Origami dwojga istnień i psa - Krzysztof Piotr Łabenda - ebook

Origami dwojga istnień i psa ebook

Krzysztof Piotr Łabenda

4,0

Opis

Opowieść o życiu dwojga dojrzałych ludzi, o zbrodni, traumach i koszmarach. I o psie, który nieświadomie sprawił, że bohaterowie książki znajdują miłość spełnioną i szczęśliwą.

 

Ludzki los bywa nieprzewidywalny. Kiedy traumy, koszmary i niebezpieczeństwa naznaczają codzienność, trudno uwierzyć w szczęśliwą odmianę. Przypadkowe zdarzenia mogą jednak modelować życie niczym artysta tworzący origami. Przekonają się o tym bohaterowie tej opowieści.

 

Bożena Polańska jest emerytowaną policjantką. Od dłuższego czasu nękają ją koszmary. Nie można się dziwić, skoro podczas jednej z interwencji zastrzeliła bandytę i dwukrotnie uniknęła gwałtu. Jedynie jej koleżanka Magda wspiera ją w pokonywaniu lęków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
1
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Nie oderwiesz się od lektury

Książka porusza ważne tematy. Polecam, miłość, przyjaźń ale znajdziecie w niej również wątek kryminalny, na pewno sięgnę po kolejne książki tego autora. Takich książek potrzeba jest dla smakowania piękna zawartego w słowie. Autor bawi się słowem perfekcyjnie - bogaty, wspaniały język - nie sposób nie chłonąć treści!!! Doskonała powieść!!! Zakup trafiony.
30
ma-za1

Dobrze spędzony czas

Moim zdaniem zbyt dużo opisów w stosunku do liczby dialogów.
00

Popularność




Krzysztof Piotr Łabenda
„Origami dwojga istnień i psa” 

Wersja demonstracyjna

Copyright © by Krzysztof Piotr Łabenda, 2020

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak

Korekta: Robert Olejnik, „Dobry Duszek”

Projekt graficzny i skład: „Dobry Duszek”

Projekt okładki: Jakub Kleczkowski, Agata Zbroszczyk

Skład epub i mobi: Adam Brychcy

ISBN: 978-83-8119-649-9

 

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695943706

http://www.psychoskok.pl/
http://wydawnictwo.psychoskok.pl/

ROZDZIAŁ I

Był ostatni piątek sierpnia. Maciej Rawicz, dyrektor Departamentu Kredytów w Global Banku, kolejny raz spojrzał na trzymaną w ręku kartkę. Treści na niej nie było zbyt wiele, toteż nie musiał sprawdzać, czy do tego jednego, w sumie niezbyt długiego zdania nie zakradł się błąd. Chciał raczej raz jeszcze, ostatecznie upewnić się, że rzeczywiście chce tego, co kryło się za tymi kilkunastoma wyrazami, opatrzonymi bieżącą datą i jego podpisem. Stał przy oknie, zapatrzony w tracące już swą soczystą zieleń liście na gałęziach drzew przed budynkiem. Przed frontem siedziby banku przebiegała ruchliwa gdańska ulica, ale na zapleczu udało się projektantowi wygospodarować miejsce dla kilku drzew, kilkunastu krzewów i niewielkiego trawnika. Dobiegający końca sierpień niósł ze sobą wyraźne symptomy nieuchronnego końca lata, a tego dnia wręcz pachniał już początkiem jesieni. Rawicz być może poczułby to, gdyby mógł otworzyć okno swojego gabinetu. Jednakże klimatyzacja nie pozwalała na takie bezeceństwa. Okna się nie otwierały. Komfort pracy wysoko opłacanych pracowników wymagał, by mieli oni zagwarantowaną stałą temperaturę i wilgotność powietrza niezależnie od pory roku czy dnia. Takie rozpraszające skupienie czynniki, jak śpiew ptaków czy szum wiatru w gałęziach, bądź kremowosłodki z lekką cytrusową nutą zapach, gdy kwitło kilka krzewów magnolii, posadzonych na tym mini skwerku, nie miały tu prawa wstępu. Wielokrotnie podczas kilku lat spędzonych w tym pomieszczeniu zastanawiał się nad tym, czy i jakie znaczenie ten brak możliwości otwarcia okna miałby w przypadku ewentualnego pożaru. Mimo iż wiedział, że pomieszczenie spełnia wszelkie normy, to myśl o szalejącym ogniu napawała go lękiem. Z drugiej strony, nawet gdyby okna się otwierały, to i tak nie zdałoby się to na wiele. W końcu jego gabinet był na piętnastym piętrze. Ktokolwiek wyskoczyłby z okna, nie miał prawa przeżyć. Może ten brak możliwości otwarcia okna krył w sobie inny zamysł? Taka prewencja, gdyby komuś, wykończonemu nieustannym wyścigiem szczurów, przyszło nagle do głowy sprawdzić, czy człowiek, jeśli tylko chce, może także i latać. Niektórzy z jego kolegów na dyrektorskich stanowiskach nie stronili od chemicznego wspomagania. Zdarzało się to też i personelowi niższego szczebla, a i członkowie zarządu mieli zapewne jakieś doświadczenia na tym polu. Sukces wymaga poświęceń, a te owocują wyczerpaniem. Nie było pewności, co komu może przyjść do głowy po fecie czy śniegu. Maciej miał za sobą tylko jedno doświadczenie, związane z wypaleniem blanta. Na niego trawka nie podziałała rozluźniająco czy rozweselająco. Przeciwnie. Wystarczyło, że zaciągnął się ledwie kilka razy, a zrozumiał, co miała na myśli jego babcia, mówiąca o kimś, że „rzyga jak kot”.

Rozległo się delikatne pukanie do drzwi i do gabinetu weszła jego asystentka, Luiza Żaba. Postawiła na biurku filiżankę z delikatnej białej porcelany. W pomieszczeniu rozszedł się aromat doskonałej kawy. Rawicz nie znosił fajansowych filiżanek, nawet jeśli te były cienkie i białe. Nie cierpiał też kubków firmowych niemalże tak samo, jak tych opatrzonych debilnymi, w jego ocenie, napisami w stylu „kubek szefa” czy: „to jest mój kubek”. Nie tolerował też zastawy z arcopalu czy tym podobnych, jak to określał, dziwactw. Nie była to, jak uważali niektórzy, dyrektorska fanaberia. Fanaberia być może, ale nie dyrektorska, bo miał tak od zawsze. Spora grupa spośród jego młodszych kolegów, zatrudnionych na stanowiskach dyrektorów departamentów czy naczelników wydziału, nie przywiązywała do tego żadnej wagi. Wielu wręcz uważało nawet za nie tylko naturalne, ale wręcz wskazane, by korzystać ze świetnego skądinąd ekspresu w pomieszczeniu socjalnym i pić kawę z takich właśnie kubków. Rywalizowali ze sobą o to, kto zdobędzie bardziej oryginalny, przywozili je z zagranicznych urlopów i delegacji służbowych. Byli i tacy, którzy wyszukiwali je poprzez kolekcjonerskie aukcje na Allegro. Rawicz nie rozumiał takich postaw, ale je tolerował w myśl zasady, że każdy jest wolny w swoich wyborach, o ile te nie naruszają wolności innych. Lub, jak to ujmowała dość lapidarnie jedna z jego koleżanek, „ludzie mają różne kółka zainteresowań”. Te wybory jego kolegów nie naruszały wolności Macieja.

Była dokładnie dwunasta. Wśród kilku przyzwyczajeń, nawyków, czy, jak niektórzy woleli mówić szeptem i za jego plecami, dziwactw, Rawicz miał zwyczaj rozpoczynania dnia pracy od wypicia porannej kawy, podanej punktualnie o ósmej. Kolejna kawa musiała zjawić się na jego biurku dokładnie w samo południe, no chyba że Maciej miał w tym czasie umówionych ważnych gości lub musiał być u prezesa. Podległy mu personel nie mieścił się w pojęciu gości.

Luiza była niezwykle zgrabną, urodziwą i, co ważniejsze, nieprawdopodobnie inteligentną trzydziestodwuletnią kobietą. Być może los chciał jej w ten sposób wynagrodzić niezbyt atrakcyjne, a w odczuciu wielu kolegów (a szczególnie koleżanek) wręcz dziwaczne, ośmieszające nazwisko. Bez żadnego ryzyka można było zaryzykować stwierdzenie, że nie spotkałoby się w jej otoczeniu ani jednego mężczyzny, który by choć raz nie fantazjował na jej temat, o ile tylko nie był gejem, choć większość z nich bała się jej inteligencji. Na początku ich znajomości także i Maciej, przez krótki czas, zaliczał się do grupy fantazjujących, choć akurat jego inteligencja kobiety absolutnie nie przerażała. Wręcz przeciwnie, jeśli już, to dodatkowo podniecała. Był jednak zbyt wielkim profesjonalistą, by sobie pozwolić choćby na próbę tak nierozważnego kroku, jakim byłby najdrobniejszy flirt w pracy. Kochał też swoją żonę, a przynajmniej wtedy jeszcze myślał, że ją kocha.

Asystentka i jej szef pracowali ze sobą już piąty rok i świetnie się rozumieli. On był szefem wymagającym, ale sprawiedliwym i umiejącym okazać zrozumienie dla wielu ludzkich słabości. Zwłaszcza kobiecych. Nad drobnymi i rzadkimi błędami w jej pracy przechodził do porządku dziennego. Nigdy, nawet w chwilach największej irytacji, nie podnosił głosu i przez wszystkie przepracowane razem lata Luiza ani razu nie słyszała, by przeklinał. Lubili się i mieli do siebie wielkie zaufanie. Nie byłoby błędem powiedzieć, że przez lata dopracowali się pewnej dopuszczalnej zażyłości. Niewiele osób w firmie wierzyło w to, że Macieja i Luizę nic nie łączy poza sprawami czysto zawodowymi i może lekką, starannie skrywaną przyjaźnią, choć każde z nich doskonale zdawało sobie sprawę z atrakcyjności tego drugiego. Prawdą było jednak też i to, że asystentka nie miałaby nic przeciwko związkowi z szefem, o ile tylko byłby to związek trwały, a nie przelotna miłostka. Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, czy go kocha, ale wiele wskazywało na to, iż tak jest w istocie. Spora grupa pracowników wręcz uważała, że są kochankami. Utwierdzili się w tym przekonaniu, gdy w intranecie ktoś zamieścił zrobione mu z ukrycia zdjęcie z treningu. Na fotografii widać też było doskonale logo siłowni. W przeciwieństwie do większości współpracowników Rawicz nie wiedział, że Luiza od dawna z niej korzysta. Ani on ani współpracownicy nie mieli natomiast pojęcia, że oboje bywają czasem na tej samej strzelnicy. Jego męska duma doznałaby poważnego uszczerbku, gdyby wiedział, że Luiza strzela zdecydowanie lepiej od swojego szefa.

Maciej nie powiedział jeszcze asystentce, co zamierza zrobić, choć wiedział, że decyzja, którą podjął, bez wątpienia będzie miała wpływ na jej dalsze losy. Nie można było jednak mieć pewności, że kobieta się tego nie domyśla.

– Dziękuję. – Odłożył na biurko dokument, któremu przyglądał się przed chwilą, usiadł i sięgnął po kawę.

– Czy to jest, nie daj Boże, to, o czym myślę? – W głosie Luizy wyraźnie było czuć i troskę o Macieja, i obawę o jej własny los.

– Nie wiem, o czym myślisz, ale już niebawem wszystko stanie się jasne. Umów mnie, proszę, do prezesa. Tak szybko, jak to tylko możliwe. Najlepiej zaraz. Powiedz, że to pilne.

– Wolałabym nie.

– Przestań. Mam do niego sam zadzwonić? W zasadzie może i tak byłoby lepiej.

– Nie. Już działam, ale…

– Ile lat się znamy?

– Sporo. Jakieś pięć. To dostatecznie długo, by rozumieć się w pół słowa, a czasem bez słów. Wiem, co szef chce zrobić.

– No właśnie. Nie muszę ci zatem tłumaczyć, że wśród wielu myśli, które ostatnio chodziły mi po głowie, jest i ta, dość w sumie banalna, choć brzemienna w skutki, jeśli się ją zrealizuje. Ta o mostach.

– Wiem. Niektóre mosty się tylko przekracza, a inne pali po przekroczeniu.

– No widzisz, jak ty wszystko wiesz! Za to między innymi cię cenię.

– Warto spalić ten, przed którym pan stoi, szefie?

– Muszę. Idź już i zobacz, czy prezes może mnie teraz przyjąć.

– Chciałeś się ze mną widzieć? – Prezes Mieczysław Abramowicz uniósł głowę znad papierów, które przeglądał, lub tylko udawał, że to robi, bo przecież człowiek na jego stanowisku musi być bez przerwy zajęty.

Mówią, że pieniądze szczęścia nie dają. W zasadzie to prawda. Prawdą jest jednak i to, że ci, którzy je mają, mogą sobie pozwolić na znacznie więcej. Abramowicz miał pieniądze. Dużo. Dzięki nim, mając sześćdziesiąt dwa lata, wyglądał jakby dopiero co to on, a nie Rawicz, przekroczył pięćdziesiątkę. Odpowiednia, indywidualnie dobrana dieta, osobisty trener na siłowni i wprawna w swoim rzemiośle, sowicie opłacana kochanka, zapewniały mu skuteczną ochronę przed nadwagą, mimo wrodzonej skłonności do otyłości. Zdecydowanie – prezes Abramowicz był w pełni z siebie zadowolonym człowiekiem sukcesu. Sukces zaś zawdzięczał swojemu sprytowi, odpowiedniemu doborowi znajomych i przyjaciół, a przede wszystkim umiejętnemu wykorzystywaniu personelu i współpracowników, w tym Macieja Rawicza.

– Cóż tak pilnego, że nie mogło poczekać do poniedziałku, sprowadza cię do mnie?

W głosie Abramowicza dawało się wyczuć z trudem skrywaną niecierpliwość. Wręcz poirytowanie. Wiedział, że ta wizyta oznacza problemy. Nie wiedział tylko, jakie.

– Wiesz przecież – cedził przez zęby – że zaraz mam partyjkę squasha z wicepremierem. Przyleciał wczoraj na moją wyraźną prośbę, by omówić sprawę tego kredytu. Już jestem prawie spóźniony!

– Nie zajmę ci wiele czasu. Minutkę. Chcę ci tylko zostawić wypowiedzenie. Odchodzę. Mogłem to zrobić poprzez departament kadr, ale przecież, zważywszy na to, że znamy się od wielu lat i niejedno razem przeszliśmy, nie powinieneś się o tym dowiedzieć w ten sposób.

– Słucham?! Jakie odchodzę?! Odchodzę to ci niedawno powiedziała żona! Co cię, kurwa, ugryzło?! Nigdzie nie idziesz!

– Nic. Doszedłem zwyczajnie do pewnej granicy, za którą nie mogę, nie chcę się posunąć.

– Co ty pieprzysz?! O co ci chodzi?! O forsę?! Za mało dostajesz?! Wiesz, że to nie problem!

– Nie, nie o forsę, a przynajmniej nie w tym znaczeniu, o którym myślisz.

– Co ty pierdolisz! Co to niby znaczy?! Czego ty chcesz?! Będziemy wracać do tego, dlaczego nie możesz zostać wiceprezesem, choć według wielu powinieneś? Gdybyś był bardziej elastyczny i potrafił panować nad swoim niewyparzonym jęzorem, nie byłoby tego problemu. Wiesz doskonale, że to zależy nie tylko ode mnie, a prawdę powiedziawszy prawie wcale ode mnie nie zależy. Oni. Układy.

– Tak, znam doskonale ten adres, gdzie zapadają wszystkie istotne decyzje. Kiedyś chciałem, ale teraz mam gdzieś wiceprezesurę. Nie o to tu chodzi. Nie mogę tak dalej. Przecież to, co my tu wyprawiamy, to zwyczajna granda, a nie żadna bankowość, żadne odpowiedzialne pożyczanie.

– Co, kurwa?! Odpowiedzialne pożyczanie?! Sumienie się w tobie obudziło?! Po tylu latach? Do tej pory nie miałeś obiekcji. Dopiero teraz?

– Tak. Ten kredyt dla… no wiesz, jest kroplą, która przepełniła czarę.

– Wiesz dobrze, że tego kredytu nie możemy odmówić! No, nie możesz być, kurwa, aż tak głupi! Partia musi go dostać! On musi go dostać, tak jak i ta jego wymarzona inwestycja musi być zrealizowana! Jak to było u Horacego? Exegi monumentum aere perennius. Wzniosłem pomnik trwalszy nad spiże! Wiesz dobrze, że On ma na tym tle pierdolca – czczony przez wszystkich i po wsze czasy skromny poseł, zbawca narodu! Myślisz, że wicepremier przyleciał tu dlatego, że uwielbia grać ze mną w squasha? Przecież, do cholery, wiesz to chyba tak samo dobrze, jak ja – bankowość polega nie na tym, by długi były spłacane, ale by były. Najlepiej, by wszyscy byli zadłużeni. U ciebie. Kontrolujesz dług, to kontrolujesz wszystko!

– Jego kontrolował nie będziesz.

– Fakt. Ale będę mógł więcej niż teraz i stanę się nieusuwalnym. Będzie się mówiło o mojej kryształowej uczciwości, patriotyzmie i o tym, że jestem niezatapialny, pancerny. W bardzo wielu rozgrywkach to ja będę rozdawał karty. Władza, mój drogi, władza! Smakiem życia jest smak władzy!

– Kredyt ponoć bierze partyjna spółeczka, a nie rząd, więc co tu ma do roboty wicepremier? I co? On ci to tak zwyczajnie powie, tak jak ty próbujesz to mnie powiedzieć: kredyt ma być?! Nie będzie się bał, że go nagrywasz? Przecież dziś każdy każdego nagrywa.

– Ty mnie też?

– Mam różne polisy ubezpieczeniowe. Te dotyczące twoich politycznych idoli i pieniędzy, które stąd do nich płyną także. Nie sądziłeś chyba, że się nie zabezpieczam.

– Niczego nie masz!

– Ależ mam, mam. Tak na wszelki wypadek. Na przykład twoje poufne polecenia na piśmie, dyspozycje może i nie Jego samego, ale każdy, kto ma choć odrobinę oleju w głowie przyzna, że jeśli On ich nie wydawał, to z całą pewnością o nich wiedział.

– Wiedzieć to jedno, a udowodnić to drugie. Nie takie szumy medialne partia przetrwała. A co do wicepremiera – powiedz mi: ty jesteś jednak głupi czy głupka udajesz? Nikt ci niczego nie powie wprost. Albo należysz do swoich albo nie. Człowieku, tu polecenia czy wręcz rozkazy wydaje się w sposób zawoalowany, aluzyjny. Albo jesteś swój i wiesz, co powinieneś robić, albo wypadasz z gry! Chcesz przeżyć, to ucz się słuchać i czytać między wierszami. Nie, no rozczarowujesz mnie. Nie możesz być aż tak naiwny!

– To dlaczego tak bardzo domagasz się zwrotu tych kwitów? Te prawdziwe, które waszym zdaniem niepotrzebnie trafiły w moje ręce, obok tych oficjalnie przekazanych z wnioskiem kredytowym, wróciły do ciebie, zaś to, co dołączono do wniosku, to przecież zwyczajne fałszywe gówno, śmierdzące na kilometr kryminałem! Boisz się? Dałem ci powody ku temu?

– Mówią, że masz kopie tych dokumentów i że byłbyś gotów je wykorzystać. Zrobisz to?!

– Może mam, a może nie ma tych kopii. Ludzie różne rzeczy gadają. Jeślibym je miał, to nie rzuciłbym ich, ot tak sobie, do mediów. To polisy. Z polisami jest tak, że trzeba je mieć, ale najlepiej, gdy nie ma potrzeby, by z nich korzystać. Ja muszę je mieć na wypadek, gdybyście zaczęli w panice szukać kozła ofiarnego.

– To może być niebezpieczne. Ostrzegam.

– To może być niebezpieczne, czy raczej oni mogą być niebezpieczni?

– Żadna różnica. Ten od kelnerów też ponoć coś miał i widziałeś, jak skończył. Żebyś się tylko nie przejechał. Wiesz, jak jest. Oskarżą na pierwszych stronach gazet i we wszystkich stacjach telewizyjnych, a jak będziesz miał szczęście to informacja o tym, że to były bezpodstawne oskarżenia, znajdzie się po dziesięciu latach na ostatnich stronach, a w telewizji nikt o tym nie wspomni. Ludzie ulegają też wypadkom. A to polecenie stosowania zerowych stawek oprocentowania dla wskazanych kredytów masz mi oddać! Podobnie, jak te cholerne kopie danych finansowych, o których nierozważnie mówisz, że są prawdziwe, w przeciwieństwie do tych oficjalnie umieszczonych we wniosku kredytowym, bo wierzę, że jednak je masz! Natychmiast!

– Nie strasz, nie strasz, bo… będziesz musiał zmienić spodnie. To polecenie to chyba akurat najmniejsze z twoich zmartwień. Jak wypłynie, to zaszkodzi tylko tobie, nie partii czy Jemu. Odetną się od ciebie, jak będą musieli, rzucą na pożarcie, czy, jak wolisz, złożą jako ofiarę na ołtarzu sprawy. Partii czy Jemu osobiście to nie zaszkodzi. Dane bilansowe, o, to już zupełnie inna sprawa. On się nie może wyprzeć nadzoru nad tą spółeczką. Zapisów rejestrowych nawet on nie wymaże, no chyba że wybuchnie jakiś pożar. Bałbym się ich i paru innych, z których jasno wynika, że Wódz ani nie jest safandułą bez pojęcia o biznesie, ani pierdołą bez konta bankowego czy prawa jazdy, no i wie, gdzie stoją konfitury i jak się do nich dobrać.

– Gówno z tym zrobisz! Każdy, ale nie ty!

– Powtórzę, abyś dobrze zrozumiał – obaj dobrze wiemy, że w przedkładanych oficjalnie przez partyjne spółeczki kwitach nic się kupy nie trzyma! W papierach jest czysta fikcja i pobożne życzenia. Za grosz prawdy. Podobnie zresztą, jak w przypadku waszych kredytów – twoich, rady nadzorczej, których sobie nawzajem udzielacie. Łaska boska, że takie kredyty wyjęliście z kompetencji mojego departamentu. Sami jesteście sobie „sterem, żeglarzem, okrętem”. Muszę przyznać, że genialnie to sobie wymyśliliście. Kredyt na zakup nieruchomości przez spółeczki, które pozakładaliście. Zero zdolności kredytowej nie ma tu znaczenia. Oprocentowanie zerowe. Nieruchomość za część kredytu przerabiana na lokal bankowy i wynajmowana na placówkę naszemu bankowi. Zabezpieczeniem kredytu czynsz najmu. Bank swoimi pieniędzmi spłaca wasz dług, a po pięciu czy nieco więcej latach kredyt jest spłacony, a wy macie zagwarantowane kolejne pięć lat czystego dochodu, bo umowy najmu nie można przez dekadę wypowiedzieć, no chyba że za zapłatą horrendalnie wysokiej kary. Proste? Proste. Śmierdzi? A komu to przeszkadza. Starożytni mówili: pecunia non olet – pieniądz nie śmierdzi.

– Pieprzone myślenie księgowego! Jest litera prawa, ale jest i duch prawa. W tych biznesach jest tak samo – nie musisz ściśle trzymać się schematów, słupków, wyliczanek. Popatrz na ideę! Cel uświęca nie tylko środki. On uświęca wszystko. Łamanie skostniałych procedur także!

– Wiesz doskonale, że księgowym nie jestem. Ale co prawda, to prawda – dla ciebie porządni księgowi to przekleństwo. Braki wyobraźni nadrabiają uporem.

– Ty chyba faktycznie zwariowałeś! Rzeczywiście chcesz zaglądać pod dywany, pod które przez tyle lat zamiatało się wszelkie śmieci?! Grzebać się w nich?! Prawo silniejszego jest lepszym prawem, a On jest dziś tym silniejszym!

– Przecież teraz podobno jest inaczej – wyraźnie ironizował Rawicz. – Transparentnie, uczciwie i wystarczy nie kraść.

– Głupiś, czy o drogę pytasz?! Wiesz równie dobrze jak ja, że jest, jak było. Co najwyżej te wszystkie persony stroją się w inne garnitury, no i procent tych debilnych przy korycie raz jest większy a raz mniejszy. Tylko tyle. Czego tam nie ma, powiadasz?! Prawdy?! Ty rzeczywiście w to wierzysz?! Prawdy! No dobre sobie! Co to niby jest prawda?! Ludzie nie oczekują prawdy. Najczęściej jest zbyt bolesna. Chłopie, wiesz, co jest ważne?! To, co ludzie chcą usłyszeć, to, w co chcą wierzyć, a nie jakaś tam twoja prawda! I tak ma być w tym przypadku. Przygotujesz opinię o tym kredycie taką, jakiej się oczekuje, zbajerujesz komitet kredytowy. Zapomniałeś? Tu jest trochę jak w kiblu – robisz, dopóki masz papier! A ja ci mówię, że papieru masz dość!

– Chyba chciałeś powiedzieć: zastraszysz komitet kredytowy.

– A, to już twój problem. Na moje biurko ma trafić właściwa rekomendacja. Decyzja i tak należy do mnie. Kredyt udzielonym być musi, a rekomendacja komitetu kredytowego musi być pozytywna. Nie przypuszczam, by miało się wydarzyć coś niespodziewanego, ale jakby co, to dupę będę miał przykrytą. Wy też. Ja – bo tak opiniował komitet. Komitet – bo to tylko opinia. Odpowiedzialność zbiorowa, a więc niczyja. I możesz sobie te swoje polisy, nagrania, czy co tam chcesz, psu pod ogon wepchnąć! Później możesz sobie iść, gdzie chcesz i kiedy chcesz, ale ostrzegam, że możesz marnie skończyć.

– Pójdę. Od jutra, bo mam chyba z pół roku zaległego urlopu, już mnie nie będzie. Nie jesteś w stanie mnie zatrzymać! Nie zamierzam jednak brać udziału w opiniowaniu tego szwindlu. Awansuj kogoś uległego na moje miejsce i będzie po kłopocie. Wiesz równie dobrze jak ja, że chętnych znajdziesz całkiem sporo.

– A żebyś wiedział!

– To akurat wiem. Najbardziej przykre jest to, że w tym kraju oczekuje się społeczeństwa matołów, a nie ludzi inteligentnych. Ty, jako szef, jesteś dokładnie taki sam. Zawsze łatwiej rządzi się matołami, czyż nie? Tacy myślący, jak ja, tylko przeszkadzają. Odetchniesz więc z ulgą, kiedy już odejdę.

– Strasznie to banalne i nie w twoim stylu! Jakaś tania uliczna filozofia.

– Co ty możesz wiedzieć o moim stylu?!

– Trochę jednak wiem. Jesteś dupkiem! Dupek, który marnie skończy, prędzej niż mu się wydaje!

 – Cóż, z reguły tak jest, że lepiej zaczynamy niż kończymy. To dotyczy także i ciebie. Wcześniej czy później twoja słabość do ludzi władzy, gorzały i dziwek cię zniszczy. Dziwki i wódę można w ostateczności odstawić, ale flirt biznesu, a zwłaszcza finansów z władzą nigdy nie kończy się dobrze, a my, chcesz czy nie, robimy w finansach. I jeszcze jedno ci powiem. Wierz lub nie. W życiu pojawiają się takie zdarzenia, chwile, w których uświadamiasz sobie, że nic już nigdy nie będzie takie samo, a czas zaczyna dzielić się na dwie epoki – przed tym zdarzeniem i po. Dla mnie teraz właśnie nadeszła taka chwila. I jeszcze jedno ci powiem. – Rawicz wyraźnie się nakręcał, a że chciał tego uniknąć, to ze zdenerwowania, iż nie może zapanować nad emocjami, mówił coraz głośniej. – Traktuj to jak dobrą radę: gołym okiem widać, że cholernie ci zależy na tym, by mieć władzę i pieniądze. Pragniesz tego bardzo, a kto ma wielkie pragnienie, nie powinien pić zachłannie. Przemyśl to sobie, póki jeszcze możesz, bo za chwilę to twoje pragnienie cię zniszczy. Utoniesz. Powiem ci też, choć wiesz to lepiej niż ja, że epoka twoich protektorów raczej wcześniej niż później się skończy. Za chwilę pojawi się twoje „przed i po”. Już jesteście na równi pochyłej. Co prawda wygraliście kolejne wybory, ale w tym kraju jeszcze nikt i nigdy nie rządził więcej niż dwie kadencje. Wam też się to nie uda, a na sfałszowanie kolejnych wyborów zabraknie wam odwagi. No i nie wiadomo, czy On ich doczeka. Trzeba będzie zdać sprawę z włodarstwa swego. Tak zdaje się mówi Biblia, na którą tak chętnie się powołujecie. Nawet jeśli większość prokuratorów niczego nie zrobi bez waszego wyraźnego rozkazu, to pojawią się komisje parlamentarne. Mediów też, na całe szczęście, do końca nie spacyfikowaliście. Nie zapominaj też, że za kulisy finansowania partii wziął się redaktor Śmigielski. Jego poprzedni film, obnażający jeden z licznych wrzodów na tkance społeczeństwa, miał dwanaście milionów odsłon. Ten z pewnością, kiedy powstanie, nie będzie miał mniej. W życiu są jednak pewne zasady, obowiązujące zawsze i wszędzie, bez względu na okoliczności.

– Zasady? Nigdy nie miałem i nie zamierzam mieć zasad, i właśnie dlatego sukcesywnie pnę się na szczyt, głupku! Dlatego będę żył długo i szczęśliwie. A Śmigielskim mnie nie strasz! Pójdziesz do niego? Usiądziesz przed kamerą i będziesz gadał? Dasz mu papiery, które nieopatrznie, jak widzę, ci powierzyliśmy? Zrób to, a zobaczysz, jak wiele ryzykujesz i jak życie potrafi boleć! Pociągnę cię za sobą!

– Nie dasz rady. W tym, co dostawałeś z moim podpisem, nie znajdziesz niczego, co mogłoby mi zaszkodzić. Za to, że z tych dokumentów wyczytywałeś to, czego oczekiwałeś, nie mogę ponosić odpowiedzialności. Niczego na gruncie prawa nie można mi zarzucić. Pozostaje tylko sumienie, ale to mój problem.

Rawicz rzucił wypowiedzenie na biurko prezesa i wyszedł, trzaskając drzwiami.

Kiedy tylko wszedł do sekretariatu, zorientował się, choć Luiza starała się to ukryć, że płakała.

– Przepraszam – powiedział niemalże szeptem z wyraźną nutą czułości w głosie. – Nie mogłem inaczej.

– Wiem.

– Musisz…, to znaczy chciałbym, byś mnie zrozumiała. I nie płacz, proszę.

– Nie płaczę.

– Właśnie widzę. Oczy ci się tylko pocą?

– Od kiedy szefa nie będzie?

– Od zaraz.

– Jak to?!

– Tak to.

– Pożegnanie jakieś trzeba zrobić. Zespół na pewno będzie chciał.

– Wiesz dobrze, że ich lubię, szanuję, ale wiesz i to, że nie cierpię takich imprez. Podobnie jak tych głupawych biurowych imienin czy urodzin. Tych ciast, cukierków, kwiatów, niekończących się delegacji z życzeniami, odświętnymi i nie zawsze szczerymi uśmiechami, recytowanymi formułkami standardowych życzeń – zdrowia, bo zdrówko najważniejsze, jak ono będzie to i wszystko będzie… Umów ich jednak na któryś dzień, to przyjdę. Moje podziękowania bardziej się im należą niż ich mnie.

– Czułam, wiedziałam, że tak będzie. Bez żadnej zwłoki, czekania na ten dzień. Z marszu. Kartony przygotowałam.

– Jak zawsze profesjonalna. Kartony powiadasz? Wystarczy jeden. Nie mam tu zbyt wielu prywatnych rzeczy.

Rawicz, wziąwszy jedno z przygotowanych przez zapobiegliwą Luizę pudeł, zniknął w swoim gabinecie. Nie zabawił tam jednak długo.

– Zamów mi proszę taksówkę. Kluczyki od służbowego auta zostawiam na biurku. Oddasz je panu Kazikowi. I nie bądź, proszę, taka smutna.

– Łatwo szefowi powiedzieć. Tracę wiele. Nie tylko szefa. – Luiza tym razem nie hamowała łez.

– Nie rycz. To nieprofesjonalne. Wiem, kiedy zamkną się za mną drzwi, nie będziesz miała łatwo. Jak znam życie, wkrótce i ty stracisz pracę. Nowy szef będzie chciał mieć na twoje miejsce kogoś swojego. Posłuchaj, rozmawiałem z prezesem Chmieleckim z Walorbanku. Ma dla ciebie odpowiednie miejsce w tutejszym oddziale regionalnym. Weź tę robotę i niech ci nikt tu po głowie nie skacze.

– Kto przyjdzie na szefa miejsce?

– Nie wiem i mało mnie to obchodzi.

– Panie Maćku…, dzięki.

Maciej ujął w dłonie drobną twarz Luizy, przyciągnął dziewczynę lekko do siebie. Zadrżała i poczuła, jak miękną jej kolana. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, a może i nadzieję, że spełni się jej skryte marzenie i mężczyzna ją pocałuje. Rozchyliła wargi. Rawicz, nie wiadomo czy tego nie zauważył, czy nie chciał widzieć, tylko spojrzał jej w oczy.

– Zasłużyłaś na szacunek i moją wdzięczność. Mam coś dla ciebie. Na pamiątkę. Nie wiem, może jako podziękowanie. Wierz mi, zasłużyłaś na coś więcej niż kwiaty i zwyczajne dziękuję.

Mówiąc to, wyjął z kieszeni niewielkie, obciągnięte purpurowym aksamitem pudełeczko i – otworzywszy je – wręczył dziewczynie. Zadrżała ponownie, choć wiedziała, że nie może liczyć na to, iż wydarzy się cud. Wnętrze skrywało, oprawioną w osiemnastokaratowe złoto, kameę na delikatnym łańcuszku. Profil dziewczyny z klejnotu dziwnie przypominał jej profil.

Luiza oblała się rumieńcem.

– Szefie, nie mogę – wyszeptała.

– Możesz, moja droga, możesz. Bardzo cię proszę, przyjmij ten drobiazg, wykonany, zapewne to zauważyłaś, specjalnie z myślą o tobie. Wierz mi, przez te wszystkie lata zasłużyłaś na znacznie więcej. A teraz przestań płakać i zamów mi wreszcie tę taksówkę.

Zrobiła, o co ją prosił, powtarzając sobie w duchu: – O nie, nie pozwolę ci, byś zniknął. To, że cię nie będzie obok, jeszcze nic nie znaczy. Będę o ciebie walczyć, Maciusiu.

Kazał zawieźć się do domu. Nie zamierzał tam zabawić długo. Postanowił, że zostawi tylko karton z rzeczami, zabranymi z biura, i wyprawi się do ulubionego baru świętować – jak to w myślach określał – odzyskanie wolności i godności. Mieszkał od piętnastu lat na zbudowanym mniej więcej trzydzieści lat temu osiedlu domków jednorodzinnych. Osiedle to drażniło go od samego początku, ale skoro Barbarze się tu podobało, to postanowił głośno nie protestować i udawać, że może i nie jest cudownie, ale przecież to nie ma znaczenia. Nigdy głośno tego nie powiedział, ale tak właśnie myślał, że to nie jest jego miejsce na ziemi. Wszystko było tu podobne do siebie, standardowe, przewidywalne, odpychające swoją rutyną. Drażniły go uliczki wytyczone pod sznurek, przecinające się pod idealnym kątem prostym, obsadzone takimi samymi krzewami, strzyżonymi na jednakową wysokość, zakwitającymi niemalże tego samego dnia. Różniły się od siebie jedynie nazwami, wziętymi chyba z atlasu botanicznego. Konwaliowa, Sasankowa, Tulipanowa… Skojarzenie z myślą Wiktora Hugo zawartą w Nędznikach było tu – zdaniem Macieja – więcej niż oczywiste. W istocie: symetria, od której z natury rzeczy wieje nudą, jest tym, co napełnia serce smutkiem. Nuda zaś to dno smutku, gdzie czai się ziewająca rozpacz, a piekło nudy jest dalece bardziej straszne niż piekło innych mąk. Gdyby nie to, że Barbara była zwolenniczką owej symetrii, Maciej skłony byłby wyrazić swoje odczucia bardziej dosadnie i lakonicznie, powtarzając za Tuwimem, że symetria to estetyka idiotów.

Bliźniacze domy na niewielkich działkach z podobnymi do siebie ogródkami zamieszkiwały blisko trzy setki małżeństw, najczęściej z dwójką niesfornych dzieci. Dominowali pełni energii, pozujący na hipsterów, trzydziesto czterdziestolatkowie, którzy odkupili swoje domy od starzejących się, uciekających do niewielkich mieszkań w centrum, poprzednich właścicieli, bądź odziedziczyli je w spadku po rodzicach. Bez trudu jednak można było znaleźć tu i równolatków Rawicza. Oprócz Macieja i Barbary jeszcze tylko dwa małżeństwa nie miały dzieci. Każdego tygodnia, we wtorki rano, przedsiębiorstwo oczyszczania miasta odbierało śmieci, które należało starannie segregować. Tak zwane gabaryty zabierano raz w miesiącu, a odpady bio – gałęzie krzewów, suche liście, skoszoną trawę – raz na dwa miesiące. Przed wszelkimi świętami wszyscy mieszkańcy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmieniali się w polskich Griswoldów i stawali do niepisanego konkursu na upiększanie swoich domostw i stwarzanie świątecznej atmosfery. Przed pierwszym listopada pojawiały się wydrążone, udające wszelakie monstra, szczerzące zęby, w wyciętych w bardziej lub mniej udolny sposób ni to ustach ni to paszczach, podświetlane dynie, ustawiane na gankach i stopniach schodów, wiodących do wejść do domów. W noc Halloween po osiedlu snuły się watahy, poprzebieranych za potwory lub postacie z bajek, dzieciaków, domagające się od mieszkańców słodyczy. Później, mniej więcej po miesiącu, zjawiały się wieńce na drzwiach, a w oknach świeczniki udające menory, do których około tygodnia przed Bożym Narodzeniem masowo dołączały renifery, saneczki i bałwanki z taśm ledowych i styropianu oraz przeróżne figurki mikołajów wspinających się po fasadach domów lub stojących na progu. Nie mogło oczywiście zabraknąć wszelkiego rodzaju kolorowych światełek, wieszanych w ogródkach na drzewach, na ogrodzeniach i ścianach frontowych. Im więcej, tym lepiej. Także i walentynki oraz Dzień św. Patryka odciskały na tej społeczności swoje wyraźne piętno. Przecież trzeba być otwartym na świat, choćby ta otwartość ograniczała się jedynie do bezmyślnego przenoszenia na własny grunt cudzych tradycji i stała w jawnej sprzeczności z głoszonymi na co dzień, ocierającymi się o rasizm, opiniami o potrzebie kordonu sanitarnego dla wszelkiej maści imigrantów.

Wielkanoc zapowiadały dekoracje, w których dominowały zające, króliczki i żółciutkie kurczaczki. Z okazji świąt państwowych wywieszano flagi w barwach narodowych. Dominowały jednak flagi z wizerunkiem orła, sugerujące, iż mieszkańcy domu nie odróżniają flagi narodowej od bandery i swoje domy uważają za okręty. Niektórzy z sąsiadów Rawiczów mieli w ogródkach niewielkie maszty i na nich flaga państwowa, przez większość miesięcy brudna, powiewała przez cały rok.

Wszyscy znali tu wszystkich. Byli ze sobą zżyci. Tak było, dopóki była Barbara. Niedługo po tym, jak odeszła, Maciej zauważył, że sąsiedzi bacznie go obserwują. Byli nadal życzliwi, ale on to czuł i oni też, że od kiedy został sam, przestał pasować do tego miejsca. Był niczym zgrzyt styropianu po szybie. Irytujący i trudny do wytrzymania na dłuższą metę. Samotny i na dodatek nie owdowiały, a porzucony przez żonę, wyraźnie odstawał od kultywowanego tu modelu. Oni stanowili stateczne stadła, pełne rodziny, którym, jak to określali niektórzy, Bóg pobłogosławił dziećmi. On był sam. Nikt mu tego wyraźnie nie powiedział, ale czuł, że teraz z całą pewnością to już nie jest jego miejsce na ziemi. Inna sprawa, że taki dom był zwyczajnie zbyt duży dla samotnego mężczyzny i wcześniej czy później Rawicz miałby tylko kłopot z jego utrzymaniem. Decyzja o sprzedaży nie była więc trudna. Za miesiąc Maciej miał ostatecznie opuścić to miejsce i przenieść się do kupionego niedawno całkiem wygodnego mieszkania na granicy Gdańska i Sopotu. Teraz jednak nie zamierzał o tym myśleć. Dzisiejszy wieczór miał być jego świętem wolności. 

Siedział przy barze. W lokalu było kilka, teraz w większości wolnych, stolików, ale on wolał usadowić się w rogu, praktycznie przy końcu barowego kontuaru. Lubił ten bar czy raczej pub o dość pretensjonalnej nazwie, mającej zapewne nawiązywać do paryskiego klimatu: Chez Saba. Poprzednia nazwa lokalu – „Szkuta”, także nie grzeszyła oryginalnością. Lubił go nie z tego powodu, by szef kuchni serwował tu coś ekstra, co rzucałoby gości na kolana. W menu, choć ta nazwa była zdecydowanie mocno na wyrost, widniały ledwie trzy czy cztery proste dania. Trunki, z małym wyjątkiem, dla którego właśnie Rawicz tu przychodził, były też takie jak wszędzie, a piwo tak samo zimne i nieco rozwodnione. Też jak wszędzie. Nie była to także kwestia wystroju, choć można się by tu było doszukać starań właścicielki o to, by to miejsce miało paryski klimat. Fotografie na ścianach, reklamy trunków, to, że serwowano tu calvados i absynt, miało stwarzać ów paryski nastrój. Alkohol, dla którego Rawicz pojawiał się w tym właśnie pubie, wcale nie pochodził z Francji, a z wyspy Skye, na której leży destylarnia Talisker. Kilka lat wcześniej destylarnia ta wprowadziła na rynek single malt whisky Talisker Storm. Maciejowi już po pierwszej degustacji trunek ten, butelkowany z mocą 45,8% alkoholu, przypadł szczególnie do gustu. Ta dymnotorfowa whisky była, jego zdaniem, idealna pod każdym względem. Trunek o barwie ciemnego, głębokiego złota miał bardzo bogaty bukiet. Pachniał acetonem, pieprzem i dymem torfowym. Rawicz odnajdował tu też zapach palonego cukru i mgiełki oceanicznej wody niesionej wiatrem zwiastującym sztorm. W smaku Talisker Storm oferowała głęboką słodycz mocnego karmelu, przełamaną posmakiem soli i pieprzu z wyraźną dominacją torfu. Ten smak pojawiał się zaraz po wypiciu pierwszego łyku, by na długim finiszu rozgrzać i dać dymny posmak. Whisky zdecydowanie zasługiwała na nazwę, którą jej nadano. Ciężka, mocna, konkretna, tak, iż miało się wrażenie obcowania ze sztormową pogodą na oceanie, przed którą jednak nie cofała się słodycz tego trunku. Producent osiągał ten efekt dzięki maturacji trunku w mocno wypalanych beczkach, nadając tym samym destylatowi większą intensywność, wzbogaconą o słodkie tony i podkręcając pikantność tej whisky. Rawicz nie dociekał, z jakich powodów właścicielka pubu, Sabina, wprowadziła do baru Talisker Storm. Wystarczała mu świadomość, że zawsze, ilekroć tego zapragnie, dostanie tu swoją ulubioną whisky i to, że stać go było na nią. Za cenę szklaneczki, zawierającej podwójną miarkę, mógłby co prawda kupić w sklepie całą butelkę popularnej single malt innej marki, ale jakość powinna przecież kosztować nieco więcej, no i – jak to się zwykło mawiać – kto bogatemu zabroni.

To, co go tu przyciągało obok alkoholu, to muzyka. Mężczyzna w jego wieku grywał tu, i wychodziło mu to całkiem nieźle, jazzowe standardy i melodie filmowe. Ot, takie RMFClasic live. Lubił to miejsce, choć nie bywał tu zbyt często.

Pianista pociągnął spory łyk piwa ze stojącej przed nim szklanki i zaczął grać Somewhere Over The Rainbow. Trafił, nawet o tym nie wiedząc, w jego dzisiejszy nastrój. Przecież się w końcu odważył. Jeszcze nie wiedział, czy w istocie spełnił swoje marzenie, ale stał się wolnym człowiekiem. Wystarczyło tylko powiedzieć: „odchodzę”. Od jutra, praktycznie rzecz biorąc, będzie byłym pracownikiem, byłym dyrektorem departamentu Maciejem Rawiczem i będzie, do cholery, wolnym człowiekiem. Żegnaj korporacjo!

Wiedział, że nie wypije dziś więcej niż dwie kolejki, a raczej dokładnie dwie. Będzie oblewał wolność od Barbary i ich toksycznego związku i wolność od układów, knowań, podchodów i gierek, z jakimi miał do czynienia w pracy. Wolność od obłudy i pogoni za złudnym mirażem kariery, wolność od służby ludziom, których poglądów ani metod postępowania zdecydowanie nie podzielał.

Nie potrafił sobie odpowiedzieć na pytanie, kiedy miłość, która ich kiedyś, taką miał nadzieję, połączyła, umarła. Dość szybko jednak zorientował się, że Barbara jest niczym bluszcz. Piękna, ale i inwazyjna, niezmiernie ekspansywna i trudna do pozbycia się roślina. Niby nieszkodliwa, a jednak w większych dawkach trująca. Rawicz nie wiedział, i teraz nie miał już żadnych szans, by się dowiedzieć, czy Barbara kochała go choć przez chwilę. Kochała jego pozycję zawodową. Tego był pewien. Lubiła się nim chwalić, podobnie zresztą jak Klausem – ich pinczerem austriackim. Szybko też przekonał się, że dla jego żony nie ma większej różnicy między nim a bankomatem. Od bankomatu różnił się tym, że dostarczał nie tylko gotówki, ale i innych przyjemności. Także i seksu, choć tu potrzeby i oczekiwania Barbary były niezbyt wygórowane. Kiedy po kilku latach stało się jasne, że Maciej nie zamierza już wspinać się po szczeblach kariery, że nie pociąga go polityka, uznała, że dalej nie ma już na co czekać. Wypominała mu dość często, że do żon podpułkowników ludzie zwracają się co prawda per „pani pułkownikowo”, ale to tylko z grzeczności. W rzeczywistości jest zawsze to „pod”. Barbara miała ambicje znacznie większe. W ostateczności mogłaby zaakceptować bycie żoną wiceprezesa, bo to dawało pewną nadzieję, że kiedyś to „wice” zniknie. Bycie żoną dyrektora departamentu zdecydowanie jej nie odpowiadało. „To jak z magistrami” – mówiła. „Kiedyś może i nobilitowało, ale dziś nie znaczy prawie nic”. Sprawy przybrały zdecydowanie niekorzystny dla Rawicza obrót, gdy okazało się, że Maciej, co było widać, nie zamierzał zdobywać tego stanowiska za wszelką cenę, a i okoliczności temu nie sprzyjały. Ci, dla których pracował, wiedzieli, że Maciej wyraźnie do nich nie pasuje, może nawet w skrytości ducha nimi pogardza. Kiedy zatem na horyzoncie pojawił się Paweł, poseł, który niebawem miał zostać ministrem, zabrała Klausa, spakowała swój dobytek i zadbawszy o to, by należność ze sprzedaży domu, wraz z całym wyposażeniem, wpłynęła na jej konto, doprowadziła do błyskawicznego rozwodu (na szczęście bez orzekania o winie) i przeniosła się do zauroczonego nią Pawła. Było już tylko kwestią dni, kiedy doczeka się, że ludzie będą się zwracać do niej per „pani ministrowo”. Maciej, ku swemu lekkiemu zaskoczeniu, nie odczuwał w związku z tym jakiegokolwiek bólu, nie rozpaczał. Przeciwnie, poczuł się nawet znacznie lepiej od chwili, w której Barbara zamknęła za sobą ostatecznie drzwi do ich domu i życia. Za Barbarą nie tęsknił. Poszła sobie? Bóg z nią! Za Klausem, niezwykle przyjaznym psiakiem o dość charakterystycznej, czerwonej podpalanej maści, z białą sierścią na brzuchu – tak, mimo iż ten swoją panią zdecydowanie stawiał na pierwszym miejscu, a Macieja uważał chyba za rywala w walce o jej względy, ale i ta tęsknota szybko minęła. Barbara wkroczyła w tak bardzo przez nią pożądany świat władzy. To nieważne, że sama w niej jeszcze nie uczestniczyła, choć wiedziała, że dzień, w którym zacznie umiejętnie sterować panem posłem, a raczej ministrem, nie jest wcale tak odległy. Ważne, że już mogła grzać się w cieple płynącym od władzy.

Wolność od toksycznego związku z Barbarą zdecydowanie zasługiwała na pierwszą kolejkę. Drugą, którą właśnie zamówił, należało wypić za uwolnienie się od, w sumie poniżającej, pracy w Global Banku. Cudowne uczucie, że się już niczego nie musi. Jego była żona wkroczyła do świata, z którego Maciej Rawicz właśnie uciekał. Do świata, w którym inne szczury dalej uczestniczą w bezsensownym wyścigu. Ci, którzy pozostali w firmie, będą się wiecznie napinać, grać, podgryzać, udawać przyjaźnie, potajemnie spiskować, oskarżać. Dla nich celem podstawowym było mieć władzę, a nawet więcej – tą władzą być. Przyjemnie łaskocze przecież świadomość, że się jest szafarzem jakichś łask. Dobrze jest wiedzieć, że kiedy mówią: „człowiek przede wszystkim” (taki tytuł miał rocznicowy album Global Banku, w którym zdjęcie uśmiechniętego Macieja zajmowało poczesne miejsce), to ty mieścisz się w tym pojęciu. Żadne tam „ludzie” – człowiek. Swój, funkcjonujący w układzie, o którym tak przyjemnie się myśli, że jest „mój” czy „nasz”. Im wyższy szczebel, tym bardziej władza jest o krok od zbrodni lub tuż za jej granicą. Prawo? A co to takiego – pyta, zazwyczaj szeptem, władza, mająca każdego dnia i o każdej godzinie usta pełne frazesów o demokratycznym państwie prawa. Ja jestem prawem – lubi mówić władza. To takie boskie. Władza nie tylko lubi mówić o sobie, że jest prawem. Ona, kradnąc boską maksymę, zachowuje się tak, jakby była przekonaną, że jest także prawdą i życiem. Nie daje co prawda życia w jego biologicznej postaci, ale potrafi je doskonale odebrać bez względu na jego postać Władza zmienia człowieka, uzależnia go od siebie. Czad władzy szybko zatruwa ludzkie organizmy.

Maciej doskonale wiedział, że w swoim zawodowym życiu, jeszcze kilka godzin temu, gdy dysponował władzą, akceptował drobne kłamstewka i całkiem grube kłamstwa, wychodząc z założenia, że tak trzeba dla dobra sprawy, a czasem cel uświęca środki, że uda mu się zmienić, ucywilizować ten chory układ. Nie przeszkadzało mu, że w szufladzie służbowego biurka miał poufną uchwałę zarządu banku, pozwalającą mu na stosowanie zerowych stawek prowizyjnych i symbolicznego oprocentowania dla niektórych kredytobiorców. Prawo nakazuje traktować wszystkich równo i nikt nie zamierzał tego podważać. Teoretycznie każdy mógł skorzystać z tych preferencji. W praktyce te profity były dla nielicznych. Przecież „człowiek przede wszystkim”. Nasz człowiek. A nasz jest zarząd, a także czasem dyrektor departamentu czy regionu. Dalej „człowiek” zmienia się w „ludzie”. Gdyby Maciej o tym zapomniał, szybko spadłaby jego głowa.

Ten wniosek o kredyt, o którym rozmawiał kilka godzin temu z Mietkiem, nie spełniał żadnych warunków i żaden bank nie powinien go udzielić. Global Bank, uwikłany w niedozwolone kontakty z władzą, musiał. Bank tak. Rawicz, na szczęście, już nie.

Drugie osiemdziesiąt gram alkoholu wypił zbyt szybko. Przez chwilę miał ochotę, by – wbrew temu, co sobie obiecał – zamówić trzecią kolejkę. Bolało go to, że nie miał z kim świętować. Jedyny jego przyjaciel – Jan – był już bowiem całkowicie wolny. Nie chciał i nie potrafił myśleć o tym, że Janek umarł. Wolał myśleć i mówić, że jego przyjaciel powrócił do źródeł istnienia. W tym niepotrzebnym odejściu przyjaciela alkohol, także i ten, który wypili wspólnie, odegrał swoją rolę, i Rawicz starał się o tym pamiętać. Rozum podpowiadał mu, że nawet gdyby razem nie wypili ani kieliszka, historia Jana najprawdopodobniej miałaby takie samo zakończenie, a jednak po trosze obwiniał się o tę śmierć.

Dwie podwójne whisky to był jego górny limit tygodniowy.

  

Koniec wersji demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok