Pieśni o Awanturnikach Tom II - Mateusz Juszczyk - ebook

Pieśni o Awanturnikach Tom II ebook

Mateusz Juszczyk

3,7

Opis

Kontynuacja przygodowo-historycznej powieści „Awanturnicy”. Czytelnicy ponownie będą mogli przenieść się do pełnej niebezpieczeństw, siedemnastowiecznej rzeczywistości.
Czas, w którym przychodzi żyć bohaterom, jest bardzo niespokojny. Toczące się wojny odciskają piętno na życiu ludzi. Wielu łagodzi niepokój za pomocą sztuki. Pełne nadziei i radości pieśni rozbrzmiewają, kojąc obawy pospólstwa. Marcin Seradzki i jego przyjaciele niezamierzenie staną się ważną częścią tego muzycznego świata. Sława ma jednak swoją cenę, o czym szybko się przekonają.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 451

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
2
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Nie polecam

Piraci, potop szwedzki, Kurlandia, która chciała być potęgą kolonialną-co może pójść źle?? Już odpowiadam-wszystko:infantylne dialogi, postacie nudne, opisy masakryczne. Nie przypominam sobie kiedy byłem tak zmęczony a czytam sporo. Gdyby nie to że dozytuje książki które zaczynam to dawno bym rzucił w ją w kąt. NIE polecam
00

Popularność




Mateusz Juszczyk „„Pieśni o Awanturnikach”. Tom II”

 

Copyright © by Mateusz Juszczyk, 2019

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Wioletta Tomaszewska

Korekta i redakcja: Robert Olejnik

Korekta: Joanna Barbara Gębicka

Projekt okładki: Robert Rumak

Ilustracje na okładce: Andrey Armyagov, Tryfonov,

samiramay – stock.adobe.com

Skład epub i mobi: Adam Brychcy

ISBN: 978-83-8119-562-1

 

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Tę książkę, jak i cały cykl,dedykuję wszystkim awanturnikom,ludziom przygody i miłośnikomhistorii tamtego okresu

Prolog

Rok 1657

We mgle kroczyli żołnierze szwedzcy. Przygnali z krain północy zimę i lód. Nie widziałem twarzy. Słyszałem jedynie marsz. Nieśli ciężkie muszkiety, ciągnęli za sobą działa. Tupot koni, wiozących ich oficerów, zmroził krew w żyłach prostych ludzi ziem naszych. Za nimi płonęła twierdza. To ich sprawka. Widziałem dym, lecz żadnych barw. Szarość wszystko przyćmiła. Z ust najeźdźcy wydarła się pieśń. Boże mój, miej w opiece ziemie ci poddane i ludzi, którzy na niej żyją, bowiem nastał czas rozlewu krwi. Na wzgórzu szykują się mężowie. Patrzą na setki żołnierzy. Spoglądają. Czekają na odpowiedni moment. Przegnać, bowiem, wroga nam trzeba. 

Był już zimowy, grudniowy wieczór. A zima tamtego roku była wyjątkowo ostra, jak nigdy przedtem. Dla podróżnych miejscowa tawerna była wymarzonym miejscem do spoczynku. Miasto szykowało się do długiego snu. Mróz był nieznośny. Obywatele spacerowali, otoczeni przez śnieżne zaspy. Białe labirynty były idealnym miejscem do zabawy dla dzieci. Starsi rozprawiali o zjawiskach, które nawiedziły północne krańce ich ziemi. Wojna niosła za sobą ofiary. Krew znaczyła ścieżkę najeźdźcy. Potomkowie wojowników, wielkich wikingów, niszczyli miasto za miastem.

Niewielu odważyło się wyjść na zewnątrz. Większość rodzin ogrzewała się w domach.

A w Beczułce Piwa? Ogień w kominku roznosił przyjemne ciepło po całym pomieszczeniu tawerny. A co ze strawą!? Pieczeń tak wspaniała, że zapach dochodził już na obrzeża portu gdańskiego. Tu się wszystko zaczęło. Podróż holenderskiego pisarza w owe rejony nie była przypadkowa. Szukał inspiracji. Jego opowieści marnie się sprzedawały, a prawdziwa historia, ubarwiona przez najlepszego poetę, mogła przynieść sławę i duże pieniądze.

Wszedł, zasiadł przy stoliku i zamówił piwo. Szablę i pistolet w kaburze odrzucił na bok, otrzepał kołpak ze śniegu i rozsiadł się wygodnie, spoglądając na zebraną śmietankę towarzyską. Alkohol lał się strumieniami. Widocznie zebrani mieli co świętować. Gdyby nie jedyny wolny stolik, pewnie przybysz poszedłby dalej. W mieście na pewno znalazłaby się jakaś karczma. Kapitan, z którym tu przybył, zalał się w trupa i leżał na wpół przytomny, trzymając głowę na stole. Tak przepijał zarobione pieniądze. Załoga spoczywała w kubryku, oczekując na przybycie kapitana. Prędko nie mógł wytrzeźwieć. On żył jak bogacz, oni nie dojadali, żywiąc się zbyt mocno przyprawioną suchą papką. I tak przez całą podróż.

Karczmarz, trzydziestoośmioletni mężczyzna o sile dwóch mężów, przyniósł kufel piwa. Niezbyt przyjemnie mu z oczu patrzyło. Gość nie uznał go raczej za osobę godną zaufania, ale zaryzykować zawsze było warto. Szczególnie w czasach, kiedy zaufać nie było tak łatwo.

Holenderski pisarz sięgnął jedną ręką po kufel, a drugą przyciągnął karczmarza ku sobie. Mężczyzna spojrzał wrogo na przybysza i odruchowo zacisnął pięści. Nie ukrywał złości.

– Wieści kosztują – odezwał się właściciel tawerny, nieprzyjemnym tonem. – Dobrze zapłacisz, to możemy przejść do interesów. – Zapalił fajkę i wypuścił z ust dużą chmurę dymu.

– Zapłacę, ile trzeba, przyjacielu. – Odparł pisarz, uśmiechając się, choć była to udawana radość. Miał marne grosze przy sobie, więc musiał wykazać się sprytem. – Ale potrzebuję konkretów. Jestem pisarzem i szykuję się do napisania opowieści. Takiej, która podbije światowy rynek.

Karczmarz próbował pójść dalej, ale Holender go przytrzymał.

– Pomoże mi pan? Nie bez powodu tu przybyłem. Chodzą słuchy, że w pana tawernie najwięcej słychać o tym, co w świecie się dzieje. Może to kwestia najlepszego piwa w mieście. Ludzie tak powiadają. Pogoda raczej nie sprzyja wędrówkom, a jednak tutaj gawiedź przychodzi. To dowód na to, że dobrze trafiłem.

Pisarz zaprosił do stolika karczmarza. Znużenie wzięło górę. Oczy Właściciela zaczerwieniły się ze zmęczenia albo braku zainteresowania. Ale zgodził się wysłuchać Podróżnika.

– Mogę poznać imię? – spytał Właściciel.

– Gdyby je pan poznał, to już by tu pana nie było – zaśmiał się Pisarz. – Więc przy lepszej okazji.

– Marny z pana pieśniarz w takim razie. – Wstał, ale Pisarz poprosił, by jeszcze chwilę został.

– O tym się pan przekona sam. Płacę pięć guldenów za opowieść. A potem ją spiszę na papier. Będę się pojawiał regularnie raz na dwa tygodnie. Jeśli uznam, że opowieści są nieciekawe, zniknę i nigdy pan więcej mnie nie spotka. Jeśli stwierdzę, że ludzie to kupią, to biorę pana na wspólnika. Czy taki układ panu odpowiada? Nie ma pan nic do stracenia.

Karczmarz usiadł ponownie i rozejrzał się po tawernie: – A czego miałyby dotyczyć owe opowieści? – Wszystkiego, wojen, podróży, sławnych ludzi, miłostek, zdrad, guseł, czarów, potworów i tak dalej. Ludzie powiadają, że są tu pewne osobistości, które są chodzącymi legendami. Chcę o nich usłyszeć jak najwięcej. Myślę, że trafiłem na odpowiednią osobę.

„Nareszcie konkrety” – pomyślał Właściciel. Jeśli Holender zapłaci, to faktycznie nic do stracenia nie miał. – Słyszy się to i owo, więc przystaję na to.

– Wrócę za dwa tygodnie, pana zdrowie!

Karczmarz kiwnął głową. Pisarz uśmiechnął się i upił sporą ilość piwa.

– Piwo na mój koszt, ale za następne będzie pan musiał zapłacić. – Karczmarz wstał i wrócił do przyrządzania pieczeni.

Holender odetchnął z ulgą. Nie stać go było na tak drogi trunek. Gdyby się nie udało, pewnie znów musiałby uciekać. Nadszedł czas czekania i zdobycia pięciu guldenów. Pisarz miał dwa tygodnie.

I tak przez kilka miesięcy słuchałem marnych opowieści. Nikogo nie zaciekawiły. Aż tu nagle, gdy już miałem odchodzić, usłyszałem o sławnych awanturnikach. To było warte moich guldenów. Ta historia na pewno na długo zostanie zapamiętana…

Tak, bowiem, pieśń rozbrzmiała

Rok 1658

Pole otaczające miasto rozbrzmiało walkami tamtego listopadowego dnia. Od brzasku żołnierzom towarzyszył deszcz, który raz ustawał, a raz nieznośnie narastał. Broń palna przy takiej pogodzie najczęściej zawodziła, bo zmoczony proch nie nadawał się do niczego. Tak wyglądała zawierucha spowodowana przez, ciągnącą się od tysiąc sześćset pięćdziesiątego piątego roku, drugą wojnę północną.

Dwie strony biegły na siebie, żołnierze dumnie trzymali szpady, koncerze i muszkiety po to tylko, by zadać jak najwięcej śmierci. Nienawiść do najeźdźcy była ogromna. Z jednej strony herby Orła Białego w koronie i Pogoni Litewskiej, z drugiej herby z Lwami i koronami na niebieskiej tarczy. Lwy i korony – duma Karola X Gustawa. To on wszystko zapoczątkował, kiedy armie szwedzkie wkroczyły od Pomorza Przedniego do Wielkopolski i z Inflant na Litwę w tysiąc sześćset pięćdziesiątym piątym roku. Straty tej wojny były ogromne, ale toczyła się nadal.

Korpus Stefana Czarnieckiego uderzył na wroga. Równinę zasypały trupy ludzi i padające konie. Trawy splamiły się krwią rannych i zabitych. Z oddali dobiegały strzały i szczęki szabel. Wstrząsnęło to psychiką walczących żołnierzy. Wycie jednego z wierzchowców wywołało u pewnego Uczestnika rozpacz i myśl o niechybnej śmierci. Zwierzę cierpiało, a On postanowił ukrócić te katusze. Mocnym ciosem rapiera dobił konia i spojrzał na walczące strony. „Czy dzisiaj polegnę?” – zapytał sam siebie. Myślami był tam, gdzie przeżył przygodę swojego życia: Tobago i Barbados, a wcześniej Windawa i Londyn. Bał się teraz tak, jak pewnego zimowego dnia tysiąc sześćset czterdziestego siódmego roku. Wtedy został ocalony. Pod Koldyngą sytuacja była jeszcze bardziej dramatyczna. Na własne życzenie stał się uczestnikiem tych wydarzeń.

Marcin Seradzki, gdański szkutnik, szedł w bój, dzielnie trzymając rapier wuja. Wycinał wrogów u boku swoich towarzyszy, z którymi tu przybył, ale rozpaczając, że nie pozostawiono mu wyboru. W Koldyndze uwięziono jego przyjaciół. Pan szkutnik pamiętał o nich i o kłótni z Albertem Schellem. Żałował niepotrzebnych słów. Mógł sobie tego oszczędzić. Ale stało się, a jego obowiązkiem był szybki ratunek i nadzieja na przebaczenie. Oczywiście sam musiał najpierw wyjść cało z tej zawieruchy. Dzielnie bił szwedzkich żołnierzy. Kule zasypały go już nie raz, ale on wychodził z tego bez szwanku. Widział polskich jeźdźców, którzy padali martwi. Ręce drżały mu ze strachu. „Sarah!” – usłyszał w głowie imię. Chciał powrócić do ukochanej. I tylko przebiegłość i spryt na polu bitwy mogły mu przedłużyć życie. Niebycie dżentelmenem, od których roiła się ziemia.

Marcin zmienił się od czasu powrotu. Zarósł, a na głowie zawiązywał czarną chustę, by włosy nie zasłaniały mu oczu. Postarzał się, a ostatnie podróże bardzo go wymęczyły. Ale jak na te wszystkie okoliczności, fizycznie trzymał się dobrze w porównaniu do swojego przyjaciela, Ryszarda – właściciela gdańskiej tawerny. Mężczyzna był już słaby, a jego zły tryb życia odbił się na zdrowiu. Ledwo szedł w bój. Ciężko dyszał, a zbyt duży brzuch nie pozwalał mu daleko maszerować. No i między panami był jeszcze jeden problem. Ostatnimi czasy ciągle się kłócili.

Szwedzki żołnierz wysunął z szyku szyję. Marcin miał chwilę, by uderzyć. Nie zawahał się, ale przez głowę przebiegały mu pytania. „Nie jestem mordercą” – pomyślał. „Ale to jest wojna! Oni zaatakowali mój dom. Co się wydarzy, gdy zabiję tamtego mężczyznę? Czy jego dzieci zostaną bez ojca a żona bez męża? Jak wielka będzie jej rozpacz, kiedy dowie się, że mąż nie wróci? Przecież sam mogę tu zginąć, a Sarah mnie nie ujrzy. On jest stworzeniem Bożym. Ja też. My wszyscy, a mimo to zabijamy się i wyklinamy”.

Seradzki warknął ostro, uderzając rapierem. Szwedzki żołnierz, trafiony w szyję, padł, wypluwając strumienie krwi.

Szyk szwedzki został przerwany.

Żołnierze Czarnieckiego wykorzystali sytuację i przełamali go całkowicie. Seradzki został popchnięty i upadł bezwładnie w ubłoconą ziemię, między masę trupów i leżące konie. Szwedzki muszkieter ruszył na Marcina. Pan szkutnik zerwał się szybko, ale poczuł, jak nóż przecina mu ramię. Zawarczał głośno i trzasnął rapierem za siebie. Szwedzki muszkieter, trafiony w plecy, zatoczył się i padł na kolano. Marcin jednym silnym ciosem powalił go na ziemię i zabił. Potem stanął pomiędzy walczącymi i przytrzymał krwawiące ramię. Kiedy ruszył dalej, zaatakowało go kolejnych dwóch szwedzkich muszkieterów i oficer w mundurze. Marcin zablokował ich ataki, ale miał pecha, bo rapier Henryka złamał się w pół. Krzyknął wniebogłosy, kiedy pamiątka po wielkim człowieku zatopiła się w błocie i krwi. Człowieku, który dla Seradzkiego był wujem, ale także jedynym ojcem i dziadkiem (często go tak nazywał, kiedy Henryk Seradzki się zestarzał). Marcin wyjął pistolet. Broń nie wystrzeliła. Drugi pistolet już tak, ale ranił tylko szwedzkiego oficera, a tamten w odpowiedzi trzasnął Marcina szablą w brzuch. Seradzki pomyślał o najgorszym.

– Boże, dopomóż! – zakrzyknął szkutnik.

Pojawili się dragoni. Jeden pałaszem przebił szwedzkiego oficera, a pozostali muszkieterzy zostali ostrzelani z bandoletów. Odsiecz przyszła na czas. Ryszard, przyjaciel Marcina, wyrwał pistolet szwedzkiemu żołnierzowi, celującemu w szkutnika, i go zastrzelił. Potem podźwignął flagę z Orłem Białym w koronie i ruszył na wroga. Nie dobiegł. Zdyszany, padł na kolana. Ale nie musiał się już martwić. Bitwa była skończona, a szwedzki chorąży, chroniony przez dwóch muszkieterów, został zalany falą wściekłych żołnierzy. Jeden z nich wyrwał mu flagę szwedzką, dumę Karola X Gustawa. Zakrzyknął głośno:

– Zwycięstwo!

Niedobitki szwedzkich żołnierzy wycofały się do miasta.

Zmęczeni i ledwo trzymający się na nogach żołnierze z korpusu Czarnieckiego chcieli biec za nimi, ale dowódca ich zwołał. Wycofali się do obozu. Marcin pomógł iść Ryszardowi, ale sam, zmęczony i poraniony, nie dawał rady.

– Pomóż mi! – krzyknął do jednego z żołnierzy.

Znali się od niedawna, a Marcin miał okazję poznać tajemnicę żołnierza. Bowiem nie był to mężczyzna, a kobieta. Pochodziła z Republiki Zjednoczonych Prowincji. Eline – tak miała na imię kobieta o brązowych włosach i błękitnych oczach. Ukrywała się w męskim ubraniu. Marcin nakrył ją w najmniej odpowiednim momencie, kiedy brała kąpiel. Nie zdradził mimo to jej tajemnicy. Z miłości do męża Eline przybyła do Danii, by jak najszybciej dołączyć do ukochanego, który służył we flocie Jacoba van Wassenaera Obdama, zmierzającej w stronę Cieśniny Sund. Dlaczego się tak dogadywali z Marcinem? Może dlatego, że oboje byli awanturnikami. Ludźmi szukającymi przygody i niebezpieczeństw w życiu. Eline osiągnęła swoje marzenia, dopiero gdy uciekła z domu rodziców. Miała zostać wydana za starszego mężczyznę. Zakochana w dwa lata młodszym oficerze, postanowiła zbiec razem z nim i wzięła potajemny ślub. Szybko zaszła w ciążę, ale poroniła. Załamana tamtymi wydarzeniami, widziała jak jej mąż zostaje wezwany do służby. Samotność i życie w domu nie było dla niej. No i strach, że go straci. Dlatego wyruszyła za ukochanym. Przebrana za mężczyznę, dotarła do Gdańska, a potem spotkała Marcina Seradzkiego.

Często rozmawiali na temat swoich przygód. Razem dogadywali się świetnie. Inspirowała ją opowieść o kurlandzkich koloniach i zadziwiającym życiu pana szkutnika. Marcin często chwalił Jakuba Kettlera, uważając go za swojego wybawcę.

Znając tajemnicę Eline, Seradzki proponował jej, by ścięła długie, brązowe włosy, dobrze ukryte pod kapeluszem, ale dostrzegalne przy bitewnym zgiełku, kiedy nikt nie dba o to, jak wygląda. Ona odmawiała. Spoglądając na nią, Marcin zawsze się zastanawiał, jak nikt nie zauważył, że ta osoba różni się od pozostałych. Choćby budową ciała. Eline była niższa od reszty mężczyzn. Miała jasną i czystą cerę, niemal zdradzającą jej tajemnicę. No i jej głos. Łagodny, nieprzypominający męskiego, twardego akcentu. Mimo to najbardziej martwił się kwestią jej włosów.

– Nigdy nie zetnę włosów! – powtarzała z niderlandzkim akcentem. – Nie zrobię sobie tej przykrości. Jak mnie nakryją, wtedy będę się martwić. Ty już to zrobiłeś, panie Seradzki. Mam nauczkę, żeby szukać innego miejsca do kąpieli.

– Dalszego od wielu stęsknionych za żonami mężczyzn? – zapytał rozbawiony Seradzki.

– Takiego, by twoje ciekawskie oczy tam nie dotarły! – odpowiedziała groźnie. – Zbliżysz się i poczujesz na własnej skórze ostrze mojej szabli! Pilnuj się.

– Nie chciałem cię urazić i nie mam zamiaru się zbliżać. Ale i tak masz szczęście, że to ja cię nakryłem, a nie kto inny – przestał się śmiać i odparł poważnie. Potem odszedł, by nie wchodzić jej w drogę i dać jej czas na ochłonięcie z gniewu. Eline była bardzo zadziorna. Łatwo było ją sprowokować do kłótni.

Po powrocie do obozu Marcin przemył rany i zaszedł do namiotu. Tam klęknął i łapiąc krzyż, który nosił na szyi od samej Warszawy, gdzie dał mu go jeden z księży, odmówił modlitwę:

– Boże, Ty, który mnie stworzyłeś, dziękuję Ci za to, że pozwoliłeś mi dzisiaj iść w bój i że przetrwałem, mimo śmierci, która szalała wokół mnie. Boże, przepraszam Cię za krew, którą przelałem. To mój obowiązek walczyć o Rzeczpospolitą. Prowadź naszych żołnierzy, tak jak prowadziłeś naszych braci na Jasnej Górze. Daj mi siłę, bym zwyciężał dalej i proszę Cię, bym jeszcze ujrzał moją ukochaną Sarah. Jest dla mnie wszystkim. Tak jak Ty jesteś Jedynym prawdziwym Ojcem. Proszę Cię, chroń bezbronnych, chroń moją piękną narzeczoną i chroń tych, których spotkałem, a którzy nie wierzą w Twoją siłę i wielkość. Amen.

– Skończyłeś? – zapytał Ryszard, przyjaciel z tawerny, drapiąc się po brodzie.

– Podsłuchiwałeś? – oburzył się na przyjaciela.

Ryszard zaśmiał się.

– Daj sobie spokój z tymi modłami. Walczymy i umieramy, co nam pozostało? – Zapalił fajkę i od razu dostał ataku kaszlu. Zdrowie mu nie dopisywało w ostatnich dniach, a Marcin chciał go znowu upomnieć, ale wolał się nie odzywać, by uniknąć kolejnych kłótni. – A ty tracisz czas na modlitwy. Jesteśmy samotni. Opuszczeni przez Boga!

– Gdyby Bóg nas opuścił, to Jasna Góra byłaby dziś pod władzą szwedzkiego najeźdźcy, a nasze ziemie zagrabione, Ryszardzie.

– Co ty wiesz, Seradzki!? Nie było cię, gdy ginęli nasi ludzie. Daleki byłeś od trosk w kurlandzkim Tobago.

Właśnie tak miały się relacje z Ryszardem. Marcin nie rozumiał, czemu przyjaciel wypominał mu to, że był daleko od Rzeczpospolitej, skoro Ryszard sam namawiał go do tej podróży. Mimo to, by załagodzić rozmowę, wypytał przyjaciela o wieści. A Ryszard miał ich sporo, bowiem przebywał kilka tygodni w armii Raimondo Montecuccolego.

No właśnie, ciekaw był losów swoich dawnych towarzyszy. Jakub Kettler, uwięziony przez szwedzkich najeźdźców, nie mógł zarządzać księstwem Kurlandii i Semigalii i dlatego kolonie upadały. Kwestia czasu. Marcina zasmuciła wiadomość, że to, co pomagał budować księciu, jest tak kruche, że niedługo może mieć swój kres. Wyspa Świętego Andrzeja, Wyspa Świętej Marii i Nowa Kurlandia ledwo się trzymały. Piraci i mocarstwa Europy próbowały pozbyć się nowego kolonizatora. Ale gdyby wojna się skończyła, a Kettler powrócił, może dałoby się jeszcze coś ratować – taką nadzieję miał Seradzki. Chciał mieć po wojnie prostą drogę do powrotu na Nową Kurlandię, by założyć obiecaną stocznię, wziąć ślub z Sarah i spłodzić dzieci. Nie chciał już walczyć.

William James Blackborn szukał w tym czasie w tawernach na Tortudze śmiałków na pierwszą od wielu lat wyprawę. Obmyślał plan jak najszybszego wzbogacenia się i zdobycia sławy. Po tylu latach trudności i podróży po Europie tylko po to, by wsiąść na okręt płynący na Karaiby, miał w końcu spełnić marzenia. No i było jeszcze to, o czym Seradzki się nie dowiedział. Sarah, porwana przez piratów, miała zostać sprzedana w Algierze. Jej ojciec i bracia zostali wtrąceni do Newgate za zdradę, a Cromwell, umierając, swoje ostatnie życzenie przekazał nieznanemu awanturnikowi. Nowi przybysze wyruszyli z odpływem z portu na Tamizie. Zamierzali bowiem dać o sobie znać na kartach tej historii.

W tawernach pieśń już rozbrzmiała. Słuchacze i świadkowie tego wydarzenia czekali na kolejne dzieje, ludzi, przygody. Martwi niczego nie opowiedzą, ale żywi będą mogli ubarwiać swoje historie i pić darmowe kolejki za opowiedziany epizod swojego życia. Marcin dobrze o tym wiedział. Sławę już osiągnął, w życiu się spełnił, ale dla przygody był w stanie zrobić wszystko.

Kiedy siedzieli z Ryszardem w namiocie, pojawił się tam Stefan Czarniecki. Potrzebował kogoś takiego jak Marcin. Misja, którą chciał mu zlecić, miała być wyzwaniem dla Seradzkiego i kolejną wyprawą. To uradowało szkutnika.

– Porozmawiamy na osobności, panie Seradzki? – zapytał Czarniecki. – Mam pilną sprawę.

Przygotowania do wyprawy

Marcin Seradzki i Stefan Czarniecki siedzieli w namiocie i popijali piwo. Po ciężkim boju pod Kolding musieli ochłonąć, ale byli już coraz bliżej wygranej. Dobrze wiedzieli o tym, że wojska zdobywają przewagę. Twierdza prawie była zdobyta. Szwedzki garnizon resztkami sił opierał się jeźdźcom Czarnieckiego. Ale jak długo byli w stanie się utrzymać? W tysiąc sześćset pięćdziesiątym piątym szwedzka armia zdołała zdobyć Litwę bez oporu. To było wielkie zwycięstwo szwedzkiego króla, ale dzisiaj pochowani w twierdzach żołnierze w niczym nie przypominali dawnych triumfatorów. Może liczyli jeszcze na kolejne zwycięstwo, a może tracili nadzieję!? Litwa znalazła się pod protektoratem Karola X Gustawa. Jan Kazimierz wyruszył na Śląsk, gdzie miał się schronić przed najeźdźcą z północy. W tysiąc sześćset pięćdziesiątym szóstym roku Szwedzi poczuli na własnej skórze gniew Rzeczpospolitej. Wszyscy pamiętali o bohaterskiej obronie Jasnej Góry sprzed roku. Losy wojny powoli się odmieniały. W tysiąc sześćset pięćdziesiątym siódmym, gdy wojna trwała nadal, Marcin Seradzki powrócił do ojczyzny. Zaraz po przyjeździe poczuł skalę tego konfliktu. A potem zjawił się w Danii, gdzie wojna w końcu się przeniosła. Marcin nie spodziewał się, że dołączy do korpusu Czarnieckiego. Miał bowiem inne plany, co do tej wojny. Ale chciał ratować przyjaciół, uwięzionych w Koldyndze. I dlatego zaszedł tak daleko. Szwedzi ponosili klęskę za klęską.

Marcin siedział, spoglądając na Czarnieckiego. Wcześniej wyobrażał sobie, że będzie przed nim stać na baczność i słuchać jedynie rozkazów hetmana, ale przypominało to raczej przyjacielską pogawędkę. Wojewoda ruski zaproponował napicie się dobrego piwa i Marcin przystał na to. Choć ostatnimi czasy postanowił ograniczyć alkohol. Ryszard oburzył się, gdy musiał wyjść. Pan szkutnik to zauważył, bo mina Ryszarda mówiła sama za siebie. Grymas twarzy i złowrogie parsknięcie przyjaciela rozzłościło samego Marcina. No, ale co miał z tym zrobić. Przecież to Czarniecki przyszedł do niego z ważną sprawą. To nie on biegał za wojewodą, próbując wkupić się w łaski.

– Potrzebuje osoby takiej jak ty. Sprytnej, szybkiej i silnej – zaczął Stefan Czarniecki. – Byłeś na Tobago. Słyszałem o tobie wiele. Obrosłeś sławą w niejednej pieśni. Wiesz, zauważyłem, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Ty walczysz za swoje racje, tak samo jak ja. Jestem żołnierzem. Wiele w życiu widziałem. Do dziś w pamięci mam rzeź pod Batohem. To wszystko o mnie. Widok wojen i zabijania. Całe moje życie. Ty zaś jesteś podróżnikiem, niestraszna ci wędrówka i pewnie masz doświadczenie z trudnym, nieznanym terenem. Szczerze mówiąc, zastanawia mnie, co tutaj robisz. Twoje życie nie należy do służby, ty jesteś indywidualistą. Daleko szkutnictwu do wojennej drogi. A może szkutnictwo to tylko pretekst do czegoś większego. Twoje ambicje daleko wykraczają poza mój tok myślenia. Zresztą, chłopaki ci tutaj nie dorównują. Widzę w bitwie, że nie wyrywasz się do zabijania. To w tobie lubię. Ciągle jednak chodzi mi po głowie pytanie, dlaczego tutaj zaszedłeś? Ale o tym potem. Teraz chciałbym porozmawiać o sprawie, z którą przybyłem. – Stefan Czarniecki wychylił kufel, a potem odłożył na drewniany stolik.

Koniec wersji demonstracyjnej