Jednookie walety -  - ebook

Jednookie walety ebook

3,8

Opis

Na Ellis Island przebudziło się coś tak niebezpiecznego, że wygasiło nawet rozżarzone do białości napięcia między dzikimi kartami a ludźmi…

Wydarzenia na konwencji Partii Demokratycznej w Atlancie zniszczyły życie i kariery wielu postaci. Minęły czasy Wieży Asów oraz mody na dzikie karty, czasy współpracy między asami, dżokerami i natolami. Ich miejsce zajęły napięcia, nieufność i narastający mrok. Okrutny gang posługujący się nazwą „skoczkowie” opanował moc przenoszenia swych umysłów do ciał innych ludzi. Skoczkowie wykorzystują tę moc do aktów terroru i przemocy, po czym porzucają swe ofiary, by poniosły konsekwencje swych czynów. Ich bezlitosne plany zdobycia kontroli nad społecznością dzikich kart rozpalą na nowo konflikt między asami, dżokerami i zwyczajnymi ludźmi do nieznanych dotąd rozmiarów.

Dzikie karty to być może najoryginalniejsza i najbardziej prowokująca ze wszystkich serii, których akcja jest ulokowana we wspólnym uniwersum”.

Peter S. Beagle, autor Ostatniego jednorożca

*****

NA PODSTAWIE DZIKICH KART UNIVERSAL CABLE PRODUCTIONS, WYTWÓRNIA, KTÓRA WYPRODUKOWAŁA SERIALE TAKIE JAK W GARNITURACH I MR. ROBOT, PRZYGOTOWUJE OBECNIE SERIAL TELEWIZYJNY.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 582

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (16 ocen)
4
6
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




George R.R. Martin Jednoookie walety [Dzikie karty t.8] Tytuł oryginału Wild Cards VIII: One-Eyed Jacks ISBN Copyright © 1991 by George R. R. Martin and the Wild Cards Trust Expanded edition copyright © 2018 by George R. R. Martin and the Wild Cards TrustAll rights reserved Copyright © 2019 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Cover art copyright © David Palumbo Redaktor Robert Cichowlas Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Mike’a Cassutta

Dziewczyna Nikogo

Walton Simons

Grzały ich promienie późnopopołudniowego słońca. Leżała naga na łóżku. Dłonie miała splecione na brzuchu, a oczy zamknięte. Przesunął spojrzeniem wzdłuż zarysu jej ciała, starając się przedłużyć ekstazę i zadowolenie, które wspólnie przeżyli zaledwie przed chwilą. Jednak wrażenia już odpływały. Kobiety potrafiły na dłużej zatrzymać to miłe uczucie. Ale i u nich w końcu mijało.

— Mogłabyś zostać jeszcze trochę — odezwał się Jerry, nadając tym czterem słowom brzmienie sugerujące, że byłoby to tak bardzo przyjemne, że dwoje ludzi nie zdołałoby tego znieść. Co prawda, ostatnio z tą przyjemnością nie było aż tak nadzwyczajnie.

— Nie da rady. — Veronica otworzyła oczy i usiadła. Jej długie, ciemne, przepocone włosy lepiły się do twarzy i szyi. Jerry miał nadzieję, że to zasługa jego umiejętności, a nie sierpniowego upału. Zaczekała kilka sekund, a potem wstała, poszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi. — Wezwij mi taksówkę.

— Taksówko, przybądź!

Jerry nie liczył na śmiech i nie doczekał się go. Usłyszał, że odkręciła prysznic.

Wciągnął szorty i ruszył po dywanie do sąsiedniego pokoju. W górnej szufladzie mahoniowej komody był pięćsetdolarowy banknot, a także nowe majteczki z czarnego jedwabiu i biustonosz z fiszbinami z tego samego materiału. Może następnym razem Veronica włoży tę bieliznę. A może nie.

Wziął w rękę słuchawkę i znieruchomiał na moment, zatrzymując palec, którym chciał obracać tarczę. Nie przyzwyczaił się jeszcze do naciskania guzików. Ponad dwadzieścia lat spędzonych jako gigantyczna małpa tak na człowieka działa. Wypełniło go zimne, przyprawiające o mdłości wrażenie. Gdy nadchodziły takie chwile, nawet Veronica nie mogła mu pomóc. Spróbował odepchnąć od siebie te myśli, ale to tylko pogorszyło sytuację, gdy wreszcie się przebiły. Świat zmienił się przez te wszystkie lata, drastycznie i nieodwracalnie. Jego rodzice przeprowadzili się do Pass Christian w stanie Missisipi, gdzie zabił ich huragan Camille. Jakiś debilny jasnowidz powiedział im, że Jerry’ego porwano i tam właśnie go przetrzymują. Ich ciała znaleziono na drzewie, prawie pięć kilometrów w głąb lądu. A on przez cały ten czas przebywał w zoo w Central Parku, miał piętnaście metrów wzrostu i porastało go futro. Przygryzł wargę i wcisnął numer.

— Taksówki Starline — odezwał się znudzony głos na drugim końcu linii.

— Wschodnia siedemdziesiąta siódma trzynaście. Będzie czekała kobieta.

— Wschodnia siedemdziesiąta siódma trzynaście. Pięć minut. Dziękuję.

Dźwięk odkładanej słuchawki.

Jerry wrócił do sypialni i uwalił się na łóżku. Blask słońca przegnał zimno z jego skóry, ale nie z wnętrza.

Veronica wyszła z łazienki. Zebrała ubranie i włożyła je, szybko i niezgrabnie.

— To nie byłoby sprzeczne z prawem, gdybyś czasami zostawała dłużej — zauważył. — Moglibyśmy pójść razem na kolację. Albo do kina.

— Prawo tego nie zabrania, ale ja nie mam na to czasu.

Odwróciła się do niego plecami, żeby zapiąć bluzkę.

— Jasne.

Przetoczył się na brzuch, żeby nie zobaczyła grymasu bólu na jego twarzy. Czasami była z niej wredna suka. Ostatnio coraz częściej.

— Przepraszam. — Przesunęła palcem wzdłuż jego łydki. — Zobaczę, może uda mi się urwać, ale niczego nie obiecuję. Mam bardzo dużo roboty.

Zabrzmiał domofon.

Jerry usiadł prosto. Nie odwiedzał go tu prawie nikt oprócz Veroniki. Podbiegł do drzwi i nacisnął guzik.

— Słucham.

— Jerry, mówi Beth. Założę się, że zapomniałeś o dzisiejszym balu dobroczynnym. Nie możesz zostawić mnie na pastwę tych wszystkich prawników i polityków.

— Jezu, faktycznie zapomniałem. Zaczekaj. Za chwilę zejdę. — Podszedł szybko do szafki w ścianie i wyciągnął z niej koszulę oraz spodnie. — Moja bratowa. Powinnaś ją poznać. Polubiłabyś ją.

— Żonę prawnika? — Veronica pokręciła głową. — Chyba żartujesz.

— Może cię zaskoczyć. Jest naprawdę świetna.

— Już sobie idę — oznajmiła kobieta, zmierzając ku drzwiom.

Jerry wcisnął nogi w buty ze skóry aligatora i ruszył za nią, skacząc po dywanie.

— Dobra, i tak cię kocham.

Pomachała mu ręką, nie odwracając się, i zamknęła za sobą drzwi.

Jerry westchnął i poszedł do łazienki. Uczesał nazbyt rude włosy i skropił się odrobiną wody kolońskiej. Usłyszał, że winda się zatrzymała. Zaczekał kilka sekund, aż znowu ruszyła w dół. Nie byłoby dobrze, gdyby Beth zobaczyła go z Veronicą, która zapewne powiedziałaby coś uszczypliwego.

Upewnił się, że ma portfel i klucze, a potem popędził na korytarz i nacisnął guzik windy.

Beth oczekiwała go na dole. Miała ubraną koszulę w kwiaty i jasnoniebieskie spodnie. Jej blond włosy opadały nieco poniżej ramion.

— Ruszajmy, braciszku. Zaparkowałam na drugiego. — Złapała go za łokieć i pociągnęła ku drzwiom. — Widziałam, jak wychodziła stąd śliczna bruneteczka. — Uniosła brwi. — Czy powinnam ją poznać?

Udał szok najlepiej, jak potrafił.

— Nie mam pojęcia. A czy ja powinienem?

— Mógłbyś trafić znacznie gorzej — odparła z uśmiechem. — I pewnie nie raz trafiałeś.

— Możesz się o to założyć. Ruszajmy. Chcę to już mieć za sobą.

Sala balowa była pełna dymu, hałasu i bogatych Demokratów. Każdy z nich starał się nie wyglądać na pijanego. Na razie. Koch i Jesse Jackson pojawili się wcześniej razem, na znak tak zwanej solidarności Demokratów. Krążyły pogłoski, że Jackson ma wygłosić przemówienie, ale w programie tego nie uwzględniono. Jerry nie znosił chodzić na imprezy, na które musiał wkładać smoking, ale Beth obiecała mu w zamian trzykrotne wspólne wyjście do kina.

Poza ich trojgiem przy stoliku nie było nikogo. Kenneth objął Beth ramieniem. Jej barki były nagie poza cienkimi ramiączkami niebieskiej jedwabnej sukni. Jerry był zazdrosny. Veronica nigdzie się z nim nie pokazywała. Od samego początku jasno oznajmiła, że tak będzie.

— Nie potrafię uwierzyć, że partia nominowała Dukakisa — oznajmił Kenneth. — Nawet Richard Nixon pokonałby go bez trudu.

— Mieliśmy pecha na konwencji — stwierdziła Beth. — Hartmann miałby szansę.

— Ale z drugiej strony może nie, biorąc pod uwagę, co sądzi ogół o dzikich kartach. To mogłoby go zniszczyć. Powinieneś się cieszyć, że nie jesteś znanym asem. — Kenneth wstał. — Muszę pogadać z kilkoma ludźmi. Wrócę za minutkę.

Pocałował Beth w czoło i wmieszał się w tłum.

— Właściwie w ogóle nie jestem już asem. — Jerry pociągnął długi łyk wina. — Pewnie tak będzie lepiej.

— Dzień dobry, pani Strauss.

Za pustym krzesłem Kennetha stał młody mężczyzna. Był wysokim blondynem i zapewne nawet przy dobrym świetle można by go było wziąć za greckiego boga. Jerry natychmiast go znienawidził.

— Davidzie, nie wiedziałam, że przyjdziesz. — Beth wskazała z uśmiechem na krzesło. — Znasz brata Kennetha, Jerry’ego?

— Nie.

David wyciągnął rękę.

— Jerry, to jest David Butler, stażysta pracujący dla pana Lathama. Nawet St. John jest pod wrażeniem. Każe mu tyrać prawie bez przerwy.

Jerry uścisnął dłoń Davida. Jego dotyk miał w sobie niemal wyczuwalną energię. As cofnął rękę i zdołał się uśmiechnąć.

— Czym się pan zajmuje, Davidzie?

— Tym, czego wymaga ode mnie pan Latham. — David uśmiechnął się do Beth. — Ślicznie dziś wyglądasz. Twój mąż postąpił bardzo lekkomyślnie, zostawiając cię samą.

— Och, mam dobrą opiekę, Davidzie — odparła Beth, kładąc dłoń na rękawie Jerry’ego.

David zerknął przelotnie na Jerry’ego i postukał palcami po blacie.

— Muszę już lecieć. Pan Latham chciał, żebym spotykał się z ważniakami. Mówił, że to mi się przyda. — Wstał, wznosząc oczy ku niebu. — Miło mi było pana poznać, panie Strauss — dodał jeszcze i oddalił się.

— Na pewno jest gejem — stwierdził z nadzieją Jerry.

— Nie sądzę — odparła z chichotem Beth.

— A czy jest bogaty?

— Obawiam się, że tak.

— Boga nie ma.

Jerry opróżnił kieliszek wina i poszukał wzrokiem kelnera.

— Nie musisz mu zazdrościć tylko dlatego, że jest młody, bogaty i cudownie przystojny — skrytykowała go Beth, poprawiając ramiączka sukni.

— Ja też jestem bogaty i poniekąd młody.

Jerry nie postarzał się fizycznie w ciągu dwudziestu lat spędzonych jako małpa. Prawnie jednak przekroczył już czterdziestkę.

— Znowu się nad sobą użalasz? — zapytał Kenneth, wracając na swoje krzesło.

— Nieustannie — potwierdził Jerry.

— Jasne. Czy rozmawiałeś z tymi filmowcami, którym o tobie wspomniałem? Masz talent. Oboje z Beth jesteśmy pod wrażeniem twoich umiejętności.

— Zrobię to. Moja muza jest leniwa — zapewnił Jerry. — Wiem, że zadałeś sobie mnóstwo trudu.

— Więcej wysiłku wymagało odkręcenie uznania cię za zmarłego, kiedy wróciłeś w zeszłym roku — zauważył z uśmiechem Kenneth. — Nikt nie chciał uwierzyć, że przez z górą dziesięć lat byłeś gigantyczną małpą. Za dużo precedensów.

Jerry westchnął.

— Przykro mi, że sprawiłem tyle kłopotów.

— Wiesz, że nie o to chodzi. Kiedy ktoś rodzi się w bogatej rodzinie, ma większe zobowiązania wobec społeczeństwa.

Jerry wzruszył ramionami.

— Lubię sobie wyobrażać, że ratuję swój bank przed bankructwem. Mam coś z romantyka.

Beth uśmiechnęła się, ale Kenneth potrząsnął głową.

— Przez ten romantyzm wpakujesz się kiedyś w kłopoty. Możesz płacić ludziom za to, żeby nie nazywali cię panem Straussem, ale nie za to, żeby pomogli ci w trudnej sytuacji. Nie kochają cię dla twoich pieniędzy, ale mimo ich.

Jerry nie miał w tej chwili ochoty wysłuchiwać takiego gadania. Spojrzał na Beth.

— Dlaczego wyszłaś za tego faceta?

Znowu się uśmiechnęła i uniosła ręce. Rozpostarte dłonie dzieliło od siebie blisko trzydzieści centymetrów.

— Niedobra dziewczyna — skwitował Jerry. — To pewnie rodzinne.

Kenneth dotknął palcem spinki.

— Nie chcę cię zanudzać, ale możesz być pewien, że o tym nie zapomnę. Musisz zdecydować, co chcesz zrobić ze swoim życiem.

Rozległ się aplauz. Ludzie zaczęli wstawać. Jesse Jackson posuwał się powoli ku przodowi sali, ściskając po drodze dłonie.

— Pewnie możemy się teraz spodziewać przemówienia — odezwał się Jerry, pocierając kark. — Wolałbym siedzieć w domu i oglądać film.

— Demokracja to piekło, braciszku — odezwała się Beth.

— Wypiję za to.

Jerry złapał kelnera na ramię i wskazał gestem, że chce więcej wina. Alkohol był jedynym, co wprowadzało go w stan odrętwienia skuteczniej niż polityka.

Spędziwszy trochę czasu z bogatymi i potężnymi, Jerry nie miał ochoty kłaść się spać. Z reguły dzielił czas między swoim mieszkaniem a pokojem w rodzinnym domu na Staten Island, gdzie mieszkali Kenneth i Beth. Po powrocie musiał doprowadzić pokój do porządku. Szesnastomilimetrowe projektory szlag trafił, a zaniedbane filmy zamknięte w puszkach skruszały ze starości. Zastąpił je wielkoekranowym telewizorem i taśmami wideo. Nikt już nie zbierał filmów na taśmie. Ale wideo nie miało w sobie romantyzmu. Było tanie i łatwe. Nie miał jednak prawa osądzać ludzi, którzy wybrali je z tych powodów, biorąc pod uwagę jego romans z Veronicą. Aczkolwiek Veronica nie była tania i z upływem czasu robiła się coraz mniej łatwa.

Zaczął oglądać Klute. To nie był dobry wybór. Veronica przynajmniej nie nosiła zegarka, kiedy to robili, choć zapewne też nigdy nie miała orgazmu.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Beth wsadziła głowę do środka. Jerry zatrzymał film i zaprosił ją gestem do środka.

— Entrez. Oglądam Klute. Widziałaś ten film?

— Co najmniej dwa razy. — Usiadła na kanapie obok niego. — Uwielbiam tę scenę, w której bohaterka wylizuje łyżkę po tym, jak jadła karmę dla kotów.

Beth oblizała wargi.

— Jesteś nienormalna.

— Obawiam się, że masz rację. — Wzięła w ręce dwa inne leżące na stole filmy. — Co my tu mamy? Słodka Irma i McCabe i pani Miller.

Umilkła. Jerry wiedział, że czeka, aż coś powie.

— Aha. No wiesz, lubię mieszać filmy. Kryminał, film historyczny, komedia. Próbuję wszystkiego po trochu. — Wzruszył ramionami. — Mam mnóstwo tytułów do nadrobienia.

Poklepała go po ramieniu.

— Widzę, że nie chcesz o tym mówić. Ja zawsze czuję się lepiej, kiedy z kimś porozmawiam. Gdybym przed kilku laty nie miała paru dobrych przyjaciółek i niezłego psychoanalityka, rozwiedlibyśmy się z Kennethem.

— Nie wiedziałem, że mieliście trudności.

Roześmiała się.

— Nie jest łatwo być żoną prawnika. Zawsze masz wrażenie, że wszystko, co powiesz, może być wykorzystane przeciwko tobie. Czasami rzeczywiście tak się działo. Wiem, że robił to mimo woli, a przynamniej taką mam nadzieję, ale wtedy nie byłam tego pewna. Nikt z nas nie może się stać drugą osobą i wiedzieć, co ona naprawdę czuje. To straszne, jeśli się nad tym zastanowić. W ostatecznym rozrachunku musimy zdecydować, czy wierzymy im, czy nie. Ja postanowiłam uwierzyć Kennethowi i nie żałuję tego.

— Cieszę się. — Te słowa zabrzmiały bardziej zdawkowo, niż było to jego zamiarem. — Naprawdę. Bardzo mi pomogłaś. Wiem, że przystosowanie się sprawia mi trudności, ale poradzę sobie.

Pocałowała go w policzek.

— Możesz ze mną porozmawiać, gdy tylko zapragniesz. — Wskazała na ekran. — Powiedzieć ci, kto zabił?

— Nie, dziękuję. Na pewno nie zgadnę i wyjdę na głupka. Nie chciałbym się pozbawić tej szansy.

— Dobranoc — powiedziała i zamknęła za sobą drzwi.

Jerry wyłączył telewizor i odtwarzacz. I tak nie podobało mu się to, w którym kierunku zmierzała akcja. Ruszył do garderoby. W czasach, gdy był Projekcjonistą, ćwiczył przed tym lustrem naśladowanie Humphreya Bogarta i Marlona Brando. Bogart umarł, nim jeszcze Jerry wyciągnął dziką kartę, a Brando był teraz stary i gruby. Jerry usiadł, otworzył szufladę i wyciągnął z niej zdjęcie Veroniki oraz perukę. Nie znalazł żadnej, która lepiej by się zgadzała z kolorem jej włosów.

Zatknął zdjęcie w rogu lustra i przyglądał mu się przez parę sekund. Potem przeniósł wzrok na własne odbicie. Rysy jego twarzy zaczęły się zmieniać, a skóra pociemniała. Włosy nadal sprawiały mu trudności. Nie potrafił ich zmusić, by robiły dokładnie to, czego od nich wymagał. W dawnych czasach potrafił zmienić się w kobietę, ale zawsze czuł się wtedy dziwnie. Włożył perukę, zamknął oczy, odczekał chwilę, a potem je otworzył.

— Kocham cię.

To zabrzmiało jeszcze mniej przekonująco niż wtedy, gdy Veronica naprawdę wypowiedziała te słowa. Zdjął perukę i zmienił się z powrotem. Beth miała rację. Nie sposób było odgadnąć, co myśli albo czuje druga osoba. Nie można było się nią stać. Cisnął perukę i zdjęcia do szuflady i zatrzasnął ją.

Zresztą, kto by tego chciał, do licha?

♠♥♦♣

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Uśmiech fortuny

Chris Claremont

Gdy tylko usłyszeli, dokąd chce jechać, żaden z nich nie zamierzał jej zabrać. Niektórzy byli zawstydzeni, inni zbywali krótkimi odpowiedziami, a jeszcze inni mieli do zaoferowania tylko nieuprzejme gesty i jeszcze mniej uprzejme słowa. Gdyby samolot przyleciał na czas, gdy dyspozytorzy byli jeszcze w pracy, mogłoby się jej powieść lepiej, ale awaria i paskudna pogoda po drodze przedłużyły lot tak bardzo, że gdy wylądowała po północy, nie było nikogo, do kogo mogłaby się zwrócić.

Jeden z taksówkarzy prosto z mostu zapytał ją, po co chce tam jechać.

— Na rozmowę kwalifikacyjną — odpowiedziała Cody, licząc na to, że skłoni go to do zmiany zdania.

— Gdzie? — zapytał. — Tam nie ma żadnej pracy.

— W klinice — odpowiedziała.

— Cholera, może pani znaleźć lepsze miejsca i lepsze zajęcie. Nie warto marnować życia na takim zadupiu, niech mi pani wierzy.

— Jasne — poparł go kolega, mówiący z akcentem tak silnym, że Cody ledwie go rozumiała.

— Porządna kobieta nie ma tam czego szukać — ciągnął taksówkarz. Jego ręce wykonywały w powietrzu fascynujący taniec. Wypowiadał parę słów, popijał łyk kawy, wypowiadał parę słów, zaciągał się marlboro i znowu wypowiadał parę słów, nie myląc się ani razu. — Cholera, żaden człowiek nie ma czego tam szukać. Chyba że... — Nagle obudziła się w nim podejrzliwość. Przyjrzał się jej uważniej. — Chyba że jest pani jedną z nich.

Powiedział to tonem przesadnej obojętności, ledwie maskując strach i wątpliwości ukryte pod spodem. To przyciągnęło uwagę Cody. Przechyliła głowę, by lepiej widzieć go jedynym okiem.

— Z jakich nich? — zapytała, szczerze zbita z tropu.

— Z nich — powtórzył, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. — Dżokerów, asów, całej tej pierdolonej zgrai.

— Jestem lekarką.

— Gliniarze nazywają tamtejszy komisariat Fortem Cudaków. To kurewsko odpowiednia nazwa, wie pani? Czy za mało jest chorych wśród normalnych ludzi, że musi pani zajmować się nimi? Przepraszam, ale nie wygląda pani na matkę Teresę, jeśli wie pani, co mam na myśli.

— Jasne — zgodził się jego kumpel.

— Niech pan posłucha... — Westchnęła. Zmęczenie podróżą połączone ze zrozumieniem nadało jej głosowi twarde jak stal brzmienie. Taksówkarz zesztywniał lekko i cofnął się odruchowo o pół kroku. — Szukam tylko sposobu dostania się do miasta. Jeśli żaden z was nie chce mnie tam zawieźć, to czy moglibyście przynajmniej wskazać mi inną drogę?

— Jasne — zgodził się drugi taksówkarz, próbując wzbogacić rozmowę odrobiną humoru. — Może pani iść na piechotę.

Nikt się nie roześmiał, a gdy Cody obrzuciła go spojrzeniem, którego nauczyła się czterdzieści osiem godzin po wylądowaniu w Wietnamie, by potem udoskonalić je w ciągu dwudziestu lat wykonywania zawodu chirurga, taksówkarz natychmiast pożałował, że uległ pokusie.

— Hej, ma pani pecha. Jedyna inna możliwość to wsiąść w autobus Q33, pojechać do stacji Roosevelt Avenue/Jackson Heights, a potem złapać F i dotrzeć prosto do Dżokerowa.

— Jakie F? — zapytała.

— F, bo figę dojedziesz — mruknął dowcipniś, ale zignorowała go.

— Metro — wyjaśnił pierwszy mężczyzna. — F to linia biegnąca wzdłuż Szóstej Alei. Proszę pojechać w stronę dolnego Manhattanu.

— Dziękuję — odpowiedziała, uniosła plecak i aktówkę, a potem ruszyła we wskazanym kierunku, ku przystankowi autobusowemu.

— Lepiej niech pani uważa, pani doktor! — zawołał za nią. — To prawdziwe zwierzęta, nie ma pani pojęcia jakie. — A ty masz, pomyślała. — Jak cholerne cudaki zobaczą taką ładną kobietę, pewnie panią zjedzą.

— Jasne! — zgodził się ze spokojem jego kumpel.

Cody nie próbowała dyskutować. Niewykluczone, że miał rację.

Na stacji metra wcisnęła się do przedostatniego wagonu. Ku jej zaskoczeniu był zatłoczony. Skąd się wzięli ci wszyscy ludzie? — zadała sobie pytanie. Kierowca autobusu powiedział, że to jedna z ważniejszych stacji na linii, a na peronie stało tylko kilka osób. Wzruszyła ramionami. To nie moje miasto, pomyślała. To może być jedyny pociąg o tej godzinie. Kłopot w tym, że gdy przejeżdżał obok niej, nie odniosła wrażenia, że pozostałe wagony były aż tak zatłoczone.

To był wagon bez miejsc do siedzenia. Mogła się poruszać, ale niewiele więcej. Pasażerowie tworzyli grupę tak różnorodną, jak to tylko możliwe — czuwający nocą mieszkańcy miasta, które lubiło się przechwalać przed całym światem, że nigdy nie śpi, wszyscy szczelnie zamknięci we własnych, pełnych cierpienia światach. Nie obchodziło ich, co dzieje się na zewnątrz, i z całego serca modlili się o to, by zostawiono ich w spokoju. Nikt na nią nie patrzył. Nikt nie wiedział o jej istnieniu. Nikogo nie obchodziła. I bardzo dobrze. W tej chwili anonimowość była jej najlepszym przyjacielem.

Obróciła się nieco w bok, by stanąć wygodniej, i zobaczyła swe odbicie w szybie drzwi, która zrobiła się czarna, gdy pociąg wjechał w tunel. Była wysoka, za wysoka na kobietę. Jej wzrost i szczupłe, muskularne ciało nie harmonizowały z ubraniem, jedynym w jej garderobie, które można było uznać za elegancki kostium. Minęły lata, odkąd ostatnio włożyła coś takiego. Jezu, pomyślała, cofając się myślą w przeszłość, czy od śmierci Bena naprawdę minęło tak wiele czasu? Na prowincji przyzwyczaiła się do noszenia polowych mundurów i T-shirtów, ubierania się z myślą o wygodzie, a nie modzie, choćby dlatego, że nawet jeśli pot czegoś nie zniszczył, krew z pewnością była skuteczniejsza. Jedną z rzeczy, które podobały się jej w Wyoming, był fakt, że nikt tam nie dbał o takie sprawy. Ludzie przyjmowali ją taką, jaka była. Przynajmniej jeśli chodzi o wygląd, pomyślała z nagłą goryczą. A teraz chciała zamienić to wszystko na świat, w którym opakowanie było przynajmniej tak samo ważne jak to, co znajdowało się wewnątrz. W dupę z tym, pomyślała, wzruszając ramionami i rozciągając usta w lekkim uśmieszku, gdy uświadomiła sobie, z jaką łatwością przejęła słownictwo taksówkarza. Może ta zmiana wyjdzie mi na zdrowie. Pomijając pieprzone wysokie obcasy. W turystycznych butach albo trampkach i tak była za wysoka. Minie trochę czasu, nim przyzwyczai się do wysokich obcasów. Uwolniła jedną stopę i zaczęła masować nią łydkę drugiej nogi.

Kontynuowała machinalnie przegląd. Miała nadzieję, że krótka wizyta w łazience na lotnisku naprawiła większość szkód spowodowanych przez ciągnący się bez końca lot. Włosy miała czarne, poza kilkoma nitkami siwizny nad prawym okiem, i jak zwykle rozczochrane, choć nie szczędziła im grzebienia i lakieru. Upływ lat zatarł nieco jej blizny, ale Cody nadal odnosiła wrażenie, że ostro kontrastują z jej opaloną skórą. Jedna przecinała prawą kość policzkową, znikała pod przepaską na oko i dzieliła się tam na trzy inne, docierające aż do granicy włosów. Pocisk powinien roztrzaskać jej głowę, ale wzdrygnęła się, nie wiedząc dlaczego, ułamek sekundy przedtem. Walka była całkowitym chaosem, kule i odłamki nadlatywały ze wszystkich stron, rozdzierając noc na strzępy. Zamieszanie było tak wielkie, że nie wiedziała, w którą stronę się pochylać. Ale zamiast życia straciła tylko oko. Miała szczęście. Tak jej powiedzieli w Da Nang, a potem w wielkim Szpitalu Pacyficznym w Pearl Harbor. Cholerne, fantastyczne szczęście. Wówczas tak nie uważała i do dziś nie była o tym przekonana.

Głowa po tej stronie bolała ją piekielnie. Zawsze tak było, gdy przeżywała stres. Pewnie było to psychosomatyczne. Pocieranie w ogóle nie pomagało, ale lepsze to niż nic. Zacisnęła lekko dłoń i przycisnęła delikatnie jej kłąb do przepaski oraz pustego oczodołu. Nigdy nie była piękna, a rana pozbawiła ją szans na zmianę tego stanu rzeczy.

Na Queens Plaza pociąg zahamował zbyt gwałtownie. Rozległ się krzyk bólu, kiedy czyjeś ciało nie chciało ustąpić, oraz przekleństwo, gdy na kogoś innego nadepnięto. Usłyszała szybko wypowiadane przeprosiny i zobaczyła znacznie więcej bolesnych grymasów. Pasażerowie nie byli zaskoczeni. To był nieodłączny element jazdy metrem. Drzwi otworzyły się szeroko i Cody przecisnęła się na bok, by przepuścić wysiadających.

Kącikiem oka zauważyła, że ludzie czekający na ostatni wagon pobiegli nagle ku przodowi pociągu. Kilka osób, które weszły do środka, wycofało się pośpiesznie ze wstydem i obrzydzeniem na twarzach. Gdy fala pasażerów skierowała się w inną stronę i ci, którzy czekali na peronie, wdarli się do środka, Cody odwróciła się i zaczęła się przepychać bokiem przez tłum. Wreszcie znalazła się przy przejściu do tylnego wagonu. Ku jej zdumieniu ten był pusty, pomijając tylko szarą, bezkształtną masę spoczywającą na ławce po prawej stronie, w połowie długości wagonu. W pierwszej chwili pomyślała, że to menel.

Gdy pociąg opuszczał stację, obiekt poruszył się kilka razy, kołysząc się z boku na bok. Później spod łachmanów wyłoniła się macka.

Cody bez chwili zastanowienia otworzyła szarpnięciem drzwi i weszła przez wąskie przejście do tylnego wagonu. Smród był jak mur zagradzający jej drogę. Przypomniała sobie Bazę Shiloh, ostatni poranek, gdy czekała na mające ich zabrać z bazy śmigłowce, a w powietrzu unosił się smród krwi, zgnilizny, płonącej benzyny i zwęglonych ciał. Wzięła dwunastostrzałową strzelbę oraz jednego z lekko rannych i przeszukała bazę, by się upewnić, że nie zostawią za sobą nikogo żywego. Czuła się dobrze do chwili, gdy dotarli do kwatery głównej dywizji. Spędziła miesiąc w trupiarni, ale dopiero gdy weszła do kantyny i poczuła zapach świeżego jedzenia, uświadomiła sobie, jak niewiarygodnie straszne to było. Dwa kroki za drzwi, jeden porządny oddech i opadła na kolana, rzygając gwałtownie.

W wagonie było gorzej.

Dżoker przy każdym oddechu wydawał z siebie charczący syk. Kiedy przetoczył się na bok przez sen, zauważyła, że jest nagi i jest mężczyzną. Jego nogi przypominały kikuty. Kończyły się straszliwie zniekształconymi, bliznowatymi naroślami. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to płetwy, wytarte przez lata chodzenia po betonie i asfalcie. Skórę miał ciemnogranatową, pokrytą szarymi cętkami. Spływały z niej oleiste wydzieliny, a z ramion wyrastały dwa pęki macek. Największa z nich była gruba jak ramię mężczyzny, ale o połowę dłuższa od ludzkiej ręki. Na końcu się rozszerzała, przechodząc w płaską przyssawkę od wewnątrz pokrytą ssawkami jak u głowonogów. Pod pachami znajdowały się skupiska mniejszych kończyn, po sześć po obu bokach. Krótsze od głównych macek i znacznie od nich cieńsze pozostawały w nieustannym ruchu, ocierały się o siebie, próbując pochwycić wszystko, co znalazło się w ich zasięgu, jakby miały niezależne umysły. Głowa dżokera była niewiele więcej niż naroślą na szczycie tułowia, ale ostre kły, które zobaczyła, gdy chrapał, przekonały ją, że nie chce podchodzić bliżej. Oczy miał zamknięte i bardzo się z tego cieszyła. Wirus Tachiona zniekształcił bardzo wiele, ale genitalia złośliwie pozostawił nietknięte. Dżoker miał całkowicie ludzkiego penisa.

Cody przykucnęła nieświadomie, starając się sprawiać wrażenie tak małej i niegroźnej, jak to tylko możliwe. Nie wiedziała, dlaczego się boi. Rozum mówił jej, że powinna czuć do tego stworzenia wyłącznie litość. Usłyszała przebijające się przez łoskot pociągu krzyki pasażerów. Zaglądali do środka przez okno, jak ona przed nimi, żartując i domagając się, by ktoś coś zrobił.

Gdy pociąg wjechał do tunelu pod East River, dżoker się poruszył. Może wyczuwa bliskość wody, pomyślała kobieta. Co właściwie robił na lądzie? Chyba że wirus dał mu ciało przystosowane do życia w wodzie, ale nie wyposażył go w skrzela, które pozwoliłyby mu tam przetrwać. O mój Boże! Wiedziała, że to bynajmniej nie jest najokrutniejszy los, jaki zdarzał się dżokerom, ale i tak warknęła bezgłośnie. Do licha, nawet jeśli był ziemnowodny, zakładając, że zaraził się w dorosłym wieku, wcale nie jest pewne, czy był w stanie poradzić sobie z koniecznością porzucenia świata, który znał, przyjaciół i rodzin, wszystkiego, co nadawało jego istnieniu sens i znaczenie, by przystosować się do nowego życia. Był obcy i nieznany, jakby nagle znalazł się sam na innej planecie. Czy ja bym sobie poradziła na jego miejscu?

Jej myśli powędrowały ku doktorowi Tachionowi, człowiekowi — roześmiała się cicho i gorzko na tę myśl, bo w biologicznym sensie Tachion miał znacznie mniej wspólnego z człowiekiem niż ten dżoker — odpowiedzialnemu za dziką kartę. To jego lud zrzucił wirusa na Ziemię, by wywrócić ludzkość na lewą stronę. Zadała sobie pytanie, czy powinna znienawidzić z tego powodu małego skurczybyka. Ale, z drugiej strony, spędził na Ziemi z górą czterdzieści lat, starając się zadośćuczynić za swój postępek. Bronił zdrowia i interesów „ludu” stworzonego przez jego wirusa. Zapewne mógłby ją spotkać gorszy los niż praca u jego boku.

Rzecz jasna, pomagała też świadomość, że potrzebuje tej pracy.

Dżoker otworzył oczy. Były czarne, jak u rekina, pozbawione głębi, emocji i wyrazu. Nieprzezroczyste dyski lśniły jak pociągnięte lakierem, ale zdawały się pochłaniać wszystko, na co spojrzały. Patrzyły na Cody. Przestąpiła z nogi na nogę, chcąc wstać i wycofać się tą samą drogą, którą przyszła. W sąsiednim wagonie powinna być względnie bezpieczna. Jednakże dżoker poruszył się w tej samej chwili, co ona. Nieznacznie, tylko tyle, by jej zademonstrować, że zdaje sobie sprawę z jej zamiarów. Miała broń, służbową czterdziestkę piątkę, którą od czasów Wietnamu zawsze ze sobą nosiła, ale pistolet był zamknięty w skrzynce na dnie jej plecaka. Bezużyteczny. Jej łopatki zbliżyły się do siebie, jakby wzdłuż jej kręgosłupa przebiegł prąd. Skrzyżowała dłonie pod piersiami, oplatając się ciasno rękami. Lekki błysk kazał jej opuścić spojrzenie. Wstrzymała na moment oddech. Jej skóra błyszczała jak u dżokera. Przez króciutką chwilę wyglądało to tak, jakby ciało i kość zlewały się ze sobą, wypaczały i wyginały tam, gdzie przed chwilą były proste. Jej ręka zmieniała się w mackę. Spojrzała na dżokera. Odsłonił zęby.

— Przestań — wysyczała. — Zostaw mnie w spokoju!

Coś przebiegło pod jej bluzką. Wrażenie przypominało swędzenie albo strumyk spływającej wody. Rozejrzała się gorączkowo po wagonie, wypatrując jakiejś broni.

— Zostaw mnie, do cholery! — warknęła.

Wagon szarpnął i podskoczył nagle. Rozległ się zgrzyt. Przybyli na stację Ellington Avenue, pierwszą na Manhattanie. Hamulce znowu zadziałały zbyt gwałtownie. Cody poleciała do przodu na rękach i kolanach, po czym zwaliła się na podłogę. Dżoker przyczepił się ławki jedną macką, a pozostałymi sięgnął ku Cody. Wyszczerzyła zęby, sięgnęła ku stopie i zdjęła but. Teraz cieszyła się, że miał obcas. Z całej siły walnęła nim w twarz napastnika. To było tak, jakby uderzyła w gąbczastą gumę, ciało dżokera po prostu rozstąpiło się przed obcasem. Stworzenie zawyło jękliwie z zaskoczenia, bólu i gniewu. Odsunęło się od niej, zasłaniając twarz jednym zestawem macek. Drugim znowu sięgnęło po Cody i złapało ją. Kobieta szarpnęła się odruchowo ku drzwiom, które jakimś cudem się otworzyły, choć o ułamek sekundy za późno. Usłyszała krzyk gniewu i alarmu, raczej wyczuła niż zobaczyła parę nóg w granatowych spodniach. Ktoś przeszedł nad nią, wchodząc do wnętrza pojazdu. Rozległ się głośny trzask, gdy policyjna pałka uderzyła w mackę stworzenia. Tym razem nie krzyknęło. Puściło Cody. Na siedzeniu pod nim pojawiła się kałuża czarnego, oleistego płynu. Wagon wypełnił smród bardziej obrzydliwy niż wszystko, co potrafiłaby sobie wyobrazić. Wiedziała, że wystarczy jeden oddech, by zabić ją i jej zbawcę. Czyjeś ręce pomogły jej wstać. Zobaczyła twarz kobiety — taka młoda, prawie dziecko, pomyślała od rzeczy — a także mundur, Policja Metra, dzięki Bogu, dwa łańcuszki, jeden z krucyfiksem, a drugi z medalikiem świętego Krzysztofa przytwierdzonym do miniatury jej tarczy. Elektroniczny sygnał oznajmił, że drzwi się zaraz zamkną. Kobieta wypchnęła Cody na peron i podała jej bagaże.

— Nic się pani nie stało? — zapytała. — Chyba jest pani w szoku — dodała po krótkiej chwili. — Wezwę pomoc przez radio. Proszę zaczekać tutaj albo, jeśli da pani radę, pójść na górę, do wejścia.

Zablokowała drzwi nogą, by nie mogły się zamknąć do końca.

— Co... pani...? — wyjąkała Cody.

— Jestem jedynym gliniarzem w pociągu — wyjaśniła rzeczowo kobieta.

I wsiadła do wagonu.

— Nie — zawołała Cody i rzuciła się ku drzwiom w tej samej chwili, gdy pociąg ruszył. — Nie! — Nie przestawała krzyczeć. Szła na chwiejnych nogach wzdłuż peronu, usiłując dotrzymać kroku rozpędzającemu się pociągowi. Nie miała szans, nie miała siły, potknęła się i przewróciła na peron. Jej ostatni krzyk, gdy tylne światła zniknęły w tunelu, przypominał raczej płacz. — Nie!

W górę prowadziły brudne schody. Osunęła się na nie, nim pokonała połowę drogi. Dzwoniła zębami, oparta plecami o poręcz, a jej oko wpatrywało się w długą, pustą stację, jakby była w dżungli i w każdej chwili mogła się spodziewać ataku Wietkongu. To było klasyczne „spojrzenie tysiąca jardów” i natychmiast rozpoznał je jeden z sanitariuszy — również weteran — którzy zjawili się na wezwanie policjantki. Zapytał, czy nic się jej nie stało, i pokiwała głową, choć właściwie go nie słyszała ani nie obchodziło jej, co mówi. Ignorowała wszystko, co działo się wokół, ręce wsunięte mocno pod jej pachy, czy sprawdzanie, czy pod jej ubraniem nadal kryje się ludzkie ciało, a nie jakiś wypaczony koszmar. Kołysała się w przód i w tył, nie mogąc myśleć o niczym poza tymi straszliwymi, lakierowanymi oczami, jak u lalki, i tym, czego o mało jej nie zrobiły. Uświadomiła sobie, że to nie był dżoker, tylko as. Potwór. A kimkolwiek, czy może czymkolwiek był, nadal pozostaje na wolności. Nadal poluje. Następna kobieta, którą znajdzie, może nie mieć tyle szczęścia. Nagle pomyślała o policjantce i jej ciche zawodzenie przerodziło się w gwałtowny krzyk gniewu wypełniający całą stację. Ludzie odwracali głowy i odsuwali się od niej pośpiesznie. To obłęd, pomyślała. Nawet nie poczuła ukłucia igły w ramię, gdy wstrzyknięto jej środek uspokajający. Obłęd.

Zmieniłam się w Dantego, pomyślała jeszcze, zanim nadeszła ciemność...

...a mój świat, moja ojczyzna, to Malebolge.

Nie musiała otwierać oczu, by się zorientować, gdzie jest. Szpitale, a szczególnie oddziały ratunkowe, mają swój szczególny zapach. Problem w tym, że gdy otworzyła oko, nie potrafiła uwierzyć w to, co widzi. Stało nad nią dwóch mężczyzn.

— Nic się pani nie stało? — zapytał ten z lewej.

— To dzisiaj ulubione pytanie wszystkich — zdołała wychrypieć, ciesząc się, że obolałe gardło ułatwia jej ukrycie zdumienia.

Mężczyzna był centaurem pięknej, izabelowatej maści. Wyglądał, jakby wyskoczył prosto z Fantazji Disneya, z jej części poświęconej Symfonii pastoralnej. Złocista maść przechodziła na ludzką część skóry, wywołując wrażenie wspaniałej opalenizny, harmonizującej z jasnoblond włosami i ogonem. W jego twarzy i zachowaniu widziało się chłopięcy entuzjazm, tylko w niewielkim stopniu maskowany przez zatroskaną minę, chirurgiczną bluzę i biały fartuch lekarski. Do lewej kieszeni na piersi przypiął plakietkę Kliniki Imienia Blythe van Renssaeler, a do niej identyfikator.

— Doktor Finn — przeczytała jego nazwisko.

— A pani jak się nazywa?

— Cody Havero.

— Wie pani, jaki dziś mamy dzień?

— To pewnie zależy od tego, jak długo byłam nieprzytomna. Był czwartek. Nie. — Potarła bolące czoło. — Nie zgadza się, prawda? Samolot wylądował po północy. To znaczy, że musiał być piątek.

— I nadal jest — potwierdził radośnie Finn i zapisał coś na karcie. — Nie stwierdza się cech zaburzenia władz umysłowych.

— Dlaczego miałoby się stwierdzać? — mruknęła ostrym tonem. — To był zwykły szok, a nie wstrząs mózgu.

— Proszę pani... — zaczął.

— Doktor — poprawiła go.

— Tak — odparł Finn, myśląc, że chodzi jej o niego.

— Nie — kontynuowała cierpliwie. — Jestem lekarką.

— Cześć, pani major — odezwał się nagle drugi mężczyzna, stojący po jej ślepej stronie. Przetoczyła głowę, by lepiej mu się przyjrzeć. Na pierwszy rzut oka dżoker wyglądał normalnie. O dziwo, większość ludzi nie zauważała w pierwszej chwili jego modyfikacji, mimo że bardzo łatwo było ją dostrzec. Nie miał oczu. Nie miał nawet pustych oczodołów, tylko gładką kość ciągnącą się od szczytu głowy aż po jamę nosową. Ten brak wynagradzał mu jednak nos, z którego byłby dumny Jimmy Durante. Wrażliwość tego narządu zawstydziłaby nawet psa tropiącego.

— Kopę lat, sierżancie — odpowiedziała. Wsparła się na łokciu, a on pochylił się i uściskał ją mocno.

— Stanowczo za długo, niech mnie chuj strzeli.

— Znacie się, Zapach?

— Będzie już dwadzieścia lat, doktorze — potwierdził ślepy dżoker. — Niech pan pozna jedyną kobietę chirurga polowego w całej historii armii Stanów Zjednoczonych.

— Była pani w Wietnamie? — zapytał Finn. — W Brygadzie Dżokerów — dodał z niesmakiem.

— Musi pan zrozumieć, że wtedy podawano mnóstwo usprawiedliwień, doktorze — wyjaśnił Zapach. — Nasz los chuj kogokolwiek obchodził. Uważano, że każdy zabity dżoker to o jednego cudaka zanieczyszczającego pulę genetyczną mniej. Jeśli któregoś z nas ewakuowano do szpitala polowego, na ogół nim minął dzień, z Sajgonu przylatywał jakiś skurwysyn grzejący dupę na tyłach, żeby go zabrać do szpitala dla dżokerów. Można było powiedzieć, że to miało sens, bo nasze właściwe kwatery znajdowały się w strefie kwarantanny. A przynajmniej większość w to wierzyła. Problem w tym, że ten „szpital” znajdował się na Morzu Południowochińskim, godzinę lotu od lądu. Żadnych kłopotów. Upadek trzysta metrów w dół i telegram do mamy. Ale Cody nie dała się nabrać. Kiedy taki facet pojawił się u jej drzwi, kazała mu spierdalać. Przyprowadził ze sobą trochę mundurowych gości z Sajgonu jako wsparcie...

Finn zrobił zdziwioną minę.

— Wyższych stopniem oficerów z kwatery głównej Dowództwa Wsparcia Militarnego, Wietnam — wyjaśniła Cody.

— ...i niech mnie szlag, jeśli nie miała pod ręką paru ekip z telewizji. Dopilnowała, żeby sfilmowali tego gościa i dostali od niej listę wszystkich rannych. Gdyby armia spróbowała zrobić jakiś numer, nie byłoby szans, żeby to ukryć. Gość wycofał się rakiem. Od tej pory, jeśli ktoś był dżokerem, poruszał niebo i ziemię, żeby trafić pod drzwi Cody. To była prawdziwa magia. Na jej zmianie nikt nigdy nie umierał.

— Obawiam się, że ta złota seria dawno już poszła w diabły, Zapach. — Podobnie jak wiele innych rzeczy, pomyślała. — Nie chcę wydać się niewdzięczna, ale dlaczego tu trafiłam? Może nie orientuję się zbyt dobrze w geografii Nowego Jorku, ale widziałam mapę metra i klinika jest kilka dobrych kilometrów od stacji, na której się znajdowałam. Czy nie było bliższych szpitali?

— Pod dziewięćset jedenaście wiedzieli tylko tyle, że doszło do jakiejś aktywności dzikiej karty na stacji Lexington Avenue — Sześćdziesiąta trzecia Ulica. Obawiam się też, że przestraszyła ich pani swoją reakcją na pomoc. Doszli do wniosku, że mają do czynienia z ujawnieniem dzikiej karty. Zgodnie z procedurą wszystkie takie przypadki trafiają do Blythe.

— Ale i tak jechałaś do kliniki, prawda? — wtrącił Zapach.

— Miałam szczęście — zgodziła się Cody, ale w jej głosie zabrzmiała ostra nuta. Zapach postanowił, że nie zrozumie aluzji.

— Czysta prawda, pani major. Jeśli istniało najlepsze wyjście, zawsze je wybierałaś. Moim zdaniem to szczęście.

— Metro, doktorze Finn. — Obrzucił ją pytającym spojrzeniem. — Była tam policjantka — wyjaśniła. — Kobieta, która mi pomogła...

— Nie słyszałem żadnych informacji, ale nie ma powodu, by miały do nas dotrzeć. Mogę to sprawdzić.

— Proszę, niech pan to zrobi. Było tam... stworzenie. Wyglądało jak dżoker, ale... — Przerwała, drżąc na to wspomnienie. — Sama nie wiem, miałam wrażenie, że coś...

Jej głos umilkł. Czuła się zagubiona, starała się uporządkować zapisane w pamięci obrazy, które nie chciały stać nieruchomo. Cała jej świadomość skupiała się na graniczącym z paniką pragnieniu ucieczki.

— Czy mogłabym już stąd wyjść? — zapytała. — I, jeśli to możliwe, czy mogłabym znaleźć jakieś miejsce, żeby doprowadzić się do porządku przed spotkaniem z doktorem Tachionem?

— Rezydenci mają pokoik na górze — odezwał się Zapach, uprzedzając Finna. — Mogą się tam chwilkę przespać, jeśli mają długą zmianę. Zaprowadzę cię tam.

— Naprawdę mamy kłopoty, Zapach — oznajmiła mu, gdy jechali windą dwa piętra w górę.

— Czysta prawda... Uwaga! — ostrzegł ją nagle, ale Cody przechodziła już szybko i zgrabnie nad ciałem wyglądającym jak miękkie spaghetti, które wylewało się z krzesła i pokrywało część szerokości korytarza. — Nieźle to zrobiłaś.

— Tego talentu jakoś nie straciłam.

— Gdybyś była facetem, zdobyłabyś sławę i majątek w NFL.

Klimatyzacja nie działała. Zapach wyjaśnił jej, że przeciążyła się podczas morderczych upałów tego lata i po prostu nie mieli środków, by ją naprawić. W szpitalu było okropnie parno. Na niebie za oknami dopiero zaczynały się pojawiać pierwsze oznaki nadchodzącego szczytu. Kiedy wzejdzie słońce, pozostanie im liczyć na opiekę nieba. Cody wiedziała, że lato w Nowym Jorku trudno jest znieść, a ten sierpień wydawał się wyjątkowo paskudny.

— Zapach, coś tam jest.

— Tam jest mnóstwo syfu, Cody. A teraz cały zaczyna wyłazić na powierzchnię.

— Shiloh.

— To prawda, byłaś tam. Tak jest... — westchnął. — Shiloh. Albo nawet gorzej. Tu jest kanciapa. Okropny w niej bałagan, ale chyba pamiętam, że to ci odpowiadało...

— Kiedy ktoś jest młody, bez grosza przy duszy i pracuje cztery doby jednym ciągiem...

— Serce mi krwawi. Tak czy inaczej, jeśli potem zrobisz się głodna, znam niezłą restauracyjkę parę przecznic stąd. Dają tam naprawdę świetne śniadania.

— Zawiadomię cię.

— Uważaj na siebie, pani major.

— Dziękuję, sierżancie. Mam wobec ciebie dług.

Niespodziewanie okazało się, że gabinet Tachiona wygląda zupełnie zwyczajnie — standardowe biurokratyczne pudełko z widokiem na rzekę i na wybrzeże Brooklynu. Ściana pokryta regałami pełnymi medycznych książek, a na zasłanym dyskietkami stole dwa komputerowe terminale. Biurko ustawiono pod kątem, tak że Tachion mógł wyglądać przez okno, nie odwracając się przy tym plecami do gości. Było antyczne. Za słabo się na tym znała, by określić epokę i styl, wyglądało jednak wspaniale, podobnie jak mały kredensik wepchnięty w kąt za nim. Okno było szeroko otwarte i zasłonięte kotarą, a na parapecie walały się bezładne sterty dokumentacji. Niebo pociemniało, a papierami poruszał lekki wietrzyk. Zanosiło się na burzę, i to paskudną. Cody zareagowała instynktownie. Okrążyła biurko, przeniosła dokumenty na podłogę i częściowo zamknęła okno. W gabinecie zrobi się zdecydowanie cieplej, bo ograniczyła ruch powietrza — i tak zresztą minimalny — lecz przynajmniej woda nie zaleje wszystkiego. Miała nadzieję, że deszcz przyniesie ze sobą koniec upałów, ale nie wydawało się to prawdopodobne. Lato było wyjątkowo gorące i większość kraju naznaczyły ślady suszy. Wszędzie, dokąd się udała, spotykała się z temperaturą przekraczającą czterdzieści stopni. Na środkowym zachodzie mówiono o powrocie burz pyłowych z lat kryzysu, a z własnego doświadczenia świetnie wiedziała, jak taka pogoda wpływa na jej ukochane góry. W porannym programie National Public Radio znowu mówili o pożarach lasów w Yellowstone. To wspomnienie wciąż wypełniało jej nozdrza ostrą wonią sosnowego dymu.

— Doktor Havero, mam nadzieję, że nasza rozmowa spodoba się pani w takim samym stopniu, jak mój gabinet.

Poderwała się, zaskoczona. Uświadomiła sobie, że odruchowo usiadła na krześle za biurkiem, czując się jak w domu. Przeklęła w myślach fakt, że drzwi znajdowały się po jej ślepej prawej stronie. Zaczęła się jąkać, chcąc wygłosić przeprosiny, ale powstrzymała się od tego i spróbowała zbyć swoje faux pas wzruszeniem ramion i śmiechem.

W jego głosie pobrzmiewała wrodzona elegancja klasycznego, wywodzącego się ze szlachty wampira, dzięki czemu łatwiej jej było się uśmiechnąć. Sam mężczyzna miał wszystko, czego brakowało jego gabinetowi. Wykonano go z całkowicie indywidualnego materiału. Kiedy przechodzili obok siebie, zamieniając się pozycjami, przyłapała się na tym, że gapi się na niego z góry. Był o głowę niższy od niej. Wyciągnęła na przywitanie lewą rękę. Dopiero w tym momencie do świadomego umysłu Cody dotarło to, co jej podświadomość zarejestrowała już wcześniej: prawa ręka Tachiona kończyła się w nadgarstku.

Uścisnął dłoń kobiety, sygnalizując leciutkim uśmieszkiem, że zauważa i docenia jej uprzejmość.

— Szczerze mówiąc, już od jakiegoś czasu cieszyłem się na to spotkanie. Nie wiem, czy pani o tym wie, ale Zapach jest dyrektorem naszego Programu Pomocy Weteranom Wojny Wietnamskiej i wychwalał panią przez wszystkie te lata. — Wskazał na krzesło, prosząc, by usiadła. Rzecz jasna, nieraz widziała Tachiona na zdjęciach, ale na papierze, a zwłaszcza w telewizji, jego ekscentryczne kostiumy mogły się wydawać tylko zwykłym przebraniem, a sam Takizjanin postacią z niegustownego programu telewizyjnego.

— Podejrzewam jednak, że pani nie odwzajemnia tego uczucia.

— Czy to aż tak oczywiste? — zapytała, celowo zastanawiając się na głos. Czy może wyczytał to pan w moich myślach?

Gdy ujrzało się go na własne oczy, jego wygląd był równie uderzający, a do tego wywierał znacznie większe wrażenie. Był żywym obrazem osiemnastowiecznego arystokraty. Śliwkowe spodnie o nogawkach wetkniętych w pirackie buty z szarego zamszu, zielona koszula z koronkowymi mankietami i pomarańczowa, dwurzędowa kamizelka. Kontrast z białym lekarskim fartuchem, zastępującym wiszący na wieszaku burgundowy surdut, dodatkowo wzmacniał efekt.

Wskazał na papiery, które przemieściła.

— Jestem wdzięczny — oznajmił, ignorując jej zewnętrzną i wewnętrzną reakcję. — Zbyt często przygniata mnie tu ciężar szpargałów. Jak się pani zapewne domyśliła, nie zaliczam się do poukładanych osób. A dobre sekretarki piekielnie trudno znaleźć, zwłaszcza w Dżokerowie.

Fragmenty jego twarzy nie układały się w całość, którą można by nazwać klasycznie atrakcyjną, ale ich suma z pewnością wyglądała pociągająco. To samo często mówiono o Cody. Pomyślała jednak, że w jego przypadku ostateczny efekt wygląda nieco delikatniej. Prawą rękę trzymał na temblaku, a kikut owinięto świeżymi bandażami. Ranę zadano mu niedawno. W liście, w którym zapraszał ją do Nowego Jorku, nie było o tym żadnej wzmianki. Ciekawe, co przeoczyłam, walcząc z pożarami na zadupiu? — zadała sobie pytanie. To tłumaczyło również jego ostrożne ruchy. Widziała to aż nazbyt często na oddziałach urazowych. Pamiętała też własną reakcję, gdy po przebudzeniu się ze znieczulenia dowiedziała się, że straciła prawe oko.

— Czy tego właśnie pan ode mnie oczekuje?

— Z pewnością nie, biorąc pod uwagę pani CV. — Obrzucił ją pytającym spojrzeniem. — Zawsze jest pani taka bezpośrednia?

— Tak — odpowiedziała.

W głębi jego oczu przesunął się jakiś cień. Uświadomiła sobie, że przeniknęła przez jego bariery, w jakiś sposób dotknęła wspomnienia równie bolesnego jak jej przeszłość. Twarz jej poczerwieniała z powodu gniewu i zadawnionego żalu. Nawet nie próbowała ukrywać satysfakcji z tego małego, bezwartościowego zwycięstwa. Za kogo się, kurwa, uważasz, koguciku? — warknęła w myślach, mając nadzieję, że jej słucha. Do licha, jakie masz prawo, ty czy ktokolwiek inny, grzebać w mózgach innych? Czy nic już nie jest prywatne?

— Prawdę mówiąc — ciągnął, jakby nie wydarzyło się nic niepokojącego — pod naciskiem bieżących wydarzeń zupełnie zapomniałem o swoim liście. A już z pewnością nie spodziewałem się odpowiedzi.

Cody przyłapała się na tym, że podziwia cholerne opanowanie kosmity w takim samym stopniu, jak wścieka się na nie.

— Desperacja często przezwycięża nawet najgłębiej zakorzeniony strach.

— Bardzo bystra odpowiedź. Widziałem tylko jedną relację. Co się właściwie wydarzyło?

Wzruszyła ramionami.

— Za dużo pyskowałam i wykopali mnie na zbity pysk.

— To nieprzyjemne.

— Powinnam przedstawić pana mojemu dzieciakowi. On jest tego samego zdania.

— Z chęcią bym go poznał. Ja mam wnuka.

— Gratulacje.

— Dziękuję. To prawdziwe błogosławieństwo.

Lekka zmiana w tonie jego głosu kazała Cody zadać sobie pytanie, czy to rzeczywiście prawda, czy tylko próbuje sam siebie o tym przekonać.

— Cieszę się z pańskiego szczęścia.

— Ale nadal nie zaspokoiła pani mojej ciekawości.

Westchnęła.

— No cóż, po narodzinach Chrisa dałam sobie spokój z miejskim życiem i przeniosłam się w góry. Starzy zostawili mi ranczo. Niezbyt duże, stanowczo za małe, by można się było z niego utrzymać, ale mieszkanie na nim było prawdziwym rajem. Dlatego przeniosłam się tam i zaczęłam praktykować jako małomiasteczkowy lekarz ogólny, wykonujący na boku drobne zabiegi chirurgiczne. Pomyślałam sobie, że zostanę tu na stałe. Ale potem nadeszły pożary. Nie zgasły do dziś. Wiosną prawie nikt się nie spodziewał, co nas czeka. Służba Leśna przestrzegała procedur i zostawiała w spokoju pożary po uderzeniach piorunów. Ale pogoda zrobiła się paskudna. Nie było deszczu, słońce wysuszyło lasy, a wiatry dodatkowo rozniecały pożary, wywołując burze ogniowe. Wysłano alarmy do prawie wszystkich jednostek straży pożarnej w kraju, ale najtrudniejszą robotę wykonali Indianie. Oni są w tym chyba najlepsi. Doktorze, czy zadał pan sobie kiedyś pytanie, czy pański wirus wpływa też na samą Ziemię? Indianie się nad tym zastanawiają. Jeśli ceni pan własną skórę, lepiej niech pan unika Apaczów i Czejenów. Oni uważają świat za żywą istotę, tak samo żywą jak ludzkość. Widzą, co dzika karta robi ludziom, i zastanawiają się, czy nie może w ten sam sposób wypaczyć albo nawet zabić całej planety.

— To nonsens.

Był szczerze wstrząśnięty, ale Cody ledwie to zauważyła. Znalazła się w samym środku rozległej górskiej łąki, z grupą zmęczonych strażaków — większość była tak wykończona, że nie byli w stanie nawet wstać, nie wspominając już o ucieczce przed pożarem — gapiących się z przerażeniem na odległą o dwieście metrów ścianę ognia, która nagle pojawiła się w miejscu, gdzie jeszcze przed pięcioma minutami rósł piękny las.

— Może i tak. Nam pożary z pewnością wydawały się żywe. Podstępne, inteligentne i okrutne jak pułapka na niedźwiedzie. Służba Leśna sprowadziła ekipy dżokerów, które miały się zajmować prostą robotą, tam, gdzie intensywność pożogi nie była duża. Nic nie powinno się im stać. Zapewne w innych latach, gdy pożary były słabsze, tak właśnie by było. Z pewnością potrafi się pan domyślić reszty.

— Czy było bardzo źle?

Spojrzała mu prosto w oczy.

— Ekipę dżokerów dopadł przeciwpożar. Było paskudnie. Kierowałam punktem pierwszej pomocy na terenie Yellowstone. Siedmiu dotarło do mnie żywych. Wszyscy byli w stanie krytycznym, poważnie poparzeni, ale mieli szanse. Wsadziliśmy ich do hueya i wysłaliśmy do głównego szpitala. Odesłali ich z powrotem, twierdząc, że nie mają łóżek. Oczywiście, to była bzdura. Przedtem odesłaliśmy połowę ich pacjentów do innych szpitali, żeby zrobić miejsce dla naszych ofiar. Ale uparcie odmawiali przyjęcia dżokerów. Z trzech kolejnych szpitali na naszej liście otrzymaliśmy taką samą odpowiedź. Pilot był zmuszony zawrócić. Kierowałam punktem pierwszej pomocy. Stworzono go tylko po to, by tak szybko, jak to tylko możliwe, załadować rannych do helikopterów i przewieźć ich do prawdziwych szpitali. Nie miałam personelu ani zasobów, by zrobić cokolwiek więcej. W przeciągu dwóch dni wszyscy umarli. Jednemu z nich pod koniec środki przeciwbólowe przestały pomagać. Krzyczał jak niemowlę, jego przenikliwy wrzask jakimś cudem przebijał się przez ryk ognia. W pewnej chwili złapałam się na tym, że rozglądam się za siekierą albo łopatą. Przeklinałam samą siebie za to, że nie mam pod ręką pistoletu. Chciałam rozwalić głowę biednemu stworzeniu tylko po to, by wreszcie je uciszyć. Całkowicie straciłam kontrolę. Myślę, że wtedy byłam naprawdę szalona. Znalazłam ekipę telewizyjną i udzieliłam im wywiadu na żywo dla porannego programu.

— Widziałem go. Była pani pełna pasji.

— Niewiele to pomogło. Szpitale świetnie się zabezpieczyły. Ruszyły do kontrofensywy, pełne sprawiedliwego oburzenia. Kiedy skończyły, przekonały wielu, że to była moja wina. Biorąc wszystko pod uwagę, to nie była najlepsza chwila na walkę o prawa dżokerów. Dorastałam tam. — W jej głosie pojawiła się łagodniejsza nuta, niesamowite echo tego, co przedtem słyszała w głosie Tachiona, jakby żadne z nich nie potrafiło do końca uwierzyć w to, co ich spotkało. — To był mój dom, tam wychowywałam syna, a pięciominutowy wywiad dla porannego programu zniszczył to całkowicie, jak pożar w North Fork zniszczył Gallatin Range. Służba Leśna... — Skrzywiła się. — ...zabrała mnie stamtąd następnym helikopterem. Wróciłam do domu i przekonałam się, że odebrano mi prawa lekarza prowadzącego w okolicznych szpitalach. Po tygodniu zaczęłam tracić pacjentów. Po miesiącu... Wysyłałam podania o pracę, ale rozeszły się pogłoski, że sprawiam kłopoty i nikt nie chciał mieć ze mną nic wspólnego.

— Nikt się za panią nie ujął?

— Nie zdaje pan sobie sprawy, jak bardzo ludzie się boją.

Pańskiego cholernego wirusa — dokończyła w myślach.

W jego oczach pojawił się lekki błysk, a na ustach wykwitł mały, smętny uśmieszek, sygnał maskowanego z desperacją bólu, który uświadomił Cody, że Tachion wie znacznie więcej, niż śmie powiedzieć na głos.

— Zatem — rzekł wreszcie cicho — przyleciała tu pani...

Bo nie ma pani wyboru — uzupełniła w myślach.

— Jestem lekarką, a to jest szpital. Szukam pracy.

— Mam lekarzy, Cody. Nie potrzebuję ich więcej. Potrzebna mi prawa ręka.

Wykonał drobny gest tą kończyną i nawet nie próbował ukryć błysku bólu w oczach. W jego głosie i ruchach pojawiła się niepewność kojarząca się Cody ze wstydem.

— Takizjanie są bardzo dumnym gatunkiem. Zmierzamy do Ideału, w myślach, uczynkach i osobowości. Zdeformowanych uważa się za wyrzutków. A, jak pani widzi, teraz jestem zdeformowany. Moje ciało jest niegodne imienia i rangi, którymi mnie zaszczycono. Swym czynem również dowiodłem tego wymownie. Być może to jest ostateczna kara, która mnie spotkała za sprowadzenie dzikiej karty na Ziemię.

Cody milczała.

— Potrzebuję kogoś, komu będę mógł zaufać, by pomógł mi kierować tą kliniką.

— Dlaczego ja? — zapytała.

— Przede wszystkim... — przerwał na chwilę. Zadała sobie pytanie, czy zbiera myśli swoje, czy jej. To właśnie najbardziej ją wkurzało — nie wiedziała, czy Tachion siedzi w jej głowie, czy nie. Nagle pomyślała o tym, co mógłby tam zobaczyć, celowo bądź przypadkiem. Niełatwo jej było poradzić sobie z paskudnymi zakamarkami własnej psychiki, ale jemu z pewnością sprawiało to znacznie więcej trudności. Ona musiała się martwić tylko o siebie, a Tachion znał tajniki osobowości wszystkich. Tego mogło być trochę za wiele, nawet dla doświadczonego podglądacza. Skupiła się z wysiłkiem, by śledzić słowa kosmity.

— Usłyszałem o pani od Zapacha — ciągnął Tachion. — Jestem dumną osobą, Cody, ale nawet ja nie mogę już przeczyć, że potrzebuję pomocy. Oni też jej potrzebują.

Westchnęła, szukając azylu w wyglądaniu przez okno. Niebo zrobiło się bardziej czarne niż niebieskie. Za chwilę zacznie się burza.

— Nie jestem pewna — odpowiedziała po chwili.

— W takim razie dlaczego pani przyleciała?

— Myślałam...

Co myślałam? — zapytała samą siebie. Do pokoju wtargnął nagły powiew, przynoszący znad rzeki stęchłą, słoną woń. Nim zdała sobie sprawę, co robi, zerwała się na nogi, postąpiła dwa kroki ku drzwiom i odruchowo złapała ukrytą na dnie torebki czterdziestkę piątkę.

Nie była w stanie się poruszyć. Znieruchomiała niczym posąg. Tachion wyszedł zza biurka. W jego fioletowych oczach szok mieszał się z zatroskaniem. Wyjął delikatnie colta z ręki Cody i zdjął torebkę z jej ramienia. Położył je na biurku. Wciąż sparaliżowana kobieta przyglądała się, jak nalał dużą porcję koniaku do kryształowego kieliszka. Następnie uwolnił jej umysł.

Nie przewróciła się na podłogę, choć miała wielką ochotę to zrobić.

Ostrożnie pociągnęła łyk. Koniak cudownie palił przełyk.

— Widzę, że dzisiejsze spotkanie wywarło na pani wielkie wrażenie — stwierdził cicho Takizjanin.

— Na to wygląda — potwierdziła, starając się powstrzymać drżenie rąk. — Opisałam to stworzenie doktorowi Finnowi najdokładniej, jak potrafiłam.

— Czytałem pani relację. Nie mamy w kartotece tego dżokera, ale trudno to uznać za zaskoczenie.

To nie jest dżoker! Czy pan tego nie rozumie! — zawołała w myślach.

— To była pomyłka, doktorze — powiedziała jednak, odstawiając kieliszek. — Myślę, że oboje to rozumiemy. Niepotrzebnie tu przyleciałam. Przykro mi.

— W gruncie rzeczy myślę, że ma pani rację. Są jak trędowaci. Nie tylko dżokerzy, lecz również asowie, choć wielu się wydaje, że posiadane moce zapewniają im bezpieczeństwo. Wszyscy w coraz większym stopniu zwracają się przeciwko nim. Ludzie, których znali, nagle stają się zupełnie obcy, ci, którym ufali, zdradzają ich. Albo, jeszcze gorzej, to oni zdradzają przyjaciół. Praca, którą tu wykonujemy, ma charakter nie tylko fizyczny, lecz również psychologiczny. Nie możemy sobie pozwolić na podobną niejednoznaczność, czy wręcz utajoną wrogość, nawet u szeregowego członka personelu, nie wspominając już o moim alter ego.

Chciała powiedzieć: „na pewno kogoś pan znajdzie”, powstrzymała się jednak w ostatniej chwili. Oboje wiedzieli, że byłoby to kłamstwo.

Gdy była już blisko wyjścia — boleśnie zdając sobie sprawę, że poza nielicznym personelem jest tu jedyną osobą o w przybliżeniu normalnym wyglądzie i co chwila słysząc wyszeptane przekleństwo albo głośniejszą drwinę — dogonił ją Zapach.

— Przykro mi, że robisz di di mau, pani major.

— Czasem się wygrywa, a czasem się przegrywa, Zapach. Powinniśmy już się do tego przyzwyczaić.

— Ostatnio, po tej pierdolonej konwencji, czuję się, jakby nas wyruchali bez mydła. Pewnie masz rację, że spieprzasz, dopóki jeszcze się da.

— Aha.

— Posłuchaj, nie o tym chciałem pogadać. Ten dżoker, o którym mówiłaś, nie jestem pewien, bo, kurwa, nie widzę, ale chyba właśnie go przywieźli. Martwego.

— Gdzie jest?

— W prosektorium.

— Mógłbyś mi go pokazać?

W trupiarni nie było nikogo poza dyżurnym patologiem, natolem, który z ochotą dawał wyraz swej wściekłości na miejską medyczną biurokrację, która zesłała go do tego gułagu. Słyszał o Cody i doszedł do wniosku, że są pokrewnymi duszami, bo sprzeciwili się systemowi i oberwali po łbie. Ona uznała go za dupka, ale nie miała zamiaru mówić tego głośno, bo potrzebowała jego pomocy.

Zwłoki leżały na stole sekcyjnym. Cody z zaskoczeniem stwierdziła, że po śmierci są równie odrażające jak za życia.

— Kurewsko obrzydliwe — zgodził się patolog.

W pierwszej chwili mu nie odpowiedziała. Kontynuowała oględziny, porównując ciało w myślach z tym, co zapamiętała.

— Widział pan już kiedyś coś takiego? — zapytała wreszcie.

— Chyba pani żartuje. Jezu, oby nie. Zresztą myślałem, że objawienia się wirusa są niepowtarzalne.

— W teorii tak — przyznała. — Są jakieś szanse na identyfikację zwłok?

— Kurwa, wykluczone. Przepraszam za słownictwo. Pomijając fakt, że to kobieta.

— Kobieta? — zapytała ostro.

— Tak. Proszę się przyjrzeć. Nie ma właściwie cycków, ale genitalia wyglądają całkiem normalnie. Pewnie mógłbym sprawdzić, czy wewnętrzne narządy się zgadzają.

— Niech pan to zrobi. — Odruchowo przemówiła rozkazującym tonem. Zapisał polecenie w książeczce, przyjmując założenie, że Cody jest jedną z kierownictwa. — A co z identyfikacją?

— Nie ma rąk, więc nie sprawdzimy odcisków, z tymi oczami nie ma też mowy o zdjęciu siatkówki, a jeśli chodzi o rejestry dentystyczne... — Wskazał na podobne do piły kły wypełniające uchylone usta. — To jest całkowita fizyczna metamorfoza, tyle że, jak to u dżokerów, nic nie działa tak, jak powinno. Dlatego mamy ukształtowane do życia w wodzie stworzenie, które musi żyć na lądzie. Są płetwy, ale nie ma skrzeli.

Cody przyjrzała się potężnym płetwom, będącym „stopami” stworzenia.

— Co może mi pan o nich powiedzieć?

— Cóż jeszcze mógłbym dodać... — Stłumił ziewnięcie. — ...do tego, co już powiedziałem?

— Jakieś ślady zużycia?

— Sama może pani zobaczyć. Taki sam syf, jaki miałaby pani na nogach, gdyby chodziła pani na bosaka. Zwłaszcza w tym mieście.

— Ale nie robiła tego zbyt długo, zgadza się?

— Raczej nie. Po dłuższym czasie zrobiłyby się na nich rogowe stwardnienia od ciągłych wstrząsów i otarć. Zapewne doszłoby też do skrócenia kości nóg. No wie pani, to nie są prawdziwe stopy, w naszym sensie. Nie nadają się do chodzenia. Nie, jeśli mnie pani o to pyta, to była lalka prosto ze sklepu. I najwyraźniej ktoś nie ucieszył się na jej widok. — Uniósł prześcieradło zakrywające tułów dżokerki, odsłaniając dwie straszliwe rany. — Widziała pani Szczęki? — zapytał. Cody skinęła głową. — Kiedy byłem na studiach, przywieźli nam biednego skurczybyka, który zatańczył z rekinem tygrysim. Taka sama struktura ugryzienia. To dziwne... — Odsunął się od stołu i przyjrzał z uwagą zwłokom. Cody zmieniła opinię o nim. Choć był irytujący, najwyraźniej znał się na swojej robocie. — Gdybym nie wiedział lepiej, pomyślałbym, że sama to sobie zrobiła. Podobny promień ugryzienia, właściwie to trochę większy, i identyczna struktura zębów. Ale w żaden sposób nie mogłaby sięgnąć ustami w to miejsce.

— Może to bliźniaki?

— Mówi pani poważnie? Jezu, oby nie.

Przyjrzała się barkowi stworzenia. Ugryzienie rozszczepiło kość i przecięło mnóstwo naczyń krwionośnych odchodzących od serca.

— Przyczyna zgonu?

— Zatrzymanie akcji serca wywołane utratą krwi z powodu ekstremalnego, gwałtownego urazu fizycznego.

— Kto ją znalazł?

— Ekipa robotników. W metrze. Słyszałem, że wystraszyli się jak jasna cholera. A niech to. Nie rozumiem, jak im się udaje namówić kogokolwiek do pracy w tych tunelach.

— Gdzie? — zapytała Cody, gdy przerwał na chwilę, by zaczerpnąć oddechu.

— Chwileczkę. — Sprawdził notatki. — Nie mamy pełnego raportu. Pewnie jest jeszcze na komisariacie albo w drodze. Wiem tylko tyle, i to wyłącznie dzięki temu, że ludzie z pogotowia skarżyli się, że musieli tu przyjeżdżać, podczas gdy druga karetka zawiozła żywych do Bellevue. Z tego wynika, że to musiało być na Manhattanie. Znalazła pani coś, pani doktor?

— Nie jestem pewna. Mógłby mi pan podać pęsetę?

— Proszę bardzo. Błyszczy się. Może to kawałek łańcuszka, który wbił się w ranę. O cholera! — zawołał, gdy Cody wyciągnęła zarówno łańcuszek, jak i połączony z nim medalik. Z miniaturowej tarczy nie zostało prawie nic, ale medalik ze świętym Krzysztofem był właściwie nietknięty. Szkoda, że nie uratował właścicielki.

— Nic się pani nie stało, pani doktor? Okropnie pani pobladła.

Zbyła go machnięciem ręki. Jedną zaciśniętą w pięść dłonią opierała się o stół. W drugiej zaś ściskała pęsetę. Biedna kobieta, pomyślała. Ukończyła transformację, która u mnie ledwie zdążyła się zacząć. Sukinsyn jest nie tylko asem, ale i drapieżnikiem.

— Niech pan pobierze próbkę krwi i zrobi test na obecność dzikiej karty.

— Po co tracić czas? Wystarczy się przyjrzeć. Jest dżokerką, to oczywiste.

— Niech mi pan zrobi przysługę. — Obrzuciła go spojrzeniem, mającym stanowić dodatkową inspirację. Podziałało. — Najszybciej jak się da, proszę — dodała. — Wyniki niech pan wyśle Tachionowi.

Siedziała za biurkiem Takizjanina, próbując przelać myśli na papier. Właściwie jednak tylko gapiła się na puste, żółte kartki notatnika, bawiąc się wiecznym piórem, które znalazła w gabinecie. Miało dobrą stalówkę i pisało czysto i elegancko. Spełniało swoje zadanie, a jeśli się chciało, można też było dodać ozdobniki. A Tachion z pewnością chciał. Miała nadzieję, że jest mańkutem albo przynajmniej oburęczny. Trudno byłoby mu się nauczyć pisać słabszą ręką. Jego pismo nigdy nie byłoby już tak płynne, a każde słowo przypominałoby mu o jego — jak to ujął? — „deformacji”.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki