Dziennik 2003-2004 - Krystyna Janda - ebook + książka

Dziennik 2003-2004 ebook

Krystyna Janda

4,5

Opis

Kolejny tom pełnego wydania dzienników Krystyny Jandy!

Wrażliwa, serdeczna, piekielnie dowcipna i z wielkim dystansem, głównie do samej siebie. W kolejnym tomie swoich zapisków Krystyna Janda dzieli się z czytelnikami swoimi przemyśleniami, troskami i anegdotami z życia. Jest uśmiech, codzienność, teatralna cisza, zwątpienie i miłość.

Im jesteśmy starsi, tym bardziej chwile samotności są nam potrzebne.

Pisanie tego dziennika to też moje chwile samotności.
Krystyna Janda

„Dziennik” Krystyny Jandy to ewenement na skalę światową. Nikt ze współczesnych artystów nie prowadził tak systematycznie zapisków. Jest w nich „cała Janda”.
Leszek Bugajski

Tym, co najbardziej intryguje i najwięcej daje ten „Dziennik”, jest stosunek autorki do samej siebie. Nieczęsty w Polsce – trochę gombrowiczowski czy allenowski – rodzaj egoizmu. Miłość własna, która jest cnotą, bo prowadzi do rozdawania, oddawania siebie.
Tadeusza Sobolewski

Krystyna Janda – aktorka teatralna i filmowa, reżyserka, pisarka i piosenkarka. Ma na koncie ponad sześćdziesiąt ról teatralnych i ponad pięćdziesiąt filmowych. Wielokrotnie nagradzana w kraju i na świecie. Uznana za aktorkę stulecia polskiego kina i Człowieka Wolności w kategorii „Kultura” z okazji 25-lecia przemian ustrojowych. W 2004 roku stworzyła fundację, a w jej ramach dwa teatry: Teatr Polonia i Och-Teatr, które prowadzi do dziś.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 814

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Krystyna Janda, 2017

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

www.panczakiewicz.pl

Zdjęcie na okładce

© Grażyna Gudejko

Zdjęcia w książce

Wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum prywatnego autorki.

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Przygotowanie zdjęć do druku

i konsultacja merytoryczna

Maciej Łysakowski

Korekta

Mirosława Kostrzyńska

Jolanta Tyczyńska

ISBN 978-83-8097-579-2

Warszawa 2017

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

2003

1 stycznia 2003, środa, 09:52

NATURALNIE WSZYSCY WIEMY, CZYM JEST CZAS; JEST ON CZYMŚ, CO ZNAMY NAJLEPIEJ. LECZ SKORO TYLKO PODEJMUJEMY PRÓBĘ, BY ZDAĆ SOBIE SPRAWĘ ZE ŚWIADOMOŚCI CZASU (...), WÓWCZAS POPADAMY W NAJBARDZIEJ OSOBLIWE TRUDNOŚCI, SPRZECZNOŚCI I POWIKŁANIA. (Edmund Husserl)

Czas. Zagadnienie czasu w moim życiu powoli wysuwa się na znaczące miejsce. Dotąd tak nie było, a raczej było, ale konsumowałam go rozrzutnie, nonszalancko i bez zastanowienia. Teraz upływający czas dostrzegam, a stracony boli. Przy czym ten czas, który uważam za czas stracony, i moje poglądy na temat czasu w ogóle bardzo się zmieniły.

Czy zdajecie sobie sprawę, wobec tego, co znaczy oddanie Wam, tej stronie, temu dziennikowi, tylu, tylu godzin? Nie żałuję ich. Są ważne, dla mnie samej. Ale o tym myślę.

Jak rozgospodarować czas, który mi pozostał? Od jakiegoś czasu postanowiłam, że będę w miarę możności i rozsądku robiła tylko to, na co mam ochotę, uczestniczyła jako artystka tylko w tym, co ma dla mnie wartość, jest według mnie znaczące, co sprawia mi także przyjemność, a raczej nigdy już nie będę robiła tego, co sprawia mi przykrość, męczy mnie, upokarza, sprzeciwiam się temu. Ale to tylko fragment zagadnienia i pobożne plany, chęci, nawet mogę je nazwać moimi marzeniami. Bo czy wszystko można zracjonalizować? Zaplanować i przewidzieć? Nie.

Czas. Podobno istnieje Jungowskie ustawienie człowieka wobec czasu, ludzie dzielą się na takich, którzy myślą o czasie jako linii prostopadłej do siebie, inni widzą go równolegle. Jedni stoją na zewnątrz tej linii, inni są w jej środku, ta linia przechodzi przez nich. Są i tacy, którzy myślą o czasie właściwie tylko w trybie teraźniejszym i przeszłym, a w ogóle nie wybiegają w przyszłość, i tych nazywamy najczęściej nieodpowiedzialnymi. Takich, którzy nie przewidują, nie planują choćby kilku tylko ruchów do przodu... żyją teraźniejszością i przeszłością.

Arkadina mówi w Mewie: Mam żelazną zasadę, nigdy nie myślę ani o starości, ani o śmierci! Co ma być, to będzie... I to jest jej jedna z recept na młodość. Właśnie pracuję nad Arkadiną, w Teatrze Studio. Na końcu tego zdania gram – wątpliwość. Moja Arkadina kłamie sobie samej. Wmawia sobie recepty. Ale ma świadomość i upływającego czasu, i konsekwencji tego. Mam nadzieję, że w mojej interpretacji zdanie: Proszę, wyglądam jak laleczka! Mogłabym jeszcze zagrać piętnastoletnią dziewczynkę! – to zdanie, po którym Meryl Streep podobno w inscenizacji nowojorskiej robi gwiazdę na scenie – u mnie będzie kpiną z samej siebie, goryczą i ironią. Mam nadzieję. Jestem „za dużą dziewczynką”, żebym mogła interpretować to inaczej. Choć uwierzyć w to zdanie, to uwodzące i pewnie bardziej atrakcyjne.

Ach, upływający czas i Mewa – rzecz o artystach!

Wczoraj usłyszałam od reżysera: W twojej interpretacji Trigorin wychodzi na głupka, bo z tobą zostaje za pochlebstwa i komplementy...

Tak. Bo jest egoistycznym, zajętym sobą artystą. Tak chce Czechow i taka jest prawidłowość. Każdy artysta, czy dobry, czy zły, oddałby wszystko za związek z kimś, kto go ceni, podziwia, uwielbia, kto mu wciąż uświadamia jego „wielkość”, mówi o osiągnięciach, potwierdza, że jest wspaniały. Każdy! Każdy z nas. Arkadina jest aktorką, artystką, wie to doskonale, jest dojrzałą, inteligentną kobietą, używa tego sposobu na zatrzymanie przy sobie młodszego mężczyzny – artysty, świadomie i z pełną premedytacją.

...Jesteś tak utalentowany, mądry, najlepszy ze współczesnych pisarzy, w tobie cała nadzieja Rosji... Masz tyle szczerości, prostoty, świeżego, zdrowego humoru... Umiesz zamknąć w jednym zdaniu to, co najważniejsze, co charakteryzuje postać, pejzaż, u ciebie ludzie są jak żywi. Ach, nie można cię czytać bez zachwytu!

Myślisz, że ja ci schlebiam? No to popatrz mi w oczy... Popatrz... Czy tak wygląda kłamstwo? A widzisz, ja jedna potrafię cię ocenić, ja jedna mówię ci prawdę, mój najmilszy, kochany. Pojedziesz? Tak? Nie opuścisz mnie?

To ten monolog. W tłumaczeniu, wydaje mi się nie najlepszym, a przecież Natalii Gałczyńskiej. Czy ona rzeczywiście uważa, że on jest wielkim pisarzem, czy jest aż tak cyniczna. Na tym monologu zagrać absolutną szczerość i oddanie, trudno. Po rosyjsku brzmi on inaczej. Jakby bardziej wiarygodnie. W Rosji w ogóle istnieją wielkie, wielkie tradycje mówienia sobie komplementów i pochwał, bez ograniczeń, to jest w kulturze tego kraju. W Polsce jesteśmy w tych sprawach dużo bardziej oszczędni. Ale chciałabym, żeby tak było. Chciałabym, żeby moja Arkadina wierzyła w wielkość Trigorina jako pisarza, bo dzięki temu inny też, dużo głębszy i poważniejszy, boleśniejszy staje się konflikt z synem, początkującym pisarzem niecenionym przez nią, lekceważonym artystą, i paradoksalnie zazdrosnym o nią mężczyzną, a raczej nie o nią, ale o jej uznanie, uwagę, miłość. Sprawa znana z Hamleta także.

Chciałabym, aby moja Arkadina nie kłamała, mówiąc te słowa, co nie zmienia faktu, że użycie tej broni w momencie, kiedy ten chce odejść, jest co najmniej dwuznaczne. Ale Trigorin nie jest głupi, on jej wierzy, bo sam myśli o sobie dobrze, bo chce wierzyć, bo jest mu to miłe, potrzebne, bo jest z nią w związku właśnie dlatego, że tego potrzebuje. Potrzebuje ciągłego potwierdzania własnej wartości. I ona to wie. Nina, dla której czy do której chce odejść, porzucić Arkadinę, też go podziwia, też mu schlebia, ale ten podziw w ustach młodości to na wodzie pisane szczęście. Poza tym Nina to temat na NIEwielkie opowiadanie, jak sam mówi.

Moje pierwsze małżeństwo, małżeństwo artystów, rozpadło się między innymi z tego powodu, że mój pierwszy mąż, autorytet dla mnie i mój nauczyciel ze Szkoły Teatralnej, uważał, że nie mam talentu. Wciąż mnie krytykował, strofował, wytykał słabości. Mój drugi mąż już przy kręceniu Człowieka z marmuru powiedział do mnie i wobec wszystkich: „Pani wchodzi i jest blask, pani znika – zapada ciemność”, i to zdanie przez dwadzieścia lat naszego małżeństwa, które nastąpiło później, karmi ten związek, również związek artystów. Jest elementem, bardzo ważnym, i karmi go skutecznie. Ale On także wie, że mnie się podobają jego zdjęcia, cokolwiek by nakręcił, jakikolwiek temat by opowiadał kamerą. I mam dla niego, nie tylko jako człowieka, ale i artysty, szacunek i wielki podziw. I na szczęście nasze wzajemne uznanie i potwierdzanie tego uznania to nie gra ani udanie, to potrzeba i przyjemność.

Znam wiele związków, które opierają się na wzajemnym podziwie dla tego, co osiąga partner zawodowo. Znam takie, w których to jedno z małżonków rezygnuje z własnej kariery, aby służyć talentowi drugiego. Znam i takie, w których kobiety, zwłaszcza kobiety, podtrzymują związek latami, z trudnymi do wytrzymania partnerami życiowymi, bo umieją w odpowiednim momencie podkreślić wielbienie, potwierdzić wielkość, rozproszyć wątpliwości, przytulić, współczuć, stanąć murem za plecami kochanej osoby czy choćby powiedzieć komplement. Ta umiejętność to czasem klucz do wszystkiego, i to bynajmniej nie tylko w związkach artystów.

Każdy z nas potrzebuje potwierdzenia własnej wartości, i liczy na to u partnera. Dobrze jest, jeśli ten podziw z tej drugiej strony może być szczery. No ale to już inne zagadnienie.

Ach, ile razy z rozczuleniem i wdzięcznością patrzyłam na żony, które pierwsze zaczynały bić brawo po występach mężów. Na mężów, którzy potrafili publicznie wyrazić uwielbienie dla żony artystki i bronić jej interesów i talentu „do krwi ostatniej”. I to jest piękne.

Arkadina jest starą kobietą. Nie ma poza mądrością już żadnych innych kart w ręku. Piękna rola. O rezygnacji i okrucieństwie w imię resztek młodości i miłości. Lata temu grałam Ninę, teraz mierzę się z Arkadiną. Najpiękniej zagrała ją chyba Natasha Parry, żona Petera Brooka, w jego przedstawieniu paryskim. No ale ona jest Rosjanką z pochodzenia i wie, jak czule i bez zażenowania kłamać.

Dobrego dnia. Pierwszy dzień Nowego Roku. I jako Arkadina składam spokojny, czuły i powolny pocałunek zimnymi wargami na waszych zamkniętych, niespokojnych o przyszłość oczach. Najpierw całuję prawą powiekę, potem powoli i niespiesznie lewą. Uspokójcie się. Każdy z Was ma w sobie COŚ. Należy tylko znaleźć amatora tego czegoś.

Dobrego roku. Dobrego dnia.

2 stycznia 2003, czwartek, 07:32

W KAŻDYM DNIU TKWIĄ INTENCJE, KTÓRE PROWADZĄ OD „TERAZ” DO NOWEGO „TERAZ”: INTENCJA (SKIEROWANA) KU PRZYSZŁOŚCI, A Z DRUGIEJ STRONY INTENCJA (SKIEROWANA) KU PRZESZŁOŚCI. (Edmund Husserl)

W Zachęcie wciąż trwa wystawa Malczewskiego. Zbiory przywiezione ze Lwowa, kiedyś stanowiły część kolekcji Lubomirskich, dziś są własnością Ukraińskiego Muzeum Narodowego we Lwowie. Chcieliśmy od dawna pokazać te obrazy dzieciom. Nareszcie nam się udało. Wspaniałe. Co prawda dzieci powiedziały: „Co to był za facet? Ciągle malował tylko jedną babę i siebie samego! Ile można?”, ale myślę, że przekonały się, oglądając wystawę, że można. I to jak można!

Dobrego dnia. Ja, cały dzień na próbie. Podobno w sobotę wchodzi publiczność.

To mój ulubiony: Thanatos z 1909 roku.

/własność prywatna/

4 stycznia 2003, sobota, 08:56

Często mówi się o kimś... On nie ma własnego światopoglądu... Nie mogę spać. Myślę. Nic tym razem nie wymyślę, to już wiem. Ale dziś w audycji dla rolników jakiś pan powiedział: Problem w tym, że zawiść, uważana w świecie za słabość, u nas jest normą społeczną... Bardzo mi się to podobało. Ale z drugiej strony, zawiść wśród rolników...?!!!

Przepraszam Was, ale potrzebny mi kolejny dzień samotności. Nie piszę więcej. Dobrego dnia. Wieczorem wchodzi pierwsza publiczność.

Żart: Podchodzi blondynka do blondynki i ze łzami w oczach mówi: – Czas nam ucieka. – Ta druga, płacząc, odpowiada: – I cóż my na to możemy poradzić?! – To kawałek z naszej sztuki. Dwie blondynki to Ewa Błaszczyk i ja. Paulina i Arkadina.

Dobrego dnia. Klęska śniegu przed nami.

5 stycznia 2003, niedziela, 09:48

JEŻELI PRZYJMIEMY TWIERDZENIE, IŻ PRAWDA JEST UZALEŻNIONA OD ZDANIA CZŁOWIEKA, TO MUSIELIBYŚMY KONSEKWENTNIE ZAŁOŻYĆ, IŻ NIE ISTNIAŁABY ŻADNA PRAWDA, GDYBY NIE BYŁO CZŁOWIEKA. (Edmund Husserl)

Ach, jakby było dobrze, gdyby tak było!

Dziś premiera. Dziś też, symbolicznie upływa jubileusz 30-lecia mojej pracy artystycznej. Chciałam go uczcić nie benefisem w telewizji, nie koncertem z występami zaproszonych gości, nie show, na co mnie od dwóch lat namawia telewizja, ale ukłonem w stosunku do teatru, ukłonem pokory do sztuki, zespołu, wspaniałej literatury, pięknej opowieści o ludziach, wielkiego autora, jakim jest Czechow, i po prostu kolejną rolą teatralną. Cieszę się, że tak będzie, niezależnie od rezultatów. Cieszę się, że dzień mojego jubileuszu, po latach zmagań, ubiega mi jak zwykły dzień teatru. Kolejna premiera. Tak chciałam, żeby tak było. A artystą się bywa.

Nocą śniłam koszmary. Długo szłam z ciężką walizką do samotnie stojącego na brzegu morza wagonu kolejowego. Wniosłam tam, raczej wtargałam wreszcie bagaż i umęczona siadłam w przedziale, patrząc w morze. Nagle do morza rzuciła się kobieta w długiej atłasowej czarno-białej sukni. Patrzyłam na to dziwnie spokojnie. Zmęczona. Usiłowała rozpaczliwie płynąć. Tonęła. Nie krzyczała, ale próbowała się sama ratować. Nie udało się. W pewnym momencie przestała walczyć, pogodzona i spokojna poszła pod wodę. Wyciągnięto ją na piasek. Odwrócono. To byłam ja. Nagle do mojej twarzy zbliżyła się kamera, fotografowała moje zbliżenie. To był film. Kręciłam film. Tyle tylko, że już nie otworzyłam oczu. Umarłam w tym ujęciu filmowym. Bardzo długo mnie reanimowano. Patrzyłam na to z okna wagonu. W pewnym momencie zdecydowałam się wysiąść i sama siebie ratować. Biegłam. Nie udało się. Kiedy dobiegłam, grzęznąc co chwila stopami w piasku, więznąc bezsilnie zatrzymywana przez jakąś dziwną siłę i niemoc, stanęłam już tylko naprzeciwko siebie samej, leżącej na piasku, mokrej i martwej. Kiedy odwróciłam się zrezygnowana, okazało się, że wagon z moją walizką zniknął. Nikt się mną nie interesował. Ludzie odchodzili. Byli już bardzo daleko. Zostałam sama, ja martwa na plaży i ja żywa, która nie wiedziała, gdzie ma iść i co zrobić z martwym ciałem.

Wczoraj ktoś znajomy przeczytał mi tuż przed wyjściem na scenę lekceważącą i obraźliwą, moim zdaniem, dla mnie recenzję Różowych pastylek na uspokojenie, zamieszczoną w „Wysokich Obcasach”. Już nie trzeba chodzić do fryzjera, żeby czytać szmatławce, można wszystkie z nich wiadomości przeczytać w mojej książce, a książka jest nierówna, bo raz się śmiejesz, raz płaczesz... O mój Boże.

Dobrego dnia. O gorzki dniu mojego jubileuszu!

Co ma być, to będzie – jak mówi moja Arkadina. A jubileusze? Okrągłe daty! Mącą tylko umysł i nerwy.

6 stycznia 2003, poniedziałek, 10:23

NIE SIŁA, LECZ TRWAŁOŚĆ SZCZYTNYCH ODCZUWAŃ SZCZYTNEGO TWORZY CZŁOWIEKA. (Friedrich Wilhelm Nietzsche)

Wspaniałe jest to, że piękna człowieka, piękna człowieczeństwa można szukać w jego słabości, jeśli słabością nazwiemy tęsknotę i potrzebę „szczytnych odczuwań”.

Wczorajszy wieczór premierowy mnie „załatwił”. Ilość wylanych przeze mnie na koniec łez, w związku z jubileuszowym charakterem tego wieczoru, przeszła nawet moją normę. Nagle te lata, te wszystkie lata w jednym momencie stanęły mi przed oczami i tak mi się zrobiło, że płakałam nad wszystkim, losem, życiem, czasem, teatrem, Polską, historią, przeznaczeniem, sztuką, kulturą, krajem i wszechświatem... no trudno. A ilość i ton słów wypowiedzianych potem przez prezydenta, ministra kultury, Andrzeja Wajdę, przyjaciół, a potem wielu ludzi już do ucha, mnie oszołomiły i zawstydziły. Tak wielkich słów i uderzenia w taki ton się nie spodziewałam. Mam za swoje, po tym jak sama siebie wciąż nazywam: robotnikiem sceny, pracownikiem kultury, aktorką w służbie narodu i człowieka, artystką świadczącą usługi dla ludności czy wyrobnicą czyichś oczekiwań. Ale ja to o sobie zawsze mówiłam żartem!

Mąż, wioząc mnie nocą do domu po śliskiej drodze, mruknął: – Cholera, muszę uważać, wiozę Skarb Kultury Narodowej.

Wczoraj byłam tak „zakręcona”, że nie wiem nawet, czy wszystkim dostatecznie podziękowałam. Jeśli nie, to teraz dziękuję!

Dobrego dnia. Teraz zaczyna się znów szary dzień artystki, po jubileuszu. Bardzo przyjemny. Górnik zdejmuje galowy mundur, czako z piórem i idzie znów na przodek wyrąbywać urobek dzienny. To lubię najbardziej.

Dołączam kawałeczek programu naszego przedstawienia i życzę Wam dobrego dnia.

7 stycznia 2003, wtorek, 10:55

POZOSTAŃMY NA TERAZ PRZY TYM, IŻ ŻYCZLIWOŚĆ I DOBRE UCZYNKI STANOWIĄ ISTOTNĄ CECHĘ DOBREGO CZŁOWIEKA; NIECHAJ WSZAKŻE BĘDZIE WOLNO NAM DODAĆ: Z TYM ZASTRZEŻENIEM, IŻ PRZEDE WSZYSTKIM WZGLĘDEM SIEBIE SAMEGO BĘDZIE ON USPOSOBIONY ŻYCZLIWIE I DOBROCZYNNIE. GDYŻ BEZ TEGO RACHUNKU – MIANOWICIE, KIEDY PRZED SOBĄ UCIEKA, SIEBIE NIENAWIDZI, SOBIE KRZYWDĘ CZYNI – NIE JEST ON NA PEWNO DOBRYM CZŁOWIEKIEM. (Friedrich Wilhelm Nietzsche)

Otóż to – życzliwość względem siebie nie jest tożsama z egoizmem.

Słabuję. Leżę w łóżku. Odpoczywam. Odreagowuję. Liżę rany. Uspokajam się po wszystkich pochwałach jubileuszowych i słowach uznania. Po łzach i uśmiechach.

Czytam z lubością Błyski Julii Hartwig. Cudowną książkę. Książkę jak westchnienie ulgi i uśmiech. Książkę – wytchnienie i zatrzymanie. Zaczyna się tak: BŁYSKI to ślady codziennej krzątaniny umysłu, z której poezja chce się wydobyć na strzelistą drogę wiersza lub poematu prozą. A pierwszy zapis jest taki:

Nie ma pierwszego i drugiego rzędu.

Zewsząd widać to samo niebo i lipa wysyła wokół swoje aromaty.

***

Wszystko co robisz bez wyraźnej konieczności, staje się jak cenny diament.

***

Uwielbiamy najlepszych. Co za niesprawiedliwość.

***

Głębia w sztuce to pojęcie ambiwalentne. Ci, którzy jej poszukują – a jest ich wielu – oczywiście nigdy jej nie osiągną, wychodzą bowiem z zało­żenia, że kto szuka, ten znajdzie.

To, co zadziwia nas swoją odkrywczością, co przejmuje nas drżeniem, zachwytem lub zgrozą, rodzi się z niczego, z pioruna lub szaleństwa.

***

Moda na wiersze „ciemne” jest niczym innym, jak małpiarstwem wobec rzadkiej w dziejach ludzkości sztuki natchnionej.

***

Porządek jest rzeczą piękną, ale wiele mam sympatii do maniaka, który nie będąc w stanie przerwać pasjonującej go lektury, zalewa książki zupą, herbatą, sosem.

***

Jean Starobinski pisze, że Mozart na łożu śmierci prosił, by mu zaśpiewano tchnące życiem arie Papagena.

Czy to nie zdumiewające? Kiedy miał do wyboru arie dobrego dzikusa i mędrca Sarastra, wybrał te pierwsze.

Dzwonią do mnie pisma zajmujące się urządzaniem wnętrz, budowaniem domów i stylami życia i proszą o wpuszczenie do naszego domu i możliwość sfotografowania. Na prośbę mojego męża i mamy, i wobec niechęci dzieci, wciąż odmawiam. To kawałki mojego domu dziś rano. Widok z łóżka, a potem kawałek dołu, kiedy szłam na śniadanie.

8 stycznia 2003, środa, 09:14

ŹLE TEN PRZYPATRYWAŁ SIĘ ŻYCIU, KTÓREMU NIE ZDARZYŁO SIĘ WIDZIEĆ RĘKI, KTÓRA W DOBROTLIWY SPOSÓB – ZABIJA. (Friedrich Wilhelm Nietzsche)

Ręka, która w dobrotliwy sposób zabija! Ile ja razy o tym grałam!

Teraz, po premierze, spotykamy się na nowo, przyjaciele, koledzy, aktorzy, reżyserzy, widzowie, rozmawiamy: Czechow, teatr, tradycja, nowoczesność, aktualność, stylistyka gry aktorskiej, ludzkie życie, prowincja, Arkadina, Raniewska i wciąż wspomnienia o wielkich, którym to się udało, a przede wszystkim o Niej... Ewa Lassek, Ewa Lassek, Ewa Lassek...

Nie znałam jej. Widziałam Ją raz w życiu na scenie. Ale chcę Ją znać! Poznać! Jest Jej brak! Od dawna proszę, namawiam, aby o Niej, o tej wielkiej aktorce, pisać, przypominać, poświęcić JEJ cały numer pisma, TEATR, SCENA, PAMIĘTNIK TEATRALNY, wszystko jedno... Zrobić poważną audycję telewizyjną, napisać książkę, zebrać wspomnienia, zdjęcia, recenzje, analizy jej sposobu pracy, pokazać, przypomnieć wszystko, co można... Wielka, wielka aktorka, nie wiem, czy nie największa teatralna, powojenna, na pewno najnowocześniejsza, najmniej konwencjonalna, wspaniała! Trzeba zrobić wszystko, absolutnie wszystko, aby ją „postawić” na JEJ miejscu, przywrócić JĄ nam, naszej pamięci czy świadomości, opowiedzieć o niej.

Za każdym razem nasze środowiskowe spotkania, wspomnienia, kończą się na niej, na o Niej wspominaniu. I czy to są aktorzy, czy reżyserzy, czy widzowie, którzy mieli szczęście ją oglądać, kiedy zaczynają wspominać, pojawia się żar, rozmowa robi się gorąca...

Była to niewątpliwie aktorka niezwykła, najoryginalniejsza i najodważniejsza w interpretacjach i środkach wyrazu, tak mówią o niej i koledzy, którzy z nią grali. Dlaczego inni tego nie wiedzą!? Dlaczego Ewa Lassek istnieje tylko w westchnieniach środowiska?! W zachwytach fachowców i ludzi, którzy mieli szczęście z nią pracować i przebywać?!

Ja nie miałam takiego szczęścia. Widziałam ją raz na scenie w Matce Witkacego w reżyserii Jerzego Jarockiego. Byłam porażona. Ale to było tylko raz. Nie zdążyłam więcej. Ale to, co opowiadają o jej sposobach pracy, o niej samej, o jej uwagach do kolegów, studentów krakowskiej szkoły teatralnej, o sposobie myślenia, jest elektryzujące. Wciąż jest tyle osób, które mogą po prostu opowiedzieć, napisać, zwrócić nam jej wielkość.

Ciekawe, ile materiałów mają archiwa telewizji? Aktorka krakowska, aktorka specjalna, niepojawiająca się w telewizji prawie w ogóle... A wszyscy zgodnym chórem mówią NAJWIĘKSZA. Jeśli tak, to opowiedzcie o NIEJ! Zaglądam do książki StaryTeatr. Albumu wspomnień. Hasło: Ewa Lassek. Kilka odnośników, dwa zdjęcia, nic... kilka słów, kilka osób...

Anna Seniuk: Pierwszy sezon. Pierwsza rola. Pierwsza próba. Przerwa. Wszyscy idą do bufetu. Stoję pod ścianą na korytarzu. Podchodzi do mnie Ewa. Ogarnęła mnie ramieniem – „Nowa. No, co? Denerwujesz się? Nie trzeba, chodź”. Ktoś, kto nie był debiutantem, nie zrozumie znaczenia tego gestu... Teraz ja wprowadzam młodych do teatru. Obejmuję, dodaję otuchy, opowiadam o Ewie Lassek. Proszę – żeby, gdy będą dorośli, przekazali ten gest młodszym i opowiadali o Ewie...

Andrzej Chudziak, jeden z moich ulubionych aktorów, napisał rozdział – swoje wspomnienie Teatru Starego, pod tytułem... Wspominając Ewę Lassek. Jestem mu za to bardzo, bardzo wdzięczna... Była nie tylko wielką aktorką, ale człowiekiem niezwykłej szlachetności, delikatności. Po raz pierwszy spotkaliśmy się na Scenie Kameralnej Starego Teatru, w Garbusie Mrożka w reżyserii Jerzego Jarockiego. Ewa Lassek grała Baronową, ja zaś – jej uczeń – stawałem się nieśmiałym partnerem, wciąż ucząc się od niej. Nigdy nie zapomnę spektaklu Krystiana Lupy Miasto snu. Grała artystkę operową dążącą do samounicestwienia. Miałem szczęście być z nią na scenie w momencie najdłuższego monologu. Jak grała? Czy była to gra? Jeśli tak, to w grze Ewy Lassek nigdy nie było pustych miejsc, porażała prawdą sceniczną i życiową. Do jej sztuki nie zakradła się nigdy aktorska szarża. To było aktorstwo potężne, nie chcę świadomie używać tu określenia – doskonałe technicznie. Już w chwili pojawienia się na scenie oddziaływała tak na widownię, jak i na partnerów, niemal hipnotycznie. Była naszą matką, powiernikiem, przyjacielem i zawsze nauczycielem. Wprowadzała do naszego życia teatralnego jakiś niebywały spokój. Przeszła trudne role, życiową i teatralną. Uczciwa wobec siebie, wobec zawodu, potrafiła ustrzec się pozerstwa. Zwalczała kabotynizm. Czy miała wrogów w sztuce? Tak, jak prawdziwa indywidualność. Do końca swej pracy teatralnej będę się czuć jej uczniem...

Wczoraj, po trzecim z kolei przedstawieniu Mewy w Teatrze Studio, rozmawialiśmy z Ewą i Jurkiem Radziwiłowiczami znów o Lassek, do późnej nocy... A ja, kładąc się spać, kolejny raz czułam wielką niesprawiedliwość, że ta wielka aktorka nie stoi na należnym jej miejscu w pamięci ogółu. Że jej fenomen, wielkość, osobowość, znaczenie, jakie miała dla teatru, i jej wpływ na aktorstwo polskie w ogóle, pozostają nieznane... Byle jakie panny aktoreczki, pojawiające się po prostu często – w jej czasach – w telewizji, są dziś uznawane za wielkości, a... Ona... Jaka to niesprawiedliwość?!! Nie dla niej, bo Ona już nie żyje. Dla nas wszystkich!

Dobrego dnia.

9 stycznia 2003, czwartek, 09:02

RÓWNOŚĆ JEST ZNAMIENIEM UPADKU. (Friedrich Wilhelm Nietzsche)

Tak, równość być może jest znamieniem upadku, ale każdy porządny człowiek był kiedyś w życiu, choć przez moment, choć w młodości, za równością.

Wczoraj przyszła do mnie dziennikarka i powiedziała: „Pani aktorstwo było zawsze takie nowoczesne, wszyscy przez tyle lat mówili, jak ta Janda gra, nikt tak nie gra, jakie to nowoczesne, a teraz? Pani aktorstwo jakby się zrównało z czasem. Tylko wciąż żar w Pani zadziwia”. Słuchałam jak wryta. Moje aktorstwo zawsze było realistyczne. Byłam młoda, więc wszystko, co czułam, wyrażałam, było buntem, to przywilej młodości. Teraz jestem inną osobą, jestem rozsądną, myślącą, pogodzoną ze światem panią, a jeśli nie pogodzoną, to wydaje mi się, rozumiejącą świat. Moje aktorstwo już nie jest buntem, tylko „ustosunkowaniem się” do wszystkiego. Relacją, rozmową dojrzałego człowieka z rzeczywistością i tematami, które muszę „referować”, z uczuciami także. Ciekawe. Na szczęście wciąż czuję, że jest we mnie gotowość na wszystko nieznane i ryzykowne. Ale za dużo widziałam, rozumiem, zagrałam, żeby narwać się na „głupoty”, często i niesłusznie nazywane eksperymentami.

Czy moja Mała Steinberg to aktorstwo nowoczesne czy już nie? Ciekawe. Myślałam, że jest aktorstwo dobre i złe. Że to jedyne kryterium. Okazało się, że istnieją jeszcze inne.

À propos powyższego, wczoraj jeszcze ze zdumieniem przeczytałam u pani Julii Hartwig w Błyskach: Najpierw artysta uczy się tego, co w sztuce można. Dopiero potem – czego nie można. Stanęłam nad tym zdaniem zachwycona.

Dobrego dnia. Dziś Kto się boi Virginii Woolf? w Powszechnym, do niedzieli. Tęsknię za Markiem Kondratem – aktorem.

Zobaczcie, jakie ładne zdjęcie.

10 stycznia 2003, piątek, 05:05

ZNAJDZIE SIĘ WIĘCEJ SZCZĘŚCIA, NIŻ GO MĘTNE OCZY WIDZĄ, JEŻELI TYLKO RACHUJE SIĘ SUMIENNIE I NIE ZAPOMINA O ŻADNEJ Z OWYCH POGODNYCH CHWIL, W KTÓRE OBFITUJE KAŻDY DZIEŃ, NAWET W NAJSMUTNIEJSZYM ŻYCIU LUDZKIM. (Friedrich Wilhelm Nietzsche)

Daleko, gdzieś w Nowym Jorku, wyskoczył z okna i popełnił samobójstwo mój daleki, daleki kuzyn. Nie znałam go. Nic o nim nie wiem. Właściwie dowiedziałam się o nim, dopiero kiedy się zabił. Słyszę rozmowy telefoniczne, komentarze całej rodziny: „Och, on był depresjonista! Cała ta gałąź rodziny od Zbyszka to byli niezrównoważeni! Samobójstwo? Dlaczego? Z jakiego powodu? Jakikolwiek powód by nie był, samobójstwo to choroba! Żaden normalny człowiek nie popełnia samobójstwa. Depresja. To już drugi przypadek, przecież brat Małgosi też się zabił! Miał jakieś powody, podobno żona go opuściła czy coś, ale umówmy się, normalny człowiek nie połyka fiolki leków z powodu odejścia kobiety! Miał przecież obowiązki! Tam były dzieci! Oni wszyscy są niezrównoważeni. Nadwrażliwi. Delikatni. Na to są proszki. To się leczy. No ale podobno ten teraz w tej Ameryce miał jakieś straszne problemy, majątkowe, długi, emigrant, stres, tęsknota za krajem, a nie mógł wrócić... No może. Nie udźwignął życia. Ale to teraz się leczy! Kłopoty to teraz normalne, tak, ale kłopoty dołączone do depresji dają takie pomysły. Na to teraz są lekarstwa, Halinko! No wiesz, Zosiu, on na szczęście był podobno samotny. Jak samotny popełnia samobójstwo, no to trudno. Mężczyzna. No trudno! Ale kobieta!? A jeszcze jak ma dzieci?! To już niemożliwe! To nie uwierzę, że jest zdrowa!!! Normalna!!! No, ale żadna kobieta w naszej nawet najdalszej rodzinie nie popełniła samobójstwa?! No wiesz?! Nie. A on miał dzieci? Podobno dorosłe. A to chociaż tyle. Podobno rzucił się z okna w rozpaczy. Nie mów mi takich rzeczy! To się leczy, to choroba!”.

Tak, dziś to choroba. Kiedy byłam dzieckiem, wciąż słyszałam o dziewczynach popełniających samobójstwa z powodu zawiedzionej miłości, ciąży, zdrady ukochanego. Pewien pan, sąsiad, powiesił się z bólu, bo podobno miał raka i tak cierpiał, że wolał to skończyć, chłopak z sąsiedztwa otworzył gaz, bo nie zdał matury i bał się rodziców. Tak było w mojej młodości. Ludzie popełniali samobójstwa, bo byli samotni, zawiedzeni, niekochani, niedocenieni, ktoś ich porzucił, z powodu śmierci dziecka, męża, żony, z nieszczęśliwej miłości. Teraz, jeśli już coś takiego się zdarzy, nikt, absolutnie nikt, nie szuka racjonalnych przyczyn, nie rozpatruje okoliczności, nie szuka winnego, ważnego powodu... Jest to tylko depresja, choroba, niezrównoważenie, chwila słabości między dwiema pastylkami na uspokojenie.

Dlaczego w Mewie Trieplew strzela do siebie? Bo nie widzi dalej sensu życia? Bo Nina go ostatecznie odrzuciła? Bo okrucieństwo i nieczułość matki, brak akceptacji przez matkę złamały go jako człowieka? Zabił się, żeby zwrócić na siebie wreszcie uwagę? A może dlatego, że doszedł do wniosku, że nigdy nie będzie dobrym pisarzem? Zrozumiał, że takie życie, jakie wiedzie, jest dalej bez sensu? Bo rozczarował się także, a może przede wszystkim, sobą? Bo nie chciał dalej żyć w świecie, jaki znał? Bo uznał, że tak marny człowiek jak on nie ma prawa żyć. Zastrzelił się z samotności, niekochania, braku nadziei... Z żalu? Z goryczy? Protestu...? Czy może tylko depresja?

Wczoraj zadzwoniła do mnie znajoma. Widziała próbę generalną naszej Mewy. Nie odzywała się potem kilka dni. Trochę mnie to dziwiło. Sama wychowała syna. Syn jest już dorosły. Wciąż mieszka z nią. Próbował wszystkiego, pisał poezje, opowiadania, scenariusze, był dziennikarzem, korespondentem w Jugosławii podczas wojny, zawsze był potencjalnym geniuszem. Ona wciąż była z niego dumna. Interesowała się tym, co robił, nigdy nie ułożyła sobie życia, bo mogłoby go to urazić, wypaczyć, boleć; odkąd się zjawił na świecie, był zawsze jedynym mężczyzną w jej życiu. Uwielbianym. Miał kilka dziewczyn, jakoś żadna nie poruszyła jego serca na tyle, aby się z nią związać na zawsze. Teraz nie robi nic. Ona wyrzuca sobie, że to być może jej wina. Że to z jej powodu. Utrzymuje go. Namawia do życia. Wczoraj do mnie wreszcie zadzwoniła. Nie mówiła o spektaklu. Zapytała tylko: – Krysiu? A dlaczego ten chłopiec się zastrzelił w tej sztuce? Wyczułam jej niepokój, kiedy czekała na odpowiedź. Wiedziałam, że mogę na nią wydać wyrok, jeśli powiem, że to przeze mnie, przez matkę, przez Arkadinę. Powiedziałam: – Wiesz, Basiu, z wielu powodów, to wielki autor i wielki utwór. Nie ma jednego powodu. Już sama Rosja jest powodem i prowincja. Ale niewątpliwie był depresyjny.

Dobrego dnia.

Dostałam kilka zdjęć z mojego jubileuszu. Dołączam, bo mi miło.

11 stycznia 2003, sobota, 08:24

JAK PRAWOŚĆ CZĘSTO BYWA PŁASZCZEM, POD KTÓRYM KRYJE SIĘ SŁABOŚĆ, TAK NIERAZ LUDZIE PRAWNIE MYŚLĄCY LECZ SŁABI UCIEKAJĄ SIĘ DO UDAWANIA I JAWNIE POSTĘPUJĄ NIESPRAWIEDLIWIE I OKRUTNIE – ŻEBY POZOSTAWIĆ WRAŻENIE SIŁY. (Friedrich Wilhelm Nietzsche)

Wczoraj dzień codzienny, zwykły i błahy. Przy śniadaniu z moim synem Jędrkiem, przebranym w białą koszulę i kamizelkę, bo miał w południe grać Anioła w szkolnych jasełkach w zastępstwie chorej koleżanki, zastanawialiśmy się, w jakiej temperaturze minusowej zamarza w powietrzu wypluta ślina. Podobno dopiero przy -40. Zapytałam go, jak ma zamiar zagrać Anioła, powiedział, że bez interpretacji, bo to zastępstwo, i wiersza O pasterze! nauczył się wieczorem, a ręce będzie i tak trzymał w kieszeniach, bo nie wie co z nimi zrobić. Anioł z rękami w kieszeniach? Zaprotestowałam. – Czasy się zmieniły – usłyszałam w odpowiedzi.

Czasy się zmieniły rzeczywiście, Adaś nie może w żaden sposób przebrnąć przez Krzyżaków Sienkiewicza. Zdumiałam się. – Przecież to wspaniała książka! – Straszna. Ksenofobiczna – wtrącił mąż. – Pamiętam w waszym wieku, w kinie na tym filmie, z przerażenia siedziałam pod krzesłem... a Danuśka... a oślepiony Jurand. Spojrzeli na mnie obaj z politowaniem. – Mamo, czasy się zmieniły! – W jakim sensie? – W każdym. W ogóle. – Że co, że Szklana pułapka 2 na przykład, którą oglądaliście wczoraj?

Dookoła stołu pies i dwa koty, pies cały czas w pozycji proszącej, koty kombinują, jak się dostać na stół.

– Przestań karmić tego psa, ma już tyłek jak szafa! – to do mnie, mama, z pretensjami.

– Krysia rozpuści i wypaczy charakter każdego! – to o mnie, mąż.

– Mamo, jak rozpoznać płeć ryby?

– Nie wiem.

– Są sekserzy? Jak do kurcząt?

– Nie mam zielonego pojęcia.

– Czy może być na obiad cielęcina w sosie i francuskie kluseczki?

– Pycha! Och, jak dawno nie jadłem kisielu. Babciu, zrobisz kisiel, tylko nie instant, tylko taki normalny jak dawniej!

– Podobno dyrektorem Teatru w Łodzi po Dejmku został Królikiewicz! Podobno. Zdumiewająca decyzja, czy on coś zrobił w teatrze?

– A pamiętasz? To u niego w Fauście telewizyjnym te tłumy, nago, w kisielu... Podobno potem jakieś dziecko się z tego urodziło, niespodziewanie...

– Idziemy umyć zęby, bo się spóźnimy.

– Tato, odwieź nas do szkoły, bo mróz!

– Ja wczoraj chodziłam z przyjemnością po Milanówku! Wcale nie jest zimno!

– Bo tobie babciu to jest zawsze dobrze... Tobie to byle co wystarczy!

– Jak to byle co? O co wam chodzi?! Jagódka wczoraj zjadła moje buty i też dobrze. Ja mam po prostu dobry charakter.

– No, jak to mały pies... musi coś popsuć, pogryźć.

– Tylko po szkole od razu do domu! Bo czekamy z obiadem i się denerwujemy!

– Babciu, zapamiętaj, jak odzywa się sekretarka w naszych telefonach, to nic złego się nie stało. Złodzieje i porywacze od razu wyrzucają karty. Jak nie ma sekretarki, to się dopiero możesz zacząć martwić.

– O Matko! Dziękuję za pocieszenie!

Rita, nasza stara, znaleziona lata temu suka, prawie wcale już nie widzi... ma całkiem mleczne oczy. Staruszka.

– Jak teraz jest tak zimno, a ona od siebie z garażu nie wychodzi, to boję się, że umarła. Ona już też prawie nie słyszy.

– Ona ma tam kaloryfer?

– Oczywiście...

– Kto jeszcze herbaty?...

Życie, codzienne, jaka przyjemność!!!! Dobrego dnia. Na obiad pomidorowa z makaronem. Cielęcina w sosie, francuskie kluseczki i ogórek konserwowy. Na deser kisiel. Idę do dentysty. Wieczorem Virginia, i tak upłynie zwykły dzień...

Dobrego dnia.

12 stycznia 2003, niedziela, 09:23

ZDARZA SIĘ NIEWINNOŚĆ KŁAMSTWA, BĘDĄCA OZNAKĄ DOBREJ WIARY W SWĄ SPRAWĘ. (Friedrich Wilhelm Nietzsche)

Dziś niedziela – odpoczywamy. Dobrego dnia, Moi Drodzy! Wieczorem Virginia. Jutro Włocławek i Mała Steinberg dwa razy. Odpoczywamy i gramy dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Cel charytatywny.

13 stycznia 2003, poniedziałek, 07:40

KOBIETA MOŻE BYĆ PRZYJACIÓŁKĄ MĘŻCZYZNY, LECZ BY UCZUCIE TRWAŁO, NIEZBĘDNE JEST WESPRZEĆ JE ODROBINĄ FIZYCZNEJ ANTYPATII. (Friedrich Wilhelm Nietzsche)

Ta myśl jest tak zdumiewająca, że postanowiłam Wam dziś troszkę napisać o Nietzschem. Umarł w 1900 roku, był niemieckim filozofem, którego twórczość była inspiracją dla epoki modernizmu i końca wieku. Patronowała tendencjom nihilizmu, dekadencji i pesymizmu w literaturze i sztuce. A potem jego filozofia, celowo zniekształcona, została przywłaszczona przez ideologów nazizmu. Przewartościowanie wszelkich wartości, usytuowanie się poza dobrem i złem, „mądrość tragiczna”, ideał „nadczłowieka” powodowanego „wolą mocy”, realizującą się dążeniem do władzy i panowaniem, obwieszczenie „śmierci Boga” i krytyka chrześcijaństwa były dla niego symbolami buntu przeciwko mieszczaństwu, jego kulturze i obłudnej religijności. Choroba, wieczne napięcie, skrajny bunt, krytyka współczesności doprowadziły go w rezultacie do obłędu.

Podobno mamy teraz epokę postmodernizmu, a idee nihilistyczne i dekadentyzm znów zapanowują w sztuce. Na to w każdym razie powołuje się wielu twórców. Młodzież. Młodzież. Młodzież filmowa i teatralna.

Boże, jak mi to obce i z jaką niechęcią tego słucham i to oglądam. I jak mnie męczy to napięcie, te zacięte usta i serca, to nabzdyczenie pod hasłem „robimy sztukę!”. Ten brak szczerości, autentyczności, radości, prostoty, a najczęściej rzetelności i kompetencji. Jak męczy... A brak tolerancji dla inaczej myślących jest przerażający... No ale cóż. Dla wszystkich jest miejsce. A określenie „postmodernistyczne gówno” w ustach tej drugiej strony też jest przesadą. A co najsmutniejsze, nie ma w tym konflikcie nic prawdziwego. Walka pokoleń, ścieranie się punktów widzenia, światopoglądów, form, jest walką o „kasę”, której coraz mniej...

O słodkie mieszczaństwo, słodka warstwo średnia, największy konsumencie kultury... Jesteś? Czy cię nie ma? W jakiej jesteś kondycji? Siedzisz przed telewizorem. Wiem. I to telewizja kształtuje twój gust i aspiracje, pochyla się nad tobą, pieści cię i łaskocze, kołysze do snu i usypia, znieczulając na wszystko inne... Ustawa dotycząca radiofonii i telewizji, która ma wejść w życie – jest dla ciebie. Aby cię ratować, podnieść, wykształcić, nauczyć dobrych snobizmów, podnieść wyżej... Tak mówią ci, którzy ją formułują i forsują w tym kształcie... Zobaczymy.

Dobrego dnia. Jadę do Włocławka. Mała Steinberg dziś do mnie wraca. Czym jest Nietzsche i cała jego filozofia nihilizmu naprzeciwko chorego, umierającego dziecka i jego radości życia? Funtem kłaków nic nie wartych.

14 stycznia 2003, wtorek, 09:04

CZŁOWIEK SZLACHETNEGO POKROJU UWAŻA SIEBIE ZA MIARĘ WARTOŚCI, NIE POTRZEBUJE APROBATY. (Friedrich Wilhelm Nietzsche)

Kto potrafi się pod tym podpisać? Powiedzieć, myśleć tak o sobie? Każdy ma nadzieję, że to on. Ale potrzebuję pozwolenia, potwierdzenia od innych. Aż takiej siły nie mam. Każdy potrzebuje aprobaty. Właściwie nie znam nikogo, kto nie potrzebuje.

Mam dziś dużo innego pisania niż do Was, więc mi wybaczcie. Żegnam.

Usłyszane wczoraj: Przychodzi królik do sowy siedzącej wysoko na gałęzi i prosi o radę, bo nie wie, jak żyć, a sowa mu imponuje swoją niezależnością, mądrością i wolnością. Sowa odpowiada na to: – Ja po prostu mam wszystko w d... Zachwyciło to królika, prostota i mądrość tej rady. Położył się w pobliżu i po prostu zasnął. Rano sowa widzi nędzne resztki futerka, które po króliku zostały: – Ach, zapomniałam ci mały powiedzieć, że żeby mieć wszystko w d... trzeba być na pewnym poziomie.

15 stycznia 2003, środa, 07:44

GDY SIĘ TRESUJE SWE SUMIENIE, TO GRYZĄC – CAŁUJE NAS ONO ZARAZEM. (Friedrich Wilhelm Nietzsche)

Kształtowanie sumienia! Oto, co opowiedział mi o tym mój syn. Mieli w szkole lekcję wychowawczą o moralności i prawości, a potem klasówkę z historii. W pewnym momencie dostał ściągę z nazwiskami filozofów i dramaturgów. Filozofów tylko sprawdził i okazało się, że odpowiedział dobrze, ale nazwisk dramaturgów nie pamiętał. Na ściądze były cztery nazwiska. W ramach kształtowania sumienia napisał tylko jedno – Sofokles, i to tylko dlatego, że umiał je napisać także bez ściągi. Ale potem budzące się wyrzuty sumienia i moralność, świeżo przypomniana na lekcji wychowawczej, kazały mu zrezygnować z podpowiedzi i postanowił Sofoklesa wymazać, trudno. Jednak, kiedy już się do tego zabierał, zrobiło mu się żal, bo jednak trochę o Sofoklesie pamiętał, więc, żeby było sprawiedliwie, specjalnie zrobił błąd w nazwisku i zmienił literkę e na literkę a, i wyszedł mu Sofoklas. Tak zostawił i uznał, że tak będzie sprawiedliwie i moralnie. Bardzo mi się ta historyjka o kształtowaniu sumienia spodobała.

Jeśli już mówimy o moralności, sumieniu i prawości, to ilość afer ujawnianych w mediach, dotyczących ludzi z pierwszych stron gazet, jest przerażająca. Wielu z nich znam i szanuję. I będę szanować, dopóki zarzuty nie zostaną potwierdzone. W głowie mi się nie mieści to, co zostaje podane do wiadomości publicznej, a plotki krążące dookoła są dla mnie równie niepojęte. Każdego dnia mam wrażenie, że śnię... Czy to świadczy o mojej naiwności czy prawości? Nie. Po prostu nie chcę, żeby tak było. Sprzeciwiam się.

Przypomniało mi się właśnie, jak kiedyś moja koleżanka, aktorka niemiecka, podczas konferencji prasowej dotyczącej naszego filmu zaczepiła nagle publicznie dziennikarza, autora jakiegoś krytycznego artykułu o niej, zamieszczonego w brukowej prasie: – Koleś! Jesteś Tu?! Eee ty! Ekspert! Chcesz poznać życie erotyczne gwiazd? To chodź najpierw ze mną do łóżka. A jak nie, to się zamknij i nie mów o czymś, o czym nie masz zielonego pojęcia i czego nie zrozumiesz. Poznaj temat! Nie chcesz!? Pamiętam, byłam w szoku. Inni nie. Przeszli nad tym do porządku dziennego.

Czytam różne teksty teatralne. Na razie największe wrażenie zrobiła na mnie opowieść o kobiecie siedzącej w więzieniu za zabicie męża. Zabiła go, ponieważ molestował ją psychicznie i systematycznie obniżał poczucie jej wartości i upokarzał ją. Nie ma takich tekstów. O kobiecie poważnie i szczegółowo...

Dobrego dnia. Dziś znów Mewa w Teatrze Studio. Brytyjska królowa wyszła ze szpitala po operacji kolana uśmiechnięta i w dobrej formie. 74 lata!

Aha, zapomniałam. Dzisiaj w Programie I Polskiego Radia o godzinie 22.00 będzie wywiad ze mną. Może idźcie spać przed tą godziną.

16 stycznia 2003, czwartek, 07:34

KTÓŻ GWOLI SWEJ DOBREJ OPINII NIE POŚWIĘCIŁ JUŻ KIEDYŚ SIEBIE SAMEGO. (Friedrich Wilhelm Nietzsche)

Tak, i ja postąpiłam tak kilka razy w życiu, na szczęście w sprawach drobnych, ale nic nigdy potem tak nie uwierało, jak świadomość, że to zrobiłam.

Dziś nocą, właściwie wczoraj, bo skończyło się to o 24.00, byłam w radiu z powodu audycji o mnie, to znaczy na mój temat. Było mi bardzo miło, przyszedł i był ze mną w studiu cały czas Andrzej Wajda, co jest dla mnie wielkim honorem i wyróżnieniem, słuchałam wypowiedzi słuchaczy na mój temat, nagranych wcześniej. Mówiących o mnie przyjaciół, męża, dzieci, znajomych, i śmieszyło mnie, jak wszyscy unikają słowa „gwiazda” jako nazwy obraźliwej. Marek Kondrat wręcz przeprosił mnie, że mu się w stosunku do mnie to słowo wymknęło, i wygłosił drobne wyjaśnienie, dlaczego słowo gwiazda stało się ostatnio u nas określeniem pejoratywnym, i jak łatwo, i z byle powodu zostaje się u nas „gwiazdą”.

Gwiazda. Kiedyś, przed laty, robiłam we Francji film z gwiazdami. Wielkimi gwiazdami – Lino Venturą i Michelem Piccoli. Słuchałam, jak rozmawiali o innych gwiazdach – Belmondo, Delon, Bardot, Deneuve, Adjani... Komentowali ich wywiady, postępowanie, wypowiedzi, decyzje zawodowe. Komentowali ze śmiertelną powagą najdrobniejsze ich posunięcia. Francja jest jedynym krajem w Europie, gdzie system gwiazd wciąż istnieje i ma siłę. A bycie gwiazdą prawdziwie zobowiązuje.

Zastanawiałam się wtedy, co to znaczy tak naprawdę być gwiazdą, co wyróżnia gwiazdę, co ją charakteryzuje. Otóż gwiazda to przede wszystkim wyraźna, akceptowana, lubiana indywidualność. To ktoś, kto grając różne role, jest dalej sobą, nigdy nie opuszcza, nie rezygnuje z siebie. To zdumiewająca, przeciwna aktorstwu, zasada gwiazd. Nie wolno się dla tego zawodu zmienić, zdradzić siebie, zabrać widzom swojego ukształtowanego i zaakceptowanego przez nich wizerunku. Odrzucić atrybutów związanych z tym wizerunkiem (okulary Cybulskiego, zmiana koloru skóry u Marleny Dietrich – kiedy zagrała cygankę, Rita Hayworth, gdy po rolach tajemniczych kobiet zagrała nagle „złą”).

Pamiętam, jak wtedy, we Francji, wciąż słyszałam: Lino (Ventura) nie całuje kobiet na ekranie, nie pocałował nawet Brigitte Bardot ani Romy Schneider, Piccoli nie biega, Belmondo nie uderza kobiety w twarz itd., itd... Pamiętam, jak na moje pytanie, dlaczego Lino nie całuje na ekranie, usłyszałam zdziwioną pytaniem odpowiedź: Lino ma chore dziecko, wie o tym cała Francja, jest czułym ojcem i mężem, Francuzi są z nim w nieszczęściu, nikt nie widział tego dziecka, Lino nie pozwolił go nigdy pokazać w mediach, nie udzielił na ten temat wywiadu, ale też nie zdradza rodziny nawet w roli, na ekranie. Żona i dziecko. Pocałowanie innej kobiety, nawet w roli, byłoby skazą na jego wizerunku. Zdumiałam się. W filmie, który kręciliśmy, byłam jego żoną. W chwilę później graliśmy scenę, w której witamy się po długiej rozłące – Lino przed kamerą uśmiechnął się na mój widok, przytulił mnie i... pocałował w policzek. Opowiadano mi, że po pierwszym dniu zdjęciowym w filmie, który kręcił rok wcześniej, zmieniono reżysera, ponieważ w scenie rozgrywającej się w przedziale pociągu reżyser posadził naprzeciwko Lino dziewczynkę liżącą dwuznacznie, według Lina, loda. Lino zagrał, bez słowa, po zdjęciach tego dnia pojechał spokojnie do domu i... następnego dnia zmieniono reżysera... Tak mi to opowiadano. Opowiadano mi też historię o Belmondzie, który nawet nie rozmawiał z reżyserem po zaproponowaniu mu scenariusza z rolą dla niego, tylko po przeczytaniu spotkał się z nim w kawiarni, podszedł do stolika, rzucił scenariusz na stół i powiedział głośno: „Belmondo nie bije kobiet!”. Odwrócił się i wyszedł...

Kiedy kończyłam Szkołę Teatralną, pisałam pracę magisterską na temat sukcesu. Miało to tytuł Recepta na sukces. Starałam się zanalizować aktorów, postaci, które zdobyły sukces u publiczności, ich cechy charakteru, ich fizyczność, zachowanie, które się podobały widzom, wizerunki, które trafiły na swój „czas”, i wyciągnąć z tego wnioski. Przyglądałam się cechom osobowości sztandarowych gwiazd europejskich i polskich, bo amerykańskie zasady „star systemu” wydały mi się odmienne i zbyt odległe. Wyszło mi wtedy z tej pracy, że żeby zdobyć prawdziwy sukces, być autentyczną gwiazdą w Polsce, trzeba być psem Szarikiem, Czterema Pancernymi albo Matysiakami. Ale wynikała z tej analizy także jedna prawda – nie ma mowy o zmianie, o tym, żeby nagle Szarik zdradził Janka, Janek zmienił kolor włosów albo Pani Matysiakowa ukradła coś w sklepie czy choćby zmieniła sposób bycia, czy zareagowała na coś w sposób dla odbiorców niespodziewany, inny...

Tak, bycie gwiazdą to więzienie dla prawdziwego aktora, „aktorusa”, człowieka, który marzy o transformacji, poszukuje, idąc w różnych kierunkach, zmienia się i stara się odejść jak najdalej od siebie, zadziwić widzów umiejętnością zmiany. Więzienie. Ograniczenie. A z drugiej strony, jeśli się to udaje, taka całkowita odmiana zyskuje tylko chwilowy podziw, a traci... coś bardzo, bardzo cennego... bo jest to prawie zawsze traktowane przez widzów jak zdrada.

Dobrym aktorem teoretycznie może być każdy, gwiazdą – nieliczni. Co więcej, gwiazda wcale nie musi być dobrym aktorem w zamian, ale za to, jak się to razem zdarzy...!

17 stycznia 2003, piątek, 09:25

W POKOJOWYCH OKOLICZNOŚCIACH NAPADA WOJOWNICZY CZŁOWIEK NA SIEBIE SAMEGO. (Friedrich Wilhelm Nietzsche)

To o mnie. Ach, jak uwielbiam być w stanie pokoju i walczyć, zmagać się sama ze sobą, ze swoimi myślami i rozterkami! Zawsze prawie powstaje z tego coś, co widać potem na scenie lub ekranie. Ach, stan spokoju i używanie energii na walkę ze sobą, a nie tracenie jej na niepotrzebne konflikty codzienne i walkę z innymi. Ach!

Okazuje się, że kluseczki francuskie, wymienione przeze mnie kilka dni temu przy okazji opisu jakiegoś dnia, tak na marginesie, zrobiły trochę zamieszania. Potem w korespondencji tu na stronie jakiś pan poprosił mnie o przepis. Podałam go od niechcenia, notując to, co dyktowała mi mama, potem kilka osób nie mogło przepisu znaleźć w archiwum poczty, następnie okazało się, że bezpodstawnie nazwałam je francuskimi, a dodatkowo, że źle gramatycznie użyłam odmiany słowa kluseczki, kilka razy odpowiadałam czytelniczkom mojej strony, jak je kłaść łyżką, jak się to robi, kilka osób opowiadało mi o odmianie niemieckiej tych klusek, i jak się to robi, oraz jak nazywa się i jak wygląda garnek do robienia takich klusek, czy klusków, tak żeby były równiutkie itd., itd. I pomyśleć, ile emocji i problemów mogą przynieść głupie kluseczki. Żeby była zgoda, znalazłam przepis na KLUSECZKI FRANCUSKIE w książce kucharskiej pani Neli Rubinsteinowej, która robi istny poemat z opisu całego tego zamieszania, jakim jest robienie kluseczek, i oto ten przepis:

1 szklanka (1/4 litra) gorącej wody

4 łyżki stołowe (60 g) masła

1/2 łyżeczki soli

1/2 szklanki (70 g) mąki

3 jajka

2 l płynu do gotowania: wody lub rosołu

W małym rondelku roztopić masło. Dodać mąkę, dokładnie wymieszać za pomocą sztywnej trzepaczki. Zdjąć z ognia, dodać szklankę gorącej wody i bardzo energicznie wymieszać. Dodać sól. Gdy masa jest całkiem gładka, wbijać kolejno jajka, następne dodawać dopiero wtedy, gdy mamy pewność, że poprzednie zostało dokładnie wymieszane z masą. Garnek zostawić bez przykrycia na około 15 minut. Dobrze jest przechylić go nieco i podeprzeć, tak aby całe ciasto skupiło się w jednym miejscu, co później ułatwi nam formowanie klusek. Owo odstawienie ciasta, by „odpoczęło”, oraz umiejętność formowania klusek – to dwa najważniejsze sekrety, gwarantujące, że kluski się udadzą. Jest też trzeci sekret: płyn, w którym będziemy gotować kluski, powinien być na granicy wrzenia, a garnek – duży i szeroki (im szerszy, tym lepiej), by pęczniejące kluski miały dużo miejsca i zachowały swój kształt. Do formowania klusek najbardziej przydatna jest dość wąska i możliwie ostro zakończona łyżka deserowa. Łyżkę zanurzyć w gorącym płynie, w którym gotować będziemy kluski, następnie czubkiem i jednym bokiem zagarnąć grudkę ciasta, zwracając jednak uwagę, by była ona pulchna i wypukła. Łyżkę z ciastem zanurzyć w gorącym płynie. Kluska powinna sama się odkleić od łyżki. Z pozostałymi kluskami postępować jak z pierwszą. Gdy wszystkie kluski będą się gotować, garnek przykryć. Gotować 2 do 4 minut. Potem należy błyskawicznie ostudzić płyn, w którym się ugotowały, najlepiej wrzucić kostki lodu lub dolać zimnej wody. Kluski podawać natychmiast. 

No, mam nadzieję, że wszyscy teraz będą usatysfakcjonowani i problem kluseczek będziemy mieli z głowy. A teraz, ponieważ zajmujemy się dzisiaj sprawami małymi, bieg świata zostawiając z boku, wypracowanie mojego syna na temat Mój sposób na chandrę, u niego chandra przez dwa samo h, i pewnie słusznie, bo co ta za chandra poprawnie napisana, żadna chandra! Dopiero „Hhandra” przez dwa samo h robi wrażenie!

...Kiedy jestem smutny i mam hhandrę jest mi bardzo źle – nie lubię być smutny. Na szczęście jest szczęście i radość. Są również inne rzeczy takie jak: przyjaźń, dobroć i bezinteresowność. Gdy ktoś jest smutny i źle się czuje, dobry kolega lub rodzeństwo mogą poprawić temu komuś nastrój. Mi zły nastrój przechodzi z biegiem czasu, ale gdy przytulę się do babci albo porozmawiam z kolegą, jest mi raźniej.

Myślę, że większość przypadków hhandry nastaje w zły dzień i ludzie są po prostu dla siebie niegrzeczni. A ten przysłowiowy zły dzień to taki, w którym ktoś wstaje „lewą nogą”, od samego początku wszystko mu się psuje. Żal mi tych ludzi, bo sam wiem, co to jest „Mieć hhandrę”. Sam ją nieraz miałem...

A na koniec, dla zabawy dołączam interesujący – bo pesymistyczny – zapis graficzny tego wypracowania. Ważne jest, aby forma była adekwatna do treści. To wypracowanie bardzo mnie rozczuliło, ponieważ jego autor, jeśli miał kiedyś chandrę, to ja, jego matka, nigdy tego nie zauważyłam, a jeśli nawet, to i tak, jak sam zresztą pisze, przechodzi mu to z jednym przytuleniem. Czas potrzebny mu do pokonania chandry jest u niego bardzo krótki, mgnienie oka. I to wielkie szczęście. Natomiast dżentelmen ów, dziś rano – widząc pewnie, jak przechodząc od niechcenia całuję jego brata w pochyloną szyję – wygłosił do nas, całej rodziny siedzącej przy śniadaniowym stole, takie oto zdanie: – Bardzo lubię, jak mnie całujecie, kiedy wcześniej was o to nie proszę! Zapytałam: – Czy chodzi o to, że mamy cię całować sami z siebie? – Tak – odparł krótko.

O! I to też jest ważne! Trzeba zawiadamiać otoczenie o oczekiwaniach, żeby potem nie było pretensji i niedomówień, no i powodów do chandry w związku z tym.

A teraz dowcip na chandrę: Kto to jest dżentelmen? Mężczyzna, który umie grać na akordeonie, ale nie gra, bo wie, że nie wypada.

Wypracowanie, szata graficzna oraz najlepsze życzenia – dobrego dnia.

18 stycznia 2003, sobota, 08:22

KTO GARDZI SAMYM SOBĄ, TEN PODWAŻA JESZCZE SIEBIE JAKO WZGARDZICIELA. (Friedrich Wilhelm Nietzsche)

Kto gardzi sobą, podwójnie siebie deprecjonuje. Gardzi wzgardzicielem, więc odbiera wartość nawet jego pogardzie. Brak szacunku do siebie samego podważa autorytet samego wątpiącego. Jest to swoisty paradoks. (Marek Niechwiej)

Rzecz idzie o to, żeby w ogóle posiadać umiejętność samooceny. Jeśli ktoś sobą gardzi, to istnieje możliwość, że będzie starał się siebie „podnieść wyżej” choćby w swoich oczach, a to już jest nieźle. Niestety, najczęściej spotykamy się ze „świniami”, u których w ogóle nie następuje żadna refleksja, a już na pewno nie samoocena negatywna. Ten paradoks filozoficzny, o którym pisze pan Niechwiej, mniej więc nas boli niż to.

Dostałam w prezencie taką ładną książeczkę Najpiękniejsze modlitwy.

Oto jedna z nich:

Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jako miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym. I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał.

Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zna zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą.

Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieje, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje.

Tak więc trwają wiara, nadzieja,miłość– te trzy; z nich zaś największa jestmiłość.

Św. Paweł Apostoł (I w .n.e.)

I List do Koryntian. 

Dobrego dnia. Ja jestem pogrążona w lekturach dostarczonych mi przez Centrum Praw Kobiet oraz Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Przerażające lektury. Zwierzenia kobiet. Aż niewiarygodne. Przy tej lekturze myśli filozofów, modlitwy, zaklęcia, wiara, nadzieja i miłość wydają się okrutnym żartem.

Dobrego dnia.

21 stycznia 2003, wtorek, 10:34

NIE SIŁA, LECZ TRWAŁOŚĆ SZCZYTNYCH ODCZUWAŃ SZCZYTNEGO TWORZY CZŁOWIEKA. (Friedrich Wilhelm Nietzsche).

Moi Drodzy, nie odzywałam się, bo spędziłam chwilę w szpitalu, na Śląsku zresztą, ale już dziś gramy Virginię w Łodzi i wracam do życia.

Moim zdaniem dziś imieniny Agnieszki Osieckiej, ale ponieważ nigdy ich nie obchodziła, nie wiem tego na pewno.

22 stycznia 2003, środa, 10:24

Zgubiłam gdzieś tu w podróży moją książeczkę z sentencjami filozofów, więc nie mogę Wam dziś służyć żadną z nich, powiem Wam za to od siebie, że PRACOWAĆ TO ŻYĆ, w każdym razie dla mnie. Wczorajszy spektakl w Teatrze Powszechnym w Łodzi – rozkosz, tłumy, reżyser naszej Virginii... – Władysław Pasikowski – na widowni, my – wyposzczeni, stęsknieni za sobą i naszymi rolami. Bosko!

Występowaliśmy w ramach Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, chyba jako sztuka nieprzyjemna, ale było bardzo przyjemnie.

Po spektaklu poproszono nas o spotkanie ze studentami Szkoły Filmowej i młodzieżą akademicką, jak nam powiedziano. Na sali byli wszyscy, tylko nie studenci Filmówki, jeśli byli, to się ukryli, za to studenci wydziału teatrologii Uniwersytetu Łódzkiego byli reprezentowani przez damę w czerwonych okularach, ubraną na czarno, blondynkę z nażelowanym postmodernistycznie lokiem à la Travolta, obecność kamer doprowadziła ją do konieczności zabłyśnięcia i zadania szeregu bezsensownych, wprawiających nas w zakłopotanie pytań, typu: A dlaczego aktor Borkowski (Szymon ma na nazwisko Bobrowski, ale takie szczegóły nie miały dla niej znaczenia) wyszedł dwa razy poza dekorację, poza tę ramkę? (nazywa się to rampa, co studentka teatrologii powinna wiedzieć, ale nieważne), i czy to zamysł reżysera, żeby grać tu z przodu? (z przodu nazywa się na proscenium, ale nieważne).

Odpowiedzieliśmy, że Szymon rzeczywiście pewnie coś tam gra, jedno czy dwa zdania, ale jeśli ona siedziała z boku, to zawsze któryś aktor dla niej wychodzi z ramki, i że nie jest to celowy zabieg ani coś znaczącego. Potem miała jeszcze kilka równie ekscytujących spostrzeżeń, dręczących ją wątpliwości, które nas za każdym razem porażały i zdumiewały. Ale tylko takie miała refleksje po obejrzeniu, żadnych innych. Po czym, kiedy inni zaczęli zadawać sensowniejsze pytania i kamery się od niej odwróciły, poszła sobie kupić batonika, nie interesowało ją nic dalej. Na koniec odnalazła się znowu, powiedziała, żebyśmy uważali, bo ona za chwilę skończy studia, zostanie krytykiem i będzie nas oceniać i... poprosiła mnie o autograf dla swojej sklepowej, co miało mi dobitnie uświadomić, jak ocenia moje aktorstwo. Nie powiem, zaniemówiłam, ale grzecznie podpisałam się na karteczce, dobrze, że nie na papierze toaletowym. Uważam, że „Gazeta Wyborcza” powinna jak najprędzej odnaleźć z nią kontakt i zaangażować, bo przepadnie im wielki brylant do kolekcji.

I tutaj niniejszym i przy okazji chciałabym w jej imieniu przeprosić wszystkie panie sklepowe, bo ich dobre imię zostało zszargane publicznie.

Dziś znów tutaj, po raz drugi Virginia. Nie nastąpi po niej już, Bogu dzięki, żadne spotkanie.

Co do Łodzi, to miło, jeszcze nie widać śladu rządów pana Kropiwnickiego – mojego ulubieńca, specjalisty od praw kobiet. Na Piotrkowskiej siedzi na ławeczce Tuwim, a Rubinstein przy fortepianie, tyle tylko, że po wrzuceniu do fortepianu 2 złotych nie odzywa się muzyka, coś się w pomniku zepsuło. Może zamilkł po wyborach, na znak protestu.

W restauracji Figaro natomiast, dalej przepyszny deser crème brûlée, to się nie zmieniło, a także ilość namalowanych na murach gwiazd Dawida na szubienicy, to także trwa niezmiennie.

À propos napisów na murach, w Katowicach dojrzałam na jednej z czerwonych śląskich kamienic wielki wymalowany okrzyk: KOCHAM CIĘ PRAWIE WYŁĄCZNIE!

Dobrego dnia, Moi Drodzy.

23 stycznia 2003, czwartek, 07:54

KOCHAĆ JEDNEGO JEST BARBARZYŃSTWEM, GDYŻ DZIEJE SIĘ TO ZE SZKODĄ DLA WSZYSTKICH INNYCH. NAWET GDY SIĘ KOCHA BOGA. (Friedrich Wilhelm Nietzsche)

Myślę, że jest to sprawa indywidualnej potrzeby i wyboru i nie ma powodu tego komentować.

Czytam wciąż materiały, wydawnictwa Centrum Praw Kobiet i Fundacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Czytam historie kobiet, ich wyznania i relacje. Wstrząsające. Mam uczucie, że czytam o zwierzętach, nie o ludziach. Ilość okrucieństwa, patologii, bezmyślności i zła nie mieści się w głowie. A samotność, bezradność, bezduszność przepisów i prawa, rozmiar bezsilności wobec złośliwości i obojętności ludzkiej, a raczej urzędniczej, nie do wyobrażenia. Najbardziej porusza obojętność ludzi dookoła, obojętnych świadków tych tragedii, sąsiadów, nauczycieli w szkołach dzieci z tych rodzin, ich kolegów, przechodniów, wszystkich, którzy się o te tragedie otarli, przeszli koło nich, obserwowali je... i poszli dalej. Cały czas czytając, zastanawiam się, co bym sama zrobiła, na co mogłabym liczyć, gdybym pewnej nocy musiała uciekać z domu z dziećmi, ratując je i siebie przed rozjuszonym pijanym potworem, nauczona poprzednimi doświadczeniami, że pomoc policji w takich sytuacjach kończy się pouczeniem i kolejnym potem pobiciem z zemsty. Co bym zrobiła sama, często z dwojgiem, trojgiem maleńkich dzieci, w ciąży być może, gdybym znalazła się pewnej nocy czy dnia w sytuacji bez wyjścia, stanęłabym na ulicy i co...?

Ale zastanawia mnie też inny aspekt tych spraw, czy ci mężczyźni, wcześniej, w okresie przed ślubem, dziećmi, wspólnym życiem, byli inni? Byli aniołami? Nie zdradzali oznak późniejszych zachowań? Czy te wszystkie kobiety tego nie widziały, nie przeczuwały, nie spodziewały się, że tak może być? Przecież to można wyczytać ze wszystkiego, spojrzenia na dziecko, kota, w rozmowach, po tym, jak traktuje swoją matkę, ojca, psa, po dotyku, zachowaniu...

Niepotrzebnie się mądrzę, są środowiska, w których mężczyzna nie pomaga ci nieść ciężkich bagaży czy nie otwiera przed tobą ciężkich drzwi, nie podaje płaszcza przy ubieraniu... Dziwię się zakochanej kobiecie, że nie myśli o przyszłości swojej i swoich dzieci z nim, słysząc alarmujące tony w głosie czy oznaki chamstwa i okrucieństwa w stosunku do innych...

I co więcej, jestem tu stereotypowo i konwencjonalnie po stronie kobiet, w oczywisty i naturalny sposób, ale jednak. A przynajmniej połowa tych tragedii jest także ich winą, a w każdym razie „na ich życzenie”, jeśli można by tu przy tym temacie użyć tak kolokwialnego wyrażenia... Choćby jedna rzecz, wiele z nich piło z tym mężczyznami co wieczór, spokojnie, nie myśląc o przyszłości, mówiąc na przykład, jak jedna ze zwierzających się pań: „Lepiej, żeby pił ze mną w domu, przy mnie, niż na mieście” – a dzieci, ich uczucia, rozwój, wychowanie, spojrzenie, nie miały znaczenia?

Przepraszam, że Was męczę. I to poruszając tak ważny temat w sposób powierzchowny, za to głównie powinnam przeprosić. Ale może warto, choć przez moment, choćby tylko tak i tylko na sekundę się nad tym zatrzymać...

Dobrego dnia.

24 stycznia 2003, piątek, 22:45

INTUICJE PODSTAWOWE, NIEZBĘDNE DO CZYNNOŚCI MYŚLI, MUSZĄ BYĆ PRZYJĘTE BEZ DYSKUSJI, WNUKOM POZOSTAWIAMY TROSKĘ O ICH UZASADNIENIE. (Herbert Spencer)

Wakacje zimowe! Jedziemy na narty! Jesteśmy w podróży do Włoch, jak co roku w tym czasie. Czytam. Czytam i słucham muzyki. Szczęśliwy czas. Rozmowy. Przypomnienia. Drobiazgi. Głupoty, wygłupianie się i małe dowody miłości i przyjaźni. Małe kłótnie, pretensje, żale. Uśmiechy, milczenia i wybuchy śmiechu. Tylko żeby się nie śpieszyć i niczym nie denerwować!

Zadzwoniła przyjaciółka: Jakiej wielkości jest mózg mężczyzny? Wielkości orzecha włoskiego. Dlaczego? Bo mu spuchł. Telefon włączony na głośne słuchanie, w samochodzie. Mąż, siedzący obok, się śmieje, synowie – chłopcy się obrażają. Mówią, że mam okropną koleżankę.

Dobrego dnia. Dołączam kilka zdjęć z jakże pięknej w tej mgle Polski.

27 stycznia 2003, poniedziałek, 06:57

ASCETYZM PRZECZY NATURALNYM SKŁONNOŚCIOM CZŁOWIEKA, KTÓRY NIE POTRZEBUJE DLA SZCZĘŚCIA WYRZEKAĆ SIĘ SAMEGO SIEBIE, CO BYŁOBY ABSURDEM I SPRZECZNOŚCIĄ. (Herbert Spencer)

W czasach Spencera idea ograniczania się, ascetyzmu o podłożu religijnym była szalenie popularna. Hedonizm był grzeszny. Dziś już nikogo nie trzeba namawiać do nieograniczania „naturalnych skłonności”. Nie ogranicza swoich skłonności ogół, asceci dziś są prawdziwą rzadkością (nie myślę tu o zakonach). Choć jest wielu wspaniałych ludzi, ja znam sama kilku, którzy właśnie w wyrzeczeniu, eliminacji, poświęceniu się, hamowaniu naturalnych skłonności widzą sens i szczęście, a raczej harmonię swojego życia i powód do samoakceptacji i samozadowolenia. Bardzo ich podziwiam i szanuję. A wieczna walka kultury z naturą jest dla mnie podstawą zachowań.

Moi Drodzy. Dziś załączam list, który przyszedł do mnie z pocztą. Jest bardzo piękny. Wam życzę dobrego dnia. Ja idę na narty cieszyć się życiem. Wczoraj poszłam jeździć natychmiast po przyjedzie, zanim się rozpakowałam, więc miałam na stoku karminowoczerwone usta, a pod moim strojem narciarskim kabaretki, czyli czarne siatkowe rajstopy. Bardzo mi z tym było dobrze, że przejście od artystki do sportsmenki przebiega łagodnie i etapami. Mąż mówił natomiast, że gdyby mnie musiało zabrać pogotowie, to nie mieliby wątpliwości, z kim mają do czynienia. Głupie żarty.

A oto ten list. Ja idę szaleć i nie marnować życia i dnia, ani godziny, ani chwili!

Gabriel García Márquez, 74-letni wybitny pisarz kolumbijski, autor m.in. słynnej powieści Sto lat samotności, laureat Nagrody Nobla z 1982 roku, jest chory na raka limfatycznego. Pisarz wycofał się z życia publicznego i do swoich przyjaciół rozesłał pożegnalny list, rozpowszechniany w internecie.

Dostałem ten list od przyjaciół z Chile. Wynika z niego jasno, że autor chce, aby list został rozpowszechniony. Dlatego przetłumaczyłem go szybko i rozesłałem do redakcji i osób zajmujących się Ameryką Łacińską, powiedział prof. Zdzisław Jan Ryn z Katedry Psychiatrii Collegium Medicum UJ, ambasador RP W Chile i Boliwii w latach 1991–1996. Oto przetłumaczony przez profesora list Gabriela Garcii Marqueza:

„Jeśliby Bóg zapomniał przez chwilę, że jestem marionetką i podarował mi odrobinę życia, wykorzystałbym ten czas najlepiej jak potrafię.

Prawdopodobnie nie powiedziałbym wszystkiego, o czym myślę,

Ale na pewno przemyślałbym wszystko, co powiedziałem.

Oceniałbym rzeczy nie ze względu na ich wartości, ale na ich znaczenie.

Spałbym mało, śniłbym więcej, wiem, że w każdej minucie z zamkniętymi oczami tracimy 60 sekund światła.

Szedłbym, kiedy inni się zatrzymują, budziłbym się, kiedy inni śpią.

Gdyby Bóg podarował mi odrobinę życia, ubrałbym się prosto, rzuciłbym się ku słońcu, odkrywając nie tylko me ciało, ale moją duszę.

Przekonywałbym ludzi, jak bardzo są w błędzie, myśląc, że nie warto się zakochać na starość. Nie wiedzą bowiem, że starzeją się właśnie dlatego, iż unikają miłości!

Dziecku przyprawiłbym skrzydła, ale zabrałbym mu je, gdy tylko nauczy się latać samodzielnie.

Osobom w podeszłym wieku powiedziałbym, że śmierć nie przychodzi wraz ze starością, lecz z zapomnieniem (opuszczeniem).

Tylu rzeczy nauczyłem się od was, ludzi...

Nauczyłem się, że wszyscy chcą żyć na wierzchołku góry, zapominając, że prawdziwe szczęście kryje się w samym sposobie wspinania się na górę.

Nauczyłem się, że kiedy nowo narodzone dziecko chwyta swoją maleńką dłonią, po raz pierwszy, palec swego ojca, trzyma się go już zawsze.

Nauczyłem się, że człowiek ma prawo patrzeć na drugiego z góry tylko wówczas, kiedy chce mu pomóc, aby się podniósł.

Jest tyle rzeczy, których mogłem się od was nauczyć, ale w rzeczywistości na niewiele się one przydadzą, gdyż, kiedy mnie włożą do trumny, nie będę już żyć.

Mów zawsze, co czujesz, i czyń, co myślisz.

Gdybym wiedział, że dzisiaj po raz ostatni zobaczę cię śpiącego, objąłbym cię mocno i modliłbym się do Pana, by pozwolił mi być twoim aniołem stróżem.

Gdybym wiedział, że są to ostatnie minuty, kiedy cię widzę, powiedziałbym „kocham cię”, a nie zakładałbym głupio, że przecież o tym wiesz.

Zawsze jest jakieś jutro i życie daje nam możliwość zrobienia dobrego uczynku, ale jeśli się mylę, i dzisiaj jest wszystkim, co mi pozostaje, chciałbym ci powiedzieć, jak bardzo cię kocham i że nigdy cię nie zapomnę.

Jutro nie jest zagwarantowane nikomu, ani młodemu, ani staremu.

Być może, dzisiaj patrzysz po raz ostatni na tych, których kochasz. Dlatego nie zwlekaj, uczyń to dzisiaj, bo jeśli się okaże, że nie doczekasz jutra, będziesz żałować dnia, w którym zabrakło ci czasu na jeden uśmiech, na jeden pocałunek, że byłeś zbyt zajęty, by przekazać im ostatnie życzenie.

Bądź zawsze blisko tych, których kochasz, mów im głośno, jak bardzo ich potrzebujesz, jak ich kochasz i bądź dla nich dobry, miej czas, aby im powiedzieć „jak mi przykro”, „przepraszam”, „proszę”, „dziękuję” i wszystkie inne słowa miłości, jakie tylko znasz.

Nikt cię nie będzie pamiętał za twoje myśli sekretne.

Proś więc Pana o siłę i mądrość, abyś mógł je wyrazić.

Okaż swym przyjaciołom i bliskim, jak bardzo są ci potrzebni.

Prześlij te słowa komu zechcesz.

Jeśli nie zrobisz tego dzisiaj, jutro będzie takie samo jak wczoraj.

I jeśli tego nie zrobisz nigdy, nic się nie stanie.

Teraz jest czas.

Pozdrawiam i życzę szczęścia!!!”.

28 stycznia 2003, wtorek, 15:21

MOŻEMY ZAWDZIĘCZAĆ DOŚWIADCZENIU NAWET TO, CZEGOŚMY SAMI NIE DOŚWIADCZYLI. (Herbert Spencer)

Tak, może w innych dziedzinach, na pewno. Ale nie w sztuce. Tu każde pokolenie patrzy tylko na siebie i swój czas. Każde pokolenie musi zdobyć własne doświadczenie i stworzyć swój „Wyraz”. Potem okazuje się, że większość „odkrytych” przez nich rzeczy już była, ale nie to jest ważne. Oni o tym nie zawsze wiedzą.