Na dalekim zachodzie. Przygody w puszczach amerykańskich - James Fenimore Cooper - ebook

Na dalekim zachodzie. Przygody w puszczach amerykańskich ebook

James Fenimore Cooper

3,0

Opis

Na dalekim zachodzie. Przygody w puszczach amerykańskich” autorstwa Jamesa Fenimorea Coopera to powieść przygodowa, która ukazała się w druku w 1890 roku.

Akcja rozgrywa się podczas walk z Indianami i Francuzami w drugiej połowie XVIII wieku.

E-book zawiera potrójne przygody, takie jak:

*  Sokole oko
*  Kamienne serce
* Gauchos Wituh

Które zabiorą nas w tamte odległe oraz niebezpieczne czasy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 68

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




  James Fenimore Cooper
Na dalekim zachodzie.
Przygody w puszczach 
amerykańskich

Wersja Demonstracyjna

James Fenimore Cooper „Na dalekim zachodzie. Przygody w puszczach amerykańskich”

Copyright © by James Fenimore Cooper, 1890

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

Tekst oryginalny tłumaczenia: anonimowy

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Kamil Skitek

Projekt okładki: Kamil Skitek

Druk: Zakłady Artystyczne w Monachium

Wydawca: G. Centnerszwer,    Warszawa, 1890

ISBN: 978-83-8119-063-3

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

I.

Sokole oko.

Rozdział  I.

Spotkanie w lesie.

 Pewnego prześlicznego poranku spotkało się w niezmiernym lesie ciągnącym się od kolonij New Yorku, aż nad brzegi zatoki Hudson, dwóch mężczyzn, którzy kawał drogi przeszedłszy razem, zatrzymali się wreszcie na pochyłości niewielkiego wzgórza na małéj łączce, napotkanéj wpośród lasu.lasu. [1]Siedli tu na jednym z powalonych pni i zaczęli się krzątać koło przygotowań do skromnego, lecz posilnego obiadu.

 Skorzystamy z tego czasu, by zapoznać trochę bliżéj czytelnika z tymi mężami, co w opowiadaniu niniejszem grać będą rolę niepoślednią.

 Jeden z nich, Hurry, którego właściwem mianem było Henryk March, przezwisko zaś ówczesnym zwyczajem mieszkańców indyjskiego pogranicza zostało przybranem przez niego samego, — był to mężczyzna średniego wzrostu, lecz barczysty, o wejrzeniu dzikiem, niespokojnem. Ruchy jego były rubaszne, swobodne, nie czynił jednakże wrażenia człowieka pospolitego lub poziomego.

 Drugi, obdarzony przezwiskiem Sokole oko, różnił się wielce rysami twarzy i powierzchownością od swego towarzysza. Budowy wysmukłéj, dość wysokiego wzrostu, zdradzał w swych członkach wielką zwinność i giętkość; na obliczu jego malowała się prawość bez granic i otwartość charakteru. Obaj znajdowali się w kwiecie wieku. Hurry nie miał więcéj nad lat 26, Sokole oko liczył 24 niespełna.

 Ubiór ich zrobiony był po większéj części z wyprawnych skór jelenich. Choć prosty, odznaczał się, zwłaszcza u Sokolego oka, pewną malowniczością, a nawet elegancją; broń tego ostatniego również była o wiele zgrabniejszą i ozdobniejszą, aniżeli u jego towarzysza.

 „Dalejże, Sokole oko, do roboty!“ zawołał Hurry, gdy obiad był już gotów. Sokole oko nie dał sobie powtórzyć zaproszenia; skosztował kawałka pieczeni jeleniéj i nie mógł się dość nachwalić smaku jéj i kruchości.

 „Nieprawdaż, porządny kawał takiéj pieczeni z daniela wspaniała to strawa dla myśliwca?“ rzekł zadowolony Hurry. „Niejednemu już z tych zwierząt przeciąłeś pasmo żywota!“ ciągnął daléj schlebiającym tonem. „Jakem słyszał, no, i widział, doskonały z ciebie strzelec; nie darmo ci też Delawarowie nadali miano Sokolego oka.“

 „Być może!“ odparł współbiesiadnik. „Czasy wszakże, wśród których żyjemy, są takie, że, doprawdy, wolałbym stokroć z fuzji méj myśliwskiéj uczynić broń wojenną. Słyszałeś pewnie o nieustannych zamieszkach pomiędzy Indjanami i mieszkańcami sąsiednich osad?“

 „Wiem o nich aż nadto,“ odpowiedział Hurry: „to też, jeślim przybył w te dzikie strony, to w tym tylko celu, by pomagać w walkach z Indjanami staremu Hutterowi, który sobie na brzegu niedalekiego jeziora zbudował małą forteczkę. Lecz powiedz mi,“ dodał z nieukrywaną ciekawością, „co ciebie w te puszcze sprowadza?“

 „Czekać tu mam na najlepszego przyjaciela,“ odrzekł Sokole oko.

 „Aha, a tym przyjacielem, domyślam się, jest Delawar Czyngachguk,“ przerwał Hurry, „ów szlachetny wódz indyjski, o którym mi już opowiadałeś. W którym też punkcie wyznaczyliście sobie miejsce spotkania?“

 „Na pewnéj małéj okrągłéj skale, znajdującéj się na brzegu jeziora,“ rzekł Sokole oko. „W miejscu tem zbierają się podobno często plemiona indyjskie, by zawierać ze sobą przymierza.“

 „No, więc pójdziemy razem,“ odparł Hurry. „Zawiodę cię tymczasem do fortecy starego Huttera, który ci pewno z swemi dwiema córkami chętnie udzieli gościnności.“

 Z temi słowy zerwał się Hurry na nogi, a za jego przykładem poszedł i Sokole oko. Zarzucili fuzje na plecy i, opuściwszy łączkę, na któréj obiadowali, znikli wnet w ciemnym gąszczu dziewiczego lasu.

Rozdział II.

Odwiedziny w fortecy. — Zamysły.

 Z godzinę dobrą kroczyli już nasi wędrowcy, gdy Hurry niespodzianie zatrzymał się przed olbrzymim pniem powalonéj lipy. Zbliżył się on do szerokiego jego końca i, usunąwszy kilka kawałków kory, zasłaniających wydrążony otwór, wyciągnął ku wielkiemu zdumieniu Sokolego oka małą łódkę z siedzeniami i wiosłami. Milcząc, zarzucił sobie Hurry z pomocą swego towarzysza lekki ten statek na ramię i podążył ku jezioru, które niespełna w kwadrans roztoczyło przed niemi swe zwierciadło. Zamknięte między zalesionemi wzgórzami, ciągnęło się ono na trzy godziny przeszło drogi, a tak piękne było, że Sokole oko nie mógł się dosyć nalubować widokiem wspaniałych tych miejscowości.

 Hurry, zepchnąwszy łódkę na wodę, wsiadł w nią z swym towarzyszem i odbił od brzegu. Może pół godziny płynęli wzdłuż jeziora, gdy nagle przed oczyma ich wynurzyła się forteczka Huttera. Stała ona ponad wodą, wsparta na potężnych słupach i otoczona mocnemi palisadami. Hurry w krótkich słowach objaśnił Sokolemu oku, czemu Tomasz Hutter w ten sposób urządził sobie siedlisko.

 „Trzy razy złoczyńcy Indjanie spalili staremu myśliwcowi chatę jego na lądzie, biedny więc Tom musiał na wodzie szukać bezpiecznego schronienia. Bez pomocy łodzi nikt się do jego mieszkania zbliżyć nie zdoła, w razie zaś napadu na łodziach, łatwo zgadnąć, która strona będzie górą. Hutter bowiem zaopatrzył się wybornie w broń i amunicję, forteczka zaś, jak widzisz, jest zbudowaną z potężnych pni dębowych, które niezłą stanowią tarczę przeciwko kulom nieprzyjacielskim.“

 Gdy Hurry tak się rozwodził, łódka zbliżyła się tymczasem do małéj twierdzy; jeszcze jedno uderzenie wiosła, a cel podróży już był osiągnięty. Hurry przywiązał mocno łódkę u brzegu i wyskoczył wraz z Sokolem okiem na wystający naprzeciw wejścia do forteczki taras skalisty.

 „Zdaje mi się,“ zawołał po chwili, „że żywéj duszy niema w domu: pewno cała rodzina wyruszyła po jaką zdobycz i prawdopodobnie przed zapadnięciem zmroku do domu nie wróci.“

 Podczas, gdy Hurry w przedsieniu oglądał sieci, więcierze i inne przedmioty, stanowiące nieodzowną przynależność wszystkich pogranicznych siedlisk, Sokole oko wstąpił do wnętrza forteczki, któréj drzwi Hurry potrafił otworzyć. Wszystko wewnątrz znajdowało się we wzorowym porządku, zupełnie jak w blokhauzach, rozsypanych w głębi kraju. Gdy się Sokole oko wszystkiemu należycie przypatrzył, opuścił forteczkę i udał się znów na taras do Hurrego, który wzrokiem wciąż błądził po niezmierzonem zwierciedle jeziora. Zaledwie skierował wzrok swój w stronę, ku któréj zwrócony był Hurry, gdy w pewnem oddaleniu pokazał się osobliwy statek, w którym Hurry natychmiast poznał arkę, jak nazywano w okolicy łódź Huttera.

 „Jestto pływające mieszkanie rodziny Huttera,“ rzekł Hurry do towarzysza. „Zbudowanem jest ono z potężnych belek i składa się z kilku jakby pokoi, na wzór stałych domostw. Na statku tym mogą się schronić mieszkańcy forteczki i wypłynąć na jezioro, gdyby im groziło niebezpieczeństwo ze strony nieprzyjaciela.“

 Arka tymczasem coraz się bardziéj zbliżała. Była jeszcze oddaloną może o 200 kroków, wkrótce więc przybiła do progów budowli.

 Hutter niezmiernie się zdziwił, widząc przy boku swego przyjaciela drugą, zupełnie mu nieznaną osobę. Opuściwszy z córkami statek, zbliżył się do Hurrego, który po krótkiem powitaniu przedstawił mu swego towarzysza.

 „Spójrz, stary Tomie,“ ,rzekł, „to Sokole oko, strzelec znakomity, co niedarmo nosi nazwę swoją. Sporą część młodości swojéj spędził między Delawarami i może nam w razie napadu ze strony Indjan być nieocenioną pomocą.“

 „Bądź pozdrowiony, młodzieńcze!“ zwrócił się Hutter przyjaźnie do swego gościa i na znak przychylności wyciągnął doń twardą, żylastą dłoń. „Liczę na twoją pomoc,“ ciągnął daléj, „i spodziewam się, że będziesz dzielnym obrońcą mych dzieci.“

 „Przyrzekam to wam,“ odpowiedział Sokole oko, wstrząsając silnie prawicą Huttera, jakby na potwierdzenie swéj obietnicy.

 „Powiedz że mi, przyjacielu,“ przemówił Hutter do młodzieńca, „zkąd przychodzisz w dziką tę krainę? Co cię właściwie tu sprowadziło?“

 „Opowiem ci to w paru słowach, ojcze Hutter,“ odpowiedział Sokole oko. „Wysłuchaj méj historji: Jestem jeszcze młody i nigdym jeszcze na ścieżkę wojny nie wstępował. Wiele lat spędziłem wśród Delawarów, plemienia Indyjskiego, dzielnego, lecz spokojnego, które wiele ucierpiało ze strony Huronów. Prosili mię więc Delawarowie, bym się udał do ludzi méj barwy z prośbą o pomoc i radę. Uczyniłem to, i tu właśnie mam oczekiwać na Czyngachguka, jednego z najszlachetniejszych wojowników między czerwonoskórymi, by mu udzielić wiadomości o skutku, jaki osiągnęły układy moje z białymi. Jeżeli przy téj sposobności będę mógł okazać się wam pożytecznym, będzie mi to bardzo miło. Z góry mogę was zapewnić, że i mój przyjaciel Czyngachguk nie odmówi wam nigdy pomocy swéj broni.“

 Zaledwie Sokole oko ukończył swe opowiadanie, gdy Hetty i Judyta, córki Huttera, które podczas rozmowy mężczyzn krzątały się w kuchni, zjawiły się na tarasie, prosząc ojca, by wraz z swymi gośćmi udał się na kolację. Uroczyście wstąpili więc do wnętrza forteczki i wkrótce zachwycali się smakiem soczystéj sarniéj pieczeni. Tymczasem zmrok zapadł; Hutter atoli zakazał córkom zapalać światła, aby nie zwrócić na domostwo uwagi wroga, który często nocną porą włóczył się na wybrzeżach jeziora.

 „Wśród jasnego dnia,“ zauważył przezorny starzec, „poza temi grubemi palami nie obawiam się i tysiąca dzikich; mam dosyć oręża i amunicji; lecz napad nocną porą może być niebezpiecznym. Dzicy mogliby się skrycie na łodziach przybliżyć i wtargnąć do forteczki; pomimo wszelkich środków obronnych zginęlibyśmy niechybnie.“

 Po tych słowach podnieśli się mężczyźni; Hetty z Judytą udały się do swego pokoju na spoczynek, poczem Hutter wyłożył swe plany przed gośćmi.

 „W naszem położeniu,“ rzekł, „główne usiłowania winniśmy skierować ku temu, by panowanie nad wodą było w naszych rękach. Każda łódka ma dla nas tęż wartość, co okręt wojenny. Obecnie cztery takie statki znajdują się w okolicy. Trzy posiadamy przy sobie, ostatni zaś ukryty jest jeszcze na wybrzeżu w wydrążeniu drzewa. Podług mnie, najlepiéj byłoby sprowadzić tu i tamten, dzicy bowiem mają powonienie wyżłów, i nic łatwiejszego nad to, by się dostał w ich ręce.“

 Słowa te tak Hurry, jak i jego towarzysz, Sokole oko, uznali za słuszne; postanowili tedy bezzwłocznie udać się po ukrytą w lesie łódź.

Rozdział III.

Na tropie wroga. — W niewoli.

 Hutter stanął na czele wyprawy. Uprzedziwszy córki o swem przedsięwzięciu i jego celu, wsiadł do łodzi wraz ze swymi towarzyszami i w możliwéj ciszy powiosłował ku wybrzeżu. Nocną porą, wśród głębokich ciemności, wyprawa taka najeżoną była niebezpieczeństwy; Hutter jednak pewną dłonią kierował łodzią i po upływie pół godziny przywiódł ją do określonego miejsca. Zanim wylądowali, obejrzeli się starannie dokoła, czy gdzie nie widać światła, lub innego podejrzanego znaku. Nie spostrzegłszy wszakże nic niepokojącego, wyskoczyli bezpiecznie na ląd; Hurry i Hutter ze strzelbami w pogotowiu udali się wgłąb lasu, Sokole oko zaś pozostał na straży przy łódce.

 Drzewo, w którego wydrążeniu ukrytą była łódka, znajdowało się o kilkaset kroków na pochyłości wzgórza. Grobowa cisza panowała w lesie; myśliwcy nasi, nie zauważywszy nic, coby ich zatrwożyć mogło, dosięgli celu podróży. Hutter z największą ostrożnością wydobył łódkę z wydrążenia, wziął ją na barki i zeszedł wraz z Hurrym powolnym krokiem z stroméj pochyłości, kierując się ku jezioru. Po niejakim czasie, połączyli się z Sokolem okiem i zepchnęli łódkę na wodę, obok téj, na któréj przyjechali. Będąc obecnie w posiadaniu wszystkich łódek, czuli, że bezpieczeństwo ich wzrosło znacznie. Popłynęli następnie w miejsce, zkąd z łatwością można było objąć okiem całe wybrzeże zatoki. Naraz wiosła zawisły nieruchomo w powietrzu: w pewnem oddaleniu dało się widzieć światło, które po dokładniejszem wpatrzeniu się wydało się dogasającym ogniskiem. Nie było najmniejszéj wątpliwości, że ognisko to roznieconem było w obozie Indjan. Że się z ich obecności tak blizkiéj można było spodziewać napadu dnia następnego, zapragnęli więc nasi myśliwcy dowiedzieć się o liczbie i uzbrojeniu dzikich wojowników.

 Sokole oko miał zatem pozostać z łódkami na jeziorze, trzymając się jednak, o ile możności, najbliżéj brzegu; Hurry tymczasem z Hutterem tajemną ścieżką poczęli się skradać pocichu ku widniejącemu zdala światłu.

 Może sobie czytelnik wyobrazić, z jakiem naprężeniem oczekiwał młodzieniec, siedząc samotny w łódce, jaki też obrót przyjmą rzeczy.

 Upłynęła już cała godzina od czasu, kiedy myśliwcy znikli w lesie, gdy nagłe do ucha Sokolego oka dobiegł dźwięk, który niepokojem napełnił jego serce. Zaczął się uważniéj przysłuchywać, i wnet doleciał go krzyk przenikliwy, brzmiący jakiemś przerażeniem, jakby go komu wydarła świadomość najokropniejszego niebezpieczeństwa. Sokole oko uderzył wiosłem i, zbliżywszy się do brzegu, usłyszał wyraźnie trzeszczenie suchych gałęzi i odgłos kroków. Wahał się przez chwilę w niepewności, co czynić, gdy nagle padło pięć, sześć strzałów. Po strzałach rozległ się dziki okrzyk i w zaroślach dała się słyszeć wrzawa, z któréj dokładnie można było poznać, że tam toczy się walka na zabój.

 „Puśćcie mię, żmije malowane!“ rozległ się gniewny głos Hurrego. „Dzicy okrutnicy, nie dość wam, że macie mię w swéj mocy, chcecież mię jeszcze koniecznie zadusić?“

 Teraz nie wątpił już Sokole oko, że towarzysze jego zapuściwszy się widać zbyt daleko, dostali się w moc dzikich; ponieważ jednak nie wiedział, jak ma postąpić, dał z łodzi sygnał porozumienia.

 Hutter usłyszał go i zrozumiał natychmiast. „Trzymaj się od lądu zdaleka!“ zawołał gromkim głosem. Jesteśmy wzięci w niewolę; bezpieczeństwo moich dzieci na tobie jednym teraz spoczywa. Użyj całéj przezorności, aby ujść przed dzikimi. Bóg cię nie opuści i szczęśliwie doprowadzi do fortecy. Żegnaj mi i bądź błogosławiony!“

 „Bądź bez obawy!“ zawołał, uspakajając go Sokole oko. „Będę twych córek bronił do ostatniej kropli krwi.“

 „Dobrze, Sokole oko, czyń, co jesteś w stanie!“ zawołał z kolei Hurry, który, strzeżony przez dwóch Indjan, leżał z związanemi rękami niedaleko Huttera. „Podług mnie jednakże,“ dodał, „byłoby najlepiéj, gdybyś natychmiast udał się do forteczki, zabrał obie dzieweczki wraz z zapasem żywności do łodzi i pożeglował ku miejscu, gdzieśmy dzisiaj przybyli. Ztamtąd udaj się prostą drogą do Delawarów. Co się mnie tyczy i starego Toma, to kto wie, czy nas Indjanie jeszcze téj nocy nie oskalpują.“

 Tu przerwało Hurremu mowę mocne uderzenie szorstką dłonią w usta, znak, że jeden z dzikich tyle rozumiał po angielsku, iż to i owo pojmował z rozmowy naszych znajomych. Wkrótce potem zagłębili się Indjanie w las, uprowadzając Huttera i Hurrego, nie stawiających już teraz żadnego oporu.

Rozdział IV.

Niebezpieczne położenie. — Przygoda.

 Sokole oko zatem zostawiony został samotnie swojemu losowi. Pojmował on dobrze, jak niebezpiecznem i przykrem było jego położenie. Towarzysze jego byli w niewoli, a pomódz im nie mógł; w fortecy znajdowały się potrzebujące opieki dziewczęta, do których pośród ciemności nocnych niełatwo było samemu drogę znaleźć. Przywiązał zatem jedną łódkę do drugiéj i wypłynął na środek jeziora, poczem położył się na dnie statku, by trochę wypocząć; łódkę tymczasem powierzył falom. Wzruszenia ostatnich godzin tak go zmęczyły, że po kilku minutach wbrew woli zapadł w miły, lecz twardy sen, z którego dopiero z brzaskiem dnia się zbudził.

 Podczas nocy zbliżył się o tyle do podnóża góry, która na wschodnim brzegu jeziora stromo się wznosiła, że wyraźnie mógł usłyszeć świegotanie ptaków. Zerwał się przytem tak silny, a niepomyślny wicher, że łódka z nadzwyczajną szybkością mknęła ku lądowi. Nawet z wytężeniem wszystkich sił nie zdołał jéj nadać innego kierunku; mało miał zatém nadziei, by go w tem miejscu nie wyśledziło bystre, a czujne oko Indjanina.

 Niewiedząc, co począć, złożył w zamyśleniu wiosło i sięgnął po strzelbę, spodziewając się lada chwila napadu; w istocie, nie zdążył jeszcze ująć strzelby w dłonie, gdy kula tak blizko jego głowy zaświstała, że się cofnął zmieszany i jak długi rozciągnął na dnie łodzi. Za kulą rozległ się okrzyk i w tejże chwili z zarośli, pomachując siekierą, wyskoczył Indjanin na sam brzeg przylądka, o piasek którego uderzyła łódka. Sokole oko, widząc niebezpieczeństwo, zerwał się natychmiast i wymierzył fuzję. Jednak... przez chwilę się wahał: po raz pierwszy mianowicie godził na życie człowieka. Widząc wszakże, że pozostaje mu do wyboru: zabić lub być zabitym, pociągnął za cyngiel i Indjanin z okropnym krzykiem padł na ziemię. Uczucia, jakich w téj chwili doznawał Sokole oko, były nie do opisania. Żal i współczucie szły na przemian z tryumfem. Nabiwszy ponownie fuzję, wyskoczył z łódki i zbliżył się do Indjanina, który leżał na wznak nieruchomo; żył jednak jeszcze, gdyż wzrokiem powodził niespokojnie, bacząc na każdy ruch zwycięzcy. Widocznie oczekiwał śmiertelnego ciosu, jaki miał poprzedzić zdarcie skalpu; lecz Sokole oko, odgadując jego myśli, usiłował uspokoić śmiertelną obawę dzikiego.

 „Uspokój się, czerwona skóro,“ przemówił, „nie masz się już więcéj czego obawiać; skalpowanie nie jest moją rzeczą; przeciwnie, chcę ci jaką ulgę w cierpieniu przynieść, jeśli mogę.“

 „Wody!“ wyszeptał trawiony pragnieniem Indjanin, „daj wody biednemu Indjaninowi!“ — „Cierpliwości, wnet ją mieć będziesz,“ odrzekł Sokole oko z litością, poczem, wziąwszy dzikiego w objęcia, zaniósł go do jeziora, gdzie ciało jego umieścił w ten sposób, że mógł do woli zaspokoić palące jego wnętrzności pragnienie. Kilka jeszcze minut siedział ranny, oparty plecami o skałę, na brzegu jeziora, aż wreszcie pochylił głowę i oczy zamknął... na wieki. Ostatnie spojrzenie, jakie rzucił na Sokole oko, pełnem było słodyczy i przebaczenia.

 „Duch jego uleciał,“ rzekł Sokole oko tonem zgnębionym i smutnym, poczem oparł ciało, które się na ziemię zsunęło, ponownie plecami o skałę, nadając mu położenie siedzące. „Jam twéj śmierci nie pragnął, Indjaninie,“ dodał uniewinniając się; „sameś zostawił mi do wyboru, zabić cię, lub być zabitym przez ciebie, musiałem więc postąpić, jak każdy postąpiłby w mem położeniu. Bóg widzi, jam tutaj nie winien.“

 Słowa te wymawiał częścią głośno, częścią szeptem, gdy wtem rozmyślanie jego przerwało ukazanie się o kilkaset może kroków od miejsca wypadku, drugiego Indjanina. Był to niezawodnie szpieg, którego na dźwięk strzału wysłano, by się dowiedział, co się stało. Gdy zauważył Sokole oko, wydał głośny okrzyk, na który w tejże chwili odezwało się z rozmaitych stron wiele innych okrzyków. Sokole oko, pojąwszy wnet grożące mu niebezpieczeństwo, w kilku susach już znajdował się w łodzi i potężnemi uderzeniami wiosła oddalił się od brzegu. Wiatr zmienił kierunek, dzięki czemu udało mu się tak daleko wypłynąć na środek jeziora jeszcze przed nadejściem dzikich, że go już żadna kula dosięgnąć nie mogła.

 Indjanie wpadli w gniew okrutny, gdy znaleźli pod skałą martwe ciało towarzysza; cofnęli się więc do lasu, poprzysięgając Sokolemu oku straszną zemstę.

 Słońce wysoko już stało na niebie, gdy Sokole oko przybył do fortecy starego Huttera. Judyta i Hetty przyjęły go na platformie z wielką obawą i niepokojem.

[1] Rzecz niniejszego opowiadania toczy się w środku zeszłego stulecia.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok