Jonatan i Biały Kruk - Andrzej Marek Grabowski - ebook

Jonatan i Biały Kruk ebook

Andrzej Marek Grabowski

0,0

Opis

Biały Kruk całe wieki czekał na taką okazję. Po ostatniej klęsce jaką zadały armii Mroku siły Światła, mógł tylko zaszyć się w otchłannych czeluściach Krainy Krrach i roić sny o przyszłej zemście i chwale. Teraz nareszcie sprawy przybrały właściwy obrót. Pojawił się ktoś godny zaufania, wystarczająco zgorzkniały i wściekły, by móc wykorzystać go do odzyskania panowania nad światem. Biały Kruk drżąc z zadowolenia, staranie ostrzył dziób… Jonathan i inne dzieciaki z warszawskiego Mokotowa wkrótce znajdą się w centrum niebezpiecznych wydarzeń, które zdecydują o przyszłości świata. Jeszcze o tym nie wiedzą, ale sporo będzie zależeć od nich…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja: Maksymilian Wroniszewski

Korekta: Anna Sarmiento

Ilustracje: Marcin Minor

Projekt okładki i projekt typograficzny: Marta Handschke

Skład: Maria Chojnicka, Marta Handschke

Wersja elektroniczna:

© Gdańskie Wydawnictwo Oświatowe (imprint Adamada)

Wydawca: Wydawnictwo Adamada

al. Grunwaldzka 413, 80-309 Gdańsk

www.adamada.pl

ISBN EPUB 978-83-8118-462-5

ISBN MOBI 978-83-8118-463-2

Gdańsk 2020. Wydanie pierwsze

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Motto

Prolog

Rozdział pierwszy. Fatalne skutki czytania książek

Rozdział drugi. Rusza lawina kłopotów

Rozdział trzeci. Niespodziewanych zdarzeń ciąg dalszy

Rozdział czwarty. Do czego może służyć parkowa ławka

Rozdział piąty. Awantura w zoo

Rozdział szósty. Kara

Rozdział siódmy. Niezwykła lekcja

Rozdział ósmy. Fotografia

Rozdział dziewiąty. Kosmiczna podróż

Rozdział dziesiąty. Poważne ostrzeżenie

Rozdział jedenasty. Komandor Ciumciupa

Rozdział dwunasty. Kłopoty

Rozdział trzynasty. Wizyta u starszej pani

Rozdział czternasty. Narada

Rozdział piętnasty. Cios

Rozdział szesnasty. Podróż do Krainy Krrach

Rozdział siedemnasty. Biały Kruk

Rozdział osiemnasty. Powrót

Epilog

Podziękowania

„Wewnątrz światła jest ciemność,

lecz nie próbuj zrozumieć tej ciemności;

wewnątrz ciemności jest światło,

lecz nie szukaj tego światła.

Światło i ciemność są parą,

jak w chodzeniu, jedna stopa z przodu, a druga z tyłu.”

Jedność względnego i absolutnego

Wiem, że trudno będzie Ci uwierzyć, ale historie takie jak opowiedziana w tej książce zdarzają się codziennie. Nie mogę wykluczyć, że coś równie niezwykłego przydarzy się także Tobie. Zatem proszę Cię: bądź ostrożny!

I jeszcze jedno. To jest strasznie dziwna książka. Ostrzegam, żebyś później nie marudził, że nie wiedziałeś. Przecież to, czy ją przeczytasz, zależy tylko od Ciebie. Wszystko zależy tylko od Ciebie! Całe Twoje życie! Pamiętaj!

Autor

Prolog

Karol od dawna obserwował ludzi na sąsiednich podwórkach. Szczególnie uważnie od czasu, gdy podjął decyzję – czyli od momentu, gdy frunąc nad miastem, kilka razy wściekle krzyknął: „Mam tego dość!”.

Postanowił wtedy zmienić swoje życie, nawet gdyby za tę decyzję miał zapłacić najwyższą cenę.

Rodzina Wiotkich, jak nazywał ich w myślach, wprowadziła się kilka tygodni temu. Rodzice, trzech chłopców i mała dziewczynka. Ten średni chłopak dobrze rokował. Był jak na swój wiek niewysoki, często zamyślał się i zagapiał. Chodził ze zwieszoną głową, rzadko się uśmiechał, czarna jak skrzydło kruka grzywka opadała mu na oczy. Wyglądał na gościa, który ma kłopoty. Starszy brat lubił dać mu szturchańca. Ale „średni” był zadziorny, rzucał się do bójki. I choć często obrywał, przy kolejnej sprzeczce znowu nie odpuszczał. Najlepiej czuł się na boisku. Grał w piłkę jak szatan, walczył, jakby od wyniku każdego meczu, od każdej strzelonej bramki zależało jego życie.

Kiedy Karol podejmował decyzję, dobrze wiedział, kto może go wyzwolić. Najbliższa Szczelina Krainy Krrach znajdowała się na wyciągnięcie ręki, a może raczej – skrzydła, na strychu sąsiedniego domu! Wystarczyło podfrunąć na parapet. Brudne, zakurzone okienko zawsze było otwarte. Nawet jeśli w czasie mrozów dozorcy chciało się wdrapać tak wysoko i okno zamknąć, ono w niewyjaśniony sposób już po chwili znowu się uchylało. Może po prostu miało zepsutą klamkę i otwierał je najlżejszy podmuch wiatru. Niewykluczone jednak, że czyniła to zupełnie inna siła.

Karol miał mocne skrzydła. Fruwał szybko, więc podróż, po tym jak dostał się na strych i sforsował Szczelinę, zajęła mu niecałą godzinę. Na szczęście. Szare skały i głębokie rozpadliny, nad którymi przelatywał, niepokojąco mruczały i syczały, parskając mgławicami cuchnącej pary i gejzerami wrzących płynów. Im dalej leciał, tym bardziej Kraina Krrach go przerażała. Nigdy wcześniej nie widział tak ponurego miejsca. Nie docierało tu światło słoneczne, a z jałowej gleby nie wyrastała nawet jedna rachityczna trawka. Góry, skały, głazy, kamienie, wszystko, co znajdowało się dookoła niego, otaczała mroczna fioletowa poświata.

Wreszcie w oddali ujrzał Czarny Zamek, ogromną budowlę, której wieże chowały się w kołnierzu bordowych chmur.

Kiedy dofrunął do muru, zgodnie z otrzymaną kilka dni temu od Hildy instrukcją przysiadł pod daszkiem obok wartowni i czekał na strażnika. Dobrze zapamiętał słowa wrony: „Nie próbuj przelecieć nad murem bez podania hasła, bo zginiesz”.

Po chwili pojawił się stary sęp w nasuniętym na dziób hełmie.

– Hasło! – warknął spod przyłbicy.

– „Ciemności kryją świat po kres dni”.

– „Na zawsze w służbie Pana Krrach” – usłyszał odzew.

– Gdzie miałeś się zgłosić?

– W Żelaznej Wieży, Sala Książek…

– Tam! – sęp pokazał kierunek, wyciągając przed siebie nieznane Karolowi błyszczące urządzenie z krótką lufą, zapewne broń, po czym natychmiast odszedł.

Żelazna Wieża stanowiła jedną z czterech centralnych budowli wznoszących się ponad murami zamku. Błyszczała ogromnymi okrągłymi nitami, które spajały jej konstrukcję.

Karol wylądował pomiędzy blankami, a jeden z wartowników, chudy struś o wyjątkowo posępnej minie, zaprowadził go do Sali Książek.

Hilda siedziała na poręczy fotela. Na widok Karola rozłożyła skrzydła i zaskrzeczała radośnie:

– Gawron siwe piórko! Przypomnij mi, chłopcze, jak się nazywasz?

– Karol, ale…

– To wystarczy – przerwała mu. – Wiedziałam, że się zdecydujesz. Brawo, to się nazywa męska decyzja. Witam cię w naszym gronie. Nie będziesz żałował. Splendory, zaszczyty, a przede wszystkim to, o czym od tak dawna, biedaku, marzysz, a czego ciągle ci się odmawia. Ile to już lat? Dwieście, trzysta? Od nas dostaniesz to, co ci się należy. Nasz Pan jest sprawiedliwy, nie to co ta słoneczna łachudra – tu wrona splunęła na posadzkę, a jej ślina w zetknięciu z zimnymi kaflami zaskwierczała. – W Krainie Krrach każdy otrzymuje to, na co zasłużył. A ty zasłużysz, prawda?

Wrona przekrzywiła łeb i spojrzała na Karola wzrokiem ostrym jak skalpel.

– Tak, pani – pochylił głowę. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy.

– To mi się podoba – zarechotała Hilda. – Tylko żebyś się nie rozmyślił, bo wtedy… – znowu się zaśmiała. – Wtedy nie chciałabym być w twoich piórach. Nasz Pan podjął decyzję. Masz zdobyć dwóch. Wyobrażasz sobie, jak łaskawy jest dla ciebie nasz władca?! Wystarczy tylko dwóch nawróconych i będziesz wolny jak rajski ptaszek w dżungli!

Karol westchnął. Nie pragnął być żadnym ptakiem. Nawet rajskim.

– O, przepraszam, to było złe porównanie – zachichotała wrona. – Będziesz wolny jak człowiek.

Nagle spoważniała i zapytała rzeczowo:

– No, kogo masz na oku?

Karol pokłonił się nisko i odpowiedział zgodnie z otrzymaną razem z hasłem instrukcją:

– Chłopiec, troje rodzeństwa, rodzice ubodzy.

– Jeden chłopiec?

Gawron przytaknął kiwnięciem głowy. Wrona nastroszyła pióra.

– Oczywiście, od czegoś trzeba zacząć, potem drugi i już. Jakie to proste! Dwoje niewiniątek i świat pokłoni się przed tobą. Ile ten twój protegowany ma lat?

– Dwanaście.

– Dwanaście lat, piękny wiek. Czas poszukiwań, pokus i nadziei. My damy mu nadzieję… Nasz Pan nikomu nie odmawia nadziei…

Przez chwilę się zastanawiała, po czym zakrzywionym szponem stuknęła w oprawioną w wiśniową skórę księgę, stojącą pomiędzy setkami innych tomów.

– Czy ta będzie dobra, messer? – zapytała.

– Choooodź! – rozległ się chrapliwy głos, który zabrzmiał jak dźwięk przesuwania nagrobnej płyty.

Karola przeszły ciarki. Rozejrzał się, lecz nikogo nie dostrzegł. Czyżby sam Biały Kruk obserwował z ukrycia ich rozmowę?! Potrząsnął głową. To przecież niemożliwe.

Wrona sfrunęła z fotela i niezgrabnie podskakując, ruszyła w stronę cienia. Zniknęła za regałem z książkami.

Karol usłyszał szept, z którego udało mu się wyłowić tylko jedno zdanie: „Tak, te kosmiczne błazny na pewno przybędą”.

Po chwili Hilda pojawiła się z powrotem. Wskoczyła na oparcie fotela i powiedziała:

– Ruszaj, dzielny kawalerze! Do dzieła. Tylko proszę, nie rozczaruj naszego władcy… Już cię polubiłam. Ach, jak strasznie byłoby mi cię żal…

Wrona znowu zaśmiała się przeraźliwie, a ciałem Karola ponownie wstrząsnął dreszcz.

„Dostałem gęsiej skórki – pomyślał. – Gawron z gęsią skórką!”.

Jednak absurdalność tych słów nie rozśmieszyła go. Szybko się pokłonił, chwycił w dziób książkę, która okazała się zadziwiająco lekka, jednym susem wskoczył na parapet i odfrunął.

„Sam Biały Kruk?! – myślał, lecąc. – Sam Biały Kruk siedział za regałem i przysłuchiwał się rozmowie Hildy z kimś tak nic nieznaczącym jak ja?! Niemożliwe!”.

Mocniej uderzył skrzydłami. Chciał jak najszybciej opuścić to okropne miejsce.

„Czy dobrze zrobiłem? Może trzeba było jeszcze spróbować, bardziej się postarać, jeszcze trochę wytrzymać?” – zastanawiał się.

Strach przeszył jego ciało jak stalowy grot. Niestety, było już za późno, żeby się wycofać…

Rozdział pierwszyFatalne skutki czytania książek

– Odkrywca K-102, jesteście tam, do jasnej komety?! – w głośniku statku badawczego rozległ się głos zdenerwowanego komandora Ciumciupy, który znajdował się w bazie na odległej o trzy lata świetlne planecie Rexus.

– Tu Odkrywca K-102, jesteśmy i słyszymy – odpowiedział nawigator Rororo. – Ale, jak pan komandor zapewne pamięta, na własny użytek, żeby było sympatyczniej, nazwaliśmy nasz statek „Malinka”. Proszę wywoływać nas w ten sposób!

– „Malinka”?! Chyba wam zupełnie odbiło! Ogłaszam pełną gotowość!

Rororo przełknął smażynkę w koczoladzie i z żalem odłożył prawie pełną paczkę na półkę. Za smażynki w koczoladzie oddałby ogon i trzecie ucho na dokładkę.

– Wlecieliście w ławicę meteorytów, nie widzicie?! – wściekle zabrzęczał komandor.

– Aha, tak mi się właśnie zdawało – ziewnął nawigator. – Luzik-arbuzik, zaraz z niej wylecimy.

– Co wy tam robicie, śpicie?! – głos komandora przypominał bzyczenie natrętnej muchy. – Kończę służbę, przejmuje was wicekomandor Chlupak.

– Zmieniam kurs na dwanaście, koma pięć – westchnął Rororo i sięgnął po puszkę kosmokoli. Oblizał się. Za kosmokolę oddałby szósty i siódmy palec każdej łapy.

Do kabiny wszedł kapitan Gryks. Kiedy zobaczył pokryty okruchami pulpit, jego futro pociemniało, nabierając barwy dojrzałych liści kasztanowca.

– Sto razy prosiłem, żebyś tu nie jadł! Wszędzie pełno okruchów!

– No co? Głodny byłem – naburmuszył się nawigator. – Zaraz wyzbieram, co do jednego!

– A jeśli już musisz pić, to przynajmniej odejdź od przyrządów. – Gryks usiadł, żeby odczytać dane ze wskaźników.

Rororo nie zdążył odpowiedzieć. Uderzenie meteorytu zakołysało statkiem tak potężnie, że puszka wymsknęła mu się z łapy. Upadła na konsolę sterowniczą, a żółty płyn chlapnął na przyciski, pokrętła i joystiki.

– Auć, sorki – nawigator szybko wycierał dłonią napój.

Nagle pod jego łapą pojawiła się sina nitka dymu. Urządzenia nerwowo zabrzęczały.

– O mamutku! – pisnął Rororo.

Czarne nitki dymu zaczęły wypełzać spod klawiatury jak makaron zrobiony ze wściekłej kałamarnicy. W kabinie zrobiło się szaro, a pod monitorem błysnął błękitny płomyczek.

Rororo zaczął gasić ogień trzymanym w ręku wydrukiem.

– Kto by pomyślał, że kilka kropel kosmokoli może wywołać pożar! – mruknął do siebie.

– Weź gaśnicę! – kapitan pospiesznie wyłączał kolejne urządzenia.

– Nie takie pożary się gasiło. Luzik-arbuzik – nawigator walił kartkami na prawo i lewo, dopóki się nie zapaliły. – Co za papier teraz produkują?! – westchnął. – Gdzie ta gaśnica?

– Leyla! – zawołał dowódca. – Podaj gaśnicę!

Do kabiny weszła Leyla, drugi pilot. Z trzymanej w łapach puszki psiknęła srebrnym proszkiem, który sprawił, że ogień rozpłynął się w powietrzu. Spojrzała z wyrzutem na kolegów. Rororo opuścił oczy. Jego różowe futro stało się buraczkowe.

W tej chwili głośnik zabrzęczał, odezwał się pokładowy komputer: „Awaria systemu. Niebezpieczeństwo! Opuścić statek. Kapsuła ratunkowa gotowa do lotu”.

Hippoxianie niespiesznie ruszyli do wyjścia. Rororo zdążył jeszcze chwycić niedojedzoną paczkę smażynek. Po chwili cała trójka siedziała w kabinie pojazdu ratunkowego, który wystrzelił jak korek od szampana i ze świstem poleciał w rozgwieżdżoną przestrzeń.

Gryks był w nastroju zupełnie niehippoxiańskim.

– Nie chciałbym być w twoim futrze, kiedy wrócimy do bazy.

Nawigator ciężko westchnął:

– No co? Każdemu może się zdarzyć. To przez te głupie meteoryty.

– Zobaczysz, że skończysz jako smarowacz – warknął kapitan.

Rororo wyprostował się w fotelu i chcąc pokazać, jakim jest profesjonalistą, zaczął stukać wszystkimi czternastoma palcami w znajdującą się przed nim klawiaturę. Uważnie spojrzał na monitor i powiedział:

– Niedaleko jest jakaś planeta… Nazywa się… Ziemniak… Nie… Ziemia!

– Nie znam – mruknął kapitan. Dobry humor zaczął mu jednak wracać. Jego futro stało się zielone jak wiosenna trawka. Wesoło machnął uszami i zapytał:

– Zamieszkana?

– Niezbyt rozumne istoty dwunożne. Poza nimi zwierzęta, owady, rośliny – Rororo czytał z ekranu. – Ale atmosfera gęsta. Mogą być kłopoty z lądowaniem.

– Trudno, nie mamy innego wyjścia. Leyla, włącz dodatkowe osłony. I przygotuj informację o… Ziemi i jej mieszkańcach Ziemniakach.

– Mieszkańcy nazywają się ludzie – wyjaśniła Leyla, zerkając na monitor.

– Ludzie? Dlaczego mieszkańcy Ziemi nazywają się ludzie? To zupełnie bez sensu. Powinni nazywać się Ziemniaki…

*

– Jonatan! – usłyszał głos matki. – Obrałeś ziemniaki?!

Ciężko westchnął i zamknął książkę. Poszedł do kuchni jak na ścięcie. Po chwili siedział na stołku przed postawionym na podłodze garnkiem i wykonywał znienawidzone zajęcie. Dlaczego to zawsze on musi obierać kartofle?! Plusk! Krople wody jak srebrzyste żuki wyskoczyły z garnka i opadły na podłogę.

– Nie chlap! Wytrzyj. Nie za mało? – Mama zerknęła do naczynia i rozkazała: – Jeszcze pięć!

„Matka jest wredna! Okropna! Nienawidzę jej!” – kiedy był wściekły, w głowie pojawiały się najgorsze słowa.

Do oczu Jonatana napłynęły łzy. Wiedział, że nie warto dyskutować. Kiedy matka jest zdenerwowana, nie docierają do niej żadne argumenty. Nie obchodzi jej, że spóźni się na trening. Mimo to spróbował:

– Mamo, spóźnię się…

– Trudno, trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów. Trzeba było wcześniej zacząć.

– Zapomniałem…

– Do pracy też zapomnisz pójść? Dzieci odebrać z przedszkola zapomnisz?

– Przecież ja nie mam dzieci… – jęknął.

– Kiedyś będziesz miał. I wtedy docenisz, że nauczyłam cię odpowiedzialności. Gdybyś tak długo nie czytał, już byłbyś w klubie.

Miała rację! Jonatan wiedział, że to jego wina, ale przecież tak trudno o wszystkim pamiętać. Człowiek ma tyle obowiązków, tyle spraw i rzeczy do zrobienia, a tylko jedną głowę! Zaczytał się, czy to takie straszne?!

Książkę znalazł wczoraj. Kiedy wszedł do pokoju, okno było otwarte, a ona leżała na jego łóżku. Tego rodzaju książki widuje się na targach staroci. Ma pewnie kilkadziesiąt lat. A może kilkaset! Jest nienaturalnie lekka, jakby zrobiono ją z dmuchanego ryżu. Na jej wiśniowej skórzanej okładce nie ma żadnego obrazka, jest tylko tłoczony złocisty tytuł: Hippoxianie. Może ktoś ją wrzucił? Ale to przecież niemożliwe, bo mieszkają na trzecim piętrze. Jonatan nie wiedział, kogo podejrzewać. Nikt nie chciał się przyznać. Pytał rodziców – twierdzili, że to nie oni. Jeśli tak mówili, to tak było. Oni nigdy, nawet w żartach, nie oszukiwali.

Oczywiście cała rodzina była pewna, że to Jonatan przyniósł książkę i nie chce zdradzić, kto mu ją dał. Jeśli komuś zdarzyło się raz skłamać, to potem już nikt mu nie wierzy. Tak było z Jonatanem. Czasami rzeczywiście mijał się z prawdą, ale zawsze znajdował się bardzo blisko niej. Tak zwane kłamstwa, które zarzucali mu rodzice, były zazwyczaj nieporozumieniami. Jonatan po prostu opowiadał o zdarzeniach ze swojego punktu widzenia, starał się je przedstawiać zgodnie z tym, jak je rozumiał i postrzegał. Ale teraz to wszystko nie ma znaczenia. On musi obierać ziemniaki, a trening zaraz się zacznie. Spóźni się, bo czytał! Nie grał na kompie, nie esemesował, nie siedział na fejsie ani na Snapchacie, nie oglądał filmików na musical.ly czy TikToku, tylko jak głupi czytał książkę! Czy to sprawiedliwe?! Przecież rodzice ciągle powtarzają: „Czytaj, będziesz mądrzejszy!”. A on dobrze wie, że nie jest zbyt mądry. Ciągle pały lub dwóje; święto, kiedy dostanie trójkę. I teraz poniesie karę za czytanie! Karaluch się wścieknie. To nie matka, lecz on będzie musiał słuchać wyzwisk, robić pompki i biegać dookoła boiska. Za każdą minutę spóźnienia jedno okrążenie. Będzie biegał w kółko, kiedy wszyscy inni będą już grali w piłkę. I to właśnie jest najgorsze!

Do kuchni weszła Hania.

– Joni, a kuku! – powiedziała i pogłaskała go po ręce. – Bawimy?

Na widok siostrzyczki złe myśli pierzchły z jego głowy jak gromada spłoszonych wróbli, a do serca napłynęła fala ciepła.

– Nie mogę, muszę obrać ziemniaki.

– Ja ci pomogę, będę patsyła.

Pogłaskał małą, a ona posłała mu uśmiech słodki jak ciasteczko. Jonatan przytulił ją tak mocno, że zapiszczała.

– Nie zgnieć jej! – mruknęła mama, po czym ze złością krzyknęła: – No, coś ty zrobił?! Dopiero uprałam! Chłopaku, dlaczego ty nigdy nie myślisz?!

Na różowej bluzce dziewczynki zostały dwie brązowe plamy. Znowu się nie zastanowił, znowu nie pomyślał. No tak, oczywiście, brudnymi od obierania ziemniaków dłońmi nie można dotykać czystego ubrania. Ale poczuł do Hani tak wielką miłość, że natychmiast zapragnął ją przytulić. Nie zdążył się zastanowić. Co w tym dziwnego? Przecież uczucia są szybsze od myśli.

– Idź już na ten trening, bo zwariuję. – Matka wycierała bluzkę Hani ściereczką. – Ale po treningu zaraz wracaj. Szymek może ci pomóc z lekcjami tylko do szóstej. Potem idzie na szachy.

Szymonek! Czy może być coś bardziej wkurzającego niż przemądrzały starszy brat? Nie dość, że silniejszy, to jeszcze wszystko wie i uważa cię za przygłupa. „Szymon wygrał olimpiadę matematyczną, Szymon zajął pierwsze miejsce w turnieju szachowym, Szymon napisał piękne wypracowanie, pani tak go chwaliła! Może zostanie pisarzem albo aktorem, bo tak cudownie deklamuje wiersze”. Szymon to, Szymon tamto – może człowieka zemdlić.

Matka podała Jonatanowi jabłko, objęła go i pocałowała w policzek.

– No, nie martw się, będzie dobrze – powiedziała.

Wyrwał się. Teraz niech sobie całuje Hanię. On ma wszystkiego dość. Nie potrzebuje głupich pieszczot. Świat jest okropny i matka jest okropna.

Otworzył drzwi na klatkę i o mało nie stuknął się głową z Frankiem.

– Czekaj, spieszę się – warknął nieprzyjaźnie.

Franek cofnął się, tuląc do piersi futerał ze skrzypcami.

– Zagrasz dziś ze mną w piłkę? – rzucił za nim.

– Na skrzypkach sobie zagraj! – odkrzyknął Jonatan i pobiegł w dół, przeskakując po trzy stopnie.

Natychmiast poczuł żal, że tak się odezwał. Franek był w porządku.

– Może wieczorem – zawołał w górę.

Zatrzymał się na pierwszym piętrze, przed mieszkaniem numer cztery. Nacisnął dzwonek i spojrzał w okno. Na parapecie usiadł gawron. Coś z nim było nie tak.

Jonatan wytrzeszczył oczy. Niemożliwe! Gawron miał na łebku malutki czerwony cylinder, a pod skrzydłem laseczkę zakończoną srebrną kulką! Spojrzał na chłopca uważnie siwymi oczami, nastroszył czarne pióra i zaczął się trząść. Śmiał się! Śmiał się jak człowiek!

„Wydaje mi się – pomyślał Jonatan. – Chyba mam coś z oczami. Ptaki nie noszą kapeluszy i lasek. Ptaki się nie śmieją! To niemożliwe!”.

Zdążył jeszcze zauważyć, że na szyi gawrona bieli się malutkie siwe piórko, i wtedy drzwi gwałtownie się otworzyły.

– Chłopie, pali się? – krzyknął ojciec Wojtka. – Po co tak dryndasz?!

Jonatan popatrzył na niego jak na kosmitę. Nie był w stanie powiedzieć ani słowa. Oderwał palec od przycisku dzwonka i wskazał okno.

– Co? – zapytał ojciec Wojtka, spoglądając we wskazanym kierunku.

Jonatan podążył za jego wzrokiem. Parapet był pusty.

– Wojtek pobiegł na trening. Czekał, bo miałeś po niego przyjść. Jest na ciebie wściekły. Do widzenia.

Drzwi zatrzasnęły się. Jonatan podbiegł do okna i rozejrzał się za gawronem, jednak ptaka nigdzie nie było. Pędem ruszył do klubu.

Rozdział drugiRusza lawina kłopotów

– Wystarczy! – zawołał trener, jednak Jonatan nie zwolnił.

Było mu wszystko jedno. Ma dużo siły. Może biegać w kółko przez cały wieczór i całą noc. Jeszcze dziesięć okrążeń boiska czy sto – co za różnica? Jeśli w niedzielę nie zagra w meczu, nic nie ma znaczenia. A nie zagra, Karaluch już mu to powiedział.

– Który raz się spóźniasz?! Za karę nie zagrasz w niedzielę, a teraz piętnaście kółek! – o mało się nie zapluł z wściekłości.

Jonatan biegł dalej.

– Jonatan! – w głosie Karalucha usłyszał okropną złość.

I dobrze, niech się trochę powścieka. Niech zapyta matkę, dlaczego się spóźnił. Może to ona powinna biegać, razem ze swoimi głupimi ziemniakami.

– Jonatan, albo zaraz podejdziesz do mnie, albo na zawsze wynoś się z klubu!

Zatrzymał się i podszedł do trenera. Chłopaki biegały slalomem między gumowymi pachołkami i strzelały na bramkę, której bronił Wojtek. Dobrze bronił. Piłka bardzo rzadko trzepotała w siatce.

– Możesz już wracać do domu – powiedział trener. – A na następny trening przyjdź z ojcem.

Marcin, który akurat prowadził piłkę między pachołkami, zatrzymał się.

– Trenerze, niech Jonek zagra w niedzielę, bez niego nie mamy szans – poprosił.

– Nie zatrzymuj się, no dalej! – krzyknął Karaluch. – Dacie radę.

Jonatan jeszcze miał nadzieję, że trener zmieni zdanie. Przestępował z nogi na nogę.

– Do domu! – warknął. Odwrócił się i zagwizdał. – Meczyk! – zawołał. – Trzy zespoły.

Jeszcze tego brakowało. Jakby Karaluch wiedział, że Jonatan najbardziej lubi potrójne mecze. Dostawia się trzecią bramkę i grają trzy drużyny. Zwariowana gra, zawsze jest wesoło. Stanął za ławką i patrzył, jak Wojtek, Marcin i Robert wybierają zawodników. Trener go zauważył.

– No wypad! – krzyknął.

Jonatan wzruszył ramionami, wyjął z plecaka smartfon, włożył słuchawki i włączył Pezeta. W rytmie hip-hopu ruszył w stronę osiedla.

Karaluch kiedyś tego pożałuje. Kiedy Jonatan będzie już grał w Legii i w reprezentacji, w żadnym wywiadzie nawet nie wspomni o pierwszym trenerze, który był głupi i niesprawiedliwy.

Zanim wszedł na sąsiednie podwórko, ostrożnie wyjrzał zza budynku. Nie miał ochoty wpaść w łapy Mamuta i Mameluków. Jest nowy, jego rodzina przeprowadziła się tutaj dopiero kilka tygodni temu. Nowemu zawsze ciężko, nie jest niczyim „ziomalem”. Jest obcy, a obcy znaczy „wróg”. Trzeba go prześladować i lać. Zwłaszcza jeśli jest niski i nikomu się nie skarży. A Jonatan nie lubił żalić się na swój los. Wszystkie ponure myśli i wspomnienia odkładał w sercu, jakby mogły mu się jeszcze kiedyś przydać.

Z trudem znalazł sobie miejsce w klasie. Kolegom opadły szczęki dopiero po pierwszej lekcji wuefu, kiedy strzelił pięć bramek, a jego drużyna rozgromiła przeciwników sześć do jednego. Od razu wszyscy chcieli zostać jego kumplami. Ale na podwórkach z tej strony szkoły nie znał prawie nikogo.

To, przy którym mieszkali jego najgorsi wrogowie, Mamelucy, było puste. Widocznie Mamut i jego kolesie jedli jeszcze obiad albo odrabiali lekcje. Popędził między drzewami w kierunku śmietnika. Nagle stanął jak wryty. Obok górki, z której zimą dzieciaki zjeżdżały na sankach, paradował gawron. Ten sam! Na głowie miał czerwony błyszczący cylinder, na ramieniu trzymał laseczkę ze srebrną gałką. Jonatan szybko wyłączył muzykę i zaczął filmować. Jeśli tego nie nagra, nikt przecież nie uwierzy, że widział takiego ptaka. Jak wrzuci film na fejsa albo TikToka, będzie sensacja. Od razu dostanie tysiące lajków, zdobędzie milion fanów i pewnie wszyscy będą jego filmik udostępniać. Ostrożnie, tak by nie spłoszyć ptaka, ruszył w jego kierunku. Gawron przeszedł kilka kroków, laskę trzymał na ramieniu jak żołnierz karabin. Po chwili zrobił obrót i zaczął maszerować z powrotem. Obrót i jeszcze raz w drugą stronę. Od czasu do czasu lekko podskakiwał, zmieniając rytm marszu. Po prostu się wygłupiał. Widział, że Jonatan go filmuje, więc grał jak aktor. Wreszcie zatrzymał się, rozdziawił dziób, odrzucił głowę do tyłu i zaczął stepować! Przebierał łapami, podrzucając laseczkę. Tańczył! Jonatan był już kilka kroków od niego, gdy po drugiej stronie pagórka pojawił się ojciec. Gawron szybko się ukłonił, chwycił laskę w dziób i odfrunął.

– Ach – jęknął Jonatan. – Czy starzy zawsze muszą zjawiać się nie w porę?!

Wreszcie w jego życiu zdarzyło się coś niezwykłego, ale ojciec oczywiście musiał to zepsuć.

– Co tu robisz? – nawet nie przystanął. Jak zwykle się spieszył. – Dlaczego nie jesteś na treningu?

Truchtając za nim, Jonatan próbował wyjaśnić sytuację.

– Karaluch, to znaczy trener Karaluski, chce, żebyś przyszedł na następny trening.

– Kiedy?

– Pojutrze.

– Nie ma mnie. Jadę w delegację. Mama niech pójdzie. A co zrobiłeś?

– Nic.

– Jak to nic? Za co cię wyrzucił z treningu?

– No bo się spóźniłem. Ale to nie moja wina, bo mama kazała mi obierać ziemniaki…

– Jasne, zawsze jesteś niewinny. Dojrzałość polega między innymi na umiejętności przyznania się do błędów. Trzeba potrafić powiedzieć sobie: „Tak, za późno zacząłem obierać ziemniaki; tak, ja to zrobiłem; tak, poniosę konsekwencje”. Ale łatwiej zwalić na innych. Wszyscy są be, tylko ja jestem wspaniały. Niektórzy w takiej iluzji żyją od dzieciństwa do starości…

Ble, ble, ble… Kiedy ojciec był w złym humorze, potwornie przynudzał. Chyba jeszcze gorzej niż matka. Co za głupi świat?! Beznadziejny. Pewnie jak wróci do domu, będzie miał szlaban. Nawet nie pogada z Wojtkiem. Zza ściany Franio dorżnie go, rzępoląc na skrzypkach. Szymonek Wspaniały będzie pastwił się nad nim przy pomocy zadań matematycznych. Ciekawe, po co komu ta głupia matematyka! A fizyka, chemia, polski, angielski? Co za beznadzieja!

– Słyszysz? – z ponurych myśli wyrwał go głos ojca. – Nie interesuje cię to?

Jonatan nie miał pojęcia, o co chodzi.

– Interesuje – odpowiedział.

– Słyszałeś, o czym mówiłem?

– No, o tym…

– Tak, o tym i o tamtym – ojciec westchnął. – Zdjęcia odebrałem. Wklej swoje, jak tylko przyjdziemy do domu, bo jak od razu tego nie zrobisz, to znowu ci zginą. Docenisz to, kiedy będziesz dorosły. Wtedy wspomnisz moje słowa. Powiesz: „Jak to cudownie, że tata robił nam zdjęcia!”. Będziesz miał swój własny album pełen zatrzymanych w kadrze przygód, przeniesiesz się do świata dzieciństwa. Zapamiętaj, że to najmilsze chwile twojego życia. Żadnych problemów, tylko zabawy, treningi…

„O czym on gada?! – pomyślał Jonatan. – To mają być najmilsze chwile mojego życia?! Jak to żadnych problemów?!”. Ojciec nie ma pojęcia, o czym mówi. Jonatan ma same problemy. Nie ma jednej rzeczy, która jest fajna. Tylko Hania go ratuje. I jeszcze Hippoxianie. Pierwszy raz czyta książkę, która mu się podoba. Może dlatego, że główny bohater, Łukasz, jest trochę podobny do niego. Wygląda inaczej, bo ma długie jasne włosy, ale żyje w bardzo podobnym świecie. Jonatanowi wydawało się wręcz, że akcja powieści toczy się w sąsiednim domu. Łukasz z książki, podobnie jak on, też ciągle wpada w kłopoty…

*

…Łukasz codziennie wstawał pierwszy. Czasami nawet o piątej rano! Budził się zupełnie wyspany, jakby jakaś nieznana siła wyrzucała go z łóżka. Dlatego tata nazywał go „rannym ptaszkiem”, a Ewa „ciężko rannym ptaszkiem”.

Ewa była starsza o trzy lata i bardzo późno chodziła spać. Kiedy rodzice się na nią złościli, dla świętego spokoju kładła się, gasiła światło, a potem pod kołdrą zaglądała na fejsa, wysyłała esemesy do swoich zwariowanych koleżanek albo gadała z nimi na Skypie, oświetlając twarz latarką. Najczęściej łączyła się z Janą z Pragi. Ewa w czasie wakacji pojechała na obóz do Czech i wróciła odmieniona. Zakochała się w tym kraju. Zaczęła uczyć się czeskiego, czytać czeskie książki i oglądać czeskie filmy. Łukasz też niektóre widział i przyznawał, że były nieźle odjechane. Najbardziej podobały mu się te stare, w których świat fantazji mieszał się z rzeczywistym. Na przykład serial o królewnie Arabeli, która z Krainy Bajek trafiła do współczesnej Pragi, albo kryminał „Adela jeszcze nie jadła kolacji” czy historia o wodnikach „Jak utopić doktora Mraczka”.

Łukasz wiedział, że wcześnie rano może spokojnie pójść do całodobowego sklepu po świeże bułeczki i nikt go nie zaczepi. Dużego Kazika ani nikogo z jego bandy na pewno nie będzie na podwórku.

„Dzisiaj powinien być super dzień” – pomyślał. Pierwszy kwietnia! Z tej okazji w szkole zorganizowano akcję „Drugie śniadanie komiksożerców”. Każdy może przyjść przebrany za postać z Marvela albo innej rysunkowej historii. Na pewno będzie czill i wszyscy będą robili kawały. Łukasz miał ochotę przebrać się za Tytusa de Zoo, ale ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Pomyślał o czymś innym. Jakiś czas temu rodzice kupili mu płaszcz, maskę i miecz Dartha Vadera, więc może dla beki przebierze się za niego?

Ostrożnie uchylił drzwi