Kryptonim „Reporter”. Wspomnienia figuranta - Jacek Wegner - ebook

Kryptonim „Reporter”. Wspomnienia figuranta ebook

Jacek Wegner

1,0

Opis

Kryptonim „Reporter”. Wspomnienia figuranta” to trzeci z kolei e-book Jacka Wegnera wydany przez wydawnictwo Psychoskok. Jest to e-book oparty na faktach z życia autora.


 Ta książka pozbawiona jest egotyzmu typowego dla wszelkich wspomnień pisarskich. Autor opowiadając o swych przeżyciach zawodowych i politycznych, których doznawał od 1961 r., nie przyozdabia się aureolą ofiary inwigilacji esbeckiej, choć był nią przez 27 lat, kpi nie tylko z politycznego i społecznego porządku Polski Ludowej, lecz także z siebie. Jest dziennikarzem, stąd kryptonim jego „sprawy” nadany przez bezpiekę, stał się jednocześnie pierwszym członem tytułu tej publikacji.  



Autor pilotował również wycieczki zagraniczne po PRL i kilku krajach kapitalistycznych oraz tzw. demokracji ludowej, był też taksówkarzem warszawskim. Czuł zawsze i wszędzie tchnienie bezpieki. Ale nad podziw udawało mu się wywikłać z sideł, w jakie SB próbowała go uchwycić, domyślał się owych działań tajnej policji politycznej, a dopiero z teczek ipeenowskich dowiedział się, że szpiegowanie było nieudolne. Dziś przyznaje, że nie rozumie, dlaczego ostatecznie nie został przez SB unieruchomiony – indolencja oficerów SB z tytułami naukowymi, bałagan organizacyjny w służbach, jak i w całej egzystencji publicznej Polski rządzonej przez sekretarzy partii podległej sowietom? Książka pęcznieje od faktów i anegdot, a czyta się ją znakomicie, niczym pitawal polityczny i obyczajowy.



Pierwotnie książka ukazała się w wersji papierowej w 2016 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2017

Jacek Wegner „Kryptonim „Reporter”. Wspomnienia figuranta”

Copyright © by Jacek Wegner, 2016

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Kamil Skitek

 Opracowanie typograficzne: Jakub Jezierski

 Korekta: Anna Malinowska

Projekt okładki: Jędrzej Łoś

Zdjęcie wykorzystane na okładce: © Alfredo Liétor/Fotolia

ISBN: 978-83-8119-152-4

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Wyjaśnienia autorskie

Są to wspomnienia „figuranta”, czyli osoby systematycznie śledzonej przez peerelowskie tajne służby, gdyż był „niebezpieczny” dla państwa socjalistycznego. Długo oczekiwałem takiej książki gawędziarskiej, w końcu sam ją napisałem – ku wiedzy i rozrywce współczesnego czytelnika. 

Snuję gawędy raczej wesołe niż ponure, o wymykaniu się osaczeniom esbeckim a nie wpadaniu w sidła.

Jest tu sporo kpiny, sarkazmu i nieco komizmu, który wynika również ze zderzenia języka prostackiego ze stylem patetycznym, jakimi posługiwali się osaczający, dlatego cytując ich zapisy albo raporty przez nich przyjmowane nic nie zmieniam, nawet najmniejszego przecinka. Śmiech to przecież najlepsze remedium na stresy i po to również publikuję te wynurzenia, żebyśmy wspólnie śmiejąc się z opresyjności PRL, mogli pozbyć się złych wspomnień.

Co wyniknęło z działań oficerów SB i ich węszycieli? Zbrodnie, szkody moralne i fizyczne, ogromne wydatki pieniężne. A ubecy/esbecy nie zdołali wyrwać z naszych dusz umiłowania wolności. Czyśmy ją zachowali do dziś? Tak! Chociaż usidliły mnie i mój kraj cynizm rządzących, biurokracja oraz rozlana jak potop nieuczciwość i nieżyczliwość wszystkich wobec wszystkich. Jak wyzwalać się z tych okowów?

W marcu 1980 r., gdy zaczęły już trzeszczeć zworniki państwa ludowego, SB uznała, że zaniechałem „wrogiej działalności”. I puściła mnie po raz trzeci do Francji, jednak nie bez uprzedniego zawezwania pod groźbą odebrania paszportu do Pałacu Mostowskich, gdzie mieściła się komenda stołeczna milicji obywatelskiej, na rozmowę – ot, tak w ogóle: żeby postraszyć, zelżyć na wszelki wypadek, że jestem tchórzem, postacią konfliktową i budzę do siebie wstręt bliźnich. Ale dokumentu nie odebrała. Pojechałem z postanowieniem, że dopóki PRL peerelem, nie wrócę do zawodu. W listopadzie 1980 r. zaocznie wyrzucono mnie z redakcji za „nielegalne przedłużenie pobytu za granicą”. W stanie wojennym i po nim uzbrojeni tajni obrońcy rządzącej partii mieli już niewspółmiernie poważniejsze zajęcia niż tropienie poczynań mało znaczącego kontestatora. Imałem się więc różnych czynności zarobkowych. W 1988 r. znów przypomnieli sobie o mnie; choć odczułem to dolegliwie, to jednak na szczęście represja trwała krótko, gdyż za rok nadeszło oczekiwane od 45 lat polityczne trzęsienie ziemi, na nieszczęście nie za wiele – z naszej winy – szkodzące ciemięzcom…

W miesiącu i roku rozwiązania PZPR, w styczniu 1990, nomen omen, wróciłem do zawodu.

Kawałek historii. Ale zapewniam, że jej poznawanie nikogo nie znudzi.

kwiecień 2015

Na paryskim bruku

Pierwszy raz stąpałem po paryskim bruku tylko jeden miesiąc – we wrześniu 1978 r. Byłem już od siedemnastu lat figurantem, czyli obiektem zainteresowań tajnych służb peerelowskich, i pozostałem nim jeszcze lat dziesięć. Ale dowiedziałem się o tym po ponad trzech dekadach. Natomiast zaraz po powrocie przekonałem się, że byłem we Francji… pomyłkowo, gdyż wydano mi paszport… niechcący. Była to wiadomość tak nieprawdopodobna, że zrazu nie uwierzyłem.

Zdałem nareszcie w 1978 r. w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich egzamin z języka francuskiego i zakwalifikowałem się na międzynarodowy, miesięczny kurs nauki francuskiego w Tours.

Napisałem „nareszcie”, gdyż przedtem nie zdołałem zaliczyć sprawdzianów, które były warunkiem wpisania na listę uczestników miesięcznego szkolenia. Trzy razy, co roku, do nich przystępowałem, aż do wspomnianego zwieńczenia wysiłków w 1978 r. Oblewałem egzaminy pisemne, jako że francuski w piśmie to dla cudzoziemców abrakadabra, szczególnie o skłonnościach dyslektycznych. Nie dość, że dużo słów składa się z liter niewymawianych, a więc trudno je zapamiętać, to jeszcze opuszczenie jakiegoś znaku literowego ma w wielu kontekstach ortograficznych znaczenie gramatyczne. A błąd gramatyczny – to pała z wykrzyknikiem!

Ponieważ wyjazd organizowało moje środowisko zawodowe, to ono pokrywało wszelkie koszty; na miejscu dostawaliśmy nawet tzw. kieszonkowe. Nie była to suma duża, ale zupełnie wystarczająca do utrzymania się przez miesiąc, bośmy mieszkając w domu studenckim uniwersytetu tureńskiego za lokum nic nie płacili. Wcześniej była we Francji reforma walutowa; niektórzy Francuzi liczyli jeszcze po starym kursie, co nam sprawiało kłopot. Pokoje w akademiku koedukacyjnym były jednoosobowe, zaopatrzone we wszystko, czego wymaga cywilizacja; na korytarzu dwie spore kuchnie, gdzieśmy sobie szykowali śniadania i kolacje, a obiady jadaliśmy w stołówce akademickiej i widziałem, jak młodzi Francuzi popijali kęsy pożywienia wodą z kranu. Nam skóra cierpła, bo nikt dbający o zdrowie nie pił wtedy w miastach polskich wody nieprzegotowanej.

W samolocie do Paryża poznałem dziewięcioro koleżanek i kolegów z mojego środowiska, podobnie jak ja uszczęśliwionych zapisaniem na kurs językowy. Kilkoro znałem, z pozostałymi, jak to bywa w społecznościach zawodowych, od razu zadzierzgnąłem więzi serdecznego koleżeństwa. Uświadamialiśmy sobie zresztą, że przez miesiąc mamy być grupą zwartą, solidarną, szanującą patriotyzm przedstawicieli innych nacji, ale też manifestującą własną dumę narodową. I naturalnie, że musimy pomagać sobie w nauce, ponieważ już zdążyliśmy się dowiedzieć, że na uniwersytecie w Tours poziom jest wysoki i nie ma żartów.

Na lotnisku czekała Francuzka trzymająca duży, podniesiony w górę karton z nazwą naszego stowarzyszenia zawodowego. Przywitała nas serdecznie i elegancko. Francuzi są kurtuazyjni, przynajmniej byli przed prawie półwieczem, bez względu na status społeczny. Ciekaw jestem, czy dzisiejsze zmiany w obyczajowości Europejczyków nie nadwątliły tych przymiotów. Z kolei mężczyźni z naszej grupy szarmancko ucałowali dłoń naszej ciceronki – pokraśniała.

Autobus zawiózł nas na dworzec lyoński (Gare de Lyon), duży, masywny, podobny do dawnych dworców wrocławskiego czy gdańskiego. Tam, doprowadziwszy nas do pociągu, przewodniczka lotniskowa powiedziała na pożegnanie: – au revoir, bon voyage, bon séjour à Tours. To miasto leży w środkowej Francji ok. 200 km na południe od Paryża, nad rzeką Loarą, założone przez Rzymian, bujny rozkwit przeżywało w średniowieczu. Pełno zabytków – m.in. jest tu jedna z najpiękniejszych we Francji katedr gotyckich; na jej rozetę nie można się było dość napatrzeć. Gdybym miał szukać analogii, powiedziałbym, że to miasto przypomina nieco nasz o wiele młodszy i skromniejszy Toruń.

Jadąc autokarem chłonąłem przez szybę nieznane mi widoki – kolorowe ulice, sklepy, jeden przy drugim, pełne artykułów.

Tu muszę się przyznać do czegoś wstydliwego. Otóż gdy wyszedłem po raz pierwszy na ulice, najbardziej zawładnęła moją uwagą… żywność. Nigdy przedtem nie widziałem na wystawach takich ilości kurcząt, indyków, gęsi, kaczek, przepiórek, wszelakiego mięsiwa, którego pochodzenia nie umiałem zidentyfikować. W jednym sklepie przy sporym kawałku czerwono-brunatnego mięsa był napis: „viande noire”. Oba słowa nie były mi obce, pierwsze oznacza mięso, drugie czarne, ale nie znałem znaczenia tego związku frazeologicznego: „mięso czarne”? Okazało się więc, że obfitość żywności przerosła moją zawsze skromną znajomość francuskiego. Zajrzałem do słownika – to jest, dosłownie, dziczyzna.

Oszołomiony tymi widokami już pierwszego dnia po przybyciu powtarzałem sobie w duchu: „abondance” – obfitość…

Koleżanki i koledzy byli również olśnieni ową obfitością. I utwierdziliśmy się w przekonaniu, iż to perfidne kłamstwo, że Polska, jak zapewniał Gierek, zajmuje dziesiąte miejsce wśród krajów rozwiniętych. Przecież Francja owego czasu wcale nie była w ścisłej czołówce krajów bogatych – a taki nadmiar. W naszym, biedaków z PRL, odczuciu.

Zastanawiam się czasami, czy dzisiaj mamy w Polsce podobną „abondance”, jak kraje kapitalistyczne zachodnie, z którymi tworzymy wspólnotę. Ilekroć o tym rozmyślam, tylekroć postanawiam się przekonać – po prostu pojechać do Francji, w której nie byłem od wczesnej wiosny 1988 r., kiedy zaraz później władza ówczesna odebrała mi wszelkie możliwości podróżowania po świecie…

Przytoczę wypowiedź znajomej romanistki często służbowo jeżdżącej do Francji. Po powrocie z ostatniego tam pobytu w 2013 r. powiedziała: – wiesz, Paryż zdziadział. Różnica zmalała – na naszą korzyść, to znaczy nie my do ówczesnej Francji, lecz dzisiejsza Francja społecznie i gospodarczo zbliżyła się do współczesnej Polski. Czy to radosne? To zależy od aspiracji. Natomiast muszę wstydliwie się przyznać: doznałem złośliwej satysfakcji, że teraz Francuzi mają przedsmak naszego dawnego niedostatku. Jednak nie powinienem tak odczuwać, raczej zastanawiać się, czy kiedy jesteśmy we wspólnym domu Unii Europejskiej, to wszystkim nam powinno żyć się tak samo, w jednakowej „abondance”?

Uczyliśmy się języka niejako „w walce”. „Walką” było bowiem sprostanie wymaganiom naszej Mademoiselle; miała piękne imię – Sophie; wydaje mi się, że brzmi ono piękniej od naszej rodzimej Zofii. W rozmowach między sobą mówiliśmy o naszej nauczycielce Zośka, ale napełnialiśmy to słowo sympatią i szacunkiem. W końcu byliśmy jej wdzięczni za rygor, jaki nam narzucała.

Owa Zośka była tuż po studiach romanistycznych, więc trochę od nas młodsza, zwabiała nas swym wdziękiem. Francuzi, zwłaszcza Francuzki, mają w większości, przepraszam, raczej mieli, sporo swoistej wewnętrznej elegancji; nie bez słuszności chyba było w naszym dawnym języku – jeszcze do końca lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku – określenie „elegancja francuska”, oznaczająca mniej więcej tyle co kurtuazja. W ogóle z Francuzami (dopóki w grę nie wchodziły pieniądze…) było nam bardzo dobrze. Mieliśmy (mamy?) jakieś nieuchwytne podobieństwa dusz. Tu muszę nieco odbiec od głównego tematu i na jego uboczu wyznać, że prowadziłem niedawno zajęcia w pewnej warszawskiej uczelni licencjackiej z przedmiotu humanistycznego i niespodziewanie, z przerażeniem, zauważyłem, że nikt z ponad trzydziestu młodych osób nie znał ani dźwięku, ani tym bardziej znaczenia słowa „kurtuazja”… Znak czasu, można by rzec. No tak, ale czasu, kiedy społeczności odrzucają pojęcia i zasady sublimujące wspólne bytowanie tu i teraz, a przeistaczają się w zbiorowiska podobne do wspólnot wyłącznie organicznych… Jak to zresztą w latach sześćdziesiątych minionego wieku przewidywał Marshall McLuhan, kanadyjski medioznawca, a właściwie filozof-profeta i doradca papieża, że ludzkość jest o krok od wynalezienia takiego środka masowego przekazu, który umożliwi porozumiewanie się w ułamkach sekund między antypodami. Ale przestrzegał, że słownictwo stanie się prymitywne, debata zejdzie do poziomu plotki, a historia do poziomu bajki. Elektronika przeniesie nas z powrotem, metaforyzował ową wieszczbę, do rozbłyskującej płomieniami ognisk jaskiń, neolitycznej przeszłości. Jakoż wyprorokował Internet. Kończę tę smętną refleksję dygresyjną.

W Tours na kursach językowych było towarzystwo międzynarodowe, ale połączone więzami tej samej profesji. Organizatorom chodziło bowiem o dodatkową wartość tej dydaktyki językowej: żeby ludzie tego samego zawodu wymieniali swe doświadczenia. Nie ma bowiem nic cenniejszego od tego, kiedy wiem, jak to, co ja zawodowo wykonuję, czynią inni gdzie indziej.

Chcieliśmy naszą sympatię do nauczycielki wyrażać werbalnie w zwracaniu się do niej przez „pani Zofio”. Tu jednak potknęliśmy na odmiennym zwyczaju językowym. Otóż w naszym można do kogoś się zwrócić „pani Zosiu”, „panno Zosiu”, „pani Zosieńko”, „panie Jasiu”, ale już nie najpiękniej, bo strasznie oficjalnie brzmiałby zwrot „pani Kowalska”, zamiast „proszę pani”. Natomiast we francuskim, jeśli zwraca się do kogoś po imieniu, „pani Zofio”, to nie można powiedzieć „madame” czy „mademoiselle” czy „monsieur”. Jeżeli bowiem mademoiselle, madame czy monsieur, to tylko przed wymówieniem nazwiska, nie imienia, osoby, do której się zwracamy. Nie wyobrażaliśmy sobie jednak, by z naszą ulubioną „Zośką” rozpoczynać rozmowę od „Mademoiselle Duchamps”. Natomiast powiedzieć zwykłe Sophie, bez panna, czy chociażby pani, wydawało nam się niegrzeczne. Ale niesłusznie, gdyż Francuzi do osób znanych zwracają się oficjalnie po imieniu, lecz zawsze w drugiej osobie liczby mnogiej – „wy”. Do mnie na przykład mówili: „Jacques, czyli – Jakub, bo „Jacek” jest nieprzetłumaczalny – „powiedzcie”, czyli „niech pan powie”…

Forma rzeczywiście wygodna, ale w polskim odczuciu niezbyt urodziwa. Przecież potocznie i elegancko nie mówimy „wy”. Spróbujmy do naszego szefa zwrócić się per wy! On do podwładnego może. W wojsku dowódca do żołnierza też mówi „wy”. Ale niższy rangą do zwierzchnika musi się zwracać per panie, np. „panie kapitanie” albo „pani kapitan”, bo są już w naszej armii „oficerki”. Bywają też środowiska, gdzie przyjęta jest forma „wy” niwelująca pana, panią, np. w środowiskach komunistycznych, gdzie wszyscy są „wy”, „towarzyszu”. I w kręgach zachowujących kulturę ludową. Słyszałem kilkadziesiąt lat temu, jak syn góralki mówił do matki, „wiecie, matko”.

Nauczyliśmy się więc po zwrocie imiennym używać osoby drugiej liczby mnogiej, i nawet do siebie tak po polsku się zwracaliśmy, były to oczywiście tylko żarty językowe, ponieważ na serio brzmi to strasznie oficjalnie, tworzy dystans (niekiedy może konieczny…). Jeszcze jednej osobliwości nauczyła nas Sophie – adresowania listów. Mężczyzna jest faworyzowany, w życiu publicznym zawsze na pierwszym miejscu. I też na kopertach listu do dwojga Francuzów nie pisze się, powiedzmy, „Sz. Państwo Sophie i Robert Duchamps”, natomiast po prostu bez żadnych kurtuazyjnych zwrotów i co więcej – wymieniając jedynie imię mężczyzny, a więc do małżeństwa: „Monsieur Robert Duchamps”. Zresztą podobnie jest, zdaje mi się, w obyczajowości Zachodu. Jesteśmy od wieków jego cząstką, lecz to jednak wcale nie znaczy, że musimy we wszystkim podporządkować się zwyczajom zachodnim. Z wieloma naszymi jest nam dobrze. I broń Boże, żebyśmy do jakichś państwa małżonków zaadresowali list na podobieństwo francuskie…

Jak powiedziałem, Sophie była bardzo wymagająca, wciąż urządzała dyktanda albo pisemne klasówki i nie miała miłosierdzia w stawianiu dwój. Oceny nie miały żadnego praktycznego znaczenia, bo i tak każdy dostał certyfikat, że odbył miesięczny kurs językowy w Tours. Ale myśmy dbali o dobre oceny ze względów ambicjonalnych. Zauważyliśmy, że Amerykanie i Niemcy, uczestniczący w kursie, mieli o wiele więcej pałek niż my.

Z prawdziwą przykrością żegnaliśmy się z Zośką, wymieniwszy adresy. Już przed najbliższymi świętami Bożego Narodzenia wysłałem do niej kartkę z życzeniami. Odpowiedziała długim listem; pisała, że „Polonais sont très sensibles” (Polacy są bardzo wrażliwi, uczuciowi) i że będzie o nas pamiętać; ciekaw jestem, czy dzisiaj dużo Francuzów podzielałoby tę opinię?

Zauważyłem trochę zarozumiale pod koniec nauki, że my, dziesięcioro Polaków, mówiliśmy i akcentowaliśmy w tym języku lepiej od Amerykanów, Kanadyjczyków i Niemców (Anglików nie było; zapewne w przeczuciu rychłej powszechności swego języka pogardzali francuskim).

A właściwie nie ma czym się chwalić. Akcent wyrazowy i fonetyka we francuskim są niezwykle łatwe – prawie bez wyjątków na ostatnią sylabę i głoska „r” wymawiana jest gardłowo, tak jakby miało się chrypę, ale nieosłabiającą siły głosu. Akcent intonacyjny też arcyłatwy: kładzie się go na ostatnie słowo albo zdanie z kadencją wznoszącą, inaczej: „zaśpiewem” wznoszącym. Natomiast dość szybko przekonałem się, że wymowa samogłosek „e” dla olbrzymiej większości Polaków, którzy od dzieciństwa nie mówili po francusku, jest ułomna i chyba nie ma na to rady. A doświadczyłem tej niemożności w okolicznościach śmiesznych.

Otóż gospodarz naszego kursu językowego w Tours, czyli tamtejszy uniwersytet, dbał o nas wszechstronnie i organizował wykłady profesorów mówiących o historii miasta mającego genezę, jak rzekłem, celtycko-rzymską, urządzał również wycieczki, nawet do wybrzeży Atlantyku – np. do klasztoru-twierdzy Le Mont Saint Michel – niczym nasza Częstochowa, tylko o wiele większy; w czasie przypływu oblany wodą oceanu, natomiast przy odpływie można się doń dostać suchą nogą czy raczej oponą tylko przez jedną wąską szosę. Dawniej był więc chyba przy dobrej aprowizacji obrońców nie do zdobycia.

Jednak najpierw zwiedziliśmy sąsiedzkie Blois nad Loarą (już albo jeszcze wtedy bardzo brudną, jak Sekwana w Paryżu czy Wisła w Warszawie). Gdy autobus zatrzymał się na parkingu, przewodnik oznajmił, że mamy pół godziny wolnego i żebyśmy zapamiętali nasz autokar z napisem „de”. Szukałem, oczywiście daremnie, pojazdu z tabliczką „D”. Tymczasem była to liczba „dwa”, w pisowni „deux”. Ów dyftong to niewątpliwa scheda łaciny, z której francuski wyrasta moim zdaniem ściślej niż inne języki romańskie. Pewien romanista polski, naukowiec językoznawca, wyjaśniał mi kiedyś, że francuskie „manger” – jeść (czyta się „manże” – z „e” ścieśnionym) pochodzi z żargonu legionistów rzymskich, u których „mangere”, oznaczało „żreć”. No i proszę, po wiekach stało się słowem literackim francuskim; chociaż w odpowiednim kontekście może nadal być ordynarnym „żreć”.

Przyszedł do nas dziennikarz z „La République”. Wszystkie gazety, które w tytułach miały słowo „republika”, były podobno socjalistyczne. I co więcej, jak nam mówiono, na prowincji zdecydowanie dominowali socjaliści. Biedna Francja, myślałem, jeszcze nie doświadczyła skutków gospodarczych socjalizmu, kiedy państwo odbiera obywatelom dostęp do środków produkcji, jedynie ono nimi włada i dystrybuuje dobra według własnego widzimisię. Myśmy już doświadczali, że takie pryncypia wcielane w życie skutkują biedą powszechną, bałaganem i biurokracją nader kosztowną. Ktoś mądry powiedział, że państwo socjalistyczne rozwiązuje problemy społeczno-gospodarcze, które samo stwarza. Dziennikarz, jak mogliśmy się spodziewać, wypytywał, co najbardziej nas we Francji frapuje. Odpowiadaliśmy, że obfitość dóbr konsumpcyjnych, komfort domów studenckich i kolory miast. Kto nie żył w PRL, nie wie, jak straszliwie szare, aż do ponurości, były nasze miasta i osiedla. Wysłannik pisma zapytał też, które miasto w Polsce mogłoby przypominać Tours, powiedzieliśmy, że chyba Toruń, gdyby był trochę większy i oczywiście bardziej kolorowy (dzisiaj zapewne ma już ten drugi walor).

Później odczuwaliśmy pewien niepokój, że po tych wypowiedziach możemy być szykanowani przez redakcyjne polityczne władze. Ale, o ile wiem, nikt nikomu z naszej dziesiątki nie stawiał żadnych zarzutów. W ogóle nie znalazłem jakiegokolwiek zapisu esbeckiego o pobycie w Tours. Najprawdopodobniej nikt z naszej dziesięcioosobowej grupy nie szpiclował.

Po zakończeniu kursu, 28 września, otrzymaliśmy certyfikaty. I – départ, odjazd. Oczywiście via Paryż, skąd odlatywaliśmy samolotem do Warszawy. Lecz nie od razu, mieliśmy jeszcze kilka dni wolnych. Już wcześniej zamówiliśmy tanie lokum w paryskim hotelu Polskiej Akademii Nauk. Cieszyłem się, że będę mieszkać kilka dni w, jak mawiał Witold Gombrowicz, „najpiękniejszym śmietniku świata”. Dzisiaj może takie „śmietnisko” jest gdzie indziej. Ale to już inny temat.

Po roku od powrotu z Tours kardynał Karol Wojtyła został papieżem. I od razu zadziwił świat również swą znajomością wielu obcych języków. Turyści francuscy, których często pilotowałem w Polsce, podziwiali te zdolności i dumni byli z papieża, jakby to był „ich” papież. Mówił francuszczyzną literacką; przyjemnie było słuchać, lecz jak większość Polaków nie różnicował wymowy „e” – było u niego jedno, nasze swojskie. Ciekaw jestem, czy Mademoiselle (może już od dawna Madame) Sophie słuchając niejednej francuskiej wypowiedzi papieskiej po jego „e” przypominała sobie swe daremne wysiłki nauczenia nas artykulacji chyba pięciu rodzajów tej samogłoski.

Mnie zaś rozpierała duma, że poprawnie mówię po francusku i właściwie akcentuję. Rychło się jednak przekonałem, że było to jedynie złudzenie wynikające z pychy. Wysokie mniemanie o sobie szybko zostało rozwiane. Razu pewnego w Paryżu ulice tak mi się poplątały, że nie umiałem nawet trafić do najbliższej stacji metra, a plan zostawiłem w hotelu. Poprosiłem przeto napotkanego starszego Francuza o wskazane drogi. On się roześmiał z mojej dezorientacji i zapytał, czy jestem z Normandii. Byłem dumny i zarazem wdzięczny naszej Zośce z Tours, że tak mówię, iż Francuz bierze mnie za Francuza. I zaraz po powrocie do kraju pochwaliłem się znajomej romanistce pracującej w ambasadzie francuskiej, więc na co dzień słyszącej francuski i mówiącej w tym języku. A ona szybko wykpiła moją przechwałkę. Powiedziała mianowicie, że dla przeciętnego, rdzennego Francuza mieszkańcy Normandii – przepraszam, z całym wobec nich szacunkiem, wszak przytaczam opinię cudzą – uchodzą za mało rozgarniętych i niechlujnie mówiących po francusku. I duma, a raczej pycha, prysnęła niczym bańka mydlana. Przyjąłem do wiadomości, że – z małymi wyjątkami – nigdy dorosły człowiek nie nauczy się tak obcego języka, żeby nie słychać w nim było rudymentów jego ojczystego.

Więc, jak rzekłem, po miesięcznym kursie francuskiego w Tours nasza polska dziesiątka rozgościła się na parę dni w hotelu Polskiej Akademii Nauk w starej, dziewiętnastowiecznej dzielnicy Paryża nieopodal metra Rome. Był w Paryżu – piszę w czasie przeszłym, gdyż nie wiem, czy jeszcze jest – drugi hotel PAN. Podczas okupacji niemieckiej gnieździło się w nim gestapo, budynek miał więc ponurą przeszłość, ale też bardziej luksusową oprawę. Ulokowanie się w nim na jedną czy dwie doby było przeto za drogie na nasze kieszenie. Jednakże nawet gdybym miał pieniądze, nie zamieszkałbym tam, ponieważ nie pociągała mnie supernowoczesna dzielnica; nazwy nie pamiętam, acz wiem, że koło Champs Élysées. Wolałem hotelik blisko wspomnianej stacji metra.

Ongiś w tych starych murach na kształt podwórca zamkowego, z piękną rzeźbioną bramą i pośrodku z figurą metalową dość sporych rozmiarów, była szkoła dla dzieci emigrantów polskich, zwłaszcza z pokoleń ponapoleońskich i Powstania Listopadowego. Po jego upadku do Francji, przede wszystkim Paryża, przyjechało, jak wiemy, bardzo dużo naszych rodaków. Byli podziwiani przez Francuzów i otoczeni ich szacunkiem, jakim darzy się zazwyczaj bohaterów. Zresztą w całej Europie, oprócz rzecz jasna Rosji, powstańcy listopadowi spotkali się z podobnym przyjęciem. Nawet w niektórych księstwach niemieckich, kiedy Polacy przejeżdżali przez nie w drodze do Francji, ludność miejscowa stawiała im bramy triumfalne. Naszła mnie teraz smutna refleksja – że dzisiaj Zachód już tak nas nie podziwia, a raczej przeciwnie – lekceważy… Bo na każdy szacunek trzeba sobie zasłużyć. A nasi mężowie stanu oprócz krótkiej prezydentury Lecha Kaczyńskiego nie umieją zachowywać się godnie i odważnie (dlatego Lech Kaczyński zginął). „Nigdy nie zniżać głowy, tzn. przestrzegać godności” – to była druga zasada działań politycznych Piłsudskiego…

Francuzi mieli i mają niewysłowione kłopoty z wymawianiem i pisownią naszych nazwisk. Widziałem na Łuku Triumfalnym, gdzie zapisanych jest mnóstwo bohaterów Francji, niejakiego „Klopysky’ego” (w mianowniku Klopysky). Kto odgadnie, o kogo chodzi? Oczywiście o Józefa Chłopickiego, generała napoleońskiego i z własnej woli niefortunnego dyktatora Powstania Listopadowego. Co tu jest najśmieszniejsze, to to, że Chłopicki nigdy na stałe nie mieszkał w Paryżu. Po insurekcji listopadowej osiedlił się w Krakowie i tam zmarł. Ale Francuzom nie przeszkadzały te fakty, najważniejsze, że był generałem ich wielkiego cesarza, którego zresztą skazali na wygnanie, gdzie dokonał żywota czy go podobno wręcz systematycznie (i skutecznie) podtruwano. Mogliby się jednak nauczyć pisać poprawnie obce nazwiska. Nie umieją wymawiać spółgłoski „ch” i nie jest to ich wina, tak mają bowiem ukształtowane narządy mowy, że artykułują „ch” jak „k”. Ale pisownia? Nader nonszalancko potraktowali jednak swych bohaterów polskiego pochodzenia.

Przychylne nastawienie ludu francuskiego nie zmieniło się po drugiej fali emigrantów polskich, kombatantów Powstania Styczniowego. Natomiast politycy ówcześnie rządzący Francją byli im arcyniechętni z powodu presji, jaką wywierała Rosja, której wpływom od połowy XIX w. rządy Francji ulegały i są nadal podatne, niekiedy aż do serwilizmu. Powstało rozdwojenie, utrzymujące się bodaj do dziś – lud francuski jest propolski, władze francuskie prorosyjskie, a więc antypolskie. Myślę, że wręcz bałwochwalczy stosunek władz francuskich do Rosji jest skutkiem nieuświadamianego lęku przed potęgą Rosji i carskiej, i sowieckiej, i dzisiejszej niby-federacyjnej. Przecież to Rosja pierwsza położyła kres zwycięstwom Napoleona i unicestwiła chyba na zawsze ambicje imperialne Francji. Mieliśmy tego zawstydzające dowody w II wojnie światowej. Andrzej Bobkowski, którego setną rocznicę urodzin obchodziliśmy w 2013 r., pisał z nieukrywaną pogardą o tchórzostwie podbijanej i podbitej przez Niemców Francji. Zresztą dostrzegał w ogóle regres kultury europejskiej; niektóre jego krytyczne spostrzeżenia brzmią dzisiaj niczym ziszczone proroctwa. Entuzjaści i prominenci Unii Europejskiej powinni je poznać, aby unikać tego, co z tych wieszczb zaczyna się spełniać.

Wspomniany hotel Polskiej Akademii Nauk mieścił się (mieści?) w kwartale ulic: Batignolles, Lamandé, Legendre. Przy pierwszej z wymienionych mieszkał Adam Mickiewicz. W hoteliku pokoje gościnne mieściły się w oficynach i na pierwszym piętrze, natomiast na dole, na wprost wejścia, była olbrzymia kuchnia. Z jaką przyjemnością przygotowywaliśmy tam sobie skromne posiłki – we Francji, w hotelu polskim pamiętającym naszych przodków sprzed prawie dwustu lat! Oczywiście nieodłączną ingrediencją potraw była bagietka, którąśmy łamali z wdziękiem, jak sobie podkpiwaliśmy, francuskim..

Jeszcze raz znajdowałem tam lokum, gdy prywatnie przyjechałem do Paryża w 1979 r. Pisałem z Warszawy do kierownika hotelu i prosiłem o zarezerwowanie pokoju. Zawsze zadość czynił moim prośbom. Dowiedziałem się o wiele później z esbeckich teczek, że polska Służba Bezpieczeństwa skrupulatnie odnotowywała moje tam pobyty. To proste – czytała wszystkie moje listy, szczególnie do adresatów zagranicznych, a ponadto ów kierownik na pewno musiał nolens volens powiadamiać bezpiekę, kto kiedy u niego mieszkał. Czy byłem wówczas inwigilowany – nie wiem. Raczej nie. W każdym razie nie natrafiłem w teczkach na żadną przesłankę, która by na to wskazywała. Zresztą wychodziłem rano i wracałem wieczorem.

Utrzymywałem się za franki kupione w Polsce nielegalnie, bo przecież złotówek polskich nikt nigdzie na świecie wtedy nie wymieniał na żadną walutę. Musiałem więc oszczędzać, aż, powiedziałbym, do samookrucieństwa. Jadłem tyle, żeby głód nie był doskwierający. Nic nie kupowałem, oprócz, rzecz jasna, żywności i biletów do metra, które wydawały mi się strasznie drogie. Dziś już dokładnie nie pamiętam, lecz wydaje mi się, że za jeden bilet można było kupić dwie bagietki i nimi najeść się do syta, chociaż gastrycznie nie czułem się później najlepiej.

Przedpołudnia i południa spędzałem w bibliotece polskiej; wychodziłem z niej zmęczony wielogodzinnym siedzeniem w pozycji kabłąkowatej, więc przed spoczynkiem musiałem odbywać spacery. Zatrzymywałem się przy kioskach, które wyglądały (wyglądają?) zupełnie inaczej niż nasze – o wiele mniejsze i sprzedające wyłącznie prasę. Za to gazety – też na moją kieszeń za drogie – były tak wyłożone, że dawało się czytać niemal całe pierwsze strony. Dzięki takiej osobliwej lekturze wiedziałem trochę, co dzieje się na świecie. A nie zachodziło nic szczególnego. Jak pamiętamy – trwała epoka détente – tzw. odprężenia politycznego między Zachodem a Wschodem. Breżniew, przywódca Związku Sowieckiego, kokietował Zachód swą dobrą wolą i ciągłym, wspólnym ze Stanami Zjednoczonymi oraz europejskimi mocarstwami zachodnimi, „procesem rozbrajania”. Państwa zachodnie doszczętnie zapomniały o wcześniejszych, po wojnie, wyczynach Związku Sowieckiego w Polsce, na Węgrzech, w Czechosłowacji. Nie pamiętano też, że polscy wasale, za przyzwoleniem sekretarza generalnego partii komunistycznej Kraju Rad, krwawo spacyfikowali wystąpienia robotników Poznania, a po 14 latach Wybrzeża, żądających godziwych, a nie jałmużniczych zarobków, i normalnych w naszej cywilizacji swobód obywatelskich, osobistych.

Było spokojnie, rzeczywiście trwała détente. Na tronie papieskim zasiadł niedawno wybrany biskup Rzymu, imponujący światu swą pokorą chrześcijańską. I nagle stanąłem jak wryty. Wielkimi tytułami na pierwszych stronach wszystkich gazet, nawet komunistycznej „l’Humanité”, była podana wiadomość o jego niespodziewanej śmierci. Ile trwał pontyfikat Jana Pawła I? Trzydzieści trzy dni. Wydało mi się, chociaż było to odczucie absurdalne, że ta śmierć zakłóca ową détente. Czułem, że coś się stanie i bałem się tego nowego, w najśmielszych wizjach nie przypuszczałem, że skończy się dyktatura PZPR. Odżałowałem – kupiłem kryptolewicowy „Le Monde”, najpoważniejszy chyba wówczas dziennik w całej Europie Zachodniej. I nic – żadnych konkretnych informacji o przyczynach nagłego odejścia papieża, same spekulacje, które nie miały przecież wartości faktów. Do dziś zresztą przyczyny tej niespodziewanej śmierci nie są jednoznacznie (w ogóle?) wyjaśnione.

Wracałem do kraju zaniepokojony i zarazem zaciekawiony, co teraz będzie. Wkrótce, 16 października tegoż roku usłyszałem w radiu transmitowane z Watykanu „habemus papam Karol Wojtyla”. Zaniepokojenie przeszło w euforię, a ta zrodziła niemal pewność, że, jak śpiewał nieodżałowany Jacek Kaczmarski, „mury runą, runą…” Albo wydawało się tylko, albo istotnie z ludzkich twarzy znikał grymas wzajemnej nieżyczliwości. Jakbyśmy się już cieszyli, że będziemy żyć inaczej. Za osiem miesięcy, w święto Zesłania Ducha Świętego, widziałem na ówczesnym warszawskim placu Zwycięstwa, dzisiaj pl. Piłsudskiego, Jana Pawła II i słyszałem jego modlitwę o nasze duchowe uzdrowienie. Byłem małej wiary i nie wierzyłem, że modlitwa będzie wysłuchana. Cały pontyfikat tego papieża był wielką, by tak rzec paradoksalnie, pokojową wojną z komunizmem, w czym sekundował mu prezydent Ronald Reagan. Dwóch tytanów pokonało Goliata, a on dziś znów wstaje z kolan.

Potem, już w zewnętrznie wolnej Polsce, widziałem Ojca świętego za pośrednictwem telewizji w naszym Sejmie i posłów skandujących: „po-bło-go-sław, po-bło-go-sław”. Czy dzisiaj podobnie by reagowali? I również w telewizji oglądałem 2 kwietnia 2005 r. z niewysłowionym smutkiem konanie Jana Pawła II. Przeraziłem się wtedy, że znów zostajemy sami. I dzisiaj trwam w przerażeniu widząc, jak świat do niedawna katolicki sprzeniewierza się głoszonej aksjologii tego Pierwszego Jeźdźca Apokalipsy.

Wtedy w 1979 r. urlopu nie chciałem jeszcze samowolnie przedłużać, bo takie czyny w PRL miały znamiona poważnego wykroczenia dyscyplinarnego, nazywały się porzuceniem pracy i nie tylko że były wpisywane do tzw. akt osobowych, lecz przede wszystkim, a to była już istna perfidia ustawodawcy, przerywały jej ciągłość. Na przykład gdybym po, dajmy na to, dziesięciu latach zatrudnienia nie wrócił z urlopu we właściwym czasie i wiarygodnie nie uzasadnił tego opóźnienia, to traciłbym staż dziesięcioletni i podjąwszy gdzie indziej pracę, miałbym naliczane lata… od zera. Skutki byłyby fatalne w wysokości emerytury, nie od razu oczywiście, lecz po dziesięcioleciach.

Chodziłem więc po Paryżu zasmucony, że muszę wracać do siermiężności ojczyzny. Koiłem to uczucie rozkoszując się pięknem ulic paryskich. Nasze były inne; nie chodzi wcale o reklamy i neony, których prawie nie było, ale o klimat. Nie umiem racjonalnie wyrazić tu jego istoty. Warszawa jakoś przytłaczała; nie wiem dlaczego; było mi i moim znajomym w niej osobliwie duszno. Jeździłem do Paryża, żeby, jak powiadałem przyjaciołom, zaczerpnąć nieco wewnętrznego powietrza, które by wystarczyło do następnego urlopu. Nie wiedziałem podówczas, albowiem nigdy nie można przewidzieć przyszłości, zwłaszcza gdy obfituje w ważne wydarzenia, że przyjadę tu ponownie za rok i zostanę kilka miesięcy, a z pracy mnie wyrzucą z piętnem „porzucenia”…

Trzeci przyjazd prywatny na tzw. paszport turystyczny do Paryża jesienią 1980 zaważył na mojej biografii, zresztą prowokowałem los z premedytacją.

Wcześniej pilotując w Polsce grupę turystów poznałem starszych państwa, małżeństwo Bretończyków. Opowiadali mi o swym synu mieszkającym w Paryżu, bo tam zrobił licencjat z księgowości i pozostał w stolicy. Bardzo się o niego martwili, czy go metropolia nie zdemoralizuje. Przed odlotem dali mi jego adres i gorąco zapraszali, żeby go odwiedzić, gdybym przyjechał do Paryża. Domyślałem się, że w skrytości ducha liczyli na mój wpływ jako starszego kolegi. Miałem prawie czterdzieści lat, on dwadzieścia kilka. Oni, głęboko wierzący katolicy, widzieli, jak w zwiedzanych kościołach przyklękałem przed Tabernakulum i domyślałem się, że w duchu życzyliby sobie, żebym postawą i zachowaniem przyczynił się do podtrzymania wiary ich syna. Wszak już wówczas młoda inteligencja masowo się ateizowała.

Poznałem ich syna, miał na imię Jacques. Mieszkał skromnie, ale nie nędznie, w średnioeleganckiej dzielnicy przy ulicy Simon Bolivar opodal dwu stacji metra: Stalingrad i Jaurès. Raziła mnie trochę ta, jeśli mogę tak niezbyt ładnie się wyrazić, zbitka nazwisk i nazw jednoznacznie kojarzonych z komunizmem. Lecz nie miała ona nic wspólnego ze światopoglądem Jacquesa, po prostu mieszkania w tym kwartale były nieco tańsze, a on dopiero zaczynał samodzielne życie.

Jakub przyjął mnie do siebie na kilka miesięcy, nie chcąc za to ani centyma. Wychodziliśmy rano – on do biura, wracał pod wieczór; ja do Biblioteki Polskiej, która powstała za czasów i nakładem Wielkiej Emigracji, z Adamem Mickiewiczem na czele. Pochłaniałem w tych szacownych, acz skromnych pomieszczeniach do późnych godzin wieczornych książki, których w Polsce ludowej nie mogłem przeczytać, bo nawet w bibliotekach naukowych umieszczone w tzw. prohibitach były dla mnie niedostępne, i żeby do nich dotrzeć, trzeba było mieć specjalne zezwolenie, którego udzielały teoretycznie instytucje naukowe, ale faktycznie decydowała o tym SB – tak to przejawiał się „etos komunistyczny”.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok