyśmy do siebie. Niech Bóg broni, jeśli któraś się nie odezwała! Od razu byłyśmy gotowe dzwonić na policję, do szpitali i wszystkich świętych, bo takich rzeczy się po prostu nie robi. Gdy któraś z nas się nie łączyła, najwyraźniej musiało się wydarzyć coś okropnego: nagły zgon, porwanie, awaria internetu lub inna tragedia.

Każda z nas opowiadała o swoim dniu, o sukcesach i problemach. W przypadku tych ostatnich od razu dostawałyśmy zestaw rad od reszty przyjaciółek, a w razie gorszego dnia szerokim strumieniem płynęły słowa wsparcia i zaraz żyło się lepiej. Angie nazwała grupę Dziewuchy i czas pokazał, że ta nazwa się doskonale przyjęła.

Wracając na chwilę do Any: jakiś czas temu wyjechała na Sardynię w pogoni za miłością i potrzebą wielkich zmian. Szybko znalazła tam pracę w wydawnictwie językowym i zamieszkała ze swoją dziewczyną Valerią, którą reszta Dziewuch postrzegała jako typ nader choleryczny i zmienny. Cieszyłyśmy się, gdy dziewczyny miały dobry okres, ale jak tylko coś nie grało i Valeria znów odstawiała swoje dramy, to my, przyjaciółki, zaraz na nią solidarnie pomstowałyśmy. Valeria wiedziała, że my dużo wiemy, więc widok Anki z telefonem, zdającej nam relację ze swojego dnia, komentowała pobłażliwie, przewracając oczami:

— Ach tak, przecież musisz obgadać sprawy ze swoim kółkiem różańcowym…

Ankę i Angie poznałam hurtem kilka lat temu na pewnym kursie językowym, w czasie gdy już zaczynałam się znów zadomawiać w rodzinnym Toruniu po powrocie z Irlandii. Angie była tam kursantką tak jak ja, a Ankę przydzielono nam na lektorkę. Kurs odbębniłyśmy szybko i z dobrym wynikiem. Okazało się też, że nasza trójca miała się ku sobie, jak by to powiedziała babcia Honorata, więc zaczęłyśmy się spotykać również na prywatnym gruncie, głównie wieczorową porą, zazwyczaj na grzanym winie w toruńskiej karczmie „Gęsia Szyja”. Aura tego miejsca sprzyjała wyjątkowo niekończącym się dyskusjom, przy czym chyba nie było tematu, którego byśmy nie poruszyły. Gdy języki zaczynały się nam plątać bardziej niż zwykle i gdy nie umiałyśmy odnaleźć swojego stolika w drodze z toalety, to był znak, żeby Angie dzwoniła po męża, który wszystkie po kolei rozwoził do domów. Że ten chłop jeszcze pozwalał żonie na kontakty z nami, to był cud wielki!

— I co? — Ana wróciła pod parasol z triumfalną miną. — Valeria zarezerwowała nam romantyczny weekend w trzeci tydzień sierpnia! Da się?!

Cóż, najwyraźniej się da. Aczkolwiek mogło być różnie. Tuż przed wyjazdem Anki do Anglii na mój ślub obie panie miały ostre starcie na temat różnego stopnia zaangażowania w związek. Ana była z tych przenoszących góry. Dla miłości zrobiłaby wiele i chciałaby ze swoją partnerką tworzyć jedność i wspólny front. Tymczasem Valeria była bardziej zdystansowana i za każdym razem podkreślała swoją odrębność. Krótkie rozstanie najwyraźniej jednak uczyniło cuda.

— Brawo! Wygląda na to, że komuś jednak zależy! — Angie klasnęła w dłonie tak energicznie, że niechcący zgniotła owada, który miał pecha szybować akurat w jej rejonach.

— Czy w tym domu jest coś do jedzenia? — spytał znienacka Rosiek, jedną długą nogą przebywając na patio, a drugą wciąż we wnętrzu domu.

— Ciastko sobie weź! — doradziłam, wyciągając w jego stronę elegancką paterę.

— Nie chcę ciastka — marudził mój małżonek. — To wy jesteście professional cake eaters.

— No to co byś chciał? — spytałam słodko.

Rosiek uśmiechnął się i wiedziałam dokładnie, czego by chciał, ale na razie dostać nie mógł. W zamian pogłaskałam go czule po policzku i pocałowałam w czubek nosa. Skonsumowanie małżeństwa najwyraźniej musiało nieco poczekać.

— Mark się odzywał? — zadałam z pozoru niewinne pytanie, wciąż mając w pamięci nieco niepokojący związek Marka z moim odkrytym biustem.

— Napisał mi, że ledwo żyje — odpowiedział Rosiek, zbliżywszy się do naszego stołu, w następstwie czego w okamgnieniu zniknęły z talerza wszystkie kiełbaski koktajlowe. — Ponoć wymiotował całe przedpołudnie.

— Dobrze mu tak! — Niezbyt dobrze to o mnie świadczyło, ale szczerze się ucieszyłam, bo wciąż miałam Markowi za złe, że tak się szwendał po nocy.

— A nie wydaje wam się, że coś iskrzy między nim a ­Marti?

Hm. W momencie, gdy Rosio powiedział to głośno, uświadomiłam sobie, że rzeczywiście, niby wiecznie sobie dokuczali, ale jakoś byli wciąż blisko siebie.

O wilku mowa, a wilk tuż, jak mówi przysłowie. Ponieważ nikt nie usłyszał pukania do drzwi wejściowych, Marta obeszła dom i znalazła nas na zewnątrz. Nicholas podążał za nią z ponurą miną.

— Cześć! Żyjecie? — Moja kuzynka była prawie tak energiczna jak zwykle.

— Jakoś… — potwierdziłam. — Ale nie krzycz na nas, bo już pozmywałyśmy.

— Co?! A… Boże! Dobrze, że nikt nie wziął mnie wczoraj na poważnie! Ha! Bym sobie chyba w łeb strzeliła, jakbym musiała dotrzymać słowa. Jeszcze ten mnie z równowagi wyprowadza…! — Marta przewróciła oczami, wskazując Nicholasa, którego akurat zagadywał Rosiek.

Ktoś mógłby nam wytknąć, że to niezbyt kulturalne, że bezkarnie obgadujemy ludzi po polsku. Trudno. Korzystałyśmy nagminnie z tej możliwości, bo nikt niepowołany nas nie rozumiał.

— W życiu nie byłam z takim niezdecydowanym chłopem! Każdą decyzję muszę podejmować za niego. O nie, to nie dla mnie! Mówię wam, najchętniej bym go zostawiła w tym hotelu! Ale przytargałam go tutaj, to przecież nie będę świnia… Tym bardziej że już na paliwo się zrzucił… — Moja kuzynka zrobiła kwaśną minę, a my zachichotałyśmy zgodnie.

Po prawdzie to trochę szkoda nam było chłopaka. Miły, spokojny, ułożony… Ale też na pierwszy rzut oka było wiadomo, że to nie materiał na faceta dla Marty. Lubiła mężczyzn wysportowanych, stanowczych, błyskotliwych i z pasją.

— Mark się odzywał? — rzuciła niedbale.

Ha, pomyślałam sobie, a jednak jest coś na rzeczy! Pewnie dlatego biedny Nicholas irytował dziś Martę bardziej niż zwykle.

— Upiłaś go polską wódką i chłopak umiera młodo — odpowiedziałam, obserwując jej reakcję i starając się wyczytać ukryte emocje. Zawiodłam się.

— Mięczak — odpowiedziała krótko i bez cienia współczucia. — Najwyraźniej musi potrenować… Ale nic to! Zwijam się, kobietki, bo jestem zjechana jak pies, a jeszcze prawie trzy godziny za kółkiem przede mną. Pa, ciociu, do następnego! Cudownie było was wszystkich spotkać.

Nicholas uprzejmie podziękował za gościnę. Miałam przeczucie, że już go więcej nie zobaczę. Chyba że na ślubnych fotografiach.

— Robimy obiad czy zamawiamy coś? — spytałam jako wzorowa gospodyni, ledwo zdążywszy zamknąć za nimi drzwi. — Powiem wam, że marzy mi się dziś tradycyjny polski obiad. Zupa pomidorowa z makaronem… A na drugie… schabowe! Plus gniecione ziemniaczki z koperkiem… I koniecznie mizeria!

— No to dalej! — Kasia wyraźnie się ucieszyła.

Poderwałyśmy się wszystkie oprócz Any, która w gary z zasady się nie mieszała. Ale była też funkcja i dla niej. Mamuśka obierała ziemniaki, Kasia gotowała zupę, Angie wzięła się za warzywka, ja za kotlety, a Ana przyrządzała kulturalne koktajle z dodatkiem malibu. Wszystkie te czynności wykonywałyśmy w trakcie ożywionej dysputy na tematy literackie. Omówiłyśmy swoje ulubione kryminały, a następnie przyszła kolej na literaturę obyczajową.

— Dziecko, przeczytałam te Pięćdziesiąt twarzy Greya… — zaczęła mama, nieco się krzywiąc i kręcąc głową. — I to, co oni tam wyprawiają, to mózg staje! Dam ci tę książkę, to sobie poczytasz, bo mi tatuś kupił. Ale… Takie ekscesy to już nie dla mnie i ojca. Może dla ciebie i Rosia prędzej…

— Ja nie czytałam i nie przeczytam, bo z tego, co wiem, to jest po prostu gniot. Nie ma żadnej wartości literackiej, po prostu pornol na papierze! — zacietrzewiła się Ana.

— A ja na przykład czytałam i trochę żeśmy się z Miśkiem zainspirowali… — rzekła Angie z przekornym uśmieszkiem, przecierając chusteczką okulary, które jej zaparowały nad garnkiem z ziemniakami.

— Uważam, że to nie zasługuje na miano literatury! Żenada po prostu. Myślałam, że macie lepszy gust! — Ana z oburzenia dostała rumieńców.

— E tam, wszystko jest dla ludzi — powiedziała łagodząco Kasia. — Każdy lubi co innego i bardzo dobrze.

Cała dyskusja odbywała się w kuchni, bo przecież musiałyśmy czuwać nad zawartością garnków. Mama siedziała na drewnianej skrzyni na pranie, a reszta stała, opierając się o kuchenne meble albo wisząc na blatach.

— Powiem wam, dziewczyny, że jestem zdecydowaną heteroseksualistką, ale na przykład pewien typ kobiet wydaje mi się obiektywnie atrakcyjny i myślę, że faceci powinni za takimi szaleć. Jednak jak tylko skonsultuję to z jakimś facetem, to szybko okazuje się, że mamy całkiem inne spojrzenie na to, co jest atrakcyjne, a co nie — zauważyła Angie, tym razem mieszając w garnku makaron.

— Pozwólcie, że wzniosę toast! — ożywiła się na te słowa Kasia. — Za tę małą różnicę między kobietą a mężczyzną! Oby była jak największa!

— Angie, jest właśnie tak, jak mówisz — przyznałam, przełknąwszy drinka i obracając kotlety na patelni. — Kobietom i mężczyznom w większości podoba się co innego. Mamy na przykład takiego klienta w pubie: fajny facet, całkiem przystojny i w dodatku niegłupi. Zawsze mnie komplementuje, twierdząc, że jestem najbardziej uśmiechniętą osobą, jakązna,i mówi, że właśnie radość życia najbardziej podoba mu się w kobietach. Czasem przychodzi do nas ze swoją żoną. Pewnego wieczoru ta żona pokazała mu moją koleżankę barmankę, Stephanie, która obiektywnie, no muszę przyznać, ma bardzo ładną figurę. Cały czas wolny spędza na siłowni, je zdrowo i tak dalej. Więc ta żona mu mówi, że za taką kobietą jak Steph to chyba każdy facet się ogląda. Nigel spojrzał wtedy na swoją żonę zdumiony i odpowiedział jej, że właśnie taki typ w ogóle go nie pociąga, bo zapewne jest twarda jak deska do prasowania.

— O, widzicie! — ugodowo przyznała Ana. — Nie to ładne, co ładne, tylko co się komu podoba.

— Tymczasem jeśli chodzi o facetów — ciągnęłam, wymachując widelcem — to poza powierzchownością strasznie jestem uwrażliwiona na głos. Ale nie tylko głos, bo też i akcent. Nie jest dla was tajemnicą, dziewczęta, że odkąd dawno temu przytrafił mi się gorący romans z pewnym zakopiańczykiem, wciąż lubuję się w góralskiej gwarze, a gdy znany wam z opowiadań góral nazywał mnie po swojemu ofucańcem, to mi było bardzo przyjemnie, chociaż on twierdził, że wcale nie powinno, bo to nie komplement. Szkocki akcent też mi się podoba nadzwyczajnie! Jakoś tak do mnie wyjątkowo przemawia…

Kaśka zadumała się chwilę nad moimi słowami z pokrywką w dłoni, po czym przytaknęła i zabrała się do zaprawiania zupy śmietanką.

— Oj tak, w głosie można się zakochać! — przyznała Angie. — A teraz wam coś powiem… Ale się nie śmiejcie! W sklepie mięsnym, do którego zwykłam chodzić, pracowała taka duża blondyna z nieobecnym wzrokiem… Z metr osiemdziesiąt miała jak nic, ­obfity biust, więc na pewno około sto kilo wagi. Taki miała w sobie jakiś… magnetyzm, że nie mogłam oczu od niej oderwać! Fascynowała mnie strasznie, kiedy brała w dłoń toporek i nim wywijała. Czasem się zastanawiałam, jak ona musi własnym chłopem w łóżku obracać…

*

Wieczorem, już po obiedzie i deserze, przenieśliśmy się na kanapy w saloniku, gdzie wspólnie czytaliśmy kartki z życzeniami ślubnymi i oglądaliśmy prezenty. Nagle w ręce wpadła mi brązowa koperta zaadresowana „Adrienne”.

— Adrienne? — zdziwiła się Angie.

— Pewnie od kogoś z pubu — odparłam z przekonaniem. — Nie wiecie nawet, ile tam moje imię ma wariacji. Wprawdzie jest tu imię Ada, ale Anglicy to wtedy wymawiają „Ejda”, czego nie mogę znieść, więc im zawsze zwracam uwagę, jak wymawiać, żeby to brzmiało jak moje własne imię. Niemniej oni i tak najczęściej mają swoje preferencje.

Rozerwałam kopertę, z której wysunęła się śliczna, ręcznie malowana kartka. Kiedy ją otworzyłam, ze środka wypadło kilka gałązek zasuszonych kwiatów. Wrzosy? Zaintrygowana, przeczytałam na głos:

Droga Adrienne!

Nie możesz wiedzieć, jak cieszy mnie, że jesteś szczęśliwa.

Nie mogę się napatrzeć na Twój uśmiech, który jest wszędzie, a głównie w Twoich oczach.

To widok bardzo znajomy, a zbyt dawno nieoglądany.

Życzę Tobie i Twojemu małżonkowi wielu wspaniałych lat razem.

Z wyrazami szacunku

A.M.

Patrzyłam na kartkę lekko zbaraniała.

— Wiesz, od kogo to? — spytała mamuśka z błyskiem w oku, gdy już jej przetłumaczyłyśmy treść życzeń.

— Pojęcia nie mam.

— Wielbiciel jakiś? — zastanawiała się Angie, też wyraźnie podekscytowana.

— To by chyba nie pisał, że się cieszy, że ona za mąż wyszła — zauważyła trzeźwo Kasia.

— Ale jaja. Ktoś z pubu, myślisz? Patrz, twój uśmiech się temu komuś podoba, więc musiał mieć szansę się przyjrzeć… — Ana jeszcze raz wnikliwie przeczytała odręczny tekst, który wyglądał bardzo schludnie, był wręcz wykaligrafowany. Litera „A” przy moim imieniu, jak również inicjały tajemniczego nadawcy miały ozdobne zawijasy. Na kopercie nie było adresu, ani stempla. Hm…

— Dawno nieoglądany? Bez przesady, przecież aż tak długo na urlopie nie jesteś! — Angie kolejny raz przelatywała tekst wzrokiem.

— Wiecie, w pewnych przypadkach dni się dłużą jak lata! — Ana zaśmiała się i jakby na potwierdzenie własnych słów zerknęła na wyświetlacz telefonu, jakby w oczekiwaniu na rychłą wiadomość od Valerii.

Rosiek, który wprawdzie przebywał z nami fizycznie, ale duchem rozwiązywał zagadkę kryminalną wraz z Sherlockiem Holmesem w najnowszym odcinku serii detektywistycznej na kanale czwartym, został wyrwany z transu, gdy mu bezceremonialnie wetknęłam pod nos zagadkową kartkę.

— Może to pomyłka? — Zmarszczył czoło.

— Może… — przyznałam w zadumie. Za moment jednak potrząsnęłam energicznie głową. — Ale jednak ten ktoś wiedział, że bierzemy ślub! Stempla nie ma, więc albo ten tajemniczy ktoś wrzucił kopertę bezpośrednio do naszej skrzynki, albo zostawił ją w pubie. Pamiętasz, wczoraj w „Griffinie” dostaliśmy kilka ­kopert…

— Mam nadzieję, że to nie jest jakiś były kochanek?! — Rosio żartobliwie pogroził mi palcem. — Bo przez kolano przełożę!

— Eee, tylko tak obiecujesz…

— A te kwiaty to co niby mają oznaczać? — drążyła Angie, machając delikatnie zasuszoną gałązką.

Wydęłam policzki i rozłożyłam ręce.

— No, nie wiem… — powiedziałam. — Szkoda, że nie wiem. Jak tylko wrócę do pracy po urlopie, to się popytam dziewczyn, czy wiedzą, kto zostawił to dla mnie. W tej chwili nic nie wymyślę.

Jeszcze raz dokładnie obejrzałam zarówno kartkę, jak i kopertę, delikatnie włożyłam do środka zasuszony kwiatek, po czym odłożyłam całość do kuferka, w którym zamierzałam przechowywać ślubną korespondencję.

Czas pokazał, że owa kartka była zapowiedzią czegoś niezwykłego. Czegoś, co już oczekiwało cierpliwie na swój wielki finał.

3. Powrót do rzeczywistości

We wtorkowy poranek budziłam się wyjątkowo niechętnie. Wszystkie moje dziewczyny wyjechały, okres weselny się skończył, a ja musiałam zmierzyć się z powrotem do codzienności. Nie wiedziałam, jak sobie poradzę z tym poczuciem pustki, więc od samego przebudzenia mój nastrój był smętny niczym wiersze miłosne mojego adoratora z podstawówki.

W takiej sytuacji mogłam zrobić tylko jedno — sięgnąć po najnowszą książkę Małgorzaty Musierowicz, bo życiowe perypetie sióstr Borejko zawsze poprawiały mi humor. Już po przeczytaniu kilku stron poczułam się lepiej, a kiedy obudził się Rosiek, zrobiło się już nadzwyczaj przyjemnie. Oczywiście w najmniej odpowiednim momencie do naszej sypialni wpadł Adam.

— Mamuś, mogę dostać kakao? — wypalił w progu.

— A co się stało z pukaniem?! — warknął Rosiek, pospiesznie naciągając na siebie letnią kołdrę.

— Ups!

— No, ups! Synu, musisz pukać za każdym razem, gdy zamierzasz wejść do naszej sypialni! — poparłam gorliwie męża.

— Ale ja słyszałem, że już nie śpicie! — odpowiedział mój syn niewinnie.

— Tym bardziej!

— Ale nie słyszałem żadnych podejrzanych odgłosów… — Adams bezceremonialnie władował się nam do łóżka. Rosiek westchnął ciężko.

— Wierz mi, dziecko, nie chciałbyś przypadkiem zobaczyć, jak twoi rodzice figlują. Uraz na całe życie — postraszyłam z przekonaniem.

— Okej. Będę pukał — zgodził się. — To mogę dostać to kakao?

— Jesteś rozpuszczony jak dziadowski bicz, Adasiu. Babcia już pojechała, sezon ochronny na wnuczka uważam za zamknięty. Sam sobie zrób kakao.

Adaś spuścił nos na kwintę, wyraźnie niezadowolony z tego, że babcia zostawiła go samego na pastwę losu. Matka zazwyczaj broniła dostępu do wysokokalorycznych produktów spożywczych, żeby syn nie przekształcił się w grubaska, a babcia miała w zwyczaju trzymać tego młodego byczka na kolanach, zwracając się do niego per Chudzinka!

— On na mnie robi miny! — poinformował Rosio.

— Moja mamusia! — zaznaczył Adams z wrednym uśmieszkiem, zaplatając mi ręce na szyi, oko w oko ze swoim świeżo upieczonym ojczymem.

— Moja żona! — wyartykułował Rosiek z satysfakcją, po czym złapał się za głowę. — Boże, powiedziałem to! Ale dziwnie.

— Nie narzekaj. Ja mam gorzej, bo muszę się nauczyć, że się teraz inaczej nazywam. Wczoraj przyszedł do mnie listonosz z pismem z banku, a ja patrzyłam na adresata i zastanawiałam się, kto to, do cholery, jest A. HUDSON!

W końcu wygrzebaliśmy się z łóżka. Dzieci były głodne, a nam chciało się kawy. Zeszłam więc na dół, otworzyłam na oścież drzwi na patio i nie mogłam się nie uśmiechnąć. Mój ogród wyglądał cudownie: skąpany w słońcu, pełen najróżniejszych kwiatów. Nawet trawa już doszła do siebie po tym, jak wszyscy uparcie deptali ją ciężkim obuwiem w czasie remontu. Nad lawendą brzęczały pracowite pszczółki. Różnorodne ptaszki zdzierały gardła śpiewami i świergotem. Spajkuś wybiegł na poranny obchód terenu i z piłką w pysku szczekał na kota sąsiadki, który wylegiwał się w wysokiej trawie, a był doskonale widoczny między deskami naszego płotu. Kot przez chwilę starał się ignorować psiego wariata, ale jednak nie dał rady znieść jazgotu i oddalił się godnie, z dumnie podniesionym ogonem.

— Grzeczny pieseczek, dzielny, kochany… przegonił kota! — chwaliłam z uczuciem swojego rudzielca. — Spajkuś wie, że mamusia nie lubi kotów sąsiadki. Obsrywają nam ogródek, łajzy jedne…

— Kochanie. — W tę sielankę wkroczył znienacka mój mąż, wciąż z telefonem przy uchu. — Może byśmy dziś pojechali na farmę do Williamsów? Właśnie Matt dzwoni, że muszą jak najprędzej przeprowadzić zwierzęta do innych zagród i przydałaby im się każda para rąk. Zwerbowali już kilku sąsiadów.

Głowy wszystkich rodzin, umówmy się ugodowo, że w naszej rodzinie był to Rosiek, zorganizowały szybkie zebranie robocze na ulicy i po krótkiej naradzie zdecydowano, aby zabrać namioty i przespać się na farmie, żeby od rana znów trochę popracować. Wszystkim się ten pomysł spodobał, bo w końcu było lato. Gdzie człowiekowi lepiej niż na łonie natury?

Przygotowałam pospiesznie nasz sprzęt na biwak: namiot, kołdry, poduszki, śpiwory i latarki, podczas gdy Rosio pojechał na szybkie zakupy. Dzieci też dostały zadanie specjalne, musiały mianowicie nakarmić i „przespacerować” nasze króliki.

Króliki były dwa, chłopak i dziewczynka. Chłopak miał na imię Fluffy, a dziewczynka — Toffi. Każde z nich po kolei brykało po zielonej trawce — taki był rytuał.

Flafuś był strasznie wyluzowanym królikiem i nie bał się wcale naszego myśliwskiego psa. Zachowywał zimną krew nawet wtedy, gdy pies działał wysoce podejrzanie, skradając się nisko jak kot lub liżąc w natchnieniu królicze futerko. Spike w związku z tym wcale nie był zainteresowany rozerwaniem królika na wiele drobnych części, bo co to za radocha ścigać ofiarę, która się ofiarą nie czuje, a nawet wręcz przeciwnie, pewnie by poszła na jakieś polowanie ze swoim kolegą psem.

Z Toffi była całkiem inna historia. Królica z natury była dość nerwowa i płocha, co w Spajkusiu wyzwalało automatycznie instynkt łowcy. A że dzielna psina potrafiła coś upolować, przekonaliśmy się zeszłej zimy, kiedy wraz z koszem drewna wnieśliśmy przypadkiem do domu rodzinę polnych myszy. Ku naszemu przerażeniu Spajkuś szybciutko i ostatecznie się z nimi uporał. Dlatego też teraz, ze względów bezpieczeństwa, pies zamykany był w ogrodzie zimowym i patrzył na Toffi zza przeszklonych drzwi, nerwowo się przy tym oblizując i głośno wzdychając.

Farma Harriet i Matthew znajdowała się niecałe pół godziny drogi od naszego domu, ale auto było załadowane tak, jakbyśmy wyjeżdżali na miesiąc do innego kraju. Mówiąc szczerze, sporo miejsca w bagażniku zajęły dwa sporych rozmiarów kufry do makijażu, wpakowane tam przez Joannę. To niezwykle zdolne dziewczę zdołało nawet przykleić sobie po drodze sztuczne rzęsy. Zajechaliśmy na miejsce, a tam praca już wrzała. Matt jeździł traktorem z przyczepą i przewoził drewno na drugi koniec farmy. Harriet biegała wkoło, jakby sama miała w tyłku motorek.

Wiele razy zastanawiałam się, skąd ta kobieta ma w sobie tyle energii. Wszystkie czynności musiała nadzorować osobiście, więc wydawało się, że Harriet była jednocześnie pod traktorem, za traktorem, z boku traktora, by w następnym ułamku sekundy pognać naprzód i instruować swojego męża, jak ma wjechać przez bramę. Matt jeździł traktorem od czternastego roku życia, więc Rosiek po błyskawicznej ocenie sytuacji poleciał ratować przyjaciela, zanim ten dostanie ataku apopleksji.

— Ludzie! — Już w następnej minucie Harriet, wachlując się liściem łopianu, przystąpiła do tego, co lubiła najbardziej, czyli planowania akcji i zarządzania swoimi niewolnikami. — Mamy przed sobą dwa pilne zadania. I to, że tak powiem, równoległe, więc musimy się podzielić na dwa zespoły. Po pierwsze, trzeba niezwłocznie oddzielić dwie ciężarne kozy od reszty stada, co oznacza stawianie nowych zagród, a po drugie: trzeba szybko zbudować nowe wrota przy zagrodzie Kevina.

Kevin to wieprzek rozpłodowy, który po porannej kopulacji miał jeszcze w sobie tyle energii, że rozniósł w drzazgi wrota od swojej zagrody. Aktualnie rzeczony wieprzek odpoczywał w zadaszonej części swojego apartamentu i wcale nie zamierzał go opuszczać. Trudno jednak było wyczuć, jak długo jeszcze miał zamiar tak się relaksować.

Wraz z moimi dwiema sąsiadkami zajęłyśmy się budową drewnianych paneli, które miały stanowić ściany nowej zagrody dla przyszłych kozich mam. Matthew — czarodziej, jeśli chodzi o pracę z drewnem — przy pomocy kilku chłopaków konstruował nowe wrota dla Kevina. Teraz Rosiek jeździł traktorem, a każdy, kto był wolny, ładował na przyczepę wszystko to, co zalegało tam, gdzie już niedługo miały stanąć dwie nowe zagrody.

Początkowo dzieciaki włączyły się chętnie do pomocy, ale pomaganie dość szybko im się znudziło i wkrótce zajęły się czymś bardziej ekscytującym. Adams wpadł bowiem na to, że na farmie są idealne warunki, aby ukrywać się przed atakiem zombi.

Joanna, było nie było, najstarsza z bandy, formalnie uczestniczyła w zabawie, ale sprytnie przekonała resztę, że przecież należy pilnować bazy, co skwapliwie wzięła na siebie. Opalała się więc spokojnie na dachu stajni, podczas gdy pozostała trójka biegała jak opętana po całej farmie, skacząc po snopach siana, gubiąc buty lub z narażeniem życia szukając pożywienia i czystej wody. Za zombi robił czarny kozioł, który łaził swobodnie po obejściu, więc nadawał się idealnie.

Pracowaliśmy w pocie czoła aż do wczesnego wieczoru, a potem zabraliśmy się do rozbijania namiotów.

— Co za diabeł? — zafrasował się Rosiek, za cholerę nie umiejąc dopasować wszystkich części od naszego schronienia.

— Chyba w tym pośpiechu zapakowaliśmy nie ten namiot co zwykle… — powiedziałam, kajając się w duchu.

— Zostawcie to mistrzowi — wtrącił Matt, całkowicie ignorując zabójcze spojrzenia małżonki, która rozkładała właśnie kuchnię polową, a wyraźnie nie chciała, by pomagał jej przy tym inny chłop niż własny.