Rajski ptak - Jerzy Bandrowski - ebook

Rajski ptak ebook

Jerzy Bandrowski

3,5

Opis

 

Rajski ptak” – to powieść na temat tworzenia sztuki teatralnej.

 

 

Autor pisał powieści obyczajowe, a także książki dla dzieci np.: W kraju orangutanów i rajskich ptaków z 1922, Na polskiej fali z 1927. Pisywał także powieści sensacyjne w formie scenariuszy filmowych Przygody komendanta Wilczka z 1929. W 1951 wszystkie jego utwory zostały wycofane z polskich bibliotek oraz objęte cenzurą.

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 208

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jerzy Bandrowski
RAJSKI PTAK

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Jerzy Bandrowski „Rajski ptak”

Copyright © by Jerzy Bandrowski, 1934

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Drukarnia św. Wojciecha

Wydawnictwo: Księgarnia św. Wojciecha

 Poznań, 1934

Ilustracje na okładce: Designed by Freepik

ISBN: 978-83-8119-311-5

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

I.

 Było to jakoś w połowie stycznia. Mroźno było trochę, ale nie zanadto.

 Wogóle zima była dość lekka, tylko posępna, szara, a potężne wichry równinne, to południowo-wschodnie, suche i zimne, to znów północno-zachodnie, nasiąkłe wilgocią, wyły monotonnie, prawie bez przerwy, tak że ludzie chodzili przygnębieni, jak oszołomieni, a czasem i podrażnieni. Mało się skutkiem tego do siebie odzywali, bo albo się im nie chciało ust otworzyć, albo też unikali rozmów, aby nie wybuchnąć, nie wywołać kłótni.

 Józef Brat, właściciel gościńca „Pod Złotą Gwiazdą“ w Różewie, siedział na stołeczku przy drzwiach, prowadzących z kuchni do „lokalu“, i w tępem zamyśleniu przyglądał się Stasi, maleńkiej swej wnuczce, coś sobie opowiadającej i bawiącej się kolorowemi papierkami. Zdrowe, mocno zbudowane dziecko, szerokie w ramionach i nabite w sobie, od czasu do czasu maszerowało tanecznie dokoła kuchni, prężąc swą drobną figurkę w turkusowym sweterku, spod którego widać było czerwoną sukienkę. Dziewczynka bawiła się grzecznie, ale złota jej główka raz wraz zwracała się wyczekująco w stronę drzwi, wiodących do sionki.

 Szary, mroźny, cichy, lecz twardy dzień roztapiał się zwolna w zmierzchu. Z podwórza dochodził zgrzytliwy szczęk pompy, stukot siekiery i podrażniony głos Kryńki, opuszczonej przez męża córki oberżysty, prowadzącej owdowiałemu ojcu gospodarstwo. W okrągłym, żelaznym piecyku, przystawionym do wielkiego pieca kuchennego, trzaskał ogień. Z szumem i trzaskaniem ognia łączyło się ciche skomlenie leżącego za piecem Tota, starego jamnika, żalącego się rzewnem skuczeniem na reumatyczne bóle w kościach. Było chłodno.

 Ściemniało się.

 Pan Brat siedział nieruchomo na swem krzesełku, ukryte w rękawach grubej kurtki ręce złożył na piersiach, patrzył w złote błyski ognia i — sterał się nie myśleć. Nie myśleć o niczem, siedzieć tylko i być — skoro inaczej nie można. Nic człowiek nie wymyśli, choćby się nie wiedzieć jak starał. Żadne myślenie nanic się nie zda, losu nie odmieni. Coraz ciemniej i ciemniej, i tak będzie już wciąż, aż dopóki nie zapadnie czarna noc. Wtedy — pójdziemy spać. Pój-dzie-my spać, nareszcie, po tym tak długim dniu, i — koniec!

 Lecz — czy ten „dzień“ był istotnie taki długi?

 Pan Brat ma dziś 58 lat. Dzieci ośmioro, wnuki. Przeżył dużo, widział niejedno, coś też czytał, namęczył się, nagryzł niemało, pracował ciężko. Ale dziś, gdy wzrokiem rzuci za siebie, gdy poprzez wszystkie swe trudy, cierpienia, klęski i wysiłki spojrzy aż tam, gdzie na początku stoi maluśki, jak ta tu Stasia, widzi, że to był naprawdę jeden tylko dzień, i to bardzo krótki dzień, w którym nie było kiedy dobrze pomyśleć, a cóż dopiero coś rozumnego zrobić! I tyle tych starań, zabiegów, pracy, trosk, bezsennych nocy i niepokojów, tyle walki, żeby wreszcie... co? To tu? Tyle? Nie więcej? I żeby choć kto z tego radość jakąś miał, żeby ktoś był szczęśliwy!... Gdzietam!

 — I czy to było warto? — odzywa się w duszy pana Brata pytanie — Czy to było warto?

 Nie widzi nikt, jak na usta pana Brata powoli wypełza uśmiech. Pogardliwy? Nie. Gdzież znowu! Dla kogo pogarda, poco? Pan Brat uśmiecha się sam do siebie, szczerze, pogodnie, jak mądry, doświadczony człowiek uśmiecha się na widok nieśmiertelnego, nieuleczalnego głupstwa.

 Ale ten uśmiech natychmiast gaśnie.

 Bo i on jest głupstwem.

 Niema się do czego uśmiechać, niema się z czego śmiać, niema się czem cieszyć.

 Odpędzać od siebie wszelką myśl. Niepotrzebne są myśli, zbyteczne. Niema o czem myśleć.

 Ściemnia się coraz bardziej. Noc zapada.

 Pój-dzie-my spać!

II.

 Głucho zatrzaśnięto drzwi od podwórza. Słychać było, jak ktoś tupie w sionce nogami, aby otrząsnąć z nich śnieg. Szczęknęła klamka. Weszła Kryńka, trzasnęła za sobą drzwiami, aż szyby w oknach zadzwoniły. Kryńka jest stale zła i podrażniona.

 Wszedłszy, stanęła i rozejrzała się po kuchni, rozświetlonej tylko błyskami ognia, huczącego w żelaznym piecyku. Zauważyła masywny, gęsty cień przy drzwiach.

 — Tato tu siedzi? — zapytała ostrym, urzędowym tonem — Gdzie Stasia?

 Dziecko stało wpobliżu stołu pod oknem, z łokciami na krzesełku, plecami zwrócone do dziadka, milczące.

 — Nie możesz się odezwać, kiedy cię szukam? — burknęła matka.

 Zachrzęściły zapałki, błysnął płomyczek, brzęknęło szkiełko kuchennej lampki.

 — W lokalu ciemno?

 Stary zamruczał coś niewyraźnie basem, dźwignął się i wyszedł do lokalu.

 W obszernej, prawie pustej sali było zimno. W dużych oknach równoległych dwu ścian tliło się jeszcze błękitnawe światło dogasającego dnia.Chłodne, obojętne milczenie wisiało nad ustawionemi wzdłuż ścian stolikami, przy których rzadko kto już siadywał. Ludzie nie mieli pieniędzy, nie bawili się, żałowali sobie kieliszka wódki, piwa nie pili wcale. Interes nie szedł, a podatki trzeba było płacić wysokie. Pan Brat miał sporo pieniędzy u ludzi — nie oddawali. W rezultacie zamiast utrzymywać się z gościńca, stary musiał dokładać wszelkich sił i starań, aby utrzymać gościniec. Na szczęście miał dwie krowy i ziemniaki ze swych paru morgów, więc mógł żyć, a na majątku, na pieniądzach już mu nie zależało — byle miał spokój. I tu znowu: przez całe życie pracował, aby zrobić ten majątek, aby coś mieć, a gdy przyszła na starość bieda, ani go to ziębi ani grzeje. Więc pocóż było przez całe życie? —

 — Albo to człowiek wie, co robi? — pomyślał pan Brat.

 Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę.

 Ani żywej duszy.

 Szare niebo, szary dom po drugiej stronie ulicy, szara droga i powietrze szare.

 Oberżysta lubił tę twardą, równą szosę z słupami telegraficznemi, rzewnie i tęsknie śpiewającemi. Chętnie wystawał swego czasu przed domem i spozierał to w tę, to znów w drugą stronę, jakgdyby wyglądając jakiegoś nadzwyczajnego gościa, tajemniczego i nieznanego, a przecie spodziewanego i oczekiwanego. Zdawało mu się, że może ktoś czy coś kiedyś przecie przyjdzie do niego tą drogą, zdaleka, z nieznanych stron, ze świata. Nie traktował tych marzeń swoich poważnie, może nawet nie zdawał sobie z nich sprawy. Gdyby jednak stanęła nagle przed jego domem ta jakaś zjawa w złocie, srebrze i tęczowych blaskach — nie zdziwiłby się. Powinna, powinna była przyjść z nieskończoności zielonej alei... Nie przyszło nigdy nic... Teraz — cóż? Conajwyżej — w sukni szarej, nędznej, dziurawej, przybieży — nowa troska, wychudła, ziemista na twarzy, nieustępliwa... postępująca choroba... śmierć z srebrem agonji na twarzy... A niech! Niechby wreszcie przyszła!

 — Pój-dzie-my spać! — powtarza pan Brat.

 Krynia weszła z kuchenną lampką, wstawiła ją w wyzłacany, żelazny kosz świetnie dawniej świecącej, wielkiej lampy, uregulowała płomień i wyszła.

 W sieni zastukały drewniaki.

 Drzwi uchyliły się, do lokalu wśliznął się mały chłopaczek z maleńką dziewczynką.

 — Pięć aromatyków! — pisnął chłopak, stukając o pusty bufet malutką, srebrną monetką.

 Pan Brat z dostojeństwem wszedł za bufet, podał chłopcu papierosy, wziął pieniążek, wydał resztę.

 — Dobranoc.

 — Dobranoc.

 Oglądając się, jakby im co złego groziło, i kłapiąc drewniakami, dzieci wyszły. Kilkakrotnie zaszczękała rozluźniona klamka drzwi, których maleństwa nie mogły zamknąć, wreszcie drewniaki wyższym tonem zastukały na kamiennych schodach i przeszły w szybki rytm na ulicy.

 Pan Brat stał za bufetem, pokaszliwał w zimnej sali i patrzył, jak w czarnem oknie biegają złote błyski światła lampki. Na oknie stały ustawione w piramidę na drabince puste butelki z wina i z wódek — reklamowa wystawa! A raczej — wierny obraz stanu interesów. Półki regałów też są zastawione kilkudziesięciu butelkami, lecz ile wśród nich jest pełnych? Trzy, cztery. A w szufladach, gdzie dawniej były korzenie, kawa, herbata, cykorja — dziś niema nic, nic! A przecież jeszcze przed kilku laty bywało tu tak pełno, że goście stali koło siebie stłoczeni jak w kościele.

 Cicho.

 Do kuchni ktoś wszedł.

 Słychać piskliwy głos.

 To Bronisia, dziewczyna. Kryńka robi jej jakieś uwagi — gwałtownie, szorstko. Bronisia odcina się. Ileż złości w tych głosach!

 Złote błyski biegają po oknie, jakby czarnym jedwabiem obciągniętem. Przecież tych błysków niema — nie chwycić ich, nie grzeją, a jednak są — złote w ciemnościach.

 Czy myśli ludzkie, sny, marzenia, pragnienia, postanowienia... też... nie inaczej może... Marność! O czem tu myśleć?!

 Zza drzwi alkierzyka doleciało głośne, kryminalne ziewnięcie.

 — Pan literat! — uśmiechnął się stary.

 Ciekawił go ten młody człowiek. Zjawił się w Różewie niespodziewanie pewnego mroźnego przedpołudnia, ulokował się w alkierzyku, zapłacił za miesiąc zgóry i rozgościł się. Młody, elegancki mężczyzna, zdawałoby się, dojrzały, bo sam mówił, że ma 28 lat, ale w rzeczywistości — dziecinny, możnaby powiedzieć — młodzik, niepraktyczny, niezaradny... Coś go bolało. Spoczątku trochę pił, to jest, próbował pić, ale widać było, że do wódki się zmusza. Potem uspokoił się, umiarkował, jakiś czas czytał — książek przywiózł pełną walizkę, tylko że same cudzoziemskie — wreszcie zabrał się do pisania. Nie przeszkadzał nikomu, wymagania miał skromne, kłopotu z nim nie było, ale — czego on tu właściwie chciał, czego szukał? Taki młody pan ze świata powinienby mieszkać w mieście, wśród swoich ludzi, wśród inteligencji, nie na wsi. Pisze wiersze. Widziała Kryńka, która go obsługuje i z którą się zaprzyjaźnił. Dał jej jabłuszka dla małej Stasi, pożyczył parę książek, daje do czytania dzienniki...

 — Dobry chłopak, ale dziwak! — myśli stary szynkarz, który zna ludzi.

 Nieszczęśliwa miłość! Nie trzeba go było wypytywać, opowiedział sam. Pan Brat jednem uchem słuchał, drugiem wypuszczał, że ten młody człowiek uciekł od jakiejś kobiety, przed jakąś kobietą... z miłości czy jak... trudno zrozumieć... takie tam jakieś głupstwo... Jak to młody!... A teraz siedzi jakgdyby na wygnaniu, rozpacza, to znów się odgraża, nie można zrozumieć, on sam pewnie nie wie, czego chce, wiersze pisze...

 Wiersze pisze... Stary Brat... nie, nie pisze ani wierszy, ani nic... Ale zawsze czytał dużo i dziś czyta, gdy ma co. Tylko że dziś trudniej o książki... I już ludzie nie piszą takich książek, jak dawniej... Gdyby jednak pan Brat umiał pisać, oo, to onby napisał książkę! Wszyscyby ją czytali! Gdyby tylko umiał pisać. I to jest bardzo dziwne, że żaden z tych, którzy umieją pisać, ani jeden literat ani poeta nigdy nie napisał i nie napisze o tem, czego pełne jest serce prawdziwego, prostego człowieka. A znowu prosty człowiek nie potrafi napisać. Jakgdyby miał duszę na siedm pieczęci zamkniętą...

 Zaczłapały kopyta końskie na szosie, przesunęło się za oknami słabe światło.

 — Omnibus! — pomyślał oberżysta.

 W sionce ktoś przytupywał nogami.

 — Pan Piekarski! — domyślił się pan Brat i zawołał: — Krynia! Masz gorącą kawę? Kawy trochę zagrzej! Pan Piekarski idzie!

 Do lokalu wszedł pan Piekarski.

III.

 Pan Piekarski był krępym, barczystym mężczyzną nie bez brzuszka, o ogolonej twarzy, smagławej, szerokiej, ale nie rozlanej, z przystrzyżonym krótko wąsikiem i z szaremi oczami, patrzącemi pogodnie i spokojnie, z pewnym jakgdyby dobrotliwym uśmiechem. W szerokich spodniach z bronzowego manszestru i w takiejż kurtce, opiętej na ciemnopopielatym swetrze, wyglądał na rzemieślnika, na dostatniego stolarza czy ślusarza, w rzeczywistości jednak był emerytem, żyjącym z niewielkiej emerytury, człowiekiem, jak się można było domyślać, nie bez wykształcenia i nie bez ogłady. Lat mógł mieć około 60-ciu.

 Nowoprzybyły bez słowa podał panu Bratowi na powitanie rękę, usiadł przy stoliku wpobliżu bufetu, zsunął na tył głowy ciemnopopielatą czapkę sportową, zapalił papierosa i czekał w milczeniu. Również bez słowa nalał pan Brat większy kieliszek wódki, zaniósł go do kuchni, poczem, powróciwszy za bufet, usiadł. Po chwili weszła Krynia i postawiła przed gościem pół szklanki gorącej, czarnej kawy, zagrzanej z wódką. Pan Piekarski podziękował bardzo grzecznie, zamienił parę uprzejmych słów z Krynią, zapytał ją o zdrowie dziecka, a gdy młoda kobieta wyszła, upił łyk gorącego trunku i rzekł jak gdyby z zadowoleniem:

 — Mrrróz!

 — Mrozik! — odparł bez przekonania pan Brat, który, nie lubiąc emeryta, niechętnie się z nim zgadzał.

 Milczenie.

 — Ciemnawo u pana! — zauważył gość, rozglądając się po sali.

 — Szkoda nafty! — rzekł gospodarz — Gości niema! Kogoż stać dziś na taki zbytek, jak wódka!

 — Noo, powiedzmy, że nie jest tak źle! — rzekł pan Piekarski. — Ludzie mają pieniądze w PKO. A tu i owdzie czasem, przy sposobności i wypiją. Ale zrozumieli sami, że za pieniądze, wydane na wódkę, mogą mieć coś lepszego, więc — oszczędzają.

 — Może być! — przyznał pan Brat.

 Mimo że nie miał nic przeciw panu Piekarskiemu, nie pragnął z nim rozmowy. Emeryt, wolny już, zdawałoby się, od trosk i walki o byt, miał na świat i życie pogląd optymistyczny i wygodny, który drażnił oberżystę, starającego się jaknajdalej od wszystkiego odejść. Nie chciał ani pesymizmu ani optymizmu, pragnął... Nie! Niczego nie pragnął.

 Od jakiejś chwili słychać było z alkierza niski, gardłowy głos Kryni. Namawiała na coś poetę. Stary wyraźnie słyszał słowa:

 — Sam pan zobaczy! Niech pan pójdzie na chwilkę tylko popatrzeć!

 Odpowiedział jej głuchy pomruk, potem głośne odsunięcie krzesła.

 — Nie nudzi się panu na wsi?

 — Nigdy mi się nie nudzi, panie Brat!

 — Tak bez żadnej roboty siedzieć — mówił oberżysta trochę jadowicie — Człowiek samemu sobie obrzydnąć może...

 Pan Piekarski spojrzał na pana Brata jakby z zaciekawieniem.

 — Proszę! — rzekł — Samemu sobie może obrzydnąć? A to dobry początek! Widzę, kochany pan coś miarkuje!

 Oberżysta spojrzał na emeryta bystro, pomyślał a potem potrząsnął przecząco głową.

 — Nie rozumiem! — rzekł.

 Emeryt zaśmiał się.

 — No! — zaczął, jakby zachęcając do myślenia — Człowiek przeważnie samego siebie najwięcej kocha. Jeśli nie zawsze, to zwykle. Sam chce, sam robi i samemu sobie się podoba, nie?

 — Przypuśćmy! — zgodził się oberżysta.

 — Komu, jak komu, ale dla siebie jest zawsze piękny, nie?

 — Przypuśćmy!

 — Jeżeli zaś samemu sobie zbrzydnie? Jeśli samemu sobie zacznie brzydnąć? Jeśli samemu sobie przestanie się podobać, no — to co?

 — No, to jest źle. Człowiek powinien być w zgodzie z sobą.

 — Nawet kiedy żyje w niechlujstwie?

 — To nie.

 — A czy człowiek zawsze widzi niechlujstwo, w jakiem żyje?

 — Nie zawsze.

 — Więc gdy je zobaczy, to będzie dobrze, czy źle?

 — Dobrze.

 — Zatem, gdy człowiek zaczyna samemu sobie brzydnąć, co to znaczy? Prawdopodobnie, że żyje w jakiemś plugastwie. Więc dobrze, że sam sobie brzydnie, bo wtedy zacznie szukać tego plugastwa czy niechlujstwa w sobie i dokoła siebie, znajdzie je i zrobi z niem porządek. A to najważniejsza rzecz.

 — Co pan powie! — nie bez pewnego szyderstwa w głosie rzekł pan Brat.

 — Co pan słyszy! — odpowiedział pan Piekarski, stawiając pustą szklankę na stole — I czy pan nie zauważył, że ludzie, zupełnie zadowoleni z siebie, mają przeważnie głupie miny?

 — Ach! Miny! — bąknął lekceważąco pan oberżysta — A pan?

 — A ja jestem, powiedzmy — zadowolony, że nie jestem z siebie zadowolony — wyznał z westchnieniem emeryt — I szukam, szukam pilnie, gruntownie, we wszystkich kątach i zakamarkach, pracowicie, rzetelnie.

 — Naprawi pan tem co? — pytam.

 — Tego naprzód nie można —

IV.

 Małe drzwiczki od kuchni otwarły się i do szynku wszedł pan literat Teodor Polata, dobrze zbudowany, choć z płaską piersią, smukły brunet z długą, czarną, napuszoną grzywą i z czarnemi, żywo błyszczącemi oczami w twarzy ciemnej, trochę tłusto połyskującej, dużej i nieco mongolskiego typu skutkiem wystających kości policzkowych i grubych, pospolitych warg. Twarz ta była w źle oświetlonej sali tem wyrazistsza, iż wszystkie cienie i fałdy zarysowały się na niej mocno i czarno. Młody mężczyzna był w eleganckiej pyjamie z miękkiego, ciepłego, brunatnego sukna z wyłogami z bladobłękitnego jedwabiu, a na nogach miał domowe pantofle z czerwonego safjanu.

 — Dobry wieczór panom! — przywitał się grzecznie poeta — Och, zimno tu! Jak pan tu może cały dzień wysiedzieć, panie gospodarzu! Prawda, siedzi pan przeważnie w kuchni. Jak ciemno na dworze! — dodał, zaglądając w okno — Nigdzie ani światełka, a przecie tam po drugiej stronie ulicy jest dom. Czyżby ludzie już spać się pokładli?

 — Siedzą w kuchni, od tyłu — wytłumaczył oberżysta.

 — Ciche chaty wieśniacze! — zaczął mówić poeta z pewną ironją — Gdy się wieczorem przejeżdża przez wioski koleją i gdy się widzi światełka żółte w chatach, miło pomyśleć, jak cicho ludzie w takiej wiosce żyją, i zazdrości im się spokoju... A tu tymczasem — brat na brata bij-zabij, siostra na siostrę, córka na matkę, syn na ojca... Nienawiść, zawiść, zazdrość, niedosyt życia, marnowanie się, męka — i bieda.

 Odwrócił się od okna, szybkim krokiem podszedł do bufetu i rzekł:

 — No, gospodarzu, napijmy się wódki na rozgrzewkę i na ten smutek. Większe.

 Zgrzytnął zębami.

 — Wszędzie, wszędzie, zawsze — ból, ból, ból! O, jaką to noc ma czarną krew!

 Uważnie, bacznie przyjrzał się panu Bratowi.

 — A może pan napije się z nami? — zwrócił się do pana Piekarskiego — No! Jednego! — zachęcał.

 Emeryt podniósł głowę, aby mu się lepiej przyjrzeć, i z pewnem zdziwieniem zauważył, że młody człowiek przygląda mu się ostro i badawczo.

 — Czemu mi się pan tak przygląda? — zapytał.

 — Nic. Zaraz! Panie Brat!

 Gospodarz spojrzał na gościa.

 — Proszę — dla pana Piekarskiego kieliszek.

 Poeta z gospodarzem wypili jednym haustem, emeryt syrpnął odrobinkę wódki i postawił kieliszek na stole.

 — Nadzwyczajne! — rzekł pan Polata, przyglądając się to panu Bratowi, to panu Piekarskiemu — Niesłychane wprost! Panowie chyba wiecie o tem, że jesteście podobni do siebie jak dwie krople wody.

 — Mówią niektórzy! — niechętnie przyznał oberżysta.

 — Podobieństwo niewątpliwie jest! — zgodził się emeryt — Ale my nie jesteśmy nawet rodakami. Pan Brat pochodzi z Kongresówki, ja jestem rodem z wschodniej Małopolski i bawię tu dopiero od jesieni.

 Weszła Krynia, a za nią wbiegł do lokalu kudłaty wilk z dobrodusznym pyskiem i z łagodnemi, tęsknemi oczami.

 — No, nie jest pan Piekarski zupełnie do tatusia podobny? Ta sama, pełna, okrągła twarz, te same szare oczy, ten sam krótki, mięsisty nos, broda trochę naprzód wysunięta, cera smagła... I niech pan popatrzy: taka sama budowa, szerokie ramiona, brzuszek, przewalający się chód...

 — Tak, ma pani słuszność, podobieństwo zupełne! — przyznał Polata — Ale co jest dziwniejsze, to że przy tem podobieństwie niema chyba dwóch twarzy, któreby były mniej do siebie podobne przez swój wyraz... Niebo a ziemia! Choćby nawet byli bliźniakami, od pierwszego rzutu oka musiałoby się powiedzieć, że to dwaj zupełnie różni ludzie.

 Poeta spojrzał znowu na emeryta, potem na oberżystę i powtórzył:

 — Zu-peł-nie różni.

 Krynia zaczęła z uśmiechem:

 — Taak... Pan Piekarski —

 Spojrzała na ojca, uśmiech zniknął z jej twarzy, umilkła.

 — Pan Piekarski jest... Tatuś jest... — zaczynała.

 Pan Brat spojrzał na córkę przeciągle, chłodno, surowo.

 Młoda kobieta zmięszała się, ożywienie znikło z jej twarzy, zielone oczy zgasły. Odwróciła się i wyszła bez słowa.

 — Gdyby pan — zwrócił się poeta do emeryta — potrafił zachmurzyć się tak posępnie, jak pan Brat —

 — O, drogi panie! — westchnął emeryt — Potrafię! Potrafię!

 — A pan — zwrócił się Polata do oberżysty — gdyby potrafił uśmiechnąć się, jak pan —

 — Nie potrafię! Nie potrafię! — zachrypniętym nieco głosem przerwał pan Brat — I nie chcę! — dodał — Nie potrzebuję! Wszystko mi jedno! Wszystko jedno.

 To mówiąc, zaczął napełniać kieliszki.

 — Ja już dziękuję! — zawołał pan Piekarski, protestując równocześnie przeczącym ruchem dłoni — Ja już nie będę.

 — A ja się na-pi-ję! — rzekł poeta z przekorą w głosie.

 — Nic pan przez to nie wskóra! — zauważył emeryt.

V.

 — Niewiadomo! — rzekł młody mężczyzna — W każdym razie oszołomię się trochę... może zgłupieję... doreszty... i będzie mi lepiej... Bo ta odrobina rozumu, którą, zdawało mi się, posiadam, nie na wiele mi się przydała... a na więcej, niestety, już mnie nie stać... No, na zdrowie, gospodarzu! Chlust!

 — Na zdrowie!

 Pan Brat wypił i usiadł na zwykłem swem miejscu za bufetem. Rozumiał, że młody człowiek nie zachowuje się mądrze, wyczuwał w nim jakąś nieszczerość czy sztuczność, z drugiej strony jednak — djabli wiedzą! — pierwszy raz w życiu miał do czynienia z poetą, którego wierszy nie rozumiał ani w ząb, ale który miał je wydrukowane w dwóch cienkich tomikach z mnóstwem białego papieru, a nawet z całemi białemi kartkami w środku. Prócz tego, aby Ludzkość Myśląca wiedziała, komu zawdzięcza te poezje, w jednym z tomików umieszczona była karykatura poety, świadcząca niezbicie o wielkiej jego popularności, choć zupełnie niepodobna.

 — Uciekła mi przepióreczka w proso! — zanucił wieszcz — Ba, żeby to była przepióreczka! Ale to był cudowny, rajski ptak, ptak z baśni, legendarny, mityczny... Ha! Cóż za farsa! Rozumiecie, panowie? Nie? Trudno!

 Literat zaśmiał się głośno.

 — A jednak — choć to z nieprawdopodobnego zdarzenia — zdarzyło się! Zakochałem się — w ptaku! W przecudnym, rajskim ptaku...

 Pan Brat uśmiechnął się — z politowaniem, ale — uśmiechnął się i nie odwracał głowy od poety, w którego głosie brzęczała fałszywie i głupio jakaś nieszczerość, równocześnie jednak prawdziwie i szczerze dzwonił zachwyt i gorzał żar. „Zakochany w rajskim ptaku!“ Kto tu kiedy mówił, kto myślał o rajskich ptakach! A pan Brat wiedział, że rajskie ptaki istnieją, że żyją daleko, na wyspach, zamieszkanych przez czarnych, i że są białe, z długiemi, puszystemi, złotemi ogonami.

 — Niewesoła historja! — wtrącił pan Piekarski.

 — O, i bardzo nawet wesoła! Świetna zabawa, którą możnaby porównać z przeskakiwaniem przez własny cień...

 — To może być niebezpieczne! — dodał emeryt.

 — Prawdopodobnie! — zgodził się poeta — Ale, abyście mnie panowie zrozumieli! Panie Brat! Niech pan sobie wy-o-bra-zi —

 Poeta wymawiał zgłoski z naciskiem, całą siłą swych błyszczących czarnych oczu patrząc w oczy oberżyście.

 — Niech pan so-bie wy-o-bra-zi kobietkę jak laleczkę, bieluśką, odrobinę tylko promieniejącą różowem ciepłem, z takiemi dużemi, za dużemi, ogromnemi oczami, niebieskiemi i niezgłębionemi jak... jak niebo! Widzi ją pan?

 — Uhm! — mruknął oberżysta, myśląc równocześnie: — Wierutne głupstwo, ale nie szkodzi. Z za dużemi oczami, niebieskiemi — jak niebo. Nic nie szkodzi. Co z tego wyniknie?

 — Rozkosznie różowe usteczka, ząbki równiusieńkie i olśniewającej białości... Twarzyczka i główka stworzonego przed chwilą aniołka... Ciemne, jedwabiste pukle i — skrzydła, kochany panie, skrzydła z miękkich, barwnych, olbrzymich piór strusich, po parze skrzydeł u każdego ramienia — jedno skrzydło wlecze się po ziemi, drugie wznosi się wgórę... I na głowie ta-a-a-ki ogromny pióropusz... Widział pan kiedy coś podobnego?

 — Nie! — odpowiedział oberżysta, zapatrzony gdzieś przed siebie.

 — Ja panu zaraz pokażę, choć to nie to! Widział pan kiedy anioła — we śnie?

 — Ja? — żachnął się szynkarz — Cóż znowu! Anioła!

 — Zaraz. Niech pan jeszcze pomyśli: Jest ciemno. Skrzypce cudownie grają, serce w człowieku taje — a nagle — zorza świateł różnobarwnych — i w tem świetle — zjawisko skrzydlate, cudne, całe w piórach, z temi olbrzymiemi oczami, od których blasku błękitnego we wszystkich duszach rozkwitają niezapominajki.

 Leżący dotychczas spokojnie przy nogach pana Piekarskiego wilk zerwał się nagle i zaczął gwałtownie ujadać potężnym, drewnianym barytonem.

 — Leżeć, Lot! — krzyknął na psa gospodarz.

 — Na kogo on tak szczeka? — zdziwił się poeta.

 — Coś się psu przywidziało. Leżeć!

 — Może ducha zobaczył? — wykrzyknął poeta — Bywa, że ludzie nie widzą, a zwierzęta widzą...

 — Et! Ducha! Niech go pan wypuści na dwór.

 Poeta otworzył drzwi.

 — Wynoś się, Lot! — krzyknął oberżysta.

 Warcząc i poszczekując, pies wybiegł na ulicę.

 — Czekajcie, panowie! Zaraz wam coś pokażę.

 Polata wyszedł szybko.

 — Poeta! — rzekł do emeryta oberżysta z uśmiechem — Prawdziwy poeta!

 — Zdaje mi się, że jest nieco podniecony! — zauważył pan Piekarski.

 — Ja myślę, że oni są zawsze podnieceni. To inni ludzie, niż my.

 — Może być — zgodził się emeryt — Choć — cóż? Dziecko!

 Polata wrócił z dużą fotografją w rękach.

 — Patrzcie, panowie! — zawołał, stając w świetle lampy — Zobaczycie mego rajskiego ptaka! Chodź pan tu, panie gospodarzu, tam pan nic nie zobaczysz!

 W sionce, w oknach, w nieopalonym piecyku żelaznym czy też w rurach żelaznych zaczął skomleć i piszczeć wiatr.

 Pan Brat wylazł zza bufetu i wziął fotografję, podaną przez pana Piekarskiego.

 Ubrana — nie, raczej tylko przystrojona olbrzymiemi pióropuszami z piór strusich stała przed nim na fotografji — kobietka? dziewczynka? — nie, przemisterna i delikatna a zgrabniutka cacko-istotka, dziwo cudowne z ogromnemi oczami wróżki i z uśmiechem tak uroczym, że uwodził nawet na fotografji.

 — To ma być żywa kobieta? — zapytał oberżysta.

 — Tak! — odpowiedział poeta, wstrzymując oddech, jakgdyby się obawiał, aby tchnienie jego nie zdmuchnęło podobizny z papieru.

 — Co pan powie? — zdumiał się oberżysta.

 — To moja narzeczona! — objaśnił z dumą młody człowiek.

 — Niepodobna! Na obrazkach widywałem takie panny, ale w życiu nigdy. Przepraszam pana: ona ma na codzień takie oczy? I kiedy nie pokazuje?

 — Jakżeby mogło być inaczej?

 — Aktorki różne rzeczy umieją, cóż ja wiem. I ona tu może do pana przyjedzie, ta panienka?

 — Nie wiem! — rzekł poeta po chwili milczenia.

 A nagle jęknął.

 — Gdybyście widzieli... to uduchowienie w każdym ruchu... Ona naprawdę nie chodzi po scenie, ale płynie przez powietrze... Że coś podobnego jest możliwe — nie do uwierzenia! A jest to przecie tylko — człowiek! Dziewczynka! Kobieta!

 — Naprawdę, kobieta? — zapytał naraz pan Piekarski — Ej, czy się pan nie łudzi?!

 — Rajski ptak! — wyszeptał z zachwytem młody człowiek — Zaiste — rajski ptak!

 — To — prędzej! — przyznał emeryt.

 Zapadła cisza.

 Polata odebrał oberżyście fotografję, usiadł przy jednym ze stołów i ukrył twarz w dłoniach.

 — Musi pan być bardzo szczęśliwy, mając tak piękną narzeczoną! — zakonkludował pan Brat.

 — O, bardzo! — jęknął ścicha poeta — Niesłychanie!

 W głosie jego zabrzmiał głęboki ból i smutek.

 Szczęknęła klamka w drzwiach.

 Wszedł chłop w butach z cholewami, w grubej kurtce i w czapie z nausznikami, wypił mały kieliszek wódki, zapalił papierosa i wyszedł.

 Znowu zaczął wyć wicher.

 Polata wstał, wziął fotografję i wyszedł do alkierza.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok