Na całego - Piotr Bojarski - ebook + książka

Na całego ebook

Piotr Bojarski

4,4

Opis

Wojna z Ukraińcami, starcie z bolszewikami, wreszcie niepewność na zachodnich krańcach odradzającej się w 1918-1920 roku Polski. Wszystko to w powieści historycznej o posmaku szpiegowsko - kryminalnym.

Trzej bohaterowie, znani z powieści Piotra Bojarskiego "Cwaniaki", znowu stają do boju. Pilot Franciszek Jach, sierżant Józef Jęczkowiak i starszy strzelec Zbigniew Kaczmarek tym razem spieszą na odsiecz osaczonemu Lwowowi. Los sprawi, że dwaj z nich uratują z opresji samego Naczelnika Państwa. Kto zdradził w polskich szeregach? Śledztwo poprowadzi oczywiście Zbigniew Kaczmarek, późniejszy komisarz policji państwowej, znany z kryminałów retro Bojarskiego, takich jak "Szmery" , "Pętla" czy "Arcymistrz".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (35 ocen)
20
11
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr Bojarski Na całego ISBN Copyright © by Piotr Bojarski, 2020All rights reserved Redaktorzy prowadzący Jan Grzegorczyk, Tadeusz Zysk Redakcja językowa Agnieszka Czapczyk Skład i łamanie Teodor Jeske-Choiński Projekt okładki Magdalena Zawadzka Na okładce wykorzystano fragment zdjęcia wykonanego na lotnisku Ławica pod Poznaniem w 1919 r. Od lewej stoją: por. Wiktor Lang, ppor. Stefan Korcz. Zbiory Muzeum Narodowego w Poznaniu nr inw. MNP WA 8555/73. Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Mojej kochanej żonie

Naczelnik Państwa w Poznaniu

(…) Po obiedzie goście z naczelnikiem na czele udali się do sali tronowej, gdzie zgromadziło się kilka tysięcy zaproszonych przedstawicieli ze wszystkich sfer społeczeństwa. Zebrani powitali okrzykami naczelnika, który przechadzał się dłuższy czas, rozmawiając to z tym, to z owym. Wzruszony owacjami wygłosił naczelnik ze stóp tronu ongi Wilhelma krótką przemowę tej treści:

(…) Ogarnia Was wzruszenie i z tego powodu, że znajdujemy się w sali tego samego zamku, który miał być znakiem waszego upokorzenia. W tej sali, skąd niekiedy pioruny na wasze głowy spadały. Dziękuję Panom najserdeczniej i wierzajcie mi, że dzień ten zaliczać będę do najszczęśliwszych w moim życiu.

Krótko potem naczelnik opuścił salę. Powoli rozchodzili się goście, aż w końcu pogaszono światła na sali, gdzie długo jeszcze duchy zamkowe szeptały o niezwykłych zmianach, które zaszły od owych lat pamiętnych, gdy obcy dworacy obcemu monarsze pod dachem tym hołdowali.

„Kurjer Poznański”, wtorek, 28 października 1919 roku

Prolog

Okolice Gródka Jagiellońskiego pod Lwowem, 18 marca 1919 roku wieczorem

Zapadające ciemności spowalniają ich marsz.

Sterane nogi bolą, ale nikt nie grymasi.

Do przodu!

Do przodu!

Strzały nieprzyjaciela umilkły jakiś czas temu, ale muszą być czujni. W każdej chwili z boku lub zza pleców może nadlecieć śmiertelna kula.

Pokrwawione bandaże kilku lżej rannych potwierdzają: Kostucha czai się blisko!

Gęstniejący mrok z każdą chwilą ogranicza pole widzenia.

Są tylko oni, ciemność i bicie ich serc.

Oni, czyli pluton Jęczkowiaka.

Józefa Gabriela Jęczkowiaka, syna ślusarza Jana i krawcowej Anny z domu Wrońskiej, lat dwadzieścia pięć i dwa miesiące, sierżanta i dowódcy drugiego plutonu, jednego z wielu, które wzdłuż linii kolejowej spieszą z pomocą Polakom we Lwowie.

Spieszą, bo zgłosili się na ochotnika, gdy tylko w Poznaniu gruchnęło, że otoczony przez Ukraińców Lwów w potrzebie. Oni, zwycięscy powstańcy z Wielkopolski. W ciągu miesiąca sformowali kompanię, na dworcu pożegnał ich sam generał Józef Dowbor-Muśnicki. „Pokażcie, cośmy warci!” — polecił im, nim pociąg ruszył na południowy wschód.

Więc pokazują.

Jęczkowiak prowadzi ich czujnie, uważnie.

Tak samo, jak w 1916 roku wiódł swoich skautów w lasach pod Poznaniem do wygranej w manewrach.

I tak samo, jak latem 1918 roku pod francuskim Laon, gdy dowodził patrolami kamratów, „naprawiającymi” niemiecką łączność poprzez jej niszczenie.

Albo jak w grudniu 1918 roku, gdy skradał się ze swoimi uzbrojonymi ludźmi do poznańskiej Kaponiery.

Czy jak dzień później, gdy z kompanią Wierzejewskiego wyrzucali zaskoczonych, ogłupiałych Szwabów z fortu Grolman…

Poznańskie obrazki migają mu przed oczyma, gdy samotnie, skulony, wysuwa się sto, dwieście metrów do przodu, a potem zalega przy nasypie z mauzerem wycelowanym w mrok i krzyczy za siebie:

— Do mnieeeee!

Ta akcja ma bowiem coś z powstania.

Znowu idą do przodu.

Znowu zwyciężają.

Tyle że tym razem wróg jest inny, niewidzialny.

Strzela z ukrycia, w najmniej spodziewanym momencie.

I nie nosi mundurów w kolorze feldgrau.

Ani nie gardłuje z germańską chropowatością.

Język wroga brzmi z oddali miękko, słowiańsko…

Co to się porobiło, myśli, gdy jego żołnierze nadbiegają do niego i zalegają obok, z bronią gotową do strzału.

Pomimo zmęczenia bije od nich siła.

Duch jest wspaniały.

Tak zdobywają kolejne kilometry terenu dzielące ich od Lwowa.

Jęczkowiak poprawia stalowy niemiecki hełm wzór M1918, dłonią ukradkiem wyciera spod niego zimny pot.

Nawet nie ma czasu zastanowić się, czy się boi.

Ciemny bór po prawej niepokoi go najbardziej.

Nakazuje swoim ludziom pozostać na stanowiskach, a sam z karabinem w dłoni odrywa się od nasypu kolejowego i skokami zagłębia się w wilgotną ciemność.

Dopada do szerokiej na jakieś dwa metry rzeczki, skutej mizernym lodem.

Szuka miejsca, w którym ciek jest węższy, chce go sforsować. Rzeka jednak — jak na złość — jest równo szeroka.

Zbiera się więc w sobie, cofa się.

Chwyta mauzer z bagnetem w prawą dłoń, pochyla się — i biegnie.

Gdy skacze, słyszy nagły terkot karabinu maszynowego.

Brzmi obco, nierzeczywiście, jak zepsuty silnik aeroplanu.

Metaliczny dźwięk, a potem silne szarpnięcie w głowę…

Bolesny upadek w środek kruchego lodu.

I dojmujący chłód…

Trzeba było wziąć ten obrazek świętego Jerzego od księdza Kanikowskiego… — wybrzmiewa jego ostatnia myśl.

Zaraz potem świat wokół cichnie i gaśnie. Wolno, majestatycznie, jak światła w amfiteatrze.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

CZĘŚĆ 1 – TAM I Z POWROTEM

I. Jak już pójdziemy

Dzień wcześniej. Noc z 17 na 18 marca 1919 roku. Wieś Dołhomościska, na zachód od Lwowa

Późnym wieczorem we wsi wystawiono warty, kuchnia polowa zagotowała strawę i wydała żołnierzom gorącą kawę. Kto nie miał służby w ubezpieczeniu, udał się do stodół, by przespać się choć kilka godzin. Oka nie zmrużyli jedynie dowódcy. Szef batalionu zwołał dowódców kompanii i plutonów na odprawę. W jednej z zajętych chat, której wnętrze oświetlała jedynie zawieszona u powały lampa naftowa, zgromadziła się kadra dowódcza. Było ich tak wielu, że nie pomieścili się w jednej izbie, niektórzy musieli zadowolić się postojem w sieni.

Sierżant Jęczkowiak, szczupły, wysoki mężczyzna z bystrym, wyzywającym spojrzeniem, słuchał dowódcy oparty o framugę drzwi. Sytuacja nie przedstawiała się różowo: osiemnaście kilometrów linii kolejowej do Gródka Jagiellońskiego znajdowało się w rękach Ukraińców. Sam Gródek i teren na wschód od niego, wzdłuż torów kolejowych aż po Lwów, były już w polskich rękach.

— Nasze zadanie brzmi: jutro, w ciągu jednego dnia, musimy odrzucić nieprzyjaciela od linii kolejowej do Gródka i przywrócić tym samym łączność kolejową z Lwowem. — Spokojny głos dowódcy rozchodził się płynnie w ciszy izby. — Chodzi o to, panowie, by nasze pociągi z żywnością, które jadą z Poznania, mogły tam dotrzeć jak najprędzej. Liczy się każdy dzień. Co tam dzień! Liczy się każda godzina. We Lwowie głód, naszym grozi kapitulacja…

— Gdy trwoga, to do Boga… — mruknął pod nosem Jęczkowiak, ale nikt z obecnych nie zwrócił na niego uwagi.

— …dlatego rozkazuję: batalion pierwszy naciera jutro po południowej stronie torów, batalion drugi po lewej — północnej stronie linii. Szerokość natarcia — do trzech kilometrów, na więcej nie starcza nam ludzi. Trzeci batalion zostaje w odwodzie — ciągnął dowódca.

— A co z batalionem cekaemów, panie poruczniku? — wyrwało się któremuś z podoficerów.

— Zasili nacierające bataliony, ale nie w całości. Ogień otwierać tylko w razie pilnej potrzeby, szanować amunicję! Początek natarcia — godzina szósta rano.

— Tak jest!

— Pobudka o czwartej.

— Tak jest!

Stukot obcasów i ogólne poruszenie oznaczały, że narada sztabu właśnie się zakończyła. W dłoniach dowódców oddziałów zaczęły krążyć sporządzone ołówkiem prymitywne szkice rejonu natarcia, z zaznaczonymi torami, głównymi miejscowościami na osi natarcia oraz odległościami. Prawdziwe mapy posiadali tylko najwyżsi rangą oficerowie.

Batalion obstawia front szerokości trzech kilometrów, przemknęło przez głowę Jęczkowiaka, gdy szybkimi ruchami własnego ołówka kopiował w czterech egzemplarzach szkic terenów położonych na południe od linii kolejowej do Gródka. To oznaczało, że na każdą kompanię wypadało po kilometrze. Ubogość ludzi biła po oczach. Jeszcze rok wcześniej, gdy brał udział w atakach we Francji, kilometrowy front obsadzał cały niemiecki pułk. A bywało, że nawet dwa…

Ale to nie była Francja, nie było tu ciągnącego się setkami kilometrów frontu, znaczonego nitkami okopów i zasiekami z drutu kolczastego. To wszystko się skończyło, przeminęło wraz z dezercją z niemieckiej armii — choć ciągle trwało w jego pamięci, przypominając o dawnej hekatombie. Tu, w Galicji, były bezkresne przestrzenie, ograniczane jedynie zalesionymi wzgórzami. Pozorny spokój wydawał mu się jednak o wiele groźniejszy niż ustawiczny huk i kanonada na polach Pikardii. Tam wiedział, co i gdzie go czeka. Tutaj nie wiedział niczego. Może poza tym, po co tu przyjechali.

W ciągu jednego dnia przebyli pociągiem szmat drogi z poznańskiego dworca — via Kraków i Przemyśl — aż pod Sądową Wisznię. Tam po raz pierwszy od dłuższego czasu usłyszał wrogą artylerię. Biła chaotycznie, mocno niecelnie. Wysypali się z wagonów, zalegając na ziemi. Gdy nieprzyjaciel zaprzestał ostrzału, ruszyli w kierunku na Dołhomościska. A teraz, już we wsi, odpoczywali przed jutrzejszym skokiem na wschód, w stronę Gródka i Lwowa.

— Odmaszerować! — Rytualny rozkaz zakończył naradę wojenną.

Jęczkowiak schował kopie mapy w przytroczonej do pasa torbie i wolnym krokiem wyszedł na podwórze. Powietrze było zimne, wilgotne, pachniało orną ziemią. Zbliżając się do kilku ognisk, poczuł bijący od nich żar.

Zachęcony tym najprostszym, miłym uczuciem, przysiadł się do ognia.

— No i co tam, panie sierżancie? — usłyszał gdzieś z boku lekko ironicznie brzmiące pytanie. — Jutro zapędzą nas do roboty?

Obejrzał się w stronę, z której dobiegał do niego znajomy głos.

Widok starszego strzelca Zbigniewa Kaczmarka, krępego niskiego mężczyzny z rubasznym uśmiechem na szerokiej twarzy, od razu poprawił mu humor.

— A jak myślisz, Biniu? — postanowił podroczyć się z kolegą. — Sądzisz, że przyjechałeś tu na wywczasy?

— Po całym dniu rajzy przydałaby się jakaś blauka1 — zaprotestował Kaczmarek.

— To nie buda, draniu, tylko wojna.

— Przecie widzę, że coś na kształt wycieczki. No, pod Lwowem jeszcze nie byłem.

— Kiedy już do nas strzelali!

— Nie żartuj, Józek! Chyba wcześniej popili się jakąś berbeluchą2 i celowniki im się poprzestawiały…

Lubił Kaczmarka bez dwóch zdań, w końcu wychowali się razem na Świętym Marcinie. Znali się od gzuba3…

— Niech będzie, że to wycieczka. — Machnął ręką, bo zmęczenie wyłaziło z niego każdym porem skóry.

Ciepło ogniska obezwładniało, prowokowało do snu. Powieki miał ciężkie jak nigdy.

Ale Kaczmarek nie odpuszczał.

— Jak tak dalej będzie, to padniemy, nim dojdziemy — marudził. — Mówię ci, Józek, tak jak dzisiaj, to mnie nawet Szkiebry pod Werdunem4 nie goniły! Ja wszystko rozumiem: trzeba się spieszyć z pomocą. Ale ta pomoc też musi mieć czas, by odpocząć…

Jęczkowiak ziewnął, osuwając się w wysuszoną, zwiędłą trawę. Od wczesnego rana był ciągle na nogach, marzył o chwili snu. Choćby małej drzemki.

— Wiesz ty co, Biniu? — Zerknął na przyjaciela zdecydowanie mniej chętnie, niż przed chwilą. — Zamknij na moment tę swoją kalafę5 i daj dobrym ludziom odpocząć, dobrze?

— Kiedy…

— Bo jak nie, to wyślę cię zaraz na patrol — mruknął ostatkiem sił.

Zegarek na jego dłoni wskazywał pięć minut do północy. Jak dobrze pójdzie, złapie jeszcze ze cztery godziny snu.

Kaczmarek umilkł w jednej chwili jak zacięty karabin maszynowy.

Jęczkowiak podłożył łokieć pod głowę i zamknął oczy.

Tej nocy przyśniła mu się matka.

Miała smutną twarz.

W tym samym czasie, lotnisko polowe Hureczko pod Przemyślem

Sierżant pilot Franciszek Jach, postawny mężczyzna o pociągłej twarzy i wzroście nieprzystającym do potocznych wyobrażeń o pilotach, nie mógł spać. Działo się zbyt wiele i nader szybko, by opadł bez perturbacji w ramiona Morfeusza. Najpierw załadunek zdobycznych maszyn na wagony, potem szaleńcza podróż przez pół wolnej już Polski do Przemyśla, wreszcie morderczy wyładunek sprzętu i transportowanie go na prowizoryczne lotnisko — wszystko to kosztowało moc sił, ale napędzało też do działania. Ogień aż w nim buzował, nic więc dziwnego, że kiedy ustały ostatnie tego dnia obowiązki, nie potrafił go zdusić, przymusić się do wypoczynku. Siedział na drewnianym zydlu pod naprędce rozpiętą między drzewami pałatką, wpatrując się w majaczące pod lasem sylwetki aeroplanów.

Siedem maszyn Pierwszej Wielkopolskiej Eskadry Polnej — zdobyte w styczniu na Niemcach dwa albatrosy, a także DFW6 i AEG7 — stało z dumnie rozpostartymi skrzydłami, na nowo przytwierdzonymi do kadłubów samolotów. Mimo ciemności można było na nich rozpoznać sporej wielkości biało-czerwone szachownice, symbole ich nowych właścicieli. Gdyby tylko zaszła taka potrzeba, Jach gotów był wskoczyć do swojego obserwacyjnego albatrosa i nawet teraz, w środku nocy, polecieć na rozpoznanie. Zdawał sobie jednak sprawę, że co nagle, to po diable. Tym bardziej, że dopiero zapoznawał się z nowym teatrem działań wojennych. Dostał ledwie jedną, starą wojskową mapę, mocno niedoskonałą i zużytą. I musiał się nią zadowolić.

Jego dowódca, podporucznik Wiktor Pniewski, z którym konspirowali jesienią ubiegłego roku na niemieckim jeszcze wtedy lotnisku w Ławicy pod Poznaniem, nie popędzał ich nadmiernie. Był tego samego zdania co Jach, że podstawą jest dobre przygotowanie pierwszych lotów. Posiadając w składzie jeden zaledwie myśliwiec i jeden szturmowiec, niewiele mogli pomóc w bezpośrednich działaniach wojennych. Ale już wywiad lotniczy był w stanie przynieść walczącym na ziemi wiele istotnych informacji.

— Dobra informacja to coś więcej, niż największa nawet fura wystrzelonej amunicji — mawiał Pniewski. — Dobra informacja jest bezcenna, bo to ona pomaga zwyciężać.

Jach, doświadczony obserwator, nie mógł odmówić mu racji. Najpierw poznają więc teren, przestudiują mapy, a potem wsiądą do maszyn. Zresztą, trzeba też najpierw sprawdzić stan pasa startowego i lądowiska. Żeby uniknąć niepotrzebnych, a przykrych niespodzianek.

O nieprzyjacielu wieść niosła, że nie dysponuje własnym lotnictwem. Jeśli okazałoby się to prawdą, lotnicy z Poznania mieli wszelkie widoki na pełne panowanie w powietrzu.

Jach wyjął z kieszeni papierosa, potarł zapałką o draskę pudełka i zaciągnął się dymem. Przypomniały mu się pierwsze zadania bojowe niemal równo rok wcześniej nad Szampanią. Wtedy przeciwnikiem były myśliwce francuskie, a na kadłubie jego fokkera widniały czarne krzyże. Tyle że cesarstwo niemieckie przeszło już do historii, a on został wreszcie polskim lotnikiem i na polskiej maszynie walczył o wolny kraj. Najpierw przeciwko Niemcom, a teraz — z Ukraińcami, którzy zablokowali Lwów.

Zaciągnął się raz jeszcze, mocno, głęboko. Choć matka przestrzegała go niedawno przed paleniem tytoniu, po ostatnich, nerwowych miesiącach nie wyobrażał sobie życia bez papierosa. Dawał spokój, ukojenie nerwów. Gdy Jach miał go w dłoni, jego myśli stawały się spójne.

Z kim jeszcze przyjdzie mi walczyć?, zastanawiał się przez chwilę. Mówią, że za Ukraińcami są już tylko bolszewicy…

Na wschód od Dołhomościsk, 18 marca 1919 roku nad ranem

Okolica porażała pięknem. Łagodne wzgórza, z wolna odkrywane przez opadające mgły, zdawały się Jęczkowiakowi zatopionymi w głębinach okrętami wynurzającymi się z odmętów. Sierżant nie miał jednak czasu ani głowy, by podziwiać uroki galicyjskiego krajobrazu. Obudził się kwadrans przed czwartą, a równo o czwartej musiał postawić na nogi swój pluton. Podobnie jak inni dowódcy swoich pododdziałów.

Wstawali karnie, spiesznie. Nawykli do wykonywania najtrudniejszych rozkazów, w kwadrans byli gotowi do wymarszu. Po szybkim śniadaniu kompania stanęła w dwuszeregu, wzmocniona dodatkowo sekcją karabinów maszynowych. Przed front wyszedł dowódca kompanii, podporucznik Wincenty Wierzejewski. Na wysokiej wielkopolskiej rogatywce błysnął oficerski trefl.

— No, chłopcy! — zagaił, spoglądając bystro w oczy podwładnych. — Nasze zadanie bojowe na dziś: dojść do Gródka i nawiązać kontakt z naszymi. Tylko w ten sposób do Lwowa dotrze pomoc w żywności i amunicji. Będziemy się posuwać po południowej stronie toru, penetrując teren. Nakazuję maksymalną ostrożność!

Kilku młodych w mundurach poruszyło się niespokojnie.

— Jesteśmy tu na ochotnika, nie z przymusu! — ciągnął Wierzejewski. — Jeśli ktoś ma jakąś obawę czy złe przeczucie, niech wystąpi teraz z szeregu. Nie poczytam tego za tchórzostwo…

Mimowolnie powiódł wzrokiem po zaciętych twarzach podwładnych. Cisza. Nikt nie wykonał najmniejszego nawet kroku.

— Jesteśmy wszyscy ochotnikami, przypominam! Nikt się nie wycofa? Bo jak już pójdziemy, to na całego! — ostrzegł lojalnie.

Pro forma. Już wiedział, że kompania wykona zadanie bojowe w całości.

— Dziękuję! — podsumował krótką przemowę. — Zatem do dzieła!

Nieboskłon od wschodu już z lekka różowiał, gdy ruszyli wzdłuż południowej strony torów, rozstawiając luźną tyralierę i zagłębiając się coraz bardziej w teren na prawo od kolejowego nasypu. Gdy rozwinęli się w końcu w długą na kilometr linię, zrobiło się całkiem widno. Pokrzepieni tym faktem, ruszyli wreszcie do przodu.

Jęczkowiak szedł blisko toru, po prawej ręce miał Kaczmarka i kilku swoich ludzi. Kontury wiejskich zabudowań pozostały za ich plecami, posuwali się naprzód szybkim krokiem. W odsłoniętym terenie sierżant mógł wreszcie oszacować wartość bojową jednostki. Każdy pluton miał trzy lekkie i jeden ciężki karabin maszynowy. Każdy żołnierz — po sto dwadzieścia naboi do karabinu, niektórzy dodatkowo po dwa ręczne granaty za pasem. W niemieckich Stahlhelmach, w uniformach w kolorze feldgrau, na pierwszy rzut oka przypominali nieco armię Kajzera, ale wschodzące słońce ujawniało kolejne szczegóły, różniące to wojsko od dawnej niemieckiej armii. Przewieszone przez piersi na lewym ramieniu zwinięte płaszcze nadawały im dodatkowego kolorytu. Każdy z żołnierzy zaopatrzony był w materiał opatrunkowy, przyszyty od wewnątrz do bluzy munduru. Każdy też miał pod koszulą blaszany znaczek rozpoznawczy z imieniem, nazwiskiem i rokiem urodzenia.

Nie darmo mówili o nich, że poznańczycy zawsze mają porządek.

Szli pod słońce, marszcząc coraz mocniej czoła i brwi. Czerwona kula przeszła w ognistą, rozgrzewającą obłość. Chłodny poranek nabierał z wolna ciepła, a zmarznięta ziemia zaczęła tracić swoją nocną twardość.

Przed frontem przegalopował zwiadowca z oddziału kawalerii rotmistrza Chojnowskiego. Zatoczył szerokie koło o promieniu kilkuset metrów i wrócił w pędzie za własne linie. Pierwsze rozpoznanie nie wykazało obecności wroga.

Jęczkowiak wiedział jednak, że to nic nie znaczy. W dolinie wzdłuż torów teren był niemal płaski. Ukraińcy mogli zasadzić się nieco dalej, w bardziej im sprzyjającej rzeźbie terenu.

— Ki diabeł? — zagadnął go Biniu Kaczmarek. — Wroga wcale nie widać…

Krępy, przysadzisty, w nieco za dużym niemieckim hełmie, wyglądał jak jakiś feldfebel z Bawarii. Jęczkowiak uśmiechnął się mimowolnie.

— To chyba lepiej, bo… — zaczął, ale nie zdążył już dokończyć.

Od strony majaczącego na prawej flance lasu, opasającego łagodne wzniesienie, posypał się w ich stronę grad kul z karabinu maszynowego.

Padli jak na komendę na ziemię. Pociski furgotały nieco przed ich linią, rozrywając z pasją mokrą ziemię. Masz, czego chciałeś, pomyślał nie bez złości Jęczkowiak. Zaraz potem uniósł się lekko na łokciach, by ocenić sytuację.

Lotnisko polowe Hureczko pod Przemyślem, 18 marca 1919 roku o tej samej porze

Pas startowy okazał się być w dobrym stanie. Widać, że Austriacy, a potem Rosjanie dbali o niego w należyty sposób. Przejęte już w końcu października 1918 roku przez polskich żołnierzy pod wodzą porucznika pilota Wiktora Robotyckiego, stało się teraz, w dniu próby generalnej w Galicji, nieocenionym zaczątkiem polskiego sukcesu. To tutaj rozlokowała się Pierwsza Wielkopolska Eskadra Polna, oczekując na rozkazy dowództwa. Miło było patrzeć na panujący wokół entuzjazm i zapał do wysiłku.

Sierżant pilot Franciszek Jach nie mógł się doczekać pierwszych zadań. Po sprawdzeniu kondycji pasa startowego uznał, że powinien raz jeszcze bliżej przyjrzeć się powierzonemu jego pieczy rozpoznawczemu albatrosowi.

Maszyna dobrze zniosła transport koleją przez całą centralną Polskę i była zdecydowanie gotowa do pierwszego lotu na nowym, galicyjskim niebie. Pogoda zdawała się do tego wymarzona: słoneczna, z wysokim pułapem nielicznych chmur. W dodatku nie czuło się żadnego podmuchu wiatru. Nic, tylko wsiąść w kabinie za stery i wzbić się na rozpoznanie.

Ktoś gdzieś wyżej, w sztabie, czytał najwyraźniej w myślach Jacha. A już na pewno świetnie wyczuwał jego skryte pragnienia. Dość powiedzieć, że kwadrans przed dziesiątą załogi poderwała elektryzująca wieść: dotarł goniec z dowództwa!

Szybko okazało się, że sztab życzy sobie rozeznania sytuacji na kierunku linii kolejowej do Gródka i dalej na wschód.

— Polecisz tam, Franek — zdecydował podporucznik Pniewski. — Zrobisz zdjęcia i szkice.

— Ma się rozumieć — wyraził nieregulaminowo swoją aprobatę Jach. — Na co zwrócić największą uwagę?

— Sztab chce wiedzieć zasadniczo jedno: czy w okolicy Gródka znajdują się duże zgrupowania przeciwnika. Wiadomo, że nasi próbują odblokować Lwów i muszą mieć dobre dane.

— Będą je mieli — zapalił się Jach.

— Wykonać!

Pniewski się uśmiechnął. Euforia na twarzy podwładnego udzieliła się także jemu. Już wiedział, że ten dzień na lotnisku w Hureczku będzie na pewno dobry.

Okolice wsi Milatyn, kwadrans później

Ukraińcy bili mocno, ale niecelnie. Jęczkowiak ocenił dzielącą ich od lasu odległość na jakieś trzysta metrów. Zerknął w prawo, ku plutonowi prowadzonemu przez Ratajczaka. W samą porę, by zauważyć, że ludzie Ratajczaka poderwali się do ataku.

Chaotyczny, rozrzucony ostrzał ze strony wroga przynaglił go do działania.

— Naprzód! — zakomenderował i pociągnął za sobą również swoich podkomendnych.

Kule świstały gdzieś po bokach, gdy biegiem pokonywali odkryty teren, dzielący ich od zalesionego wzgórza. Żaden jednak nie zachłysnął się z nagła powietrzem i nie bluzgnął krwią. Dopadli do cienia drzew akurat w momencie, gdy na prawo od nich żołnierze Ratajczaka, który chwilę wcześniej zagłębili się w leśną gęstwinę, zaczęli krzyczeć:

— Hurrra! Hurrraaaaa!

Kątem oka dostrzegł walkę wręcz, jaką toczyło dwóch ludzi Ratajczaka z dwójką skromnie umundurowanych Ukraińców. Widząc groźnie nasadzone na mauzery bagnety, przeciwnicy podali tyły.

— Hurrrra! Hurrraaaaa! — darli się żołnierze na prawym skrzydle.

Jęczkowiak wpadł ze swoimi ludźmi na niewielką polanę. Wroga już nie było, na placu niedawnego boju stały za to dwa działa z amunicją. Najwyraźniej śmiała akcja Polaków i ich determinacja kompletnie zaskoczyła nieprzyjacielską artylerię, która nie zdołała oddać nawet jednej salwy.

Przy zdobycznych działach prężył się już dumny Ratajczak.

— Patrz, Józek, niezłe pyski! — Wskazał dłonią na wyloty luf.

— A gdzie twoi ludzie?

— Pędzą za Rusinami!

— Kiedy…

— Wiem, wiem… Ale dział szkoda!

— No szkoda. Ale przecież nie damy rady ich zabrać!

Ktoś chrząknął jakoś nerwowo, ktoś bardzo zdyszany za plecami Jęczkowiaka. Goniec z dowództwa batalionu.

— Panie sierżancie, porucznik Wierzejewski nakazuje natychmiast się cofnąć i wrócić na ustaloną linię natarcia wzdłuż torów kolejowych — wysapał na jednym wydechu młody szczun8 z poznańskiej Wildy albo Jeżyc.

— Rozumiem. — Jęczkowiak odsalutował mu niedbale. — Proszę przekazać porucznikowi, że zaraz wracamy. Muszę tylko wyhamować naszą wycieczkę.

— Już moja w tym głowa, Józek! — zaoponował Ratajczak. — Wracajcie w stronę torów, ja niebawem do was dołączę. Tylko poskromię te moje orły…

Jęczkowiak skinął głową na znak, że się zgadza. Spoconym podkomendnym nakazał odwrót w stronę widniejącego na horyzoncie nasypu kolejowego.

— Ale, panie sierżancie, kiedy te działa… — zaprotestowali.

— Na nic nam one teraz. Nie damy rady ich zabrać.

— Ale takie piękne są… Ach, jakby dać z nich ognia! — rozmarzył się Kaczmarek, który wychynął nagle zza gęstego zagajnika.

— Wykonać! — zniecierpliwiony Jęczkowiak machnął tylko ręką. — Lwów czeka! Nie ma sensu brać się za to żelastwo! Bez koni i tak nie damy rady.

— A gdyby tak…

— Daj spokój, Biniu! — zniecierpliwił się dowódca. — Idziemy!

Kaczmarek odpuścił, choć nie bez żalu. Wolnym krokiem wycofali się z lasu, kierując się w stronę linii kolejowej.

Potyczka na prawym skrzydle zaniepokoiła dowództwo batalionu na tyle, że pchnęło w ich kierunku pluton odwodu. Jęczkowiak spotkał wsparcie w pół drogi do torów. I zawrócił.

Nie dane im jednak było w spokoju dotrzeć na nakazane przez Wierzejewskiego stanowiska. Gdzieś w oddali znowu zaterkotał karabin maszynowy. Pociski nadlatywały od strony wsi widocznej na położonym przed nimi wzniesieniu.

Tym razem wróg zajął pozycje dokładnie na kierunku ich działania, Jęczkowiak nie wahał się więc ani chwili. Nie czekając na powrót plutonu Ratajczaka, nakazał swoim ludziom atak na pagórek, na którym przez minione lata usadowiły się drewniane zabudowania Milatyna.

Podejście okazało się bardziej strome, niż przypuszczał. A obrońcy przygotowani do odparcia szturmu. Z góry poleciały w ich stronę ręczne granaty.

— Padnij!

Wybuchy nie zrobiły nikomu krzywdy, ale Jęczkowiak nakazał cofnąć się w dół.

To był dobry ruch.

Ledwie zbiegli niżej, nad ich głowami z wielkim świstem przeleciały pociski polskiej artylerii. Wierzejewski musiał obserwować przez lornetkę, co się święci, i nakazał strzelać. Wybuchy na linii ukraińskich umocnień wzbiły w niebo tumany kurzu. I wywołały panikę w szeregach przeciwników.

Jęczkowiak dostrzegł poruszenie na wrogiej linii obrony — z ledwie widocznego rowu wyskakiwali teraz w pośpiechu uciekający Ukraińcy.

— Do ataku! — krzyknął i pociągnął znowu za sobą swoich ludzi.

Piechurzy w niespełna minutę dopadli do opuszczonej linii rowu. Był nieduży, ale dawał świetny ogląd sytuacji poniżej. W rowie leżał rozbity karabin maszynowy. Wokół niego spoczywały trzy zalane krwią trupy.

Okolice Gródka Jagiellońskiego, około południa

W chłodnym, marcowym powietrzu silnik albatrosa pracował równo i miarowo — jak ósmy cud techniki. Rześkie powiewy z północy skutecznie chłodziły rozpaloną głowę Jacha. Był wprawdzie rutyniarzem, a mimo to nowe zadanie w nieco egzotycznej dla niego okolicy roznieciło w nim z dawna nieodczuwane emocje. W ciepłym skafandrze, lotniczej kurtce i czapce pilotce, z okularami na oczach prowadził maszynę pewnymi ruchami na wschód, lustrując równocześnie teren po obu stronach torów.

Gdzieś na wysokości Dołhomościsk dostrzegł wątłą, rozciągniętą ponad miarę linię polskich oddziałów, przesuwających się wzdłuż torowiska w kierunku na Gródek. Nie wyglądała imponująco, sprawiała raczej wrażenie mało zwrotnej i słabo widocznej kreski pośród rudo-zielonej szachownicy pól i zszarzałych od przymrozka pagórków. Jach nie przejmował się tym zbytnio. Przypomniał sobie, że w powstaniu też nie było ich aż tak wielu, a przecież dali radę lepiej wyekwipowanym Szkiebrom. Liczy się nie ilość, a jakość — powtarzali mu to zresztą sami Niemcy podczas lotniczego szkolenia na belgijskim pograniczu. Wielka Wojna z wolna przechodziła za mgłę niepamięci, wypierana przez świeże wspomnienie wielkopolskiej wiktorii. A ona nakazywała pamiętać, że najważniejszy jest bojowy duch.

Gdzieś tam są zapewne moi nowi znajomi, uprzytomnił sobie nagle. Poważny, zawsze skupiony sierżant Jęczkowiak. I ten tęgawy, rubaszny starszy strzelec Kaczmarek. Poznał ich przecież na dworcu kolejowym w Poznaniu, gdy wyruszali pod Lwów… Szczerze mówiąc, nie zazdrościł im zadania. Znacznie pewniej czuł się tu, w powietrzu.

Gdy minął położony po prawej ręce Milatyn, skierował łagodnie albatrosa na południe. Zdecydował, że najpierw sprawdzi teren położony na południowy zachód od Gródka, a potem wykona łuk wokół miasta, by lotem na północ od torowiska wrócić do bazy.

Pod kadłubem jego maszyny pojawił się nagle brązowo-szary pas lasu. Skorygował tor lotu, podnosząc nieznacznie maszynę. Nie na tyle jednak, by nie dostrzec połyskujących metalicznie spomiędzy pozbawionych liści gałęzi stanowisk z bronią maszynową.

Przyjrzał im się uważnie, by dobrze zapamiętać ten widok. Musiał nanieść linie wroga na mapę bez żadnej fuszery.

Gdzieś z dołu zagrał chaotycznym ogniem ukraiński cekaem. Odruchowo szarpnął za wolant i zwiększył raz jeszcze pułap przelotu. Leciał zbyt szybko, żeby ostrzał z ziemi uczynił mu jakieś szkody. Wolał jednak dmuchać na zimne. Życie już nie raz nauczyło go pokory.

Znowu w Milatynie pod Lwowem, godzinę później

— Spalimy wieś, jeśli dalej będziecie do nas strzelać! — Głos Jęczkowiaka brzmiał mocno, choć w kluczowym momencie zadrżał, jakby dowódca plutonu sam przejął się swoją groźbą.

Z niskich, krytych strzechą domostw ciągle ktoś do nich strzelał. Najczęściej od tyłu, w plecy. Nie mógł na to pozwolić, odpowiadał przecież za swoich żołnierzy! Musiał znowu się cofnąć, by wraz z ludźmi i karabinami gotowymi do strzału przejrzeć gospodarstwo po gospodarstwie.

Pobieżna lustracja nie ujawniła śladów wroga, ale Jęczkowiak doskonale wiedział, że to tylko pozory. Przecież nie strzelały do nich duchy! Kule były ostre, jak najbardziej materialne! I już mieli rannych!

Stał teraz przed grupką mieszkańców wsi, w przeważającej większości kobiet, strasząc ich puszczeniem domów z dymem. Spoglądały na niego harde, pewne swoich racji twarze wieśniaków. Chłopki zdawały się nieczułe na wybrzmiałą przed chwilą groźbę. Kilku wyrostków krzywiło się na widok jego munduru i niemieckiego Stahlhelmu na głowie. W oczy Jęczkowiaka rzuciło się natychmiast, że w grupie niemal nie ma dorosłych mężczyzn…

Gdzie oni są?

No gdzie?

Starł wierzchem dłoni pot z czoła i w jednej chwili podjął decyzję.

— Starszy strzelec Kaczmarek! — krzyknął donośnie.

— Na rozkaz! — Biniu w trzy sekundy był przy sierżancie.

— Bierz ludzi i wycofajcie się ze wsi!

— Tak jest! — odkrzyknął machinalnie Kaczmarek, ale zaraz potem zwątpił: — Ale, jak to… „wycofajcie”?

— Nie dyskutuj, kolego — mruknął Jęczkowiak, z nieznacznych uśmiechów na twarzach wieśniaków wnioskując, że jego słowa zostały właściwie odebrane. — Wracajcie na linię frontu, w stronę torów. Jakby Wierzejewski pytał, co ze mną — tu ściszył głos — to powiedz mu, że w dwie godziny dołączę.

— Się robi — odpowiedział bez entuzjazmu Kaczmarek. — A ty, Józek?

— Ja zostanę tu na jakiś czas z Radzimskim.

— Ale…

— Odmaszerować.

— Tak jest.

Kaczmarek nic nie rozumiał, ale wykonał rozkaz. Chwilę później pluton Jęczkowiaka dość demonstracyjnie wycofał się spośród drewnianych chat i ruszył zwartym szykiem w stronę, z której niedawno przybył.

Miejscowi zaczęli się z wolna rozchodzić do swoich domostw i gospodarstw. Zerkając spode łba w stronę dwóch Polaków w nieznanych im mundurach, przypominających barwą te niemieckie z czasów Wielkiej Wojny, dziwili się zapewne nie mniej niż Kaczmarek. Jęczkowiak nie dbał jednak o to. Jak gdyby nigdy nic rozsiadł się wygodnie na belce, leżącej w poprzek podwórza. Zupełnie, jakby wojny nie było, a on był turystą, który zapędził się nieopatrznie w nieznane mu rejony poza zasięgiem mapy i usiłował rozeznać się w sytuacji. Tyle że miał na sobie wojskowy łach i ekwipunek.

Żeby do końca rozpędzić obawy miejscowych, zdjął z głowy hełm i oparł karabin o stodołę.

— Radzimski! — zawołał do równie zaskoczonego gońca plutonu. — A skocz no do tej chałupy i przynieś mi coś do picia.

— Co, panie sierżancie?

— Co popadnie. Mleko czy wodę. Ale najpierw niech gospodarz weźmie ze trzy głębokie łyki…

— Tak jest!

Gdy zaaferowany Radzimski, piegowaty ejber9 spod Śremu, w nieco przyciasnym mundurze wchodził do chaty, ostatni wieśniacy opuszczali właśnie miejsce niedawnej, przymusowej zbiórki. Jęczkowiak nie mógł się pozbyć wrażenia, że nadal, mimo ścian z bali, niewidoczne dla niego, czujne oczy przyglądają się jego poczynaniom.

Nagle gdzieś po prawej coś się poruszyło.

Gwałtownie, niespodziewanie.

Zza węgła wyskoczył mężczyzna w na poły cywilnym, na poły wojskowym ubraniu. Z karabinem z osadzonym bagnetem rzucił się w kierunku Jęczkowiaka, celując mu ostrzem prosto w pierś.

— Jezus Maria… — zdążył wyszeptać Polak.

W ułamku sekundy pojął, że nie zdąży chwycić znowu za mauzera, przeładować i strzelić do napastnika.

Wróg był niemal na wyciągnięcie ręki!

Odruchem wyniesionym jeszcze z frontu zachodniego sięgnął po zwisający na sznurku rewolwer i strzelił z pozycji siedzącej, spod biodra. Ukrainiec oberwał prosto w pierś, zabrakło mu jakichś trzech metrów, by ugodzić Jęczkowiaka. Padł przed Polakiem, wyrzucając ręce do przodu. Bagnet jego karabinu trącił czubek buta sierżanta.

W chmurze pyłu, za leżącym napastnikiem pojawił się Radzimski z kubkiem mleka w dłoni. Naczynie wypadło mu z dłoni. Skoczył ku leżącemu na ziemi karabinowi i przebił bagnetem Ukraińca.

Jęczkowiak i Radzimski mierzyli się przez chwilę martwym wzrokiem. Pierwszy otrząsnął się dowódca.

— Kto jest w chałupie? — zapytał.

— Stara baba. To ona podała mi mleko. Ale w łóżku leży taki stary, brodaty…

— Prowadź!

Ruszyli ku chacie: Jęczkowiak z rewolwerem w dłoni, Radzimski z mannlicherem10 zabitego. Celując we wnętrze, znaleźli się rychło w półcieniu chaty. Stara kobieta przywitała ich żałosnym zawodzeniem. W łożu stojącym w rogu izby, pod sporej wielkości ikoną, zobaczyli starego mężczyznę, trzymającego kurczowo pierzynę aż pod brodą.

— Panoczku, pomyłuj, ja stary i chory… — mamrotał brodacz.

Jęczkowiak chwycił za okrycie i jednym szarpnięciem ściągnął je z leżącego.

Nie pomylił się w swoich przewidywaniach. „Chory” leżał w łóżku kompletnie ubrany, z przerzuconym przez pierś pasem naboi. Obok jego chudego ciała w pościeli leżał mannlicher, identyczny jak ten zdobyty dopiero co na podwórzu przez Polaków.

— Wstawać! — ryknął Jęczkowiak. Nawet się nie zorientował, że w nerwach przeszedł na niemiecki: — Hände hoch! Aufstehen! Schneller, schneller!11

Baba podniosła lament o jeden ton, a zdemaskowany bojownik z bynajmniej nie pokorną miną wygramolił się z łoża. Język podoficera kompletnie go zaskoczył.

— Radzimski, wyprowadź go na podwórze i dobrze pilnuj!

— Tak jest!

— Ale uważaj, bo to zdaje się niezły gagatek.

— Tak jest!

Radzimski celował do nieprzyjaciela z karabinu, wyprowadzając go na zewnątrz. Nie zdążył jednak przekroczyć progu — a więzień rzucił się na oślep do ucieczki!

Goniec nie zastanawiał się ani chwili. Wystrzał z broni położył Ukraińca w rozdeptanym błocie podwórza. Zawodząca kobieta zamilkła jak nożem uciął.

— Budete proklaty, Lachy…12 — wyszeptała sama do siebie.

Nagła cisza uderzyła w uszy Jęczkowiaka. I właśnie wtedy, gdy lament baby ustał, usłyszał coś, czego wcześniej nie wychwycił: gdzieś spod podłogi, jakby spod ziemi, dobiegły do niego odgłosy szurania ciężkich, męskich butów.

— Kto tu jest!? — Dopadł do kobiety, groźnie marszcząc brwi.

Kobieta gestem pełnym rezygnacji wskazała na niewidoczną na pierwszy rzut oka drewnianą klapę w glinianej podłodze.

Jęczkowiak schylił się nie bez wysiłku i pociągnął za metalowy skobel.

Z dawna nieoliwiony zawias zajęczał żałośnie.

— Kto tam!? — krzyknął sierżant w czerń dziury, mierząc do niej z rewolweru.

— To ja, Polak! — usłyszał niepodziewanie poprawną polszczyznę.

Coś zaskrzypiało i nagle na szczeblach drabiny pojawiła się męska postać.

— Wychodź, my też Polacy! — krzyknął Jęczkowiak.

Nadal jednak celował w dół z rewolweru. Śmierć czaiła się tu przecież za każdym rogiem.

Najpierw zobaczył oczy więźnia. I już wiedział, czuł, że nic mu nie grozi. Wyczytał w nich bowiem bezbrzeżną radość. Mężczyzna był dobrze ubrany, ale brudny i nieogolony. Wyglądał na góra trzydzieści lat, zaciągał lekko jak to Polacy z Galicji.

— Nazywam się Plenkiewicz. Bohdan Plenkiewicz — przedstawił się bez pytania. — Chwała Bogu, żeście się tu, panowie, nawinęli! Chwała Bogu!

— A coś ty, jeniec wojenny? — Jęczkowiak pozostał na razie nieufny, nie spuszczając Plenkiewicza z celownika.

— Jaki tam ja jeniec, panie szanowny! — żachnął się uwolniony. — Ja inżynier miernik. Trzy dni temu ta banda mnie zatrzymała we wsi i aresztowała. Wpędzili mnie do tej nory, od tamtej pory nie dali mi nic jeść ani pić…

Spieczone usta więźnia potwierdzały, że nie kłamie. Jęczkowiak opuścił broń.

— Mówili, że tu sczeznę. Znaczy się, że mi tu zemrzeć przyjdzie… Chwała Bogu! Bóg wam zapłać, ratownicy moi…

— Daj mu mleka — nakazał kobiecie Jęczkowiak. — Ale najpierw sama spróbuj!

Baba posłusznie wykonała polecenie. Plenkiewicz pił łapczywie z glinianego kubka, rozlewając nieco na własną, sfatygowaną marynarkę.

Jęczkowiak tymczasem wyjrzał ostrożnie na podwórze. Trup brodacza leżał twarzą do ziemi tam, gdzie padł. Kilka metrów przed nim spoczywało w błocie drugie martwe ciało. We wsi było teraz cicho, jak makiem zasiał.

— I po dywersantach — mruknął sierżant i zza cholewy buta wyjął paczkę papierosów.

Miał się dotąd za zimnego weterana. Takiego, którego nic już nie złamie ani nie zaskoczy. Ale dopiero teraz, zapalając ogień, zauważył, jak bardzo drżą mu dłonie.

II. Herbata albo dobre wino

Gdzieś za Milatynem, w kierunku na Gródek Jagielloński, nadal 18 marca 1919 roku

To był już pościg za uchodzącym nieprzyjacielem. Ukraińcy wycofywali się chaotycznie na wschód, a pluton Jęczkowiaka — jak wszystkie inne spieszące Lwowowi na pomoc — parł do przodu, pchany niewidzialną, acz namacalną siłą entuzjazmu i euforii. Wyglądało na to, że potyczka pod Milatynem doprowadziła do rozbicia wrogiego zgrupowania i przełamania jego oporu. Teraz było tylko kwestią czasu, kiedy poznańczycy dotrą do Gródka, a potem Lwowa.

Około piętnastej do Jęczkowiaka podbiegł goniec z dowództwa.

— Trzeci pluton został poważnie zaatakowany — wysapał strzelec. — Jest wielu rannych, w tym ciężko…

Sierżant poczuł ucisk na wysokości serca.

— Ludwik? — zapytał odruchowo o brata.

— Ludwik Jęczkowiak?… — Goniec jakby się zawahał. — Mocno oberwał…

Jęczkowiakowi pociemniało przed oczami.

— …ale żyje. Sanitariusze Jindry już się nim zajęli.

Serce Jęczkowiaka zatrzepotało, jakby wpadło w nagłą i niespodziewaną arytmię.

— Bogu niech będą dzięki — wyszeptał.

To wszystko, co w tej chwili mógł zrobić dla brata. Nagle zrozumiał, że muszą jak najszybciej wykonać zadanie. Jeśli dojdą do Gródka, będzie mógł zapytać o Ludwika, może nawet mu pomóc. Na razie nie mógł. Wróg uchodził teraz bardziej na południe, niż na wschód — a to oznaczało, że do Gródka, miasta wszak w polskich rękach, coraz bliżej. Tak, trzeba przyspieszyć kroku, choć nogi już mocno zmęczone… Trzeba!

— Dzięki za wieści. — Odesłał gońca, w duchu przeklinając informacje, które przyniósł.

Zaraz potem nakazał swoim żołnierzom zwiększyć tempo marszu.

Ludzie byli zmęczeni, zmordowani, widział to w ostrych rysach ich twarzy, w spoconych czołach, twardych krokach. A jednak raz jeszcze karnie podkręcili rytm marszu. Zupełnie jakby dopiero co wstali z leży.

Gdy mijali Dobrzany, od strony wsi odezwały się znowu ukraińskie cekaemy. Biły jednak chaotycznie, niecelnie. Nie czyniły im szkody. Ratajczak chciał posłać do wsi swój pluton, ale Wierzejewski kategorycznie zakazał. Dzień z wolna zbliżał się do końca, a oni musieli przecież dotrzeć do Gródka.

Zostawili za sobą ostrzeliwujące się tyleż wściekle, co niecelnie Dobrzany, zwarli szyki i parli na wschód.

Zmierzchało już, było po siedemnastej. Niepostrzeżenie wszystko wokół zszarzało, jakby znalazło się nagle pod warstwą niewidzialnego pyłu.

Jęczkowiak poprawił hełm, wycierając spod niego dłonią zimny pot. Po prawej zobaczył szybko ciemniejącą ścianę lasu. Z doświadczenia wiedział, co to może oznaczać: kolejną pułapkę.

— Stać! — rozkazał, wskazując dłonią na linię lasu. — Czekać na mnie!

Widział zaskoczenie na obliczach swoich żołnierzy, ale nie dbał o to. W końcu, robił to właśnie dla nich.

Z karabinem w dłoni oderwał się od nasypu kolejowego i skokami zagłębił się w wilgotny mrok. Dopadł do szerokiej na jakieś dwa metry rzeczki, skutej mizernym lodem. Szukał miejsca, w którym ciek byłby węższy, chciał go sforsować. Rzeka jednak okazała się równo szeroka.

Chwycił więc mauzer z bagnetem w prawą dłoń, pochylił się, rozpędził — i skoczył…

I właśnie wtedy gdzieś po prawej zaszczekał karabin maszynowy. Zaraz potem Jęczkowiak poczuł mocne szarpnięcie w głowę. Upadając w sam środek kruchego lodu, zdążył pomyśleć o obrazku świętego Jerzego…

Że może niedobrze…

Zaraz potem zapadł się w nicość.

Lotnisko Hureczko pod Przemyślem, w tym samym czasie

Ciemności denerwowały Jacha bardziej niż cokolwiek. Jak na jego gust zapadały zdecydowanie zbyt wcześnie. Rozumiał, że to marzec, że letnie, długie i jasne wieczory dopiero przed nim, ale idąc od hangaru w stronę mesy, był zły i klął jak szewc.

Był zirytowany tym bardziej, że zapadający mrok zmusił go do powrotu na lotnisko akurat w momencie, gdy spostrzegł to, czego tak daremnie szukał przez poprzednią godzinę. Kilkanaście kilometrów na wschód od Gródka, na polnej drodze wijącej się wśród pól wzdłuż linii kolejowej, zaobserwował długą kolumnę piechoty nieprzyjaciela. Akurat kiedy zamierzał przyjrzeć się wrogiemu oddziałowi z bezpiecznego pułapu, zorientował się, że nie ma już na to czasu! Niech to szlag!

Mimo to, jakby igrając z okolicznościami, zanurkował w dół, spadając na nieprzyjaciela jak jastrząb lub sokół na nornicę czy zająca.

Ryk jego maszyny wywołał panikę w szeregach wroga. Równa nitka pieszych rozpierzchła się nagle na wszystkie strony. Jach bez dwóch zdań ich zaskoczył, a jego pozycja została odebrana tak, jak tego chciał: Polak będzie bombardował!

On jednak zamierzał ich tylko postraszyć, złamać ich niemą, acz widoczną aż nadto pewność siebie. Znalazł się tak nisko, że widział niektóre twarze Ukraińców, ich poszarpane mundury i taśmy naboi do karabinów maszynowych, niesione na ramionach. Z całym wojskowym wyposażeniem pryskali teraz przed nim w pole i do rowu, chroniąc się przed spodziewanym atakiem.

Miał wielką ochotę ostrzelać ich z broni pokładowej, ale się powstrzymał. Rozkaz brzmiał wszak inaczej. Miał rozpoznać siły nieprzyjaciela na kierunku natarcia, nie atakować je z powietrza. Poderwał więc maszynę w górę — akurat w momencie, gdy z dołu odezwały się pierwsze ukraińskie karabiny. Wróg opanował już pierwszy lęk i przystąpił do fazy oporu…

Nie zaryzykował ponownego nurkowania. Zamiast tego wyrównał lot i położył maszynę na lewym skrzydle, zataczając wielki półokrąg. Silnik pracował równo, rzetelnie, dając mu błogie poczucie przewagi. Kiedy zostawiał zdezorganizowany oddział daleko za swoimi plecami, w głowie kołatała mu tylko jedna myśl. Ukraińcy podciągają pod Gródek odwody. Mocna grupa w sile dwóch kompanii była tego dobitnym dowodem.

Wściekał się, że tego dnia nie będzie mu dane sprawdzić, czy tych odwodów wroga jest więcej.

Niedaleko Gródka Jagiellońskiego, późnym wieczorem

Pierwszy zobaczył go Stachu Mikołajczak, syn akuszerki spod Obornik i żołnierz trzeciego batalionu.

— Tu leży! — krzyknął przeraźliwie w stronę swoich kompanów.

Chwilę później nad skutą lodem rzeczką zrobiło się szarozielono od mundurów. Wszyscy chcieli pomóc, ale chwycić ciało za ramiona mogli tylko nieliczni.

Jęczkowiak leżał zanurzony po piersi w lodowatej wodzie, pod załamaną, cienką taflą zmarzniętego szkliwa. Owal jego hełmu zakłócało ostre wgięcie na wysokości skroni. Kula jednak nie przebiła stali, tylko ześliznęła się gdzieś w dal. Szczęśliwym trafem głowa sierżanta i jego prawa ręka wspierały się na skarpie, więc nie zachłysnął się wodą, nie utopił.

— Żyje! Oddycha! — krzyczał Mikołajczak, jakby nie zważając na realne zagrożenie.

— Nie drzyj się, idioto! — zgromił go jakiś podoficer. — Chcesz, żeby nas też ostrzelali?

Miał rację, nieprzyjaciel mógł ciągle kryć się w pobliskim lesie lub zaroślach, które porastały brzegi cieku. Ukraińcy musieli uznać, że Jęczkowiak nie żyje, żaden z nich nie pofatygował się jednak po jego broń. Porzucony mauzer leżał ledwie metr od Polaka, już na drugim brzegu rzeki. Mikołajczak dostrzegł, że karabin ma nadłamany bagnet.

— Ranny w lewą dłoń — zawyrokował batalionowy łapiduch. I natychmiast zadysponował: — Nosze! Nosze, do jasnej cholery! Sooofort!13

Nie minęło pół minuty i nieprzytomny Jęczkowiak był holowany do tylnej linii. Dzięki sanitariuszom miał już obandażowaną przestrzeloną dłoń, jego ciałem targało jednak ostre zimno.

— Przykryć mi go jakimś pledem, ale szybko! — Łapiduch natychmiast dostrzegł to niedopatrzenie.

Musieli jak najszybciej wynieść rannego ze strefy zagrożenia. Spieszyli się więc, potykali. Kilka razy noszami szarpnęło — i wtedy się ocknął.

Piekący ból dłoni i pulsujący głowy — to było pierwsze, co poczuł. Zaraz potem zrozumiał, że skoro szarpie go w dłoni, ciągle znajduje się wśród żywych. Odruchowo przeżegnał się zdrową ręką.

— Panie sierżancie! Ocknął się!

— Przecież widzę, Bamber! Czego się drzesz? — Lekarz już był przy Jęczkowiaku. — Hej, człowieku? Panie sierżancie, wszystko w porządku? Czego panu trzeba?

— Zzzzzimno — syknął Jęczkowiak, a jego ciałem wstrząsnął makabryczny dreszcz.

Kostucha ciągle była blisko. Czuł jej lodowaty oddech, zaglądała mu teraz za kołnierz i koszulę.

— Dawać jeszcze jeden koc! — rozkazał zażywny łapiduch. — Pan wytrzyma jeszcze kwadrans, panie sierżancie! Przy ognisku będzie lepiej, wtedy się pan rozgrzeje i osuszy…

Serdeczna obietnica sprawiła mu niemałą przyjemność. Niosła w sobie prostą, skautowską radość.

— Rozgrzeje… — wyszeptał. — Osuszy…

A potem znowu stracił przytomność.

Berlin, 19 marca 1919 roku nad ranem, siedziba dowództwa kontrwywiadu wojskowego tymczasowych sił zbrojnych14 Republiki Niemieckiej na Unter den Linden

Ból głowy nie chciał ustąpić. Postawny mężczyzna w mundurze, wyglądający na znacznie starszego, niż był w rzeczywistości, zażył wszystko, co miał w swojej apteczce, a mimo to tępe uderzenia w czoło i skroń nie zamierzały ustąpić. Liczący sobie czterdzieści lat hauptmann15 Klaus Wirbel czuł się fatalnie — wcale jednak nie z powodu nasilającej się w ostatnich tygodniach migreny czy źle gojącej się rany ramienia, przestrzelonego przez polskich buntowników w Posen. To był ból fizyczny, zewnętrzny, dający się zneutralizować siłą woli, charakteru czy środków medycznych. Gorsza była rana wewnętrzna, mentalna, sącząca się w nim już od grudnia 1918 roku, a może nawet od listopada, kiedy to podły Kajzer porzucił swoich wiernych żołnierzy, pozostawiając ten nieszczęsny kraj na pastwę losu, zdradzieckich rewolucjonistów i wszelkiej maści wrogów wewnętrznych, którzy natychmiast wbili dzielnej armii nóż w plecy. Ale dotknęła ich kara — armia krwawo poskromiła ich zamach, kładąc trupem w samym tylko Berlinie ponad tysiąc buntowników. Ciągle zbierano ich sine zwłoki z zaułków miasta…

Przecież oni nie przegrali wojny! Przecież wróg nie wdarł się ani na kilometr na niemiecką ziemię! Na wschodzie jeszcze jesienią 1918 roku utrzymywali pod okupacją wielkie obszary Ukrainy i Białorusi, mieli też pod kontrolą tych wrednych Polaczków! Ale potem wszystko posypało się jak wielki dom z kart. Oczywiście z powodu polityków. To oni przegrali tę wojnę! To oni zhańbili honor niemieckiego żołnierza, podcięli mu nogi i wyrwali broń z rąk!

Wirbel czuł się zdradzony — jak setki, tysiące, ba! miliony mężczyzn w niemieckich mundurach, którzy przeżyli lata w zalanych wodą lub skutych lodem okopach, byle tylko urzeczywistnić marzenia o światowej potędze cesarstwa. Za tę wierną, ofiarną do szaleństwa służbę dostali cios w plecy — kapitulację i upokarzające negocjacje pokojowe. A jakby tego było mało, w grudniu poderwali się Polacy w Poznańskiem. Wyczuli, że lew jest schorowany, i wyszarpnęli mu spory ochłap terenu. Z zaskoczenia, po zbójecku, zupełnie niehonorowo! Z opanowanego przez buntowników Posen wrócił w sanitarnym ambulansie, poważnie ranny w zajściu zbrojnym pod Bankiem Rzeszy. Starał się tam zabezpieczyć i wywieźć do Berlina zapasy złota, ale te cholerne Polaczki jakimś cudem zwęszyły sprawę i wmieszały się w ich zadanie. Efekt był taki, że złota z Posen nie wywieźli. Aż się w nim gotowało na myśl, co z cennym kruszcem zrobili Polacy. Za taki majątek można by przecież wyposażyć cały pułk piechoty! A może nawet dwa!

Wirbel podszedł do komody i chwycił za stojącą na niej karafkę z wodą. Nie bawiąc się w ceregiele z nalewaniem do szklanki, łyknął wprost z naczynia sporą porcję płynu. Chciało mu się pić, bo w środku płonął z oburzenia — i bezradności. Zza kordonu tajnych negocjacji pokojowych co rusz przenikały do armii coraz to gorsze, haniebne informacje. Mają rozwiązać armię! Mają ją pozbawić artylerii i broni pancernej! Tymczasowe siły zbrojne mają zostać ograniczone do stu tysięcy piechurów! Dobre sobie! Tyle to liczy już zapewne armia tych polskich buntowników z Provinz Posen! Chodziły też plotki, że zlikwidują także wojskowy wywiad i kontrwywiad, co oznaczało, że całe potężne niegdyś Niemcy staną się teraz obszarem bezwładnym, niepotrafiącym rozpoznać wroga i niedecydującym o swoim losie. A on, kapitan Klaus Wirbel, zostanie być może zdegradowany, a w najlepszym wypadku zwolniony ze służby! To się po prostu nie mieściło w głowie! Świat walił mu się na nią, a on nie mógł nic zrobić!

Łyknął raz jeszcze wody — i odstawił karafkę na meblu. I wtedy jego wzrok spoczął znowu na smukłej postaci widocznej na zdjęciu umieszczonym w złotej ramce z czarną przepaską. Widniał na nim leutnant16 Heinz Gnade, jego najdoskonalszy agent od zadań specjalnych za linią wroga. Niezrównany wykonawca najtrudniejszych nawet misji, zwanych w potocznym języku mokrą robotą. Człowiek, dla którego nic nie było za trudne, prawdziwa perła w elitarnych jednostkach specjalnych dawnego cesarstwa. Taki właśnie fachowiec został pochowany jak ostatnie ścierwo, wrzucony do anonimowego grobu gdzieś na warszawskim podwórku w listopadzie 1918 roku. Wtedy, gdy Polaczki zbudziły się do tej swojej niepodległości! Został potraktowany jak jeszcze jedno anonimowe truchło, nieznana, niezidentyfikowana ofiara czasów zamętu17.

Gnade był ofiarą bardzo konkretnego mordercy! Hauptmann Wirbel był o tym aż nadto przekonany. Heinza zgładził wyjątkowo wredny typ z Posen, którego leutnant od dawna śledził, zresztą na osobiste polecenie Wirbela. Polak, który miał ich zaprowadzić do samej centrali antyniemieckiego spisku w Provinz Posen! I który zranił również jego — Klausa Wirbela — wtedy, w grudniu 1918 roku, pod Bankiem Rzeszy w Posen! To ten drań strzelił do niego na Wilhelmstrasse, miażdżąc mu ramię i niwecząc misterny plan wywiezienia sztab złota z Banku Rzeszy w bezpieczne miejsce…

Na to wspomnienie w okolicy zbiegu uratowanego przez chirurgów obojczyka z ramieniem poczuł znowu ból. Rozchodził się promieniście we wszystkie strony, powiększając jego złość.

— Donnerwetter!18 — zaklął i ruszył w kierunku biurka.

Musiał, musiał sobie coś przypomnieć. Coś! Jedno polskie słowo, z tym ich idiotycznym, dziwacznym języczkiem doklejonym przy sylabie. Jak on się nazywał, do kurwy nędzy?! Jak było tej gnidzie?! Te ich cholerne, słowiańskie nazwiska…

Z pasją szarpnął za szufladę i po raz bodaj setny sięgnął po wymiętą teczkę. Karta niezapomnianego wroga leżała na samym wierzchu. Ze zdjęcia śmiał mu się zuchwało w twarz młodociany rekrut w pickelhaubie na głowie. Zdrajca i dezerter w jednej osobie. Zabójca Gnadego…

— Joseph Jęczkowiak — wymamrotał Wirbel, a zaraz potem opadł na odsunięty nieco od biurka fotel.

— Ty zdrajco… — wyszeptał. — To jeszcze nie koniec… My się jeszcze policzymy!

Tysiąc kilometrów na wschód, znowu pod Gródkiem, o tej samej porze

Biniu Kaczmarek z niepokojem przyglądał się, jak obozowy lekarz zmienia opatrunek na postrzelonej dłoni sierżanta Jęczkowiaka. Czoło jego przyjaciela było ciągle rozpalone, Józefa musiała toczyć wysoka gorączka, której jednak nie mogli zdiagnozować z braku termometru. Był wszakże przytomny, można było nawiązać z nim kontakt. A najbardziej optymistyczne było to, że Jęczkowiak nie dał się do końca nieść na noszach i sam przeszedł ostatnie metry, dzielące go od chłopskiej furmanki wymoszczonej słomą. Ta zawiozła go — i kilkunastu innych rannych — wprost do zaimprowizowanego szpitala polowego we wsi o wdzięcznej nazwie Bar.

W Barze wszakże nie było żadnych rozgrzewających trunków — może poza gorącą herbatą, parzoną w kotle nad ogniskiem. W chacie, w której położyli Jęczkowiaka, stał za to żelazny piecyk starej austro-węgierskiej produkcji. Rozżarzony niemal do czerwoności, dawał pacjentom aż nadto ciepła. I szybko suszył wiszący nad nim mundur rannego sierżanta, który teraz wylegiwał się w polowym łóżku.

Zanim dał się położyć, Jęczkowiak dowiedział się, co z jego bratem Ludwikiem. Był ciężko ranny, ale żył. Lekarze dawali mu spore szanse na przeżycie. Choć sam był ranny, wreszcie mógł odetchnąć z ulgą. Opatrzność najwyraźniej nie porzuciła braci Jęczkowiaków.

— Ależ cię załatwili, diabły jedne — bąknął Kaczmarek, ciągle zaniepokojony błyszczącymi od wysokiej temperatury oczyma Jęczkowiaka.

— Nic to — mruknął Józek, cytując mimowolnie tekst swojego ulubionego bohatera sienkiewiczowskiej Trylogii, pułkownika Michała Wołodyjowskiego. — Do wesela się zagoi. Zobaczysz, Biniu, jeszcze zatańczysz na moim weselu.

— A jakże, Józek, a jakże! — ożywił się Kaczmarek. — Byle tylko berbeluchy pod dostatkiem było…

— Ja ci dam berbeluchę! — zaperzył się Jęczkowiak, dziękując jednocześnie lekarzowi za nowy opatrunek. — U mnie na weselu będą porządne trunki. Wódka Baczewskiego na ten przykład… Berbeluchę zachowamy na twoje wesele, kamracie…

Kaczmarek chciał podjąć polemikę, ale zaraz się zmiarkował, że słowa przyjaciela to najlepszy sygnał, że nie będzie z nim źle. Uśmiechnął się więc tylko z głupia frant i poprawił na nieco zbyt wąskim zydelku.

W tym samym momencie do izby wszedł ksiądz Kanikowski, pułkowy kapelan, dobrze znany Kaczmarkowi i Jęczkowiakowi z Biedruska. Obrzucił szybkim spojrzeniem kilka łóżek i zdecydował, że w pierwszej kolejności podejdzie do Jęczkowiaka.

— Synu, może wyspowiadasz się i pojednasz się z Bogiem? — zaproponował łagodnym tonem.

Kaczmarek zauważył, że w tej podniosłej chwili Jęczkowiak omal nie parsknął śmiechem.

— Proszę księdza — Józek podparł się na zdrowej ręce i jakby ściszył głos, żeby inni ranni nie słyszeli — ksiądz wybaczy, ale na Pana Boga odrobinę za wcześnie. Lepiej by mi zrobiła szklanka ciepłej herbaty. A najlepiej — butelka dobrego wina…

Kapelan zerknął na niego zaskoczony, ale nie dał się długo prosić. Odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem wyszedł z izby.

— Chyba przegiąłeś, Józek — jęknął Kaczmarek. — Z Bogiem zawsze dobrze się pojednać… W takich sprawach…

Nie skończył wszakże swojej przemowy, bo zawiasy drzwi jęknęły i w chacie znowu pojawiła się nieco pochylona sylwetka kapłana. W dłoni dzierżył długą, wąską butelkę.

— Nie wiem, czy dobre. Mszalne — powiedział tak, jakby się usprawiedliwiał. — No, tu jest kubek… W dobrej sprawie, to i Pan Bóg wybaczy…

Chwilę później w sprawnej dłoni rannego pojawił się cynowy kubek, napełniony w połowie kwaśnym trunkiem.

— Jak na mszalne, to prawdziwy cymes — mruknął Jęczkowiak, popijając z wolna, z właściwą winu mszalnemu atencją.

Oczy kapelana, zwykle poważne i smutne, nagle się roześmiały.

— A pamiętasz, szczunie, jak twojej kompanii proponowałem za patrona świętego Jerzego? Wtedy, w Biedrusku, zanim tu wyjechaliśmy? — zapytał.

Co miał nie pamiętać! Cała kompania potem się z niego śmiała: „Sierżant obrazkowy! Sierżant obrazkowy!”. A wszystko dlatego, że ksiądz Kanikowski zaproponował mu, żeby obrazek świętego nosił podczas walki na plecach. Bo nie miał tornistra, w którym mógłby go chować. Też wymyślił!

— Pamiętam — przyznał bez entuzjazmu.

Tym bardziej niechętnie, że scena ta przypomniała mu się jakimś odpryskiem, gdy wpadał ranny w lodowatą rzekę.

— A widzisz, Józefie. — Kapłan ucieszył się, że mimo wszystko podjął ten wątek. — Takie były śmichy-chichy, a tymczasem… Gdybyś miał świętego Jerzego ze sobą, pewnie nie oberwałbyś tej kulki i nie leżał tutaj, synu…

— Wie ksiądz co? — Jęczkowiak ożywił się niespodziewanie. — A ja myślę, że święty Jerzy jest z naszą kompanią nawet mimo tego obrazka.

— Jak to?

— A tak to! Gdyby nie jego wsparcie, pewnie bym nie tu leżał, ale w jakimś cichym dole.

— Co ty opowiadasz, synu!

— Prawdę mówię. A skoro żyję, to znaczy, że patrona nad sobą mamy i nam pomaga mimo świętego obrazka. Bo widzi ksiądz, patrona trzeba mieć w sercu, nie na plecach.

— Ha, ha, ha! — Kaczmarek nie wytrzymał i buchnął gromkim śmiechem.

Ależ Józek załatwił tego klechę! Ale mu powiedział!

Ksiądz Kanikowski nie wyglądał wszakże na pognębionego.

— Dobrze powiedziane, synu. Mądrze i ładnie. Od razu widać, żeś ze skautów… A ty, Kaczmarek, czego się tak rechoczesz? — ofuknął starszego strzelca i potraktował go surowym spojrzeniem. — A ty kiedy ostatni raz pojednałeś się z Panem?

Mina Kaczmarka natychmiast zrzedła. Za żadne skarby nie chciał się teraz spowiadać, nie był na to zupełnie przygotowany. Co tu robić?, rozmyślał gorączkowo. Święty Jerzy, wymyśl coś! Święty, święty… Zaraz, a którego dzisiaj? Dziewiętnastego marca? O Matko Boska, to przecież…

— Proszę księdza, to dobrze się składa, że ksiądz kapelan tu do nas przyszedł — zagaił z bezczelnym uśmieszkiem na twarzy.

— Taaak? A niby czemu?

— A jakiego dzisiaj mamy świętego, ha?

— Dzisiaj… No tak, dziś będzie świętego Józefa…

— To ma ksiądz niepowtarzalną okazję pobłogosławić naszemu solenizantowi. Józek, wszystkiego najlepszego, bracie!

Kaczmarek uścisnął głowę sierżanta Jęczkowiaka, a widząc niepewność na twarzy kapłana, powinszował sobie w duchu fortelu.

Był pewny, że tym razem spowiedź go ominie.

I całe szczęście, bo niedawno miał cokolwiek nieskromny sen. Z ukochaną Juliette w roli głównej.

Lotnisko Hureczko, 19 marca 1919 roku z rana

Dziwna to była kampania. Jakże inna od tej znanej Jachowi z czasów Wielkiej Wojny i lotów bojowych nad Szampanią. Wtedy razem z nim leciał jego niemiecki dowódca, pilot leutnant Paul Pohl. Teraz w swoim albatrosie sam był sobie dowódcą — i bardzo mu to odpowiadało. Ale, co najważniejsze, teraz jego loty bojowe i rozpoznawcze służyły Wojsku Polskiemu i polskim sprawom. Był mocno przekonany, że tak już będzie zawsze.

Wojna ta była dziwna również z innego powodu. Zadania, których wykonania wymagała, nie mieściły się w dotychczasowym wyobrażeniu sierżanta Franciszka Jacha o działaniach wojennych. No bo jak wytłumaczyć fakt, że już wczesnym rankiem dowiedział się, że leci nad Lwów — ale zamiast bomb, które mógłby z czyjąś pomocą ciskać na wroga, do maszyny wrzucono mu wór pełen ulotek? Ma zrzucać z nieba ulotki zamiast bomb na nieprzyjaciela? Albo zamiast żywności czy amunicji dla obrońców miasta?

Kiedy jednak z niechęcią sięgnął po jedną z ulotek, zrozumiał więcej. I pojął, że ta akcja, choć niepozorna, ma głębszy sens. Na druku wielkości koperty znalazł tekst nawołujący do wytrwania Polaków w oporze. I informujący, że od strony Gródka nadchodzi z dawna wyczekiwana odsiecz. Jęczkowiak i Kaczmarek muszą być już blisko Lwowa, pomyślał i uśmiechnął się na wspomnienie niedawno poznanych frontowych kolegów.

Wystartował równo o dziewiątej i obrał kurs prosto na wschód. Jak wyliczył, około dziesiątej trzydzieści powinien znaleźć się nad centrum miasta. Wtedy rozrzuci z niskiej wysokości tysiąc papierowych ulotek. Musi lecieć na tyle nisko, by mieć pewność, że druki się nie zmarnują i trafią we właściwe ręce.

Nigdy wcześniej nie był we Lwowie, bo i nie miał na to żadnych szans. Był ciekaw tego miasta i czuł się, jakby leciał na wycieczkę. Szybko jednak zganił się w myślach. Nie mógł się za żadne skarby rozkojarzyć. Choć misja pachniała wielką przygodą, musiał być czujny, szło przecież nie tylko o życie Polaków we Lwowie. Ryzykował także własnym.

Wieś Bar pod Gródkiem Jagiellońskim, tego samego dnia przed południem

Wysuszony na wiór mundur był nieco chropawy, nieprzyjemny w dotyku, ale Jęczkowiak szybko do niego przywykł. Gdy kazali mu się ubrać, dobrze wiedział, dokąd trafi. Pociąg sanitarny czekał już na bocznicy na rannych. Pożegnał się więc z Kaczmarkiem, nakazał mu wrócić do Poznania całym i zdrowym, a potem z pomocą przyjaciela umościł się znowu na chłopskiej furmance i wraz z innym rannymi pojechał do pociągu.

Słońce wschodziło ostro nad horyzontem, zmuszając go do zmrużenia oczu. Było chłodno i wilgotno, ale bez mrozu. W powietrzu czuło się już przedwiośnie.

Bolało go ramię, na które upadł, nieobejrzane z braku czasu przez lekarza. Miał wrażenie, że przykleiło się do podkoszulka, więc nie ruszał na razie bielizny. Muszę o tym powiedzieć w szpitalu, postanowił. Z wolna godził się z myślą, że dla niego wojowanie chwilowo się skończyło.

Znał ten osobliwy stan wytrącenia z gorączki walki. Był już wszak kiedyś ranny. Wiosną 1917 roku, gdzieś pod Maison-Rouge, postrzelili się nawzajem z Bogdanem Antoniewiczem w nogi. Niegroźnie, w uda nad kolanami. Dzięki temu Jęczkowiak trafił do szpitala na zapleczu frontu, gdzie spędził kilkanaście miłych dni, nie musząc narażać życia i zdrowia za Wilusia19. Tyle że wtedy chodziło o symulowanie niezdolności do walki, a teraz — choć bić się chciał — zwyczajnie nie mógł. Ból głowy, piekąca, obandażowana dłoń i szarpiące ramię przypominały, że z nim kiepsko.

Humor poprawił mu dopiero widok brata niesionego na noszach do pociągu. Ludwik! Choć blady jak kreda, pomachał Józefowi dłonią na znak, że jest przy życiu i powinno być z nim tylko lepiej. Józek odmachnął mu zdrową ręką, ale nie miał siły nic krzyknąć. Ciągle trawiła go wysoka gorączka.

Pociąg ruszył około jedenastej, z łoskotem przesuwając się wzdłuż peronu niewielkiej stacji. Jechał stosunkowo wolno, ale Jęczkowiak nie zwracał na to uwagi. Odczuwał coraz bardziej głód, pobudzony przyniesionym przez kapelana winem. Aprowizacja stała na szczęście na wysokim poziomie. Nie minął kwadrans, a wśród leżących na pryczach wagonu rannych pojawił się żołnierz roznoszący porcje chleba i rozlewający do menażek wojskową grochówkę.

Tego mi było trzeba. Bogu niech będą dzięki, pomyślał ranny sierżant, rozkoszując się smakiem gęstej zupy, uwarzonej zapewne na wędzonym boczku.

Będzie dobrze. Teraz może być już tylko lepiej.

Nawet się nie zorientował, kiedy uporczywy, monotonny stukot żelaznych kół rzucił go w ciepłe objęcia Morfeusza.

III. Cztery serie w korpus

Nad Lwowem, 19 marca 1919 roku, przed południem

Spowite mgłą miasto w dole przedstawiało się imponująco. Pięknie położone pomiędzy zalesionymi wzgórzami, z których największe Jach od razu rozpoznał jako wzgórze zamkowe, wydało się pilotowi skarbem, ukrytym pomiędzy kępami zieleni. Skarbem, o który warto zabiegać. Lecąc wzdłuż linii kolejowej, znalazł się niebawem nad dworcem, a kilka chwil później po prawej dostrzegł baniastą kopułę greckokatolickiej katedry św. Jura.

I wtedy, zniżając lot, to zobaczył. Entuzjazm mieszkańców miasta, którzy wylegli na ulice, machając do niego przyjaźnie. Biało-czerwone szachownice na skrzydłach albatrosa musiały być z tej odległości doskonale widoczne, wywołując wśród wiwatujących prawdziwą euforię. Jachowi zdawało się nawet, że słyszy wzbierające okrzyki radości:

— Nasi! To nasi! Polski aeroplaaaan!

Nie mógł ich słyszeć, silnik pracował zbyt głośno, był jednak pewien, bezgranicznie pewien, że Polacy tam, na dole, ślą mu w górę dziesiątki, setki serdecznych słów. I było mu z tym przeświadczeniem dobrze, jak nigdy wcześniej.

Rychło dostrzegł dwie niemal sąsiadujące ze sobą świątynie, jak mu się wydawało, z czasów baroku. Jedna miała długi, niski korpus, druga — o białej fasadzie — wysoką wieżę i skrytą pod krągłą kopułą kaplicę doklejoną do jej północnego boku. Zaraz potem znalazł się nad wielkim brukowanym placem, z efektowną, rozplanowaną w kwadrat budowlą, ani chybi siedzibą władz miejskich. Bardziej wyczuwał, niż wiedział, że jest już nad rynkiem. Zgromadzeni na jego płycie ludzie zakrywali oczy dłońmi, przypatrując się nisko lecącemu samolotowi — i wybuchali euforią. Machania rękoma nie było końca.

Jach zrozumiał, że teraz, właśnie teraz, powinien przystąpić do dzieła. Ostrożnym ruchem steru podniósł nieco maszynę i zatoczył łuk nad zamkowym wzgórzem, kierując aeroplan ponownie w stronę rynku. Trzymając lewą dłonią za wolant, prawą sięgnął do trzymanego między nogami worka. Chwycił pełną garść ulotek i posłał je za burtę, w dół.

Papierki przypominały konfetti, wystrzeliwane radośnie podczas imprez rodzinnych. Opadały na płytę rynku niczym złote liście jesieni, lądując prosto w dłoniach uradowanej gawiedzi. Z tej radości ktoś, zdaje się, wystrzelił nawet w powietrze z pistoletu.

Po sercu Jacha rozlewało się ciepło, gdy ciskał w dół kolejne garści ulotek, tak chętnie chwytanych w locie przez przechodniów. Doskonale wiedział, że z każdą opadającą na ulice tego miasta kartką rosła w jego mieszkańcach wola walki. I związek jego obrońców z Polską. Dla tego celu gotów był wykonać nad Lwów jeszcze dziesięć takich lotów!

W niespełna kwadrans sporej wielkości parciany worek został do cna opróżniony. Całe śródmieście zdawało się już upstrzone białymi karteczkami, wiele z nich opadło na dachy kamienic i licznych świątyń. Ale równie wiele, jeśli nie więcej, trafiło tam, gdzie powinny były trafić — do rąk rodaków. Jach uznał, że wypełnił swoje zadanie.

Kierując maszynę z żalem w kierunku powrotnym, na zachód, pomachał wolną ręką Polakom rozradowanym na ulicach miasta. Pewnie go nie dostrzegli, ale choć nad Lwowem spędził niespełna pół godziny, czuł z nimi solidarność. I tak ją właśnie wyraził.

Gdy ponownie przelatywał nad katedrą św. Jura, zaczął wznosić maszynę wyżej i wyżej. Wytrwajcie, pomyślał o tych, których właśnie opuszczał. Pomoc jest już blisko.

Przemyśl, tego samego dnia

Po przyjeździe do Przemyśla dwie karetki przewiozły ich do szpitala na Zasaniu, na lewym brzegu Sanu, skąd widać było całkiem nieźle zamkowe wzgórze i blade blanki baszty. Tu lekarze i młode sanitariuszki wzięli ich natychmiast w obroty. Jęczkowiak musiał od razu pozbyć się munduru — i wtedy wreszcie wyszła na jaw tajemnica piekielnie bolącego, prawego ramienia — okazało się, że także ono zostało przestrzelone. W łaźni, z pomocą sanitariuszki, pozbył się w końcu koszuli, która z powodu skrzepłej krwi u wlotu i wylotu kuli nie chciała ustąpić. Sprytna sanitariuszka, widząc, że atak bólu odbiera rannemu przytomność, zachowała zdrowy rozsądek: pobiegła po nożyczki i wycięła nimi z koszuli dwa fragmenty materiału, który przywarł do ran.

Tak „wypreparowany” Jęczkowiak w stroju adamowym wszedł do żeliwnej wanny, w której na stojąco poddany został pierwszemu obmywaniu lekko tylko podgrzaną wodą. Intensywne przemywanie zrobiło swoje: rana na ramieniu nieznacznie się otworzyła, uwalniając oba płaty koszuli. Gdy z wanny zeszła brudna woda, Jęczkowiaka umyto drugi raz — tym razem już ciepłą wodą, z wykorzystaniem mydła. W trakcie namydlania sanitariuszka zdjęła też delikatnie bandaż z lewej dłoni rannego.

Jęczkowiak chętnie posiedziałby w gorącej wannie dłużej, tym bardziej, że zajmująca się nim sanitariuszka była kruczoczarnowłosą pięknością o troskliwym spojrzeniu i pełnych ustach. Niestety, za chwilę wzywał go już z kolejnej izby umundurowany lekarz dyżurny.

Starszy wiekiem łapiduch z ryżawym wąsikiem obejrzał najpierw przestrzeloną dłoń Jęczkowiaka.

— Nie jest najgorzej — mruknął i sięgnął po buteleczkę z jodyną, stojącą na półce za jego plecami.

— Teraz niech się pan trzyma — dodał.

I wlał żółtawy płyn odkażający do wlotu po zewnętrznej stronie dłoni.

Ból był tak ostry, że sierżant zbladł, a przed oczyma pojawiły mu się czarne plamy. Zachwiał się, jakby miał upaść, zrobiło mu się nagle duszno.

— Niech go siostra położy na leżance — rozkazał natychmiast lekarz. — Ja jeszcze coś muszę zrobić…

Półprzytomny z bólu Jęczkowiak spoczął zaraz na kozetce, przymykając oczy, a lekarz — najwyraźniej chirurg — zajął się raz jeszcze jego ranną dłonią. Za pomocą chirurgicznych nożyc odciął wprawnym ruchem fragment poszarpanego ciała po wewnętrznej stronie dłoni.

— No i po strachu — mruknął w swoim stylu. — Teraz będzie się lepiej goić.

Dla Jęczkowiaka nie był to jednak koniec nieprzyjemności. Łapiduch okazał się bardzo skrupulatny i z miejsca zabrał się za ranę ramienia. Na szczęście okazała się niegroźna, ledwie powierzchowna. Choć bolesna, rokowała lepiej niż rana dłoni. Lekarz oczyścił ją, zaopatrzył plastrami, a potem obandażował.

— Za trzy dni można będzie to zdjąć — oświadczył odzyskującemu z wolna zdrowe kolory twarzy Jęczkowiakowi.

— Dzię… Dziękuję — wyszeptał ranny.

Lekarz odpowiedział skromnym uśmiechem.

— A teraz niech siostrzyczka pomoże mu stanąć na nogi. Najlepiej, jak pomaszeruje prosto do łóżka.

— Tak jest — odpowiedziała wojskowo piękna sanitariuszka.

I pochylając się nad Jęczkowiakiem, posłała mu czułe spojrzenie spod zalotnych rzęs.

— Jak tam z panem, panie sierżancie? — zapytała. — Już nie kręci się panu w głowie?

— Przy pani… Przy pani od razu czuję się lepiej. A przy okazji… Jak pani na imię?

Gdzieś pod Gródkiem Jagiellońskim

Kaczmarek był tego dnia markotny jak nigdy wcześniej. W jednej chwili stracił wszak kompana, z którym przeszedł powstańczy szlak bojowy. To właśnie pod wpływem Józka Jęczkowiaka znalazł się tu, w Galicji, spiesząc z pomocą Polakom we Lwowie. Z jednej strony cieszył się wprawdzie, że rany Jęczkowiaka nie okazały się groźne dla jego życia, z drugiej jednak miał żal do losu, że postrzał wyeliminował Józka z dalszego udziału w kampanii. Gdy pociąg sanitarny oddalił się od stacji, pozostawiając za sobą siwy ogon dymu, przestał machać dłonią, spuścił głowę i wrócił do swojego plutonu.

W samą porę, bo podoficerowie zbierali już swoje kompanie do nowych zadań.

— No! Dzisiaj powinniśmy w końcu dotrzeć do Gródka i nawiązać łączność ze Lwowem! — usłyszał z boku podniesiony głos jednego z sierżantów.

— Oby, panie sierżancie — przytaknął mu podwładny.

Kaczmarek narzucił na plecy wojskowy tornister, poprawił mauzera na ramieniu, sprawdził też, czy u pasa ma nadal sztylet piechura. Jego wydatny niegdyś brzuch wyraźnie schował się pod mundurem pod wpływem aktywnego trybu życia, znaczonego marszami, przemarszami i pościgami. Pomyślał, że taki szczupły spodobałby się pewnie jeszcze bardziej Juliette, którą musiał zostawić w Poznaniu — i zrobiło mu się jeszcze bardziej smutno.

— No, a jak już dojdziemy do naszych braci we Lwowie, będzie można wrócić do domu… — ciągnął swoje rozważania sierżant, szykujący się do wymarszu za plecami Kaczmarka.

Biniu nadstawił ucha, bo nagle usłyszał coś całkiem miłego.

— …zawsze się tam przydamy. Mimo rozejmu Szkiebry ciągle prowokują — dokończył podoficer.

— Oby jak najszybciej wrócić, panie sierżancie — odpowiedział jeden z żołnierzy.

Kaczmarek mógłby się pod tym podpisać obiema rękami.

Berlin, w dowództwie kontrwywiadu wojskowego

Wirbel szukał możliwości zemsty, szukał okazji do powrotu. Od dawna, od samego początku. Właściwie od momentu, w którym transportujący go ambulans przekroczył w styczniu 1919 roku linię czegoś, co Polacy zapewne zwali frontem, i następnego dnia dowiózł bezpiecznie do Berlina. Dobrze zapamiętał to gorzkie uczucie upokorzenia, gdy niesprawny po ciężkim postrzale z ręki buntowników w Posen musiał odpowiadać na dociekliwe pytania przesłuchującej go komisji. Nie dali mu spokoju nawet wtedy, nie uszanowali azylu, jakim powinny być mury szpitala! Wypytywali i wypytywali, byle tylko wywęszyć jego błędy. Jedynym, do jakiego się przyznał przed wysoką komisją armii, była przesadna wiara w swoich współpracowników w Posen. Doskonale wiedział, przeczuwał, co się święci, a jednak nie dał rady temu zapobiec. I właśnie dlatego dziś Niemcy są biedniejsze, okrojone, okradzione z bogatej, ludnej i pracowitej dzielnicy, która przed wojną stanowiła spichlerz zbożowy Rzeszy. I dlatego musi się zemścić. Odegrać. Musi wyrównać rachunki z Polaczkami. Wyrównać i zamknąć je raz na zawsze. A zwłaszcza posłać do piachu jednego z nich. Tego, który ma na sumieniu życie Heinza…

Telefon na jego biurku zaterkotał dychawicznie, jakby dostrajając się do kondycji fizycznej człowieka, któremu służył. Kapitan poderwał słuchawkę zbyt szybko, przywołując ból niewygojonego ramienia i dreszcz reszty ciała.

— Wirbel! — skrzywił się mimowolnie.

— Melduję posłusznie, herr hauptmann, że stawił się niejaki Paul Pohl. Zdaje się pilot, ponoć leutnant, tyle że w cywilu — usłyszał głos dyżurnego.

— Świetnie. Niech wejdzie. Skieruj go prosto do mnie.

— Tak jest!

Chwilę później ktoś zastukał głośno w drzwi gabinetu Wirbela.

— Herein!20

Do pomieszczenia wszedł zdecydowanym krokiem mężczyzna lat około trzydziestu. Był niskiego wzrostu, lekko przysadzisty, miał na sobie grube cywilne palto, ale jego ruchy zdradzały zawodowego wojskowego, przyzwyczajonego do wszelkich niewygód służby. Przybysz rozejrzał się szybkim ruchem głowy po gabinecie hauptmanna, a potem stuknął obcasami przed Wirbelem.

— Leutnant Pohl w stanie spoczynku! — przedstawił się przed wyższym rangą.

— Hauptmann Wirbel, spocznij. — Gospodarz poczuł gdzieś wewnątrz wojskową satysfakcję.

Może i Niemcy się walą, może i nigdy nie będą już takie jak wcześniej, za Hohenzollernów, ale — do diaska — tacy ludzie jak Pohl, żołnierze z krwi i kości, gotowi stawić się na każde zawołanie, uratują kiedyś ten kraj. Może nie od razu, może nie za miesiąc czy za rok, ale z pewnością przyjdzie taki czas, w którym wszyscy wrogowie Niemiec pożałują, że zadarli z tym największym narodem na kontynencie!

— Pan usiądzie, panie poruczniku — zaproponował Wirbel, wskazując przybyłemu miejsce w fotelu po drugiej stronie swojego biurka. — Pewnie pan wie, dlaczego zdecydowałem się przyjąć pana do naszej służby?

Pohl spojrzał na Wirbela wzrokiem, w którym nie było nawet cienia niepewności.

— Oczywiście, herr hauptmann — potwierdził. — Łączy nas, że tak powiem, wspólnota interesów.

— I nie żal panu lotnictwa?