Jutro - Andrzej Strug - ebook

Jutro ebook

Andrzej Strug

3,3

Opis

Książka jest związana z osobistymi doświadczeniami Struga jako konspiratora odnosząc się jednocześnie do rewolucji z 1905 roku.

Jako skazaniec czekający na śmierć, zaczyna sobie przypominać całe swoje życie, jak bezradny jest wobec natrętnych myśli, nie mając zbyt wiele czasu na rozmyślenia.

W sąsiedniej celi jego towarzysz również się zastanawia, czy jego życie poświęcone na walkę przeciw składom wódczanym miało sens i jakąś wartość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 111

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej Strug
Jutro

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Andrzej Strug „Jutro”

Copyright © by Andrzej Strug, 1911

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Drukarnia Narodowa w Krakowie 

Wydawnictwo:Spółka Nakładowa „Książka” 

Warszawa, 1911

ISBN: 978-83-8119-356-6

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Gdy wszedł z powrotem do swojej celi, zawahał się w progu. Ale zasuwy szczęknęły, drzwi się zawarły. Tak, nie omylono się, jest u siebie. Długo jednak oglądał znajome sprzęty, dotykał się książek, papierów, pościeli w ciężkiej nieokreślonej zadumie. Wszystko było dawne, znajome. Wszystko stało na swoim miejscu. To nie jest to... To co innego.

 Chodził po celi, poszukując myślą zastanawiającej odmiany. Ale myśl nie układała się już w kształt pytania. Było w niej beztreściwe zdziwienie, było wahające się, niewiadomo ku czemu zmierzające usiłowanie. Coś należało odgadnąć, coś miało się przypomnieć. Jakaś rzecz bez imienia zacierała się, oddalała się w zapomnienie. Dopiero co przed chwilą urwała się ważna, rozpoczęta myśl. Coś ją przecięło. Mniejsza o to.

 Zdaleka stłumione przypływały jakby urwane odgłosy nieznajomej zastanawiającej melodji. Pochłaniały ją co chwila głośniejsze, rytmicznie wzmagające się i opadające fale tajemniczego szumu. Głębokie oddechy dźwięków wynurzały się kolejno i gasły. Gdzieś tam grają, gdzieś tam wiatr wieje.

 Wsłuchany w ciszę, odgadywał w niej słowa, myśli. Wszystko przychodziło zdaleka i działo się gdzieś poza światem dostępnym. Zbliżało się, odsuwało, potęgowało i zniżało, lecz najwyraźniejsze, najgłośniejsze w tym nieuchwytnym zjawisku było zaledwie dosłyszalnym szeptem. Co mówisz? Co mówisz? — pytała dusza w niepokoju.

 Podobna do półsennego marzenia przyszła chwila zadumy. Rodziły się myśli i gasły natychmiast. Napróżno gonił je obezwładnioną pamięcią, gdy znikały już na zawsze. Coraz to nowe przebiegały chyżo, kryjąc przed nim swe oblicze. Łagodny mrok przesłaniał je, jak gdy człowiek usypia.

 Bogaty promień słonecznego blasku zatapiał celę w upalnym świetle. Spływał z dalekiego nieba raźny, żywy potok nieprzepartej radości. Niezliczone pyłki pląsały w gorącej kąpieli, jaśniały białe ściany, każdy sprzęt wyglądał niezwykle, odświętnie. Gdzieś w kącie tkwiły plamki blasku, w niewiadomy sposób odbite od czegoś, i przykuwały do siebie oko. Na podłodze u brzegu zalanej światłem przestrzeni ułożyły się obok siebie dwa wązkie pasemka głębokobarwne, tęczowe.

 One pomagały mu, radziły, podpowiadały, tak że nareszcie uśmiechnęło się mu w duszy pełne żywej mocy przypomnienie.

 ...Wiosenne słońce zalewa tłum jasnych głów, oślepiająco biało odbija się od ścian, od stronic kajetów, porozkładanych na czarnych ławkach. Strupieszałe oblicze starego profesora wygląda odświętnie i młodo. Mapy i tablice z postaciami rycerzy i mędrców greckich żyją i głoszą jak żywe coś o dalekich krajach, o dalekich czasach. Tuż za oknem chodzą ludzie, toczą się wozy, biegają psy. Wszystko pełne radości. Dusza wyrywa się z sali, pełnej zaduchu, nudy i greckiej gramatyki. Niewolno patrzeć w okno, już czterech ich stoi w kącie za patrzenie w okno. Wyrabiają miny i kopią się pomiędzy sobą, daleko wyciągając cienkie nogi. Po drugiej stronie ulicy mur starego ogrodu. Ślepy żebrak stoi pod murem w słońcu. Ma przymknięte oczy, wargami szepce nieustanne pacierze, ma różaniec, gruby kij, czarną otwartą garść wyciąga ku przechodniom. Nad nim przez mur przewieszają się gałęzie kasztana, białe od ciężkich olbrzymich kwiatów. Wysoko, szeroko na ciemnym błękicie nieba rozkłada się stare drzewo. Góra kwiatu i jasnego liścia już zasłoniła nizki domek z okiennicami i daleką, daleką dzwonnicę, które widać było codziennie przez całą długą zimę. Białe obłoki stoją na niebie, oczy bolą patrzeć na ich ostry blask. A oto przejechał szybko wóz chłopski z ogłuszającym klekotaniem i szczękiem. Już znikł, ale jeszcze stoi w oczach poważna twarz starego chłopa, który nic nie wie o chciwie patrzących nań uczniach, ani o groźnym profesorze, ani o strasznej gramatyce. Pojechał sobie za rogatkę na cudną wolną drogę, między pola szerokie, zielone. Jakiż on szczęśliwy, ten chłop! Nagle zimny dreszcz — serce zamiera. Nauczyciel przewraca kartki w swoim notatniku, długo szuka i szpera — klasa zamiera i trzępci. Cała wykuta w mozole wiedza ulatnia się gdzieś w jednej chwili. Napróżno z rozpaczliwym wysiłkiem stara się sobie przypomnieć bodaj to, co jest zadane na ostatnią lekcję. Wpija się oczami w książkę, leżącą przed nim, nareszcie w ciszy pada czyjeś nazwisko i westchnienie ulgi i szczęścia wyrywa się z piersi. Na miejsce strachu wpada swawolna radość i trzepoce jak rajski ptak wielobarwnemi skrzydłami. Radaby się wyzwolić i rozszaleć w głośnym śmiechu, w szerokim okrzyku, w niezliczonych, przepysznych figlach, które jedne szaleńsze od drugich cisną się do głowy, coraz śmieszniejsze, coraz bardziej niemożliwe. Usta zaciskają się w wysiłkach opanowania tego rozsadzającego całą jego istotę śmiechu. Dusza czeka i pragnie czegoś, coś spełni się niebawem, jakieś szczęście, nad które niemasz równego. Cały świat znika wobec tego niesłychanego momentu: na dalekim kościele odzywa się i zaczyna śpiewać weselną pieśń sygnaturka. Wszystko się naraz odmienia na ten dźwięk znajomy, ukochany. Szmer przebiega po ławkach, szelest ukradkiem składanych książek i kajetów. Nauczyciel patrzy na to groźnie i szmer ucicha. Ale gdy na wieży miejskiej zegar zaczyna bić poważnie i potężnie długą godzinę południa, nikt już nie zważa na surowe spojrzenia ciemnych okularów, strzelające z wyżyn katedry. Gwar ogarnia całą klasę, potężnieje, rodzi się zniecierpliwienie, gotuje się niepomny na nic bunt. Na to huknie ostro i rozgłośnie dzwonek szkolny, i tłum kłębi się, przepycha się przez ławki i wypada z sali. Chłodny mrok korytarza, schody i oto ciepła, słoneczna ulica. Nogi same go niosą w zawrotnym lekkim pędzie, aż tajemniczy rozkoszny spazm chwyta go i jeszcze go popędza. Cudna ulica, cudny świat, cudne wszystko...

 Smutek zasłonił słoneczne wspominania, smutek dziecinny. Odczuł i zrozumiał po latach potrzebę płakania, rozkosz łez. Użalić się przed kim, do kolan przypaść i ukryć twarz zapłakaną. Skąd to? Dla czego to? Nawet nie pytał.

 Za ścianą ryknął niespodzianie brutalny śpiew przechodzącej gromady. Groźna siła wybuchała zeń w ponurości i jakby z głębi mroków — w tym dniu wiosennym i słonecznym. Głośno, wrzaskliwie, okrutnie przewalała się wyjąca melodja. Wtórował jej grzmot tęgich, odbijanych w marszu kroków.

 Doznał w tej chwili, jak gdyby go przeniesiono niepostrzeżenie do innego obcego świata, w niewiadome, straszliwe miejsce, jak gdyby zasypiał i w niezupełnym jeszcze uśpieniu czuł, że ustaje myślenie rozsądne. Coś wynurzało się i kryło, zatajało się, by znowu nakazywać myśli: zgadnij, przypomnij sobie! Było w tym zniecierpliwienie i niepokój przykry, dławiący. Wreszcie uspokoił się, odgadł:

 — To żołnierze przechodzą i śpiewają...

 Nie wróciły już chwile z tamtych lat. Tajemniczo odżyły i tajemniczo umknęły tam, gdzie leżą, w odległości niepowrotnych, już umarłych lat. Stęskniona myśl goniła je jeszcze, aż zniechęcona, urażona ustała, w pogoni. Przez głowę przewijały się pasma rzeczy wiadomych, niepotrzebnych, nudnych. Natrętnie czepiał go się i nie dawał mu spokoju ustęp z czytanej niedawno powieści. Długo nie mógł wyplątać myśli z zawiłej fabuły i nie mógł zapomnieć o nudnych bohaterach opowiadania. Porał się z tym i coraz bardziej się oddalał od upragnionego wątku. Zdawało się, że lada chwila miało się coś odsłonić. Po długich korowodach spłynąć miało ku niemu to miłe sercu, wymarzone w tęsknocie odpocznienie. Niespodziane, radosne powtórzenie rzeczy przeżytych w szczęściu i słonecznej pogodzie, tam daleko, o jakże daleko! Chodził od kąta do kąta szybkim drobnym krokiem więźnia, po krótkiej ścieżynie, wydeptanej w ciągu lat przez niewiadomych ludzi. Jak zazwyczaj, nie widział ani ścian, ani sprzętów, ani niczego, co było naokoło. Oczy patrzyły kędyś w rojowisko myśli i rzeczy wyobrażonych. Otoczył go świat ułudy, który jak powietrze wypełnia samotne cele więzienne. Dziś jeszcze szczelniej zawarły mu się oczy duszy na wszystko, co było prawdą. Jakaś mądra, dobra dłoń zatulała mu powieki, kojąco, z serdeczną opieką kładła się na duszy. Lecz znowu nadciągały szepty niewiadomych słów i rozpoczynały swoją przejmującą opowieść. Tuż, tuż ocierały się o niego skrzydła niepojętej zgrozy. Ktoś niewidzialny domagał się napastliwie: odpowiedz! mów! Niejasny, obcy kształt myśli wirował w mózgu, przybierał zwodnicze maski i za każdą przemianą czekał, pytał: Nie poznajesz mnie?

 Z zamętu dobywał się na mgnienie oka ułamek miłego sercu widzenia. Z pożądaniem i tęsknotą pił te skąpe krople dobrej rosy i po chwili, zawiedziony, pragnął bardziej, cierpiał bardziej. Oto pierś jeszcze wznosi się w westchnieniu za tą chwilą, która olśniła go i przeszyła nawskroś i zagasła. Długo jeszcze biegnie za nią myśl, pracowitym wspominaniem odtwarza nieudolnie urok utraconej rozkoszy. Rozjątrzone serce bije, chce, wyrywa się z piersi.

 ...Oto przed chwilą — na chwilę było jak wtedy. Nie znał jej, nie przemówił do niej nigdy ani słowa. A przecie kochali się tak, jak można raz tylko w życiu. Spotykali się na ulicy, mijali się i tylko spojrzenia oczu łączyły ich w niewysłowionym, przeczystym pocałunku. Rozumieli się i żyli w oddaniu wzajemnym. Myśląc o sobie nieustannie, toczyli nieskończone miłosne rozmowy. Ileż razy w ciągu dnia, ileż razy w marzeniu sennym szeptał jej imię, przepiękne, pełne niepojętej treści imię ukochane. Rankiem, gdy szedł do gimnazjum, gdy ona szła do szkoły, na ich drodze ślepy los wyznaczał miejsce pełne czarów. Tam mijali się i rozchodzili w swoje strony, unosząc ze sobą niepojętą rozkosz. Oto zdala już ją widać, zbliża się nieporównanym, lekkim krokiem, cudna w każdym ruchu. Niebieskie oczy, jasne warkocze — wy oczy, oczy moje! Żyli w upojeniu i nie było w ich szczęściu żadnej skazy, żadnego ponadto pragnienia. Raz, mijając się, zawahali się oboje, zatrzymali się na sekundę i z rozkosznym zdumieniem patrzyli na siebie. Lecz nie wiedzieli, co mówić, co robić. Rozdzielił ich płomienny wstyd. Tak to było...

 Gdzieżeś, dzieweczko, gdzieżeś ty jest w tej godzinie? Kwiecie przeczysty i zapachu dalekiej mojej młodości! Czemuś wychyliła jasną głowę i promienne spojrzenie swoje z odmętu zapomnianych zdarzeń, z grobu, kędy leżą umarłe lata moje? Skąd przyszłaś do mnie taka jak wtedy, poco odmieniłaś mnie na tę krótką chwilę, bym w żalu niewczesnym, w bólu gorzkim rozpamiętywał?...

 Przywarł głową do ściany i w bezwładności myśli wpatrywał się w tamte czasy, łzy cisnęły się do oczu. Skąd ten ból? Czemu tak strasznie boli?...

 Z głową przyciśniętą do zimnego muru pytał, czekał. Lecz nie odkrył mu swego istnienia tajemniczy ból. Nie rozpowijał się ze swoich ciemnych szat, mroczny, osłonięty, nieodgadniony. W jego głębokim cieniu trwożyła się dusza bezbronna, bezradna. Fale smutku biły weń ustawicznie z nieprzebranego ciemnego morza. Coraz nowe, coraz inne. Przeszywał go ostry, przenikliwy sztych, gniótł go i miażdżył potworny ciężar, dusiły go czyjeś nieubłagane, potworne dłonie.

 Aż uczuł, że przygarniają go do siebie czyje ramiona, cisną go do kochającej, nieprzebranie miłosiernej piersi. Serdecznie i mocno, mocno aż do bólu oplotły go ramiona nieznanego przyjaciela, jedynego na ziemi brata. Nie pytał, kto on, skąd się zjawił. Trwał w jego uścisku na jego wszechczującej, zbolałej piersi. Pogrążał się w spokojnym kojącym czuciu, w sennej, ze wszystkim już pogodzonej gotowości. Ja wiem, ja wiem, odpowiadał na rzewne, pełne łez szeptanie ducha-pocieszyciela. Ja wiem... i chociaż słowo to było jeszcze bez pojęcia swego, choć jeszcze było dalekim od swej treści, od prawdy, tak mówił w myśli swojej. By jeszcze choć chwila... Żeby dłużej, jak najdłużej spoczywać w tym niezaznanym, niespodziewanym zespoleniu, w słodkim uśpieniu duszy, która jak dziecko spłakane przycichła na drogiej piersi matczynej.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok