Czas dorosłości - Zdzisław Brałkowski - ebook + książka

Czas dorosłości ebook

Zdzisław Brałkowski

4,7

Opis

Autor w ujmujący sposób opisuje wycinki ze swojego zawodowego i rodzinnego życia. Zrozumiemy, jak wiele rozterek w ówczesnym czasie stawało przed rozpoczynającym dorosłe życie mężczyzną. Bywało trudno, ale nie brakowało też momentów pełnych szczęścia i zadowolenia.

Każda z opisanych historii przepełniona jest skłaniającymi do refleksji przemyśleniami. Oprócz zadumy, a nawet nostalgii, nie zabraknie oczywiście radosnych momentów. 


Sięgając po tę  e-książkę, dojrzali czytelnicy zyskają  okazję, by przywołać własne wspomnienia. Młodsi odbiorcy natomiast będą mogli porównać obecną rzeczywistość z tą, w której przyszło dorastać ich rodzicom, czy dziadkom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (6 ocen)
5
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Nie oderwiesz się od lektury

Czytelnik, który szuka sensacji i nagłych zwrotów akcji, nie znajdzie ich. Natomiast czytelnicy, którzy lubią zanurzyć się w atmosferze nie tak dawno minionych lat, właśnie zaglądnąć „za zasłonę czasu”, będą smakowali poszczególne opowiadania; starszy z nich wydobędzie z pamięci zdarzenia z własnego życia, młodszego w wielu miejscach książka zaskoczy. To różnica tylko pokolenia czy dwóch, ale realia czasem trudne do pojęcia przez młodszych czytelników. A wszystko napisane z humorem :)
00

Popularność




Zdzisław Brałkowski „Czas dorosłości”

Cykl: „Zza zasłony czasu”:

I. „Młodości szczęśliwa”

II. „Wileńszczyzna w miniony czas”

III. „Czas dorosłości”

 

Copyright © by Zdzisław Brałkowski, 2019

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Wioletta Tomaszewska

Korekta: Ewa Katarzyna Ambroch

Redakcja i korekta: Joanna Barbara Gębicka

Projekt okładki: Adam Brychcy

Fotografie w książce: Zdzisław Brałkowski

Fotografie na okładce: Andrey Shevchenko

Skład: Jacek Antoniewski

Skład epub i mobi: Adam Brychcy

ISBN: 978-83-8119-557-7

 

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Wstęp

Naszym życiem zawiaduje biologia – jest czas dzieciństwa, potem nadchodzi okres młodzieńczych doświadczeń i uniesień [1]. Chcielibyśmy ten okres przedłużyć, najlepiej w nieskończoność, ale, niestety, nie umkniemy przed dorosłością. W jakie umiejętności, wiedzę i doświadczenie życiowe wyposażeni już wkroczymy w ten najdłuższy czas naszej świadomej wegetacji, czasem zależy od nas, ale nieraz od przypadku lub aktualnych możliwości. Później, już dojrzalsi, mamy większy wpływ na własne życie.

Tak i mnie przyszło zmierzyć się z nieznanym dotąd światem wolności człowieka dorosłego. Wytęsknionym, gdyż pozbawionym ciągłej kontroli, nauki, klasówek, już bez więzów, rygorów szkolnych i rodzinnych, z własnoręcznie zarobionymi pieniędzmi, które pozwalają korzystać z dóbr i uciech wcześniej niedostępnych… Po prostu miałem wstąpić do raju, arkadii, krainy szczęśliwości.

Przynajmniej takie miałem wyobrażenie.

Rozdział 1. Początki

Skończyłem technikum, zdałem maturę. Świat stanął przede mną otworem. W wyborze pierwszej w moim życiu, już dorosłej, pracy pomógł mi trener seniorskiej drużyny siatkówki Witek Martko. Dotyczyło to także trzech kolegów siatkarzy z drużyny klubowej. Martko trenował nas, ale jednocześnie był kierownikiem działu zbytu w dużej fabryce – Pomorskiej Odlewni i Emalierni w Grudziądzu. Firma miała długą tradycję, gdyż założyli ją jeszcze w 1862 roku Józef Herzfeld i Karol Victorius [2]. Gros jej produkcji stanowiły żeliwne wanny i zlewozmywaki, na które był wielki popyt, oraz pompy wodne, również bardzo poszukiwane, tak przez firmy polskie, zagraniczne, jak i… działkowiczów.

Naszą pracę zaczęliśmy od najprostszych magazynowych zajęć. Mój dumny tytuł technika–elektroenergetyka mogłem na razie spokojnie schować do najgłębszej szuflady, podobnie jak koledzy swoje tytuły technika–mechanika. Coś za coś… Robota była odpowiednia dla niewykwalifikowanego robotnika, ale za to mieliśmy ulgi w postaci skróconego czasu pracy. Załatwieniu iluż to spraw pomagały stanowisko opiekuna lub odpowiednie znajomości, ileż ograniczeń czy barier pomagały ominąć. Trener szybko to załatwił, jeszcze przed naszymi maturami i zakończeniem szkoły. Po zakończeniu jednego z treningów zawołał w naszą stronę:

– Włodek, Andrzej, Zbyszek i Zdzisiek! Zostańcie. Reszta jest już wolna.

Spoczęliśmy na ławce. Zmęczenie ćwiczeniami szybko mijało; bardziej mnie ciekawiło, czemu zostaliśmy przytrzymani. Martko przysunął krzesło i usiadł naprzeciwko:

– Chłopcy, co robicie po skończeniu szkół? Próbujecie dostać się na studia, czy szukacie pracy?

– Studia, trenerze, jak się uda. – Zbyszek odpowiedział jako pierwszy, a my pokiwaliśmy głowami na potwierdzenie.

– Chciałbym was zatrzymać w seniorskiej drużynie, ale, oczywiście, zdawajcie egzaminy. Mam jednak dla was propozycję… Przyjmę was do pracy u mnie na czas wakacji. Robota najprostsza – magazyniera–pakowacza na ekspedycji, gdyż tylko takie mam wolne etaty, ale to na początek, abyście się zaczepili. Dam wam stawkę wyższą niż innym, więcej od razu nie mogę. Kto zda egzaminy na studia i tak na nie pójdzie, ale kilka groszy się przyda bez biegania i szukania pracy. Komu się nie uda, będzie mógł dalej pracować w fabryce, już w swoim fachu, i jednocześnie trenować. Ułatwi to zwalnianie was godzinę wcześniej z pracy na popołudniowy trening, załatwię to. Dyrektor nie będzie robił problemów. To jak będzie?

Popatrzyliśmy na siebie. Trener postawił sprawę jasno. Każdy z nas chciał zdawać na studia, ale kilka złotych nie chodziło przecież piechotą. Co będzie później, to będzie… Chyba każdy z nas podobnie pomyślał, gdyż zgodnie kiwnęliśmy głowami.

– To w porządku. – Trener lekko odetchnął i uśmiechnął się. – Zaraz po maturze złożycie papiery do mnie, do pracy. Z początkiem lipca ruszycie; jeżeli ktoś będzie jeszcze potrzebował wolnego dnia na egzaminy na studia, to oczywiście zwolnię. Dobra, uciekajcie pod prysznic.

* * *

Matura zdana, szkoła ukończona, papiery do pracy zostały przez nas złożone. Od pierwszego lipca, po przeszkoleniu BHP, stanęliśmy przed majstrem na ekspedycji pomp. Starszy pan w fartuchu roboczym, o siwych włosach, lekko przygarbiony patrzył na naszą czwórkę sponad opuszczonych na nos okularów i uważnie się każdemu przyglądnął. Milczeliśmy, niech się dziadek przypatruje, przecież nie zubożejemy od tego patrzenia na wizerunku. Po chwili się odezwał:

– Chłopcy, sport jest sportem, ale praca pracą i nie pozwolę w niej na partactwo czy bimbanie. Tak jak na treningach wylewacie pot, tak i tu czasem trzeba. Są momenty, kiedy rękawów sobie nie wyrwiecie, ale czasem nie będziecie mieli czasu usiąść i spokojnie pierdnąć, bo terminy gonią. Nie wyślemy pomp na czas, to żegnamy się z premią. Tu wszyscy pracują na wszystkich. Kto się obija, szybko wylatuje z ekspedycji i nawet siatkówka go nie ochroni. Rozumiemy się?

Popatrzyliśmy po sobie. Wzruszyłem ramionami. „Co ten dziadek za dyrdymały nam wstawia?” – pomyślałem. „W przedszkolu jesteśmy czy co?”

„Dziadek” chyba wyczuł nasze zniecierpliwienie, gdyż lekko uśmiechnął się i dokończył:

– To nie są wymysły starego chłopa. Koniec szkoły, mamusia już nie podetrze noska. Czytaliście Trzech muszkieterów Dumasa? Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Tak tu też działa. Kierownik Martko przekazał mi, że pracujecie godzinę krócej, potem na trening idziecie. Ludzie są tu różni, lepiej niech nie patrzą na was krzywo, nie dajcie im więc powodów. Dobra. Idziemy, pokażę wam ekspedycję.

Ruszyliśmy za majstrem. Dwie duże hale położone prawie nad brzegiem Wisły były zapchane wszelkiego rodzaju pompami. Kluczyliśmy między nimi wąskimi przejściami, po których pracownicy wozili skrzynie na ręcznych, magazynowych wózkach. Nasz przewodnik zatrzymał się i zaczął wskazywać:

– Widzicie te małe pompy? Każdy działkowiec bierze je z pocałowaniem ręki, są świetne do ciągnięcia wody ze studni. Popracujecie dłużej, to będziecie mogli raz na rok taką kupić z upustem. Te obok, większe, to już różne firmy biorą.

– Panie majster, a te ogromne? W skrzyniach? – zagadnąłem zaciekawiony. – Wyglądają jak torpedy.

– Te to prawie wszystkie do Ruskich wysyłamy. Głębinowe. Biorą każdą sztukę, ciągle im mało. Do odwadniania w kopalniach biorą. Zatapiają taką nawet na sto metrów i pompują nią wodę w górę. Jak się zepsuje, to nawet nie wyciągają. – Machnął ręką i dokończył:

– Zostawiają na dole i nową pompę wrzucają. Dla nich żadna różnica, ziemi u nich mnogo i jedna dziura więcej w ziemi niestraszna. Aż żal, tyle dobra, czasem drobna usterka, a oni porzucają. Ale za to my mamy ciągle robotę i premia wpadnie.

Podszedłem bliżej i przypatrzyłem się. Faktycznie, dobrze przyrównałem pompę do prawdziwej torpedy z okrętu podwodnego – metalowe, obłe cygaro długie na cztery do pięciu metrów, grube na prawie pół metra. Drewniana skrzynia wyłożona trocinami oprócz pompy mieściła też długi, czarny kabel elektryczny zwinięty w ósemkę. Jak oni go skręcili? Kabel był gruby jak przegub ręki dziecka.

– Ale kabel… – powiedziałem półgłosem do siebie i pokręciłem z podziwem głową nad pięknie ułożonym przewodem elektrycznym. – Panie majster, maszyną skręcacie te ósemki?

– Ręcznie, chłopcze, ręcznie.

– Ręcznie?! – Aż mnie chwilowo zatkało, słysząc taką odpowiedź. Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że można tak akuratnie ułożyć wiązkę kabli…

Majster uśmiechnął się, widząc nie tylko moje zaskoczenie, ale i zdziwienie na twarzach kolegów.

– Wprawa, chłopcy. Sami za miesiąc tak będziecie układać. Tylko pamiętajcie, przy tych kablach nie można myśleć o niebieskich migdałach. Jak słabo przytrzymasz przy zaginaniu, to tak zasprężynuje, że porządnego siniaka może nabić, albo i gorzej. No dobra, idziemy dalej.

Do śniadania zaznajomiliśmy się z naszym miejscem pracy. Na ostatnie godziny w pierwszym dniu każdy z nas został przydzielony do jednego ze starszych pakowaczy, aby pomóc im w pracy. Może nazywanie tego co robiliśmy pomocą to zbyt wiele, bowiem więcej czasu zmitrężyliśmy na naukę poprawnego ładowania pomp na dwukółkowe ręczne wózki i umiejętności balansowania nimi przy przewożeniu, niż na pakowanie właściwe.

W połowie pierwszego dnia pracy zmuszony byłem skorzystać z toalety. Pomieszczenie to miewa różne nazwy – wucet, prozaicznie kibel lub poetycko świątynia dumania, ale przeznaczenie takie samo i dobrze znane wszystkim ludziom. Spytałem pośpiesznie pracownika, do którego zostałem przydzielony:

– Gdzie jest kibelek?

– Tam – wskazał głową. – Ale nie radzę. Na szczanie lepiej skocz na zewnątrz. Od Wisły nie ma nic, cisza i spokój. Chyba że chcesz się wysrać, to wytrzymaj do domu.

– A czemu…

– Sam się przekonasz – przerwał mi, krzywiąc usta w drwiącym półuśmiechu.

Przekonałem się. Toaleta była malutka, wciśnięta w róg ekspedycji. Nie to było jednak odstręczające, tylko wygląd pomieszczenia i czystość porcelanki. Bardziej pasowała tu nazwa „wychodek”, a właściwie „wyskoczek”, gdyż tylko człek w niecierpiącej zwłoki potrzebie mógł tu wejść na bezdechu… i jeszcze szybciej wyskoczyć. „Nie ma tu sprzątaczki, czy co?!” – pomyślałem. Jeżeli podobnie wygląda WC dla kobiet, to mogę im tylko współczuć. One nie wyjdą na zewnątrz, mimo że od Wisły jest cisza i spokój.

Skorzystałem z rady pracownika. Na zewnątrz zawsze jest świeższe powietrze.

Ostatnia godzina pracy minęła szybko. Kiedy już nic człowieka nie ciśnie, to i świat staje się przyjemniejszy. „Pierwszy dzień z głowy! Nie taka straszna ta robota, nie namęczyliśmy się zbytnio…” – pomyślałem z zadowoleniem.

* * *

Następnego dnia, zaraz po szóstej rano, majster zaprowadził nas do części hali, gdzie w drewnianych skrzyniach leżały te potężne pompy głębinowe „prawie wszystkie do Ruskich wysyłane”. O ścianki skrzyń były oparte wieka.

Otworzył przyniesioną skrzynkę narzędziową i wyjął z niej dość duży młotek, który musiał ważyć około dwóch lub trzech kilogramów. Uderzył kilka razy obuchem lekko w swoją dłoń i uśmiechając się filuternie, zapytał:

– Pewnie każdy z was wbijał już gwoździe, co? Prosta robota, co? Żadna filozofia, co?

Wzruszyłem ramionami, a koledzy zareagowali podobnie. „Za kogo on nas ma, za przedszkolaków? Jaka to filozofia? Może chce nas uczyć wbijania gwoździ?! Dziadkowi chyba na żarty się zebrało” – swoje pomyślałem, ale nie odezwałem się ani słowem.

Majster spojrzał na Włodka i zachęcająco kiwnął głową. – No dobra, pokaż, jak wbijasz.

Podał mu młotek i ze skrzynki obok wyjął gwóźdź, a właściwie coś, co tylko wyglądało podobnie, ale było kilkakrotnie większe od normalnego gwoździa – długie na dobre dwadzieścia centymetrów i odpowiednio grubsze. Ćwiek lub żelazny trzpień – to dla tego czegoś lepsze określenia.

Włodek wziął młotek, gwóźdź i rozejrzał się.

– W co mam go wbić?

– A w to, w ściankę skrzyni. Pionowo, tak aby nie wyszedł z boku.

Kolega przyłożył gwóźdź do górnego kantu niezbyt grubej ścianki i zamachnął się młotkiem. Żaden problem – po kilku uderzeniach ćwiek zagłębił się dość znacznie. Jeszcze jedno uderzenie i gwóźdź… wyszedł na zewnątrz, z boku drewnianej ścianki.

– Trochę źle trafiłem, pewnie się zgiął – usprawiedliwiająco odezwał się Włodek. – Zaraz go wyciągnę cęgami i poprawię.

– Zdarza się. Zostaw, później wyciągniesz. Weź drugi, spróbuj jeszcze raz.

Kolega ponowił próbę z drugim gwoździem. Skupił się i poszło lepiej – po około dziesięciu uderzeniach wystawała już tylko główka i kilka centymetrów lśniącego metalu. Jeszcze jedno uderzenie młotkiem i… znowu czubek gwoździa przebił z boku ściankę.

Włodek chrząknął skonfundowany i próbował wytłumaczyć: – A bo to taki długi gwóźdź. Ścianka cienka. Ile ma? Dwa, dwa i pół centymetra? To zawsze wyjdzie.

– Może i masz rację. – Majster lekko się uśmiechnął i zwrócił się do mnie: – Może ty spróbujesz?

Łamaga jest z Włodka, ale nie ze mnie! – Byłem pewny swoich umiejętności. Wziąłem młotek, przyłożyłem dokładnie pionowo gwóźdź i lekko uderzyłem, aby ledwie się zagłębił. Ponowiłem kilka razy uderzenie, tym razem dużo silniej niż kolega. Już, już triumfowałem… jeszcze dwa uderzenia i tylko główka będzie widoczna. „Piękny pokaz wbijania gwoździa!” – triumfowałem w myślach. Jednak okazało się, że zostały o dwa uderzenia za dużo. Po następnym uderzeniu młotkiem efekt był podobny jak u kolegi – czubek bretnala wyglądnął filuternie z boku ścianki, jakby naigrawając się ze mnie. „A niech to! Byłem tak blisko sukcesu”. – Westchnąłem, zerknąłem na majstra, a następnie przyjrzałem się uważniej ściance. Wydawało się, że znalazłem przyczynę.

– To dlatego, że ścianki są zbyt cienkie. Kolega ma rację. Gdyby były grubsze, to…

– Gdyby babcia miała wąsy, to by była dziadkiem. Ścianki są, jakie są – z przekąsem odpowiedział dziadek. – Który jeszcze chce spróbować?

– A co tu próbować? Widać, że za wąskie. – Zbyszek wzruszył ramionami, a Andrzej potakująco kiwnął głową.

Majster chyba z wysiłkiem powstrzymywał uśmiech, gdyż drgały mu kąciki warg. Nic już nie odpowiedział. Wyjął mi z ręki młotek, wziął nowego bretnala, przyłożył do ścianki, pięć razy mocno się zamachnął i wbił go po samą główkę. Pięcioma uderzeniami! Prosto wbił – nigdzie czubek nie wyszedł z boku!

Z wrażenia opadła mi szczęka. Koledzy też odruchowo, mimowolnie pokazali swoje przepastne czeluści gardła. Ale numer nam stary odwalił!

Majster znowu się uśmiechnął, położył wieko na skrzyni, wziął kolejny gwóźdź i kilkoma uderzeniami wbił go całego. Wziął następny, przyłożył do wieka dwadzieścia centymetrów dalej i w kilka sekund uporał się z nim. Następny…, następny…, następny. Młotek tylko śmigał w ręku dziadka, a odgłos uderzeń brzmiał jak szybkie staccato. Nie minęły dwie, może trzy minuty i całe wieko było przybite. Ani jeden gwóźdź nie wyszedł z boku ścianki. To był pokaz!

– Na tym będzie też polegała wasza praca, chłopcy – dodał, już bez cienia uśmiechu. – Jak widzicie, nie taka prosta sprawa z niby zwykłym wbijaniem. Nie chodzi o siłę, a o technikę uderzeń. Nauczycie się. Popatrzcie, powtórzę powoli. – Jak powiedział, tak zrobił. – Widzicie? Gwóźdź w pionie, na centymetr od brzegu ścianki, dokładnie, to po pierwsze. Jedno lub dwa uderzenia, aby gwóźdź się zagłębił w wieko i ściankę skrzyni. Kolejnych kilka uderzeń już porządnie, z zamachu, do końca. Potem następny gwóźdź. Nabierzecie wprawy. – Oddał mi młotek i dokończył:

– Idźcie po młotki do narzędziowni. Tam, pod ścianą, stoi uszkodzona skrzynia. Na niej poćwiczcie. Na naukę macie czas do śniadania. Potem już zaczniecie prawdziwą robotę. Pompy czekają. – Zatoczył ręką okrąg wokół siebie. – Jutro do końca dnia muszą być gotowe do wysyłki. Bierzcie się za naukę. Muszę już iść.

Poszedł, a my popatrzyliśmy na siebie. Nie miałem chyba zbyt wyraźnej miny, zresztą koledzy wyglądali podobnie. Ale dziadek nas zawstydził… Niby drobny, mocno już starszawy, takie chuchro przy wyrośniętych młodzieńcach, a pokazał, co znaczy wprawa. „Kurde, wcześniej uśmiałbym się do rozpuku, gdyby ktoś powiedział, że mogę nie umieć wbijać gwoździ. Przecież to najprostsza robota…” – pomyślałem z zażenowaniem.

Nie rozpamiętywałem dłużej pokazu wbijania gwoździ, tylko wziąłem się za nabieranie wprawy, aby przynajmniej nie przynosić już wstydu samemu sobie. Wolniutko, jeden bretnal, drugi…, następny, kolejny. Jednak ćwiczenia czynią mistrza – na początku cieszyłem się, jeśli gwóźdź nie pokazał swojego lśniącego czubka wystającego ze ścianki. Po godzinie czułem już porządny ból mięśni ramion, ale coraz więcej ćwieków chowało się w drewnie pod uderzeniami młotka i już w nim pozostawało, bez wychodzenia ponownie na światło dzienne.

Koledzy również nie próżnowali. Miarowy stukot rozlegał się po hali, a nasze gęby straciły różowy kolor zawstydzenia. Po następnej godzinie usiedliśmy do śniadania. Ugryzłem kanapkę i spojrzałem mimochodem na ćwiczebną ściankę skrzyni. Kilkanaście gwoździ wystawało, ale dużo więcej wbitych było dobrze; do tego przez ostatnie pół godziny chyba już żaden z nich nie został wbity krzywo. „Nie jest tak źle, postaraliśmy się. Jakby to wyglądało, gdyby stare repy na ekspedycji podśmiewały się z nas, że głupich gwoździ nie potrafimy porządnie wbić? Jeszcze czego…” – poczułem zadowolenie, że udało nam się wykonać zadanie.

Po śniadaniu wrócił dziadek, tak jak zapowiadał. Spojrzał na ćwiczebną ściankę, popatrzył na nas i zapytał:

– Jak idzie? Widzieć widzę, ale lepiej czy gorzej pod koniec?

– Lepiej, panie majster. Te wystające to z początku – odpowiedziałem.

– W porządku. To teraz zaczynajcie już robotę. Przybijajcie wieka, począwszy od tych z przodu, idźcie w stronę ściany. Dzisiaj nie śpieszcie się, nie róbcie na akord. Wolniej, a porządnie. Wyjdzie gwóźdź, to go wyciągnijcie, nie zostawiajcie w ściance. I tak rano będą was ręce bolały. Niezwyczajni jesteście. Godzina wbijania to nie to, co cały dzień.

– Ale szef mówił, ze mają być do końca pracy jutro gotowe.

– Mówiłem. W razie czego podrzucę wam dwóch innych ludzi.

Wprawieni, to zdążycie razem.

– Ale…

– Chłopcy, to nie kwestia wstydu. Powoli nabierzecie wprawy, nikt na początku nie jest mistrzem. Dobra, bierzcie się do roboty.

„Powoli nabierzecie wprawy…”. Kolejne godziny tego i następnego dnia potwierdziły jego słowa. O dziwo, nawet szybciej niż myślałem, zacząłem wbijać te cholerne gwoździe bez konieczności wyciągania ich cęgami. Pod koniec drugiego dnia, mimo że czułem zmęczenie mięśni, nawet polubiłem moje pierwsze wprawki w dorosłym życiu. Monotonię pracy niwelował rzut oka na rzędy skrzyń z pompami, które były już gotowe do wysyłki.

Zdążyliśmy, nie była potrzebna pomoc ze strony starych repów zasłużonych w pracy na ekspedycji. To była nasza mała, ale zasłużona satysfakcja.

* * *

Kolejne dni pracy zaczęły zlewać się w monotonny ciąg podobnych czynności, jak łańcuch identycznych kulek nanizanych na żyłkę. Woziliśmy małe pompy na ręcznych wózkach, większe na widłowych wózkach akumulatorowych, zamykaliśmy skrzynie z pompami głębinowymi, przybijając wieka. Po około dwóch tygodniach nagle zabrakło pracy na ekspedycji – nastąpił kilkudniowy odbój, nie mieliśmy co wozić i ładować.

Chwilowy, nieplanowany odpoczynek nie jest zły, jeżeli zdarza się dość rzadko i nie trwa zbyt długo. Nuda jest syjamską siostrą nadmiernej pracy – jedna i druga nie są przyjemne dla człowieka. Pierwszy dzień leniuchowania zagospodarowaliśmy, spędzając godziny na luźnych rozmowach, zamelinowani w rogu hali za zwojami grubych kabli elektrycznych, które były skręcone w koła kilkumetrowej wysokości i wyglądały jak walce tak szerokie, że wyrośnięty koszykarz spokojnie by się w nich zmieścił na leżąco. Miejsce dobre, ciepłe, zasłaniające przed oczyma innych, a jednocześnie w każdej chwili mogliśmy się pokazać, gdyby majster zaczął nas szukać. Nie szukał, bo i po co? Roboty dla nas nie było, a on sam siedział cały boży dzień w swojej pakamerze, wypełniając stosy druczków. On nam, a my jemu nie przeszkadzaliśmy. Godziny mijały, nasza czwórka odliczała czas do fajrantu, a stawka godzinowa i tak leciała. „Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy.” – Ta maksyma miała już długą tradycję w peerelowskiej rzeczywistości i przez lata trwała w prawie niezmienionej formule. W prawie niezmienionej formule, gdyż w ślad za stopniową podwyżką średnich zarobków kwota w powiedzeniu też wzrastała.

Drugi dzień podobnej laby zaczął już nas nudzić. Ileż można rozprawiać o dupie Maryny? Chłop to nie baba, nie potrafi godzinami prowadzić ożywionej rozmowy, kiedy nie ma interesującego tematu. Chyba że przy małym co nieco, piwie czy mocniejszym trunku – wtedy języki się rozwiązują nawet tym, którzy są milczkami z natury. Byliśmy jednak w pracy, obowiązywały pewne zasady, więc… dopadła nas nuda. Trochę posiedzieliśmy, pogadaliśmy, trochę powoziliśmy małe pompy na wózkach z jednego końca hali na drugi, i to bardziej z chęci rozruszania zastygłych członków niż rzeczywistej potrzeby. Cóż było robić? Wcześniej wyjść z pracy nie można, roboty do wykonania żadnej, inni pracownicy też gdzieś się zamelinowali, majster zamknął się w pakamerze i siedział nad papierzyskami, a na ekspedycji zapanowała prawie martwa cisza. „Kurde! Naprawdę z nudów można tynk zębami obgryzać ze ściany, jak to starsi powiadają” – ogarniało mnie zniechęcenie.

Dotrwaliśmy do śniadania. Po posiłku dalej nie było co robić, więc umoszczeni na prowizorycznych siedziskach, schowani za walcami kabli, oddawaliśmy się słodkiemu nieróbstwu, leniwie przerzucając się opiniami o już legendarnych w Polsce treningach „Kata” – Huberta Wagnera, trenera narodowej reprezentacji siatkarzy. To był jedyny temat, który jeszcze uruchamiał nasze ośrodki mowy i słuchu.

Rzuciłem jakąś uwagę, skomentowałem. Odruchowo wziąłem w prawą rękę dobrze już mi znany, długi gwóźdź do przybijania wieków skrzyń. Dłoń miałem ukrytą w rękawicy roboczej. Nie patrząc, co robię, zacząłem odruchowo uderzać tym bretnalem w stojącą obok skrzynię. Stuku‑puku, stuku‑puku… Szeroka główka ćwieka oraz rękawica powodowały, że nie odczuwałem zbytnio uderzeń, mimo że stukałem dość mocno. Nagle po kolejnym uderzeniu, dłoń nie odskoczyła jak poprzednio, tylko dziwnie miękko wyhamowała. „Co jest?” – zdziwiłem się. Spojrzałem na nią…

– O kurwa! – wyrwało mi się mimowolnie. W pierwszej chwili bardziej byłem zaskoczony niż przestraszony. Z obu stron rękawicy wystawał lśniący metalicznie gwóźdź. Z obu stron ten sam ćwiek! „Co to, prestidigitatorem się nagle stałem, czy co?” – Myśli zakłębiły mi się w głowie.

Kiedy ochłonąłem, w kilka sekund zrozumiałem, jak udało mi się zrobić tę sztuczkę. „Ale ze mnie jełop! Chwycić nie za główkę bretnala, a za jego czubek i walnąć w dechę bez patrzenia?!” – Dotarło do mnie co zrobiłem.

– Chłopaki, wyciągnijcie mi to! – krzyknąłem cicho. – No, co się gapicie? Wyciągajcie!

Byli początkowo oszołomieni widokiem, podobnie jak ja. Najszybciej otrzeźwiał Zbyszek – chwycił za główkę i pociągnął. Gwóźdź wyszedł bez oporu. Nawet nie poczułem bólu. W tym samym momencie pociekła krew z obu dziurek w rękawicy. Delikatnie zdjął mi ją i wreszcie zobaczyłem swoją przebitą dłoń. Palcami drugiej ręki ścisnąłem obie ranki, próbując zatamować upływ mojego życiodajnego płynu.

– Przynieście mi coś. – Mój głos lekko zachrypł. Co dziwne, dalej nie czułem bólu, pewnie przez adrenalinę. W odpowiedzi usłyszałem głuchy odgłos. Podniosłem głowę i od razu spojrzałem ponownie w dół, tym razem nie na swoją dłoń – to Włodek postanowił chwilkę się zdrzemnąć. „Teraz, kiedy potrzebna mi pomoc?! Znalazł sobie czas na omdlenia. Co on sobie myśli?! Egzaltowaną podfruwajkę zgrywa, czy co?!” – Zdenerwowałem się.

– Chłopaki, ruszcie się! – Ponownie ponagliłem pozostałych dwóch kolegów. – Przynieście jakiś plaster czy gazę z apteczki. Tylko nie od majstra, a z tej ze ściany przy wejściu…

Pierwszy ocknął się znowu Zbyszek. Odwrócił się i już biegnąc, rzucił jeszcze pytanie:

– Majstrowi powiedzieć?

– Czyś ty zdurniał? – warknąłem. – Ani mru mru! Mówiłem, z apteczki przy wejściu. I idź, nie biegnij, nie zwracaj uwagi!

Wyhamował i poszedł. Zostałem tylko z przytomnym Andrzejem. Włodek dalej smacznie spał. „Ten to wie, kiedy się kimnąć, nawet w robocie. Ustawił się, cwaniak, zamiast pomóc!” – starałem się nie myśleć o krwawiącej dłoni.

– Jak się czujesz? Daj, ja ci zatamuję. Może jednak zgłosić?

– Andrzej chwycił mnie za dłoń.

– Nie, zostaw. – Pokręciłem przecząco głową. – Nic mi nie jest. Dobrze się czuję. Weź, ocuć Włodka.

– Pójdę jednak chyba po majstra, co?

– Mówiłem: nie. To drobnostka. – Nad podziw dobrze się czułem, zamiast bólu odczuwałem ledwie szczypanie w dłoni. Widocznie miałem szczęście. Tylko to krwawienie… ale zakleję plastrami i powinno być dobrze. Czy to pierwsze moje skaleczenie w życiu? Miałem gorsze i często sam sobie radziłem, przeżyję więc i to. – Nie mam zamiaru odpowiadać. Nie pamiętasz, co nam pieprzyli na szkoleniu z BHP? O samookaleczeniach, o karach za to?

Zbyszek szybko się uwinął, po minucie był już z powrotem. – Były tylko plastry i bandaż. – Podał je Andrzejowi, który wreszcie dobudził śpiącego Włodka. – Zrobisz? Ja niezbyt patrzę na krew.

Wzruszyłem ramionami. „Drugi, który nie może patrzeć. Co za kumple! Wyrośnięte byki pod sufit, a na krew nie mogą patrzeć. Dobrze, że przynajmniej jeden jest chłopem”. Podsunąłem mu dłoń.

– Kładź te plastry. Dobra, teraz bandaż. Nie tak mocno… – Dobrze, że mamy przerwę w treningach – skonstatował domorosły felczer. – Trener od razu by się wywiedział.

Przyznałem mu w duchu rację. Całe szczęście, że była wakacyjna przerwa.

Poruszyłem palcami zabandażowanej dłoni. Wszystkie były sprawne, nie poczułem ograniczeń. Odetchnąłem z ulgą – żadne ścięgno nie zostało przez gwóźdź przerwane, kości też nienaruszone. Naprawdę miałem szczęście. Jak to mawiał mój ojciec, wspominając czasy wojny: „Czysty postrzał”. Do wesela się zagoi, a nawet dużo wcześniej.

Dopiero teraz poczułem, że jestem spocony. Adrenalina przestała działać, organizm wyłączył tryb kryzysowy i odreagował w naturalny sposób. Wytarłem rękawem czoło i wciągnąłem delikatnie rękawicę na zranioną dłoń. „Ujdzie, nic nie widać” – pomyślałem z ulgą. – „Młotka chyba dziś nie chwycę, ale wózkiem będę mógł jeździć. Majster nie zauważy. Zresztą i tak zbijamy dzisiaj bąki. Jutro powinno być już lepiej, a za kilka dni zapomnę. Czy to pierwsze skaleczenie? Jako dzieciak kiedyś ciachnąłem się poniemieckim bagnetem w palec aż do kości. I co? Brat dał mi jakąś szmatę z balkonu, owinąłem i nic złego się nie stało. Wtedy to mocno bolało. Ważne, że mama nic nie wiedziała. Później nakleiłem plaster i palec sam wyzdrowiał. A ileż to razy sypałem piasek z piaskownicy na małe skaleczenia? Najszybciej krew zasychała. Po minucie czy dwóch wystarczyło go zdmuchnąć i nawet plastry nie były potrzebne”. – Tysiące myśli kłębiło się w mojej głowie.

– I jak? – Andrzej przerwał moje rozmyślania. – No jak ręka? – W porządku. Ledwie trochę szczypie. Tylko jakbyśmy dzisiaj jeszcze musieli gwoździe wbijać, to za mnie musicie…

– Toć przecież wiemy – przerwał mi Zbyszek.

– A właśnie… – Spojrzałem na niego pytająco. – Nikt nie zauważył, że bierzesz coś z apteczki?

– Nie, nikogo nie było. Co teraz robimy?

Wzruszyłem ramionami.

– Siadamy i czekamy. Jakby co, wózkiem mogę jeździć. Do końca zmiany więcej było udawania niż prawdziwej pracy.

Przewoziliśmy mniejsze pompy, ale skrzyń „dla Ruskich” nie zamykaliśmy. Młotki poszły w odstawkę. To i dobrze. Inaczej miałbym poważny problem.

* * *

Na drugi dzień rano obejrzałem dłoń. Nie było źle, prawie nie bolała, tylko lekko spuchła. Bez obaw pojechałem do pracy. Nie było już zbijania bąków, ale natłok pracy też nam nie groził i wszystko poszło dobrze – dwóch kumpli pracowało młotkami, a trzeci kolega i ja woziliśmy małe pompy. Najważniejsze, że mogłem do tego używać ręcznego wózka, musiałem tylko ochraniać zranioną prawicę.

Jednak pobudka kolejnego dnia nie była już tak przyjemna. Przez tę jedną noc dłoń bardzo mocno spuchła. „Mocno” to jednak mało powiedziane… – wyglądała jak nadmuchana. Opuchlizna sięgnęła do połowy palców. Bólu dalej zbytnio nie odczuwałem, ale pierwsze igiełki strachu zaczęły kłuć mnie w serce. „Kurde, a jeszcze wczoraj wyglądało całkiem dobrze…” – poczułem nutkę strachu.

Markotny udałem się do pracy, zranioną dłoń ukrywając przed postronnymi osobami. Koledzy od razu zauważyli zmianę na gorsze. Najbardziej przestraszył się Włodek:

– O kurwa! Idź, cholera, do lekarza!

„Też mi rada! Poprzednio wolał zemdleć niż pomóc, a teraz udaje dobrego Wujka Porada. Sam wiem, że jest gorzej niż wczoraj… ale przecież nie beznadziejnie. Może jutro będzie przesilenie? Jakoś muszę tylko przetrwać dzisiejszą pracę i majstrowi w oko nie wpaść”.

– Też mi gadasz – odparłem, starając się mówić spokojnie. – Trochę spuchło, ale to normalne. Jutro będzie lepiej.

– Coś ty, jak chcesz z taką banią pracować?! W rękę nic nie weźmiesz, rękawicy nawet nie włożysz. Chłopaki, powiedzcie mu!

„Co racja, to racja”. Nawet nie próbowałem jej wciągać, opuchniętymi palcami także ledwie poruszałem. Nie wiedziałem, co robić. Dzisiaj nie było mowy, abym mógł pracować, ale do lekarza też nie chciałem iść. W głowie ciągle mi siedziały nauki z niedawnego szkolenia BHP i ostrzeżenia przed dziwnymi zranieniami, które mogły być zakwalifikowane jako próby wyłudzenia zwolnienia lekarskiego. Moja rana na pewno nie wyglądała na normalną, która mogła powstać przypadkiem w pracy. „Co mam zrobić?” – biłem się z myślami. Słowa kolegów puszczałem mimo uszu. „Czy nie przestaną pieprzyć o tym lekarzu?! Nie wiedzą, jak naprawdę pomóc, to niech przynajmniej nie przeszkadzają. Ręka za kilka dni wróci do normy, przecierpię to. Teraz muszę jakoś przetrwać osiem godzin roboty, tak aby inni pracownicy nic nie zauważyli. Zwłaszcza nie mogę wpaść w oko majstrowi”. – W głowie zrodziło mi się kilka pomysłów, ale po krótkim namyśle odrzucałem je po kolei, gdyż nie były warte czasu, który im poświęciłem. Mimowolnie rozglądałem się po hali ekspedycji. Olśniło mnie! Nie był to może najlepszy pomysł, ale na bezrybiu i rak ryba, więc mógł się udać.

– Chłopaki, dobra. Nie jest tak źle, tylko muszę jakoś przebimbać dzisiaj. Do lekarza nie pójdę, to zwykła opuchlizna. Musicie mnie tylko przechować, aby majster nie zauważył.

– Jak przechować? W skrzynię schować, a majstrowi twoje zdjęcie pokazać, że jesteś w robocie? – parsknął Andrzej. – Idź do lekarza i wszystko. Chcesz łapę stracić? Nie zraniłeś się przecież umyślnie.

– To my wiemy. Ale co byś pomyślał jako lekarz? – Pokręciłem głową. – Nie, nie pójdę do niego. Dobrze się czuję, to tylko opuchlizna. Jutro zejdzie. Coś wymyśliłem. Schowacie mnie w te kręgi kabli, pod ścianą – wskazałem ruchem głowy. – Tylko za mnie robotę róbcie. Jak szef będzie się pytał, to jestem w kiblu, albo pompy wożę w drugim końcu hali.

Jeszcze mnie namawiali, ale nie zmieniłem postanowienia. Lepiej od nich wiedziałem, że z ręką nie było tak źle, jak wyglądało, a opuchlizna była chwilowa. Strach ma wielkie oczy, a oni tylko widzieli nabrzmiałą dłoń, ja zaś czułem, że prawie nie boli.

Przyszedł majster i przydzielił robotę na dzisiaj. Nie było jej dużo. Spiętrzenie pracy miało nastąpić dopiero pod koniec miesiąca, a zwłaszcza kwartału. Wtedy „kołki w zęby, tempo trzydzieści cztery!”, jak mawiali starzy pracownicy. Premia zależała od wykonania planu kwartalnego, a dział zbytu oraz ekspedycja były na końcu łańcuszka produkcji. Wówczas liczyła się nawet ostatnia minuta przed wybiciem północy. Ale nie teraz, w środku lipca.

Staliśmy w małym kręgu, ręce zaplotłem za plecami. Szef nic nie zauważył, przydzielił pracę i poszedł, pewnie znowu miał przez cały dzień swoje papierki wypełniać. Odetchnąłem.

Zaraz po jego odejściu wcieliłem w życie swój zamysł. Z pokoju śniadaniowo‑wypoczynkowego wziąłem kilka starych czasopism, znalazłem też starą gumową wycieraczkę. Zawsze to lepsze wyjście niż siedzieć dupskiem kilka godzin na gołym betonie.

– No, chłopaki, to wy do roboty, a ja na wywczasy.

– Jak tam chcesz wleźć? Przecież to z cztery metry wysokie.

Z tą ręką? Nie mamy takiej drabiny.

– Zbyszek, na cholerę mi drabina – odrzekłem. – Spuścicie mnie suwnicą.

– Naprawdę nie pójdziesz do lekarza zakładowego?

– Już mówiłem, dobrze się czuję, to tylko opuchlizna. Zejdzie.

No, podciągajcie, póki nikt nie widzi.

Chwyciłem zdrową ręką łańcuch suwnicy, stanąłem na haku. Andrzej włączył ją i powoli podciągnął mnie w górę, a następnie opuścił w środek jednego z walców kabli elektrycznych. Rozłożyłem gumowy chodnik, usiadłem i oparłem się o ścianę, utworzoną ze zwiniętego w kręgi grubego przewodu. „Chyba w porządku. Ciepło, przytulnie, światło słoneczne dochodzi, mam co poczytać… nawet fajna ta norka” – pomyślałem z zadowoleniem.

Przez godzinę nawet nie było źle. Jednak z każdym kolejnym kwadransem nuda dawała znać o sobie. Czasopisma przeczytałem od deski do deski, zmieniałem pozycję ciała, próbowałem podrzemać. Wszystko starczało na krótko. Odczułem na własnej skórze „syndrom więźnia”. „Jak oni wytrzymują w celi? Ja już po kilku godzinach nie mogę znaleźć dla siebie miejsca, zwłaszcza że tego miejsca jest ledwie tyle, że mogę siedzieć i nic więcej” – zastanawiałem się. O wyciągnięciu ciała w pozycji horyzontalnej nie było mowy.

Wytrzymałem do fajrantu. Koledzy wyciągnęli mnie z walca, majster nie naprzykrzał się. „Uff, jakoś ten dzień minął; może był tym najgorszym, a jutro będzie lepiej?” – poczułem przypływ nadziei.

Jutro nie okazało się lepsze. W domu przez dwa dni też udało mi się chować dłoń przed oczami domowników, ale jak długo wytrzymam? – Czułem, że to nie będzie proste. Ranek nie przyniósł widoku oczekiwanej poprawy – było za to pogorszenie. Bólu dalej nie czułem, ale napuchnięta dłoń nie była już miękka przy nagniataniu; wyglądała, jakby za chwilę miało ją rozsadzić wewnętrzne ciśnienie. Dopadło mnie pierwsze zwątpienie. „Iść do pracy czy do lekarza?” – zacząłem bić się z myślami.

Zdecydowałem, że odczekam jeszcze dzień. Może się poprawi? Wziąłem z domu dwie książki i tak wyposażony pojawiłem się na ekspedycji. Kolegów od razu uciszyłem wymownym gestem. „Nic nie chcę wysłuchiwać! Jestem dorosły i sam decyduję. Wystarczy, że dalej będą kumplami i dzisiaj też za mnie popracują, kryjąc przed szefem. No!” – Układałem w głowie przemowę, ale wypowiadanie jej na głos uznałem za zbędne.

Udało się… Przez całą dniówkę nawet niezbyt się wynudziłem, gdyż miałem co robić. „Dobrze, że lubię czytać! Co by robili w mojej sytuacji ci, których jedyną lekturą w życiu były te obowiązkowe w szkole albo książeczki z wkładem bankowym w PKO?” – pomyślałem, ale nie interesowało mnie to za bardzo. Ja książki lubiłem i teraz miałem z tego podwójną korzyść – przyjemność czytania i zapobieżenie nudzie bezczynności.

Nadszedł piąty dzień od zdarzenia. Nie zauważyłem pogorszenia, ale poprawy też nie. Dłoń dalej wyglądała jak mocno nadmuchana gumowa rękawiczka. To mnie wreszcie przekonało, że nie ma co dłużej czekać. „Co będzie, to będzie – pomyślałem – idę do zakładowego lekarza, najwyżej mnie ukarzą za samouszkodzenie ciała. Majster kiedyś skończy te papierki, połapie się, że coś ten czwarty z nowych jest mało widoczny po porannym przydziale roboty. Na szczęście nie rozdzielał jej indywidualnie, ale całej naszej grupie. Wszystko jednak ma swój kres, lepiej nie ryzykować”. – Starałem się zachować zdrowy rozsądek. Do tego autentycznie zacząłem się bać… co dalej z tą ręką… „Dlaczego ta cholerna opuchlizna nie schodzi?! Kurde, chyba jej nie…” – Wolałem nie myśleć o najgorszym.

Zaraz po przyjściu do pracy udałem się do pakamery majstra.

– Szefie, mam kłopot z ręką…

– A co z nią masz?

– Trochę mi spuchła, przypadkiem przebiłem ją.

– Pokaż… A niech cię! – Majster przetarł z wrażenia twarz. –

Kiedy? Wczoraj? Chyba nie w pracy, co?

– Właśnie, niestety. Ale to kilka dni już. No tym gwoździem do skrzyń na eksport.

– Kilka?! Dlaczegoś od razu nie zgłosił?! – Majster aż się uniósł i gwałtownie oparł ściśnięte pięści o biurko. – Przecież masz rękę jak bania!

– Ee… bo widzi pan majster, to takie drobne ranki, mocno nie krwawiłem. Myślałem, że się samo zaleczy. Głupio mi tak, ledwie zacząłem pracować i…

– I, i! Przestań mi pierdolić! Rękę chcesz stracić?! Natychmiast pędź do lekarza, ale już!

– Tak, szefie.

Odwróciłem się i już wychodząc, usłyszałem na odchodne:

– A o tym, jak zraniłeś prawą dłoń, jeszcze porozmawiamy.

Od kiedy jesteś mańkutem, co? No, już cię nie ma!

Już mnie nie było. „Cholera, majster od razu wyczuł krętactwo. Co będzie u lekarza? Podobno to stary wyga”. – Stres zaczął mnie zżerać. Wcześniej przypadkiem podsłuchałem, jak starsi w pracy między sobą gadali, że w ciągu dnia obskakiwał jednocześnie kilka fabryk, a w każdej przebywał godzinę, góra dwie, szybko załatwiał pacjentów i pędził do kolejnej. Niełatwo dawał zwolnienia, leserów próbujących je wyłudzić od razu odsyłał do roboty z odpowiednim komentarzem. Jeżeli zaś wyczuł, że ktoś jest „wczorajszy” i na to próbuje dostać wolne, to taki delikwent kończył jeszcze gorzej… To drugie nie wchodziło u mnie w grę, pierwsze właściwie też. Przecież nie chciałem wyłudzić zwolnienia, tylko ta ręka już domagała się pomocy specjalisty. „Co ma być, to niech wreszcie będzie! Byle mi ten konował pomógł…” – zdecydowałem.

Po rejestracji u pielęgniarki musiałem odstać swoje w kolejce. Byłem ostatni z kilku oczekujących, ale długo to nie trwało. Faktycznie lekarz nie cackał się z pacjentami – ci, co byli przede mną, wychodzili z gabinetu lekarskiego już po kilku minutach, jak w akordzie na taśmie produkcyjnej. Czas znów pewnie go gonił…

– Brałkowski! – usłyszałem wezwanie. Wszedłem.

– Co ci, chłopcze? – Starszy, postawny mężczyzna w białym kitlu, spojrzał na mnie, wyraźnie znużony. Odsunął się na krześle od biurka i zaczął postukiwać stetoskopem w jego blat. – No co ci jest?

– A bo, panie doktorze, skaleczyłem się w pracy i dłoń mi spuchła. – Podszedłem i wyciągnąłem rękę.

Lekarz otworzył szerzej oczy.

– Jak tyś to zrobił?!

– No bo, panie doktorze, wbijaliśmy gwoździe w skrzynie i nie poczułem, że źle, bo odwrotnie, za czubek gwóźdź chwyciłem, bo rękawice miałem. No i tak lekko uderzyłem nim w deskę, aby zapunktować i… – Pokazałem na niby, jak to LEWĄ ręką uderzyłem ćwiekiem w ściankę skrzyni. – No i ten gwóźdź przeszedł na wylot i dłoń mi trochę spuchła i…

– Trochę?! – Przerwał mi i zmarszczył brwi. Podniósł się i zbliżył do mnie. Wziął zranioną dłoń w swoją rękę i popatrzył uważnie. Wyraźnie już wściekły spojrzał mi w oczy. – Kiedyś to zrobił?! Przecież to nie jest świeże.

– Noo, pięć dni temu, panie doktorze. Bo ja jestem świeży, dopiero pierwszy miesiąc pracuję. No i tak trochę się bałem, bo tyle gadali na BHP, a ja ledwie zacząłem i już się skaleczyłem. Nie chciałem nawet z takim czymś przychodzić, ale ręka zaczęła mi lekko puchnąć i…

– Lekko! Chłopcze, ciesz się, że to nie zakażenie. Dobrze jednak nie wygląda. Jeszcze dzień lub dwa byś tak chodził, to nie wiadomo, co z nią by było. Pani Stefo – zwrócił się do stojącej obok pielęgniarki – pani mi poda…

Wymienił jakieś medyczne nazwy i znowu zajął się moją dłonią. Zerwał stare, zabrudzone plastry. Syknąłem i odwróciłem wzrok. Nie lubiłem patrzeć na swoje i nieswoje rany, jeżeli nie było potrzeby. Czułem, że coś tam robił, trochę szczypało. Po chwili skończył.

– Pani Stefo, pani zawinie. – Na te słowa odetchnąłem i zerknąłem na niego. Nie wypytywał więcej, zrobił swoje. Siadł znowu za biurkiem, wypisał zwolnienie L‑4 i na drugim karteluszku receptę, po czym wyciągnął je w moją stronę.

– Pięć dni zwolnienia. I wykup to. Odwiniesz z bandaża, posmarujesz zranione miejsce trzy razy dziennie i znowu zawiniesz. Jakby w tym czasie opuchlizna nie zaczęła schodzić lub coś podejrzanego się działo, to przyjdź jeszcze raz.

„Czego ja się, głupi, bałem? Poszło jak z płatka, bez żadnych podejrzeń z jego strony. Mogłem przyjść wcześniej…” – Odetchnąłem z ulgą, ale starałem się nie patrzeć mu w oczy. „Jeszcze go sprowokuję i zacznie wymagać odpowiedzi, jak to dokładnie mogło się stać, że tak dziwnie przebiłem rękę. Stary z niego rep, aż dziwne, że tak łatwo mi poszło z wizytą”.

Lekarz już zdejmował fartuch i spojrzał na zegar ścienny.

– Cholera, już jestem spóźniony. – Chwycił teczkę z biurka i mijając mnie, przystanął. Ścisnął mocno usta i niespodziewanie pomachał mi palcem przed twarzą.

– Chłopcze, masz szczęście, że… – Niecierpliwie spojrzał jeszcze raz na zegar i dokończył, stojąc już w drzwiach gabinetu lekarskiego. – Przyjmuję, że to było nieumyślne. Wygłupy to w szkole, tu już jest praca. Drugi raz nie przymknę oka. Zrozumiałeś?

– Tak, panie doktorze. Dziękuję.

– No. – Jeszcze raz pogroził mi palcem i szybko wyszedł na korytarz.

„Udało się!”

* * *

Po tygodniu skończyło się zwolnienie lekarskie. Dłoń się na czas wyleczyła, opuchlizna znikła, a majster po moim powrocie do pracy nie zapytał już o szczegóły tak dziwnego zranienia. Zapomniał, nie miał czasu, czy nie chciał… Wolałem nie dociekać. To jak z niezagojoną dostatecznie raną – zerwiesz za szybko strup, krew znowu popłynie.

Najważniejsze, że do początku sierpnia, kiedy mieliśmy wznowić lekkie treningi siatkarskie, po zranieniu nie został nawet ślad. Tam już nie byłoby mowy o kryciu się przed szefem–trenerem w zwojach elektrycznego kabla.

Rozdział 2. Elektryk

Wróciłem do pracy na ekspedycji. Mijały kolejne dni… Dość monotonna praca powodowała, że tygodnie zlewały się w jeden ciąg. Na szczęście we wrześniu rozpoczęliśmy intensywne przygotowania do kolejnego sezonu siatkarskiego. Praca, potem popołudniowy, a następnie wieczorny trening dawały porządnie w kość. Nie było czasu na zbijanie bąków; jednak mnie to odpowiadało.

Po trzech miesiącach przepracowanych w dziale zbytu udało mi się załatwić przeniesienie do drugiego zakładu fabryki, usytuowanego w dzielnicy oddalonej o kilka kilometrów od ścisłej zabudowy miasta. Trener zmniejszył obciążenie do jednego treningu dziennie, a potem do trzech w tygodniu, więc zajęcia sportowe nie przeszkadzały zbytnio w nowej pracy, już w wyuczonym zawodzie elektryka. Teorią ze szkoły byłem nabity po dziurki w nosie, ale to nie to samo, co praktyka. Minusem było oddalenie zakładu, konieczność dojeżdżania pociągiem oraz praca na trzy zmiany, ale plusem – wyższe zarobki. Już nie byłem zwykłym robolem–pakowaczem, którego można było przyjąć do pracy prosto z ulicy.

Zostałem przydzielony do warsztatu zwanego awaryjnym – elektrycy w nim pracujący mieli pod opieką poszczególne wydziały zakładu: utrzymywali ich sprawność oraz naprawiali uszkodzenia i awarie. Szefem był majster Czajkowski, potężny człowiek. Może nie aż tak potężny, co grubobrzuchaty. Nie mogłem jednak złego słowa powiedzieć – przyjął mnie jak syna.

– Jak ci, chłopcze? Zdzisiek, tak? Pracowałeś już prawdziwie jako elektryk?

– Noo, miałem trochę praktyk w czwartej klasie…

– W technikum? To więcej praktyki mają ci, co zawodówkę kończą. Dobrze, pochodzisz pierwszy miesiąc z panem Józkiem, to praktyki nabierzesz. Później już sam dostaniesz pod opiekę zet dwadzieścia trzy. To wydział przy głównej bramie.

– Józek, weź naszego nowego!

Tak zostałem jego pomocnikiem. Nie miałem pretensji, nawet cieszyłem się, że nie zostałem od razu rzucony na głęboką wodę samodzielnej pracy.

Po dwóch tygodniach wspólnego chodzenia i usuwania awarii poczułem się pewniej. Byłem już samodzielnie wysyłany na drobniejsze, prostsze naprawy elektryczne.

Siedziałem akurat sam w warsztacie, kiedy zadzwonił telefon w pakamerze majstra. Podniosłem słuchawkę.

– Elektryczny? – usłyszałem zniecierpliwiony męski głos. – Panie, chodź pan szybko, tokarka na zet dwadzieścia trzy stoi, prądu nie ma. Plan goni, kobieta nie zarobi!

Chwyciłem swoją torbę narzędziową. Daleko nie miałem, w pięć minut byłem na wydziale. Obsługująca tokarkę kobieta już z daleka machała ręką.

– Tutaj, tutaj! Taki młody? Chłopcze, szybciej. Już kwadrans straciłam!

Podszedłem i próbowałem uspokoić pracownicę starszą wiekiem i wyraźnie steraną życiem.

– Nie chodzi? Zaraz zobaczę. Może to coś drobnego. Może tylko bezpiecznik, to w minutkę naprawię. Już patrzę.

Usiadłem przy tokarce, odkręciłem pokrywę od skrzynki elektrycznej. Sprawdziłem – prąd dochodził, bezpieczniki też nie były przepalone. „Pewnie jakiś przewód jest obluzowany…” – pomyślałem. Zacząłem jeden po drugim sprawdzać, poruszać. „Ale gmatwanina! Ledwie co widać” – narzekałem w duchu. Trzymałem latarkę w zębach, sprawdzałem próbnikiem napięcia styki połączeń elektrycznych. „Gdzie się schowało to cholerne uszkodzenie?!” – Zaczynałem się irytować. Na chwilę wyprostowałem tułów. „Uff…” – odetchnąłem chwilkę. Praca w zgięciu, tuż przy ziemi to nie jest przyjemna pozycja dla kręgosłupa. Znowu zacząłem sprawdzać, kliknęło – nagle zaskoczył stycznik elektryczny z charakterystycznym odgłosem. „O kurde, chyba działa?” Wcisnąłem włącznik tokarki – silnik zawarczał, obrócił wiertłem. „Heja, działa! Cholera wie, jaka była przyczyna, ważne, że tokarka już sprawna. Sprawna? Jak działa, to sprawna!”. – Spojrzałem na zegarek. Minęło pięć minut. „No, piękny wynik!” – Uśmiech rozpromienił moje oblicze.

– Może już pani pracować. – Zadowolony z własnej pracy, uśmiechnąłem się do niej, założyłem zdjętą osłonę i podniosłem torbę narzędziową.

– O, dzięki ci, synku. Taki młody, a jaki robotny, no. I kształcony, synku, jesteś. Tak szybko zrobiłeś. Pochwalę cię majstrowi.

– Proszę pani, to była drobnostka. Muszę już iść. Do widzenia. – Do widzenia, do widzenia – odpowiedziała machinalnie, już zajęta swoją akordową pracą. Każda minuta to dla niej pieniądz, nie to co ja, któremu płacą za godziny. Zadowolony z siebie pomaszerowałem do warsztatu. Malutka natrętna myśl pałętała się jednak w zakamarkach mózgownicy: „Co było przyczyną braku prądu? Ee tam, ważne, że tokarka chodzi”. – Starałem się nie zaprzątać już sobie głowy tymi pytaniami.

Wszedłem do warsztatu elektrycznego. Majster Czajkowski już był w swojej pakamerze, rozmawiał z kimś przez telefon. Ledwie mnie zobaczył, a już niecierpliwie zamachał ręką. „Kurde, znowu jakaś awaria? Nawet usiąść nie dadzą człowiekowi. Ale cóż, w warsztacie awaryjnym nigdy nie ma systematycznej, planowej pracy…” – westchnąłem i zapytałem:

– Szefie, co jest…

– Nie „co jest”, tylko, do cholery, czemuś nie naprawił porządnie tej cholernej tokarki?!

Zatkało mnie.

Przypisy

[1]. Historia opisana w książce Młodości szczęśliwa, pierwszej z cyklu „Zza zasłony czasu”.

[2]. Obecna nazwa to Hydro‑Vacuum.

  Koniec wersji demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok