Sztorm stulecia - Stephen King - ebook + książka

Sztorm stulecia ebook

Stephen King

4,2

Opis

Oryginalny scenariusz Stephena Kinga po raz pierwszy po polsku!
Little Tall, mała wyspa u wybrzeży stanu Maine, przygotowuje się do nadejścia zimowej burzy, którą meteorologowie zapowiadają jako Sztorm stulecia. Wraz z pierwszymi płatkami śniegu na wyspie zjawia się Andre Linoge i morduje jedną z najstarszych jej mieszkanek, Marthę Clarendon. Potem spokojnie zasiada w jej fotelu, trzymając zakrwawioną laskę ze srebrną głową wilka... Po aresztowaniu szaleńca horror nie ustaje - śmierć pochłania kolejne ofiary; więzień steruje nią z celi, odgrywając morderczą pantomimę. "Dajcie mi to, czego chcę, a odejdę" - informuje społeczność Little Tall.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (24 oceny)
9
12
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
polimorfoza

Dobrze spędzony czas

Trochę rozczarowujące zakończenie... Serial z 1999 roku bardzo dobry
01

Popularność




 

 

Tytuł oryginału:

STORM OF THE CENTURY: AN ORIGINAL SCREENPLAY

 

Copyright © 1999 by Stephen King

All rights reserved

 

Projekt okładki: John Fontana

 

Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski

 

Redaktor serii: Monika Kalinowska

 

Redakcja: Jacek Ring

 

Korekta: Mariola Będkowska, Marianna Chałupczak

 

ISBN 978-83-8123-704-8

 

Warszawa 2017

 

Wydawca:

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28

www.proszynski.pl

 

 

Wstęp

Zazwyczaj – powiedzmy, trzy czy cztery razy na pięć – wiem, w jakiej sytuacji przyszedł mi do głowy pomysł na opowieść; wiem, jaki splot wydarzeń (zwykle prozaicznych) dał historii początek. Na przykład zarys powieści To zrodził się, gdy szedłem drewnianym mostem, słuchając głuchego stukotu swoich obcasów i myśląc o baśni o trzech kózkach. Cujo powstał po spotkaniu z pewnym drażliwym bernardynem. Genezą Cmętarza zwieżąt była rozpacz mojej córki, kiedy jej ukochany kotek Smucky zginął pod kołami samochodu na autostradzie niedaleko naszego domu.

Czasem jednak nie potrafię sobie przypomnieć, co doprowadziło do powstania konkretnej powieści lub opowiadania. Zalążkiem historii bywa wówczas nie myśl, ale obraz zatrzymany w migawce umysłu i tak przejmujący, że zaczyna wywoływać postacie i wydarzenia z podobną siłą, z jaką ultradźwiękowy gwizdek potrafi podobno przywołać wszystkie psy z okolicy. Na tym właśnie polega tajemnica (przynajmniej dla mnie): opowieści przychodzą znikąd, dzieją się same. Zielona mila zaczęła się od obrazu wysokiego czarnoskórego mężczyzny stojącego w celi i przyglądającego się nadzorcy, który sprzedaje słodycze i papierosy z odrapanego metalowego wózka na skrzypiących kółkach. Początkiem Sztormu stulecia była także scena więzienna: mężczyzna, tym razem biały, siedzi na pryczy, opierając o nią pięty i trzymając ręce na podciągniętych kolanach – i patrzy przed siebie bez zmrużenia powiek. Nie był to łagodny i dobry człowiek, jakim okazał się John Coffey w Zielonej mili, lecz wyjątkowo zły. Może nawet w ogóle nie był człowiekiem. Ilekroć wracałem do niego myślą – jadąc samochodem, siedząc u okulisty i czekając, aż wpuści mi krople do oczu, albo, co gorsza, leżąc w łóżku przy zgaszonym świetle – wydawał mi się jeszcze straszniejszy. Wciąż po prostu siedział bez ruchu na pryczy, ale był straszniejszy. Wydawał się mniej człowiekiem, a bardziej… tym, kim był naprawdę.

I tak powoli zaczęła się snuć opowieść, która wzięła swój początek z widoku tego człowieka… czy kimkolwiek był. Mężczyzna siedział na pryczy. Prycza stała w celi. Cela znajdowała się na zapleczu sklepu wielobranżowego na wyspie Little Tall, o której czasem myślę jako o „wyspie Dolores Claiborne”. Dlaczego na zapleczu sklepu? Ponieważ tak mała społeczność jak na Little Tall nie potrzebowała posterunku policji, a z drobnymi nieprzyjemnościami – na przykład niesfornym pijakiem albo krewkim rybakiem, który od czasu do czasu lubi przyłożyć żonie – poradziłby sobie jeden konstabl pracujący na pół etatu. Kto mógł być konstablem? Och, naturalnie Mike Anderson, sprzedawca i właściciel sklepu Andersona. Dość sympatyczny facet, który bez kłopotów potrafi przywołać do porządku pijaczków i czupurnych rybaków… ale przypuśćmy, że zdarzyłoby się coś naprawdę poważnego? Gdyby pojawiło się coś w rodzaju złośliwego demona, który opanował Regan w Egzorcyście? Coś, co wyglądałoby zza spawanych domowym sposobem krat celi i czekało…

Na co?

Oczywiście na sztorm stulecia. Na potężną burzę śnieżną, która odcięłaby Little Tall od lądu i skazała wyspę na walkę z żywiołem o własnych siłach. Śnieg jest piękny; śnieg jest bezwzględny; śnieg przypomina także zasłonę, którą magik maskuje sekret swojego triku. Na odciętej od świata, ukrytej pod śniegiem wyspie mój zły duch (któremu zdążyłem już nadać konkretne imię i nazwisko – Andre Linoge) mógł wyrządzić poważne szkody. A najgorszych czynów mógłby dokonać, nie ruszając się z celi, w której siedział z podciągniętymi kolanami, opierając pięty o pryczę.

Taki pomysł wykrystalizował się mniej więcej w październiku czy listopadzie 1996 roku; w celi siedzi zły człowiek (albo raczej monstrum udające człowieka), szaleje sztorm groźniejszy od tego, który w połowie lat siedemdziesiątych kompletnie sparaliżował korytarz północno-wschodni, mała społeczność jest zdana na własne siły. Perspektywa stworzenia całej społeczności nieco mnie zniechęcała (zrobiłem coś podobnego w dwóch powieściach, Miasteczku Salem i Sklepiku z marzeniami, dlatego wiem, że to poważne wyzwanie), z drugiej jednak strony kusiły mnie możliwości, jakie się dzięki temu otwierały. Wiedziałem także, że dotarłem do etapu, w którym albo zabiorę się do pisania, albo nic z tego nie będzie. Pomysły o bardziej zdecydowanym kształcie – czyli innymi słowy większość pomysłów – mają znacznie dłuższy żywot, ale opowieść oparta na jednym obrazie, która jest zaledwie mglistym zarysem, wydaje się niezwykle ulotna.

Sądziłem, że Sztorm stulecia prawdopodobnie umrze śmiercią naturalną, ale w grudniu 1996 roku mimo wszystko zasiadłem do pisania. Ostatecznym impulsem, który o tym przesądził, była myśl, że jeżeli akcja będzie się rozgrywać na Little Tall, zyskam okazję powiedzenia czegoś ciekawego i prowokacyjnego o naturze wyspiarskiej społeczności… ponieważ w Ameryce nie ma społeczności bardziej zżytej i solidarnej niż mieszkańcy wysp przy wybrzeżu Maine. Ludzi łączy wspólnota miejsca, tradycji, interesów, praktyk religijnych oraz pracy – trudnej, a czasem niebezpiecznej. Łączą ich również klanowe więzy krwi: wyspy zamieszkuje po kilka dawnych rodów, które z biegiem lat dorobiły się tylu wspólnych kuzynów, siostrzeńców, bratanków i powinowatych, że ich struktury rodzinne przypominają wielki patchwork1. Jeśli jesteś turystą (albo „letnikiem”), okażą ci życzliwość, ale nie spodziewaj się, że będzie ci dane poznać ich bliżej. Choćbyś przez sześćdziesiąt lat przyjeżdżał do swojego domku na cyplu wychodzącym na cieśninę, i tak pozostaniesz dla nich obcy. Ponieważ życie na wyspie jest zupełnie inne.

Piszę o małych miasteczkach, bo sam jestem z małego miasteczka (ale spieszę dodać, że nie jestem z wyspy; piszę o Little Tall jako obcy), a moje opowieści o miasteczkach – o Salem, o Castle Rock, o Little Tall – zawdzięczają wiele Markowi Twainowi (Człowiek, który zdemoralizował Hadleyburg) i Nathanielowi Hawthorne’owi (Young Goodman Brown). W każdej z nich zdaje się jednak tkwić pewne założenie, którego prawdziwość nigdy nie została potwierdzona: zło przychodzące z zewnątrz nieodmiennie rozbija wspólnotę i zmienia jej członków we wrogów. Takie są moje doświadczenia jako czytelnika, bo jako członek wspólnoty zawsze byłem świadkiem solidarności wobec każdej nadciągającej katastrofy2.

Mimo to pozostaje pytanie: czy wspólne działanie zawsze rodzi wspólne dobro? Czy słowo „wspólnota” zawsze brzmi pokrzepiająco, czy czasem potrafi zmrozić krew w żyłach? Wtedy właśnie wyobraziłem sobie żonę Mike’a Andersona, która przytula męża, szepcząc mu równocześnie do ucha: „Spraw, żeby [Linoge] miał wypadek”. Ciarki mnie przeszły! Wiedziałem już, że muszę przynajmniej spróbować spisać tę opowieść.

Należało rozstrzygnąć kwestię formy. Nigdy się tym nie przejmuję – podobnie jak nie przejmuję się kwestią narracji. Narracja (zwykle w trzeciej osobie, czasem w pierwszej) zawsze wynika z opowieści i stanowi jej nieodłączny element. Podobnie jak forma, którą ostatecznie przybiera pomysł. Najpewniej czuję się w powieści, ale piszę także opowiadania, scenariusze, od czasu do czasu wiersz. Pomysł sam narzuca właściwą formę. Nie sposób zrobić z powieści opowiadania, z opowiadania wiersza, nie można też powstrzymać opowiadania, które postanowiło rozrosnąć się w powieść (chyba że chce się je zniszczyć).

Przyjąłem założenie, że jeśli napiszę Sztorm stulecia, będzie to powieść. Niemniej kiedy szykowałem się do pracy, pomysł wciąż uparcie pragnął stać się filmem. Każdy obraz opowieści wyglądał raczej jak kadr z filmu niż scena z książki: żółte rękawiczki mordercy, poplamiona krwią piłka Daveya Hopewella, dzieci lecące z Linoge’em, Molly Anderson szepcząca mężowi do ucha: „Spraw, żeby miał wypadek”, a przede wszystkim Linoge, który dyryguje wszystkim, siedząc w celi z podciągniętymi kolanami i opuszczonymi rękami.

Historia byłaby za długa na film kinowy, lecz sądziłem, że mam na to sposób. Pamiętałem, jak wspaniale układała mi się współpraca z ABC, której dostarczyłem materiał (a czasem gotowe scenariusze) do kilku tak zwanych miniseriali cieszących się całkiem niezłą oglądalnością. Skontaktowałem się z Markiem Carlinerem (producentem nowej wersji Lśnienia) i Maurą Dunbar (która od początku lat dziewięćdziesiątych jest moim konsultantem do spraw artystycznych w ABC). Zapytałem obojga, czy zamiast adaptacją istniejącej wcześniej książki byliby zainteresowani powieścią stworzoną wyłącznie dla telewizji. Przytaknęli niemal bez namysłu, a gdy skończyłem trzy dwugodzinne scenariusze zamieszczone w tym tomie, projekt, bez żadnych ingerencji w treść, bez wahań i kaprysów producentów, wszedł w fazę przygotowania produkcji i realizacji.

Wśród intelektualistów do dobrego tonu należy okazywanie telewizji głębokiej pogardy (na litość boską, nigdy nie przyznawajcie się do oglądania Frasiera, nie wspominając o talk-show Jerry’ego Springera), ale zdarzyło mi się pracować i dla telewizji, i dla filmu, dlatego podpisuję się pod powiedzeniem, zgodnie z którym w Hollywood ludziom z telewizji zależy na widowisku, a ludziom z filmu zależy na rezerwacji stolików na lunch. Nie jest to syndrom kwaśnych winogron; film nie traktował mnie źle (zapomnijmy o takich obrazach jak Cmentarna szychta i Srebrna kula). Ale to prawda, że w telewizji pozwalają człowiekowi pracować… i jeżeli masz na koncie udział w jakiejś udanej wieloczęściowej produkcji, pozwalają nawet dorzucić to i owo. A ja lubię to i owo dorzucać. To piękne. ABC przeznaczyła na ten projekt trzydzieści trzy miliony dolarów, mając tylko trzy scenariusze we wstępnej wersji, które nie zostały poddane żadnym znaczącym zmianom. To także było piękne.

 

Napisałem Sztorm stulecia dokładnie tak samo, jak pisałbym powieść: poza listą postaci, którą zawsze miałem pod ręką, nie prowadziłem żadnych notatek i pracowałem ściśle według planu po trzy, cztery godziny dziennie, taszcząc ze sobą laptopa Mac PowerBook i ślęcząc w pokojach hotelowych, kiedy razem z żoną wyruszaliśmy do Bostonu, Nowego Jorku i Filadelfii, gdzie żeńska drużyna koszykarska z Maine grała mecze wyjazdowe. Różnica polegała właściwie tylko na tym, że korzystałem z programu Final Draft zamiast Word 6, którego używam do pisania zwykłej prozy (co pewien czas cholerny program siadał i zawieszał się komputer – nowy Final Draft jest na szczęście pozbawiony błędów). Dlatego z przekonaniem twierdzę, że to, co zawiera niniejsza książka (albo to, co niedługo ujrzycie na ekranach telewizorów), nie jest wcale filmem telewizyjnym ani miniserialem. To w istocie powieść, tylko istniejąca w innym medium.

Nie udało mi się uniknąć kłopotów. Główną wadą pracy dla ogólnokrajowej telewizji jest problem cenzury (ABC to sieć, która nadal dysponuje bronią nazywaną „działem przestrzegania norm”; redaktorzy czytają scenariusz i mówią, czego „absolutnie nie można pokazywać w amerykańskich salonach”). Zażarcie walczyłem z tymi zakazami podczas pracy nad Bastionem (ludność całego świata krztusi się na śmierć własnym katarem) i Lśnieniem (utalentowany, lecz wyraźnie niezrównoważony młody pisarz bije żonę do nieprzytomności młotkiem do gry w krokieta, a potem próbuje tym samym narzędziem zatłuc syna) i była to niewątpliwie najgorsza strona całego przedsięwzięcia, porównywalna z chińskim zwyczajem krępowania stóp.

Na szczęście dla mnie (samozwańczy stróże moralności Ameryki są prawdopodobnie mniej szczęśliwi z tego powodu) telewizja krajowa znacznie poszerzyła obszar tolerancji od czasów, gdy producentom serialu The Dick Van Dyke Show zabroniono pokazywania podwójnego łóżka w sypialni gospodarzy (Boże wielki, jak można było dopuścić, by amerykańska młodzież snuła fantazje o Dicku i Mary leżących obok siebie i dotykających się nogami?). W ciągu ostatniej dekady nastąpiły jeszcze bardziej radykalne zmiany. Niektóre wprowadzono w odpowiedzi na rewolucyjne działania telewizji kablowych, ale większość jest wynikiem ogólnego spadku liczby widzów, zwłaszcza wśród najbardziej pożądanej grupy wiekowej od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat.

Pytano mnie, dlaczego w ogóle zawracam sobie głowę ogólnokrajową telewizją, skoro mógłbym się zwrócić do stacji kablowych w rodzaju Home Box Office czy Showtime, gdzie kwestia cenzury nie ma żadnego znaczenia. Otóż są dwie przyczyny. Po pierwsze, mimo że programy takie jak Oz lub Prawdziwy świat wywołują tyle wściekłości i wrzasku krytyki, potencjalna widownia telewizji kablowych nadal jest niewielka. Produkcję miniserialu w HBO można porównać do wydania poważnej powieści w małej oficynie. Nie mam absolutnie nic przeciwko małym oficynom wydawniczym ani telewizji kablowej, ale jeśli wkładam w coś sporo ciężkiej pracy, chciałbym trafić do jak najliczniejszej publiczności. Część widowni być może woli w czwartkowy wieczór przełączyć telewizor na Ostry dyżur, lecz jest to ryzyko, z jakim trzeba się liczyć. Jeżeli napiszę jakąś rzecz i ludzie zechcą zobaczyć, co z tego wyszło, nagrają sobie Ostry dyżur, całą uwagę i cierpliwość poświęcając mojemu dziełu. „Najwięcej emocji daje szczypta rywalizacji” – mawiała moja matka.

Drugim powodem wyboru dużej telewizji było moje przekonanie, że „krępowanie stóp” może mieć swoje dobre strony. Kiedy wiesz, że twoja opowieść zostanie prześwietlona w poszukiwaniu nieboszczyków z otwartymi oczami (telewizja wyraża sprzeciw), dzieci używających brzydkich słów (znów sprzeciw), litrów rozlanej krwi (stanowczy sprzeciw!), zaczynasz się zastanawiać nad innymi środkami wyrazu. Lenistwo twórców horrorów i thrillerów prawie zawsze przekłada się na prymitywizm obrazu: wybite oko, poderżnięte gardło, gnijące zombi. Gdy telewizyjny cenzor pozbawia film tak tanich chwytów, należy szukać nowych dróg do celu. Filmowiec zaczyna się skłaniać ku anarchii, a czasem staje się wręcz elegancki jak Val (Ludzie-koty) Lewton, którego dzieła cechuje prawdziwa wytworność.

Być może brzmi to jak usprawiedliwienie, lecz wcale nie zamierzam się usprawiedliwiać. Powiedziałem przecież kiedyś, że chcę straszyć swoich czytelników i widzów, a jeśli nie będę potrafił ich przerazić, chcę ich szokować… jeżeli zaś nie uda mi się ich zaszokować, nie cofnę się przed obrzydliwością. Mam to gdzieś, powiedziałbym sobie, do diabła z dumą. Telewizja krajowa, by tak rzec, odcięła mi drogę do tego ostatecznego wyjścia awaryjnego.

W Sztormie stulecia jest kilka poruszających scen – na przykład Lloyd Wishman z toporkiem i Peter Godsoe ze sznurem – ale każdą z nich musieliśmy wywalczyć, a o niektóre (jak ta, w której pięcioletnia Pippa drapie matkę po twarzy, krzycząc: „Puść mnie, suko!”) wciąż toczą się zażarte dyskusje. Ostatnio nie jestem zbyt lubianą osobą w dziale przestrzegania norm – wciąż do nich wydzwaniam, marudząc i strasząc, że jeśli nie przestaną mi dokuczać, wszystko powiem starszemu bratu (rolę starszego brata gra najczęściej Bob Iger, ważny człowiek ABC). Nie przeszkadzają mi tarcia z redaktorami działu przestrzegania norm; gdyby współpraca z nimi układała się idealnie, czułbym się jak „Tokyo Rose”. Jeżeli chcecie wiedzieć, kto wygrał więcej bitew, porównajcie oryginalny scenariusz (zamieszczony w tej książce) z ukończonym filmem telewizyjnym (kiedy piszę te słowa, trwa jego montaż).

Proszę też pamiętać, że nie wszystkie odstępstwa od oryginalnego scenariusza zostały uczynione na życzenie działu przestrzegania norm. Z ludźmi można się sprzeczać; ograniczenia czasowe w telewizji są nie do pokonania. Każda gotowa część musi trwać dziewięćdziesiąt jeden minut, plus minus kilka sekund, i zostać podzielona na siedem „aktów”, aby w antraktach można było emitować wszystkie te fantastyczne reklamy, na których telewizja zarabia. Istnieją pewne sztuczki, by zyskać trochę czasu – jedną z nich jest elektroniczna kompresja, której nie rozumiem – ale najczęściej trzeba się gimnastykować, dopóki nie uda się wpasować całości w widełki czasowe. To udręka, choć niezbyt dokuczliwa; nie większa niż na przykład konieczność noszenia szkolnego mundurka albo krawata do pracy.

Zmagania z arbitralnymi przepisami telewizji często mnie irytowały i zniechęcały podczas pracy nad Bastionem i Lśnieniem (wzdrygam się na myśl, co musieli przejść producenci filmu To, ponieważ jeden z surowych przepisów mówi, że osią dramatu w filmie telewizyjnym nie może być zagrożenie życia dzieci, nie wspominając o ich śmierci), lecz obydwa obrazy zostały nakręcone na podstawie powieści, które napisałem, nie oglądając się na telewizyjne reguły przyzwoitości. I tak oczywiście powinno się pisać powieści. Kiedy ludzie mnie pytają, czy piszę książki z myślą o filmach, zawsze trochę się denerwuję… a nawet czuję obrażony. Wprawdzie nie jest to tak obelżywe, jak spytanie dziewczyny: „Czy robisz to czasem dla pieniędzy?”, choć kiedyś tak mi się wydawało, nieprzyjemnie jest, jeśli ktoś z góry zakłada moje wyrachowanie. Myślenie w kategoriach finansowych nie ma nic wspólnego z pisaniem. W pisaniu chodzi tylko o pisanie opowieści. Strona biznesowa i finansowa jest na drugim miejscu i lepiej zostawić ją ludziom, którzy się na niej znają.

Przyjąłem to założenie, pracując nad Sztormem stulecia. Napisałem scenariusz telewizyjny, bo taką formę narzuciła mi sama opowieść… choć nie bardzo wierzyłem, że naprawdę pojawi się w telewizji. W grudniu 1996 roku wiedziałem o filmie wystarczająco dużo, by mieć świadomość, że tekst stawia karkołomne zadanie przed fachowcami od efektów specjalnych: miała to być największa śnieżyca, jaką kiedykolwiek pokazano na małym ekranie. Zaludniłem historię mnóstwem postaci – tyle że kiedy scenariusz jest gotowy i rozpoczyna się produkcja filmu, postacie stworzone przez pisarza zmieniają się w odtwórców ról wybranych przez szefa castingu. Mimo to nie przerywałem pracy, ponieważ pisząc książkę, nie projektuje się budżetu. Budżetem martwią się inni. Poza tym byłem przekonany, że jeżeli scenariusz okaże się naprawdę dobry, uda się przemówić do serc. Zawsze się udaje3. A ponieważ Sztorm stulecia miał być w zamyśle scenariuszem miniserialu telewizyjnego, uznałem, że będę potrafił nakłonić do jego realizacji kogo trzeba, nie uciekając się do zbyt drastycznych metod. Uważam, że to najbardziej przerażająca opowieść, jaką kiedykolwiek napisałem dla filmu, a na ogół udawało mi się straszyć widzów, nie wywołując zbyt głośnych protestów działu przestrzegania norm4.

 

Z reżyserem Mickiem Garrisem pracowałem dotąd trzy razy – pierwszy przy realizacji kinowego filmu Lunatycy, potem przy okazji miniseriali Bastion i Lśnienie. Czasem sobie żartuję, że istnieje realne niebezpieczeństwo, iż staniemy się odpowiednikiem tandemu Billy Wilder i I.A.L. Diamond w horrorze. Zastanawiając się nad wyborem reżysera Sztormu stulecia, od razu pomyślałem o Garrisie – ponieważ go lubię i szanuję, i znam jego możliwości. Niestety, Mick miał na głowie co innego (życie byłoby o wiele prostsze, gdyby ludzie rzucali wszystko i przybiegali na każde moje skinienie), dlatego rozpoczęliśmy z Markiem Carlinerem poszukiwanie reżysera.

Mniej więcej w tym samym czasie przyniosłem z wypożyczalni wideo niedaleko mojego domu film pod tytułem Postać z mroku. Nigdy o nim nie słyszałem, ale wydawał się nastrojowy, poza tym występował w nim niezawodny Dean Stockwell. Innymi słowy, film wydawał się idealną rozrywką na wtorkowy wieczór. Wziąłem też Rambo, pewniaka, na wypadek gdyby Postać z mroku okazała się knotem, ale tego wieczoru Rambo pozostał w pudełku. Film „Postać z mroku” był produkcją niskobudżetową (później się dowiedziałem, że nakręcono go dla stacji kablowej Starz), mimo to okazał się diablo dobry. Występował w nim również Tim Matheson, a grana przez niego postać miała cechy, jakie chciałem ujrzeć w Mike’u Andersonie ze Sztormu: owszem, dobro, przyzwoitość… ale z piętnem utajonej brutalności, która mogła się w każdej chwili objawić. Jeszcze lepszy był Dean Stockwell grający czarny charakter, cudownego dziwaka, wytwornego i opanowanego południowca, który wykorzystując swoje zdolności komputerowe, rujnuje życie nieznajomego… tylko dlatego, że ten poprosił go o zgaszenie cygara!

Światło tworzyło odpowiednio posępną atmosferę, efekty komputerowe wyglądały naprawdę dobrze, akcja toczyła się we właściwym tempie, a gra aktorska była na bardzo wysokim poziomie. Przejrzałem ponownie napisy końcowe i zwróciłem uwagę na nazwisko reżysera, Craiga R. Baxleya. Znałem je z dwóch produkcji: niezłego filmu pokazywanego w telewizji kablowej o Brighamie Youngu, którego grał Charlton Heston, oraz trochę gorszego filmu science fiction pod tytułem Mroczny anioł, w którym występował Dolph Lundgren. (Z tego drugiego obrazu w pamięci utkwiło mi ostatnie zdanie, jakie główny bohater wypowiada do cyborga: „Skończysz w kawałkach”).

Pogadałem z Markiem Carlinerem, który obejrzał Postać z mroku, uznał, że film jest dobry, po czym się dowiedział, że Baxley jest wolny. Zadzwoniłem więc do reżysera, a potem wysłałem mu trzystustronicowy scenariusz Sztormu. Craig oddzwonił, pełen zapału i pomysłów. Spodobały mi się jego pomysły i spodobał mi się jego entuzjazm; najbardziej jednak ucieszyło mnie, że w najmniejszym stopniu nie zniechęciły go rozmiary projektu. Spotkaliśmy się we trzech w Portland w stanie Maine w lutym 1997 roku, zjedliśmy kolację w restauracji mojej córki i doszliśmy do porozumienia.

Craig Baxley jest wysokim, barczystym i przystojnym mężczyzną, ma słabość do hawajskich koszul i jest prawdopodobnie trochę starszy, niż sugerowałby jego wygląd (na pierwszy rzut oka wydaje się, że ma około czterdziestki, ale jego pierwszym filmem kinowym był Action Jackson z Carlem Weathersem w roli głównej, musi więc mieć trochę więcej lat). Cechuje go swobodny styl bycia kalifornijskiego surfera (kiedyś zresztą uprawiał surfing; pracował także w Hollywood jako kaskader) oraz sarkastyczne poczucie humoru przywodzące na myśl ciętą ironię Errola Flynna. Jego powściągliwość i przesycone drwiną poczucie humoru często przesłaniają prawdziwy charakter Craiga Baxleya – skupionego, oddanego pracy, pełnego wyobraźni i odrobinę autokratycznego człowieka (pokażcie mi reżysera, który nie miałby w sobie szczypty Stalina, a pokażę wam złego reżysera). Podczas długich dni zdjęciowych Sztormu stulecia, które rozpoczęły się w lutym 1998 roku, największe wrażenie wywarło na mnie zdecydowanie, z jakim Craig wołał: „Cięcie!”. Z początku trochę się niepokoiłem, lecz wkrótce zdałem sobie sprawę, że tylko reżyserzy o najlepiej wykształconym zmyśle plastycznym potrafią „montować w kamerze”. Kiedy piszę te słowa, jestem w trakcie przeglądania nagranych na wideo zmontowanych materiałów i dzięki reżyserii Craiga film wydaje się niemal sam składać w całość. Pochopne wyciąganie wniosków jest ryzykowne (wystarczy wspomnieć nagłówek w gazecie sprzed lat: „Dewey wygrywa z Trumanem”), ale na podstawie pierwszych rezultatów ośmielam się wyrazić przypuszczenie, że to, co przeczytacie na kartach książki, będzie w przedziwny sposób przypominać to, co zobaczycie na ekranach telewizorów, kiedy ABC pokaże Sztorm stulecia. Nadal trzymam kciuki, lecz chyba się uda. Może nawet uda się nadzwyczajnie. Mam taką nadzieję, ale trzeba być realistą. Nakręcenie każdego filmu, także dla telewizji, wymaga ogromnych nakładów pracy, a nadzwyczajnych filmów jest niewiele; przy takiej liczbie ludzi zaangażowanych do produkcji należy się wręcz dziwić, że filmy w ogóle się udają. Mimo to nie można mnie zastrzelić dlatego, że nie opuszcza mnie nadzieja.

 

Scenariusz Sztormu powstał między grudniem 1996 a lutym 1997 roku. W marcu 1997 roku Mark, Craig i ja siedzieliśmy w restauracji mojej córki Naomi (lokal jest teraz, niestety, zamknięty; córka studiuje teologię). W czerwcu oglądałem szkice laski Andre Linoge’a z wilczą główką, a w lipcu oglądałem już rozrysowane kadry. Rozumiecie już, co miałem na myśli, mówiąc, że ludziom z telewizji zależy na widowisku, a nie na rezerwacji stolików na lunch?

Plenery kręcono w Southwest Harbor w stanie Maine oraz w San Francisco. Sceny plenerowe kręcono także w Kanadzie, około trzydziestu kilometrów na północ od Toronto, gdzie w dawnej rafinerii cukru odtworzono główną ulicę Little Tall. Na prawie dwa miesiące fabryka w Oshawa zmieniła się w jedną z największych hal zdjęciowych na świecie. Główna ulica Little Tall przeszła trzy starannie zaprojektowane fazy zaśnieżenia, od delikatnej pierzynki grubości kilku centymetrów do całkowitego zasypania5. Kiedy halę w Oshawa odwiedziła wycieczka autobusowa mieszkańców Southwest Harbor, turyści osłupieli, gdy wprowadzono ich przez wysoką metalową bramę do nieczynnej cukrowni. Musieli odnieść wrażenie, jak gdyby w mgnieniu oka przenieśli się w rodzinne strony. Bywają dni, kiedy kręcenie filmu ma urok montowania karuzel w wesołym miasteczku… lecz bywają i dni olśniewająco magiczne. Tak było przy odwiedzinach mieszkańców Southwest Harbor.

Zdjęcia rozpoczęły się pod koniec lutego 1998 roku, śnieżnego dnia, w stanie Maine. Ukończono je w San Francisco, mniej więcej osiemdziesiąt dni zdjęciowych później. Piszę te słowa w połowie lipca i właśnie zaczął się montaż – tak zwana postprodukcja. Efekty optyczne i grafikę komputerową dodaje się warstwa po warstwie. Oglądam materiał z tymczasową muzyką (część ściągnięto z filmu Franka Darabonta Skazani na Shawshank), to samo robi Gary Chang, który skomponuje ścieżkę dźwiękową Sztormu. Mark Carliner walczy z ABC o termin emisji – najbardziej prawdopodobny jest luty 1999 roku, gdy przeprowadza się pomiary oglądalności – a ja przeglądam zmontowany materiał z zadowoleniem, jakie bardzo rzadko odczuwam.

Tekst zawarty w tym tomie stanowi pełny scenariusz z naniesionymi specjalnymi oznaczeniami – „scenami” lub „miksami” – które wskazują reżyserowi, w jakim miejscach ma pociąć całość na kawałki… ponieważ dla kogoś, kto nie jest Alfredem Hitchcockiem kręcącym Linę, filmowanie jest zawsze pracą na akord. Między marcem a czerwcem tego roku Craig Baxley sfilmował scenariusz tak, jak zwykle filmuje się scenariusze – nie po kolei, często ze zmęczonymi aktorami pracującymi w środku nocy, zawsze w stresie – a rezultatem jego wysiłków było pudło pełne kawałków zwanych „materiałami dziennymi”. Z krzesła, na którym teraz siedzę, mogę spojrzeć na własne materiały dzienne – około sześćdziesięciu kaset w pudełkach z czerwonego kartonu. Jest w tym jednak coś dziwnego: składanie tych ścinków w film wcale nie przypomina dopasowywania elementów gotowej układanki. Powinno, ale jest inaczej… bo podobnie jak książki, większość filmów to oddychające i pulsujące życiem istoty. Zazwyczaj ze składania kawałków wychodzi nieco mniej niż suma części. W rzadkich i fantastycznych wypadkach wychodzi coś więcej. Tym razem może wyjść coś więcej. Taką mam nadzieję.

 

Na zakończenie jeszcze jedna sprawa: panuje opinia, że filmy (zwłaszcza telewizyjne) to medium pośledniejsze od książek, produkt jednorazowego użytku jak chusteczki higieniczne. Cóż, to chyba niewiele ma już wspólnego z prawdą. Dzięki dobrym ludziom z Pocket Books scenariusz jest zawsze pod ręką, ilekroć zechcecie do niego zajrzeć. A film też zapewne niedługo będzie dostępny na taśmie wideo lub płycie, podobnie jak książki w twardej oprawie zostają w końcu wydane w miękkich okładkach. Będziecie go mogli zawsze kupić albo wypożyczyć. I tak jak książkę będziecie go mogli przeglądać, szukając scen, które być może uszły waszej uwagi, lub oglądając jeszcze raz fragment, który szczególnie przypadł wam do gustu; po prostu zamiast własnego palca będziecie używać przycisku przewijania na pilocie. (Jeśli natomiast należycie do tych nieznośnych widzów, którzy koniecznie muszą od razu poznać koniec opowieści, zawsze możecie skorzystać z guzika przewijania do przodu lub przeszukiwania… choć wierzcie mi, taki czyn okryłby was wieczną hańbą).

Nie zamierzam dowodzić, że powieść dla telewizji należy traktować na równi z powieścią w formie książkowej; jeśli jednak pozbawić widowisko wtrętów odciągających uwagę publiczności od fabuły (reklam tampaksów, reklam samochodów Forda, serwisów wiadomości lokalnych itp.), wydaje mi się, że takie porównanie jest słuszne. Przypomnę też, że człowiek, którego większość studentów literatury uważa za największego angielskiego pisarza, posługiwał się ustnym i wzrokowym środkiem przekazu, a druk stanowił dla niego medium o drugorzędnym znaczeniu. Nie próbuję porównywać się z Szekspirem – to by było co najmniej dziwaczne – lecz przypuszczam, że gdyby żył dziś, pisałby dla filmu i telewizji albo nowojorskich scen poza Broadwayem. Być może nawet dzwoniłby do działu przestrzegania norm w ABC, starając się przekonać redaktorów, że brutalność w akcie V Juliusza Cezara jest konieczna… zresztą pokazano ją niezwykle gustownie.

 

Prócz osób z Pocket Books, które podjęły się wydania scenariusza, chciałbym wyrazić wdzięczność Chuckowi Verrillowi, agentowi, dzięki któremu podpisano umowę i który był łącznikiem między wydawnictwem a telewizją ABC. Dziękuję także ludziom z ABC: Bobowi Igerowi, który obdarzył mnie ogromnym zaufaniem; Maurze Dunbar, Juddowi Parkinowi i Markowi Pedowitzowi. I redaktorom z działu przestrzegania norm, którzy wcale nie są tacy źli (trzeba przyznać, że odwalili krewsko dobrą robotę).

Jestem wdzięczny Craigowi Baxleyowi za to, że wziął na swoje barki największe przedsięwzięcie filmowe w ogólnokrajowej telewizji; Markowi Carlinerowi i Tomowi Brodekowi, którzy złożyli wszystko w całość. Wspaniale jest mieć w swojej drużynie kogoś takiego jak Mark, zdobywca wszystkich możliwych nagród telewizyjnych za George’a Wallace’a. Na koniec dziękuję żonie, Tabby, w której od lat mam niezawodne wsparcie. Sama pisze, więc dobrze rozumie moją głupotę.

Stephen King

Bangor, Maine 04401

18 lipca 1998

1Drużyny koszykarskie we wschodnim Maine kończą sezon rozgrywek turniejem w Bangor Auditorium, podczas którego normalne życie niemal zamiera, gdy wszyscy ludzie w okolicy słuchają transmisji radiowych. Pewnego roku tak się zdarzyło, że kiedy w turnieju Klasy D grał dziewczęcy zespół Jonesport-Beals, komentatorzy nazywali wszystkie pięć zawodniczek po imieniu. Musieli, ponieważ dziewczyny były siostrami albo kuzynkami. Wszystkie nosiły nazwisko Beals.

2Na przykład podczas zimowej burzy w styczniu 1998 roku, gdy niektóre miasteczka przez ponad dwa tygodnie były pozbawione prądu.

3 Pomyślałem sobie też – do diabła, jeśli z powodu zawrotnego budżetu nigdy nie uda się nakręcić Sztormu stulecia, wydam go tylko w formie książkowej. Pomysł przerobienia własnego niezrealizowanego scenariusza na powieść wydał mi się dość zabawny.

4 Okazało się, że czepiali się tylko drobiazgów. Na przykład w części pierwszej jeden z rybaków mówi, że zbliżająca się nawałnica będzie pewnie „krewsko wielką burzą”. Dział przestrzegania norm upierał się, by zmienić tę kwestię, podejrzewając chyba, że chcę w tak przebiegły sposób dać widowni do zrozumienia, iż chodzi o „kurewsko wielką burzę”, a to wpłynęłoby na dalszą demoralizację Amerykanów, wywołując kolejne szkolne strzelaniny itd. Natychmiast zacząłem jak zwykle marudzić, zwracając redaktorom uwagę, że słowo pochodzi od rzeczownika „krewa” i nie ma żadnego wulgarnego podtekstu. Po namyśle dział przestrzegania norm zezwolił na użycie tego wyrażenia, nalegając tylko, by „dialog nie był prowadzony w nieobyczajny sposób”. Nie ma mowy. Nieobyczajne dialogi w ogólnokrajowej telewizji są zarezerwowane dla takich seriali jak Trzecia planeta od Słońca oraz Dharma i Greg.

5 Nasz śnieg składał się z płatków ziemniaczanych i drobin plastiku, rozdmuchiwanych przez gigantyczne wentylatory. Efekt nie jest idealny… ale i tak podczas mojej pracy w filmie lepszego nie widziałem. Do diabła, ten śnieg musi dobrze wyglądać; kosztował łącznie dwa miliony dolarów.

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

Linoge

 

Akt 1

ROZJAŚNIENIE DO:

1 PLENER: MAIN STREET, WYSPA LITTLE TALL – PÓŹNE POPOŁUDNIE.

Przed obiektywem kamery wirują płatki śniegu, z początku tak gęsto, że w ogóle niczego nie widzimy. Wyje wiatr. Kamera rusza naprzód i widzimy pulsujące pomarańczowe światło. To lampa ostrzegawcza migająca na rogu Main Street i Atlantic Street – jedynym skrzyżowaniu Little Tall. Lampa kołysze się na wietrze. Ulice są puste i nic dziwnego. Szaleje prawdziwa śnieżyca. W budynkach widać przyćmione światła, ale żadnych ludzi. Witryny sklepów są do połowy zasypane śniegiem.

MIKE ANDERSON mówi z lekkim akcentem z Maine.

MIKE ANDERSON (głos spoza kadru)

Nazywam się Michael Anderson i trudno byłoby mnie nazwać stypendystą Rhodesa. Nie zawracam sobie głowy filozofią, ale wiem jedno: idąc przez życie, człowiek musi płacić. Zwykle płaci sporo. Czasem wszystkim, co ma. Zdawało mi się, że tego się właśnie nauczyłem dziewięć lat temu podczas burzy, którą ludzie z tych stron nazywają sztormem stulecia.

Pomarańczowy sygnalizator gaśnie. Gasną też wątłe światełka, które majaczyły w zawierusze. Tylko wieje wiatr i sypie śnieg.

MIKE

Ale się myliłem. Wtedy zacząłem się uczyć, a skończyłem dopiero w zeszłym tygodniu.

PRZENIKANIE DO:

2 PLENER: WIDOK LASÓW MAINE Z GÓRY (Z HELIKOPTERA) – DZIEŃ.

Jest zima – gałęzie wszystkich drzew z wyjątkiem jodeł są nagie i wyciągają się w stronę białego nieba jak palce. Na ziemi leżą pojedyncze płaty śniegu, przypominające sterty brudnej bielizny. Ziemia przemyka w dole pod nami, a między kolejnymi połaciami lasu ukazuje się od czasu do czasu kręta asfaltowa szosa albo nowoangielskie miasteczko.

MIKE (głos spoza kadru)

Dorastałem w Maine… ale właściwie nigdy naprawdę w Maine nie mieszkałem. Chyba każdy z moich stron mógłby powiedzieć to samo.

Nagle ląd się kończy i pojawia się brzeg morza. Słowa Mike’a zdają się nabierać sensu. Wtem las znika; przez chwilę możemy dostrzec szaroniebieskie fale roztrzaskujące się o nabrzeżne skały… i w dole widać tylko wodę, a po chwili:

PRZENIKANIE DO:

3 PLENER: WYSPA LITTLE TALL (Z HELIKOPTERA) – DZIEŃ.

Na przystani trwa gorączkowa krzątanina: ludzie zabezpieczają albo zabierają do hangarów kutry do połowu homarów. Mniejsze łodzie są wciągane na brzeg i właściciele odholowują je samochodami terenowymi. W stronę długiego, sypiącego się budynku na przystani z napisem GODSOE: RYBY I HOMARY zmierzają chłopcy i młodzi mężczyźni, niosąc więcierze. Słychać śmiech i podniecone głosy; wśród idących krąży kilka butelek z jakimś ciepłym napojem. Nadchodzi sztorm. Oczekiwanie na sztorm zawsze jest ekscytujące.

Niedaleko magazynu Godsoego stoi niewielka i zadbana remiza ochotniczej straży pożarnej, której załoga składa się z dwóch osób. Lloyd Wishman i Ferd Andrews myją jeden z wozów strażackich.

Z przystani do miasteczka na wzniesieniu prowadzi Atlantic Street. Przy ulicy stoją ładne domki w stylu nowoangielskim. Na południe od przystani znajduje się porośnięty lasem cypel, z którego biegną zygzakiem rozpadające się schody sięgające samego brzegu. Na północy wzdłuż plaży ciągną się domy bogatych mieszkańców wyspy. Na przeciwległym, północnym krańcu lądu wznosi się przysadzista latarnia morska wysokości około dwunastu metrów. Sterowane automatycznie ostrzegawcze światło bez przerwy się obraca, a jego blask, mimo że nieco słabszy, widać nawet w dzień. Latarnię wieńczy długa antena radiowa.

MIKE (głos spoza kadru)

(ciągnie)

Ludzie z Little Tall płacą podatki w Auguście, tak jak inni. Mamy tablice rejestracyjne z homarem albo nurem, tak samo jak inni, kibicujemy drużynom Uniwersytetu Maine, zwłaszcza koszykarkom, tak samo jak inni…

Na pokładzie kutra rybackiego „Escape” Sonny Brautigan upycha sieci w luku, który następnie zabezpiecza brezentem. Alex Haber cumuje „Escape” za pomocą grubych lin.

JOHNNY HARRIMAN (głos)

Lepiej zrób to naprawdę porządnie, Sonny, facet od pogody mówi, że sztorm już nadciąga.

Zza sterówki wychodzi Johnny i spogląda w niebo. Sonny odwraca się do niego.

SONNY BRAUTIGAN

Każdej zimy zdarza się sztorm. Przyjdzie, poszaleje i pójdzie dalej. A potem znowu jest lipiec.

Sonny sprawdza luk, a potem opiera stopę o reling, przyglądając się, jak Alex kończy swoje zadanie. Za nimi obok Johnny’ego zjawia się Lucien Fournier. Lucien podchodzi do sadzu, otwiera go i zagląda do środka.

ALEX HABER

Ale… mówią, że tym razem ma być naprawdę ostro.

Lucien wyciąga z sadzu homara i pokazuje.

LUCIEN FOURNIER

Zapomniałeś jednego, Sonny.

SONNY BRAUTIGAN

Zostawiłem na szczęście.

LUCIEN FOURNIER (do homara)

Idzie Sztorm Stulecia, mon frère – tak mówią w radiu.

(puka w skorupę)

Dobrze, że masz płaszcz, co?

Wrzuca homara z powrotem do sadzu – plusk! Wszyscy czterej mężczyźni schodzą z łodzi, a kamera rusza za nimi.

MIKE (głos spoza kadru)

(ciągnie)

Ale nie jesteśmy tacy sami. Życie na wyspie jest inne. Kiedy trzeba, potrafimy działać wspólnie.

Sonny, Johnny, Alex i Lucien są już na pochylni, niosą jakiś sprzęt.

SONNY BRAUTIGAN

Damy sobie radę.

JOHNNY HARRIMAN

Taa, jak zawsze.

LUCIEN FOURNIER

Jeżeli zależy ci na łodzi, musisz uważać na sztormy.

ALEX HABER

Co taki Francuz może o tym wiedzieć?

Lucien udaje, że chce go uderzyć. Wszyscy się śmieją i idą dalej. Przyglądamy się, jak Sonny, Lucien, Alex i Johnny wchodzą do magazynu Godsoego. Kamera zaczyna sunąć Atlantic Street w kierunku migającego pomarańczowego sygnalizatora, który widzieliśmy wcześniej. Po chwili zbacza w prawo, pokazując handlową część miasteczka i wzmożony ruch na ulicy.

MIKE (głos spoza kadru)

(ciągnie)

I kiedy trzeba, potrafimy dochować tajemnicy. Udało się nam w 1989 roku. (pauza) A ludzie, którzy tam mieszkają, do dziś nikomu jej nie zdradzili.

Docieramy do sklepu Andersona. Klienci w pośpiechu wchodzą i wychodzą. W drzwiach ukazują się trzy kobiety: Angela Carver, pani Kingsbury i Roberta Coign.

MIKE (głos spoza kadru)

(ciągnie)

Wiem.

ROBERTA COIGN

Mam konserwy. Sztorm już mi nie straszny.

PANI KINGSBURY

Modlę się, żeby nie wysiadło światło. Nie umiem gotować na piecu. Przypaliłabym na tym diabelstwie nawet wodę. Sztorm ma chyba tylko jedną dobrą stronę…

ANGELA

Taa, ja i mój Jack coś o tym wiemy.

Dwie pozostałe patrzą na nią zaskoczone, a po chwili zaczynają chichotać jak pensjonarki i ruszają w kierunku samochodów.

MIKE (głos spoza kadru)

(ciągnie)

Wciąż jestem z nimi w kontakcie.

3 A PLENER: BOK WOZU STRAŻACKIEGO.

Czyjaś ręka poleruje szmatką błyszczący lakier, a po chwili znika. Lloyd Wishman przygląda się z zadowoleniem swojemu odbiciu.

FERD ANDREWS (poza kadrem)

W radiu mówili, że będzie sypało jak diabli.

Lloyd patrzy na niego, a kamera obraca się i pokazuje nam Ferda, który stoi oparty o drzwi. Trzyma w rękach trzy pary wysokich butów, które zaczyna ustawiać pod zawieszonymi na hakach płaszczami nieprzemakalnymi i kaskami strażackimi.

FERD ANDREWS

Jak wdepniemy w kłopoty… to będą kłopoty.

Lloyd uśmiecha się do młodszego kolegi i wraca do polerowania auta.

LLOYD

Spokojna głowa, Ferd. Kłopoty z tamtej strony cieśniny nigdy do nas nie docierają… dlatego mieszkamy na wyspie, nie?

Ferd nie wygląda na przekonanego. Podchodzi do drzwi i patrzy w górę.

4 PLENER: NADCIĄGAJĄCE CHMURY BURZOWE – DZIEŃ.

Kamera zatrzymuje się na moment, po czym przesuwa się w dół, panoramując zadbany biały domek. Budynek stoi mniej więcej w połowie wzniesienia Atlantic Street – między przystanią a centrum miasteczka. Płot ze sztachet ogradza martwy o tej porze roku trawnik (ale śniegu nie widać; na wyspie prawie w ogóle nie ma śniegu). Za uchyloną furtką zaczyna się wybetonowana ścieżka prowadząca z chodnika na strome schodki werandy i do drzwi domu. Obok furtki stoi skrzynka pocztowa zabawnie pomalowana i ozdobiona, by przypominała różową krowę. Na boku skrzynki widać napis: CLARENDON.

MIKE (głos spoza kadru)

Pierwszą osobą na Little Tall, która spotkała Andre Linoge’a, była Martha Clarendon.

Na bardzo bliskim pierwszym planie ukazuje się szczerzący zęby srebrny wilk. To rzeźbiona główka laski.

5 PLENER: LINOGE WIDZIANY OD TYŁU – DZIEŃ.

Na chodniku przed otwartą furtką, odwrócony tyłem do nas stoi wysoki mężczyzna ubrany w dżinsy, wysokie sznurowane buty, dwurzędową kurtkę i czarną wełnianą czapkę marynarską naciągniętą na uszy. I rękawiczki – z żółtej, wyzywająco jasnej skóry. W jednej dłoni trzyma laskę, która z wyjątkiem srebrnej główki jest zrobiona z czarnego drewna orzechowego. Linoge lekko pochyla głowę, garbiąc szerokie plecy. Sprawia wrażenie, jakby nad czymś rozmyślał. W jego sylwetce jest także coś budzącego grozę.

 

Unosi laskę i stuka w krawędź furtki. Na chwilę zastyga, po czym stuka w drugą krawędź. Wygląda to jak rytuał.

MIKE (głos spoza kadru)

Był on ostatnią osobą, jaką zobaczyła.

Linoge zaczyna wolno kroczyć betonową ścieżką w stronę schodków werandy, machając od niechcenia laską. Pogwizduje melodię Jestem imbryczek.

6 WNĘTRZE: SALON W DOMU MARTHY CLARENDON.

Mimo pozornego nieporządku, w pokoju panuje swoisty ład charakterystyczny dla pedantycznej osoby, która całe życie przemieszkała w jednym miejscu. Meble są stare i ładne, choć nie wyglądają na antyki. Na ścianach wisi mnóstwo zdjęć pochodzących z lat dwudziestych. W salonie stoi pianino, na pulpicie nad klawiszami widać otwartą, pożółkłą partyturę. W najwygodniejszym fotelu (prawdopodobnie jedynym fotelu w pokoju) siedzi Martha Clarendon, kobieta mniej więcej osiemdziesięcioletnia. Staruszka ma siwe, nienagannie uczesane włosy, jak gdyby przed chwilą wyszła z salonu piękności, i jest ubrana w schludną podomkę. Na stoliku obok niej stoi filiżanka herbaty i talerzyk z ciasteczkami. Po drugiej stronie widać tacę oraz balkonik z wystającymi uchwytami jak u kierownicy roweru.

Jedynym nowoczesnym sprzętem w pokoju jest kolorowy telewizor z ustawionym na nim dekoderem telewizji kablowej. Martha z uwagą ogląda Weather Network, popijając małymi łykami herbatę. Na ekranie widać ładną prezenterkę prognozy pogody. W tle wisi mapa z dwiema dużymi czerwonymi literami N, które oznaczają ośrodki burzowe. Jeden z nich znajduje się nad Pensylwanią, drugi tuż nad wybrzeżem Nowego Jorku. Prezenterka zaczyna od omówienia zachodniej burzy.

PREZENTERKA POGODY

Oto burza, która wyrządziła tyle szkód – i pochłonęła piętnaście ofiar śmiertelnych – przechodząc przez Wielkie Równiny i Środkowy Zachód. Przemieszczając się nad Wielkimi Jeziorami, odzyskała siły i teraz widzimy jej drogę…

Na mapie ukazuje się droga burzy zaznaczona kolorem jasnożółtym (takim samym, w jakim są rękawiczki Linoge’a). Według prognozy burza zmierza przez Nowy Jork, Vermont i New Hampshire do Maine.

PREZENTERKA POGODY

(ciągnie)

…w całej okazałości. Proszę spojrzeć tu, bo zapowiadają się prawdziwe kłopoty.

Skupia uwagę na burzy szalejącej nad wybrzeżem.

PREZENTERKA POGODY

(ciągnie)

To bardzo nietypowa zimowa burza, niemal huragan – podobny do nawałnicy, która sparaliżowała prawie całe wschodnie wybrzeże i zasypała Boston w 1976 roku. Nigdy przedtem nie widzieliśmy sztormu o podobnej sile… Czy tym razem nas oszczędzi i nie zaatakuje lądu? Niestety, według naszego komputera musimy się spodziewać najgorszego. Tak więc stany na wschód od Wielkich Jezior zostaną zaatakowane z jednej strony…

Wskazuje pierwszą burzę.

PREZENTERKA POGODY

(ciągnie)

…atak na środkowe wybrzeże Atlantyku nastąpi z innej strony…

Ponownie pokazuje burzę nad brzegiem oceanu.

PREZENTERKA POGODY

(ciągnie)

…a jeśli nic się nie zmieni, północna Nowa Anglia wpadnie w potrzask. Proszę popatrzeć.

Na mapie pojawia się druga jasnożółta droga burzy, tym razem skierowana łukiem na północ od plamy nad Nowym Jorkiem. Linia wkracza na ląd przy Cape Cod, a potem wędruje wzdłuż brzegu i przecina drogę pierwszej burzy. W miejscu spotkania dwóch nawałnic jakiś nadgorliwy geniusz komputerowy stacji Weather Network umieścił jaskrawoczerwoną kropę, która wygląda jak symbol eksplozji bomby w infografice wiadomości.

PREZENTERKA POGODY

(ciągnie)

Jeżeli żaden z tych układów nie zmieni kierunku, zderzą się i połączą nad stanem Maine. To bardzo zła wiadomość dla naszych przyjaciół z północy, ale nie najgorsza. Najgorsza jest taka, że dwa układy mogą się na jakiś czas zrównoważyć.

MARTHA

(popijając herbatę)

Ojej.

PREZENTERKA POGODY

Co z tego wynika? Otóż powstanie bezprecedensowy superukład, który prawdopodobnie zatrzyma się nad centrum i wybrzeżem Maine na co najmniej dwadzieścia cztery, a może czterdzieści osiem godzin. Wiatr osiągnie siłę huraganu, co przy rekordowych opadach śniegu wywoła zawieje i zamiecie, jakie spotyka się jedynie w arktycznej tundrze. Należy się przygotować na lokalne przerwy w dostawie energii elektrycznej.

MARTHA

Och!

PREZENTERKA POGODY

Nikt nie zamierza straszyć widzów, ja w każdym razie na pewno nie, ale mieszkańcy Nowej Anglii, zwłaszcza wybrzeża Maine i przybrzeżnych wysp, powinni potraktować te ostrzeżenia bardzo poważnie. Dotychczas zima ich oszczędzała, ale w ciągu najbliższych dwóch lub trzech dni spadnie na nich tyle śniegu, ile średnio podczas wszystkich zimowych miesięcy.

DŹWIĘK: DZWONEK PRZY DRZWIACH

Martha patrzy w stronę korytarza, po czym spogląda z powrotem na ekran telewizora. Chciałaby zostać i dalej oglądać prognozę, mimo to odstawia filiżankę, sięga po balkonik i z trudem podnosi się z fotela.

PREZENTERKA POGODY

Czasem nadużywamy określenia „sztorm stulecia”, ale jeżeli zgodnie z naszymi przewidywaniami drogi tych dwóch burz się przetną, proszę mi wierzyć, w tej nazwie nie będzie przesady. Za chwilę Judd Parkin opowie państwu, jak się należy zabezpieczyć. Nie ma powodu do paniki, trzeba po prostu pomyśleć o praktycznych przygotowaniach. Proszę pozostać z nami.

Telewizja wyświetla reklamę – oferowanej w sprzedaży wysyłkowej kasety z filmem katastroficznym pod tytułem Kary boskie – tymczasem Martha zaczyna wolniutko człapać przez salon w kierunku korytarza, trzymając się rowerowych uchwytów balkoniku.

MARTHA

Kiedy mówią, że zbliża się koniec świata, chcą sprzedawać płatki śniadaniowe. Ale kiedy mówią, że nie ma powodu do paniki, sprawa jest poważna.

DŹWIĘK: DZWONEK PRZY DRZWIACH

MARTHA

Zaraz, szybciej nie mogę!

7  WNĘTRZE: KORYTARZ W DOMU MARTHY – DZIEŃ.

Staruszka kuśtyka przez przedpokój, kurczowo trzymając się balkoniku. Na ścianach wiszą staroświeckie fotografie i rysunki Little Tall z początku dwudziestego wieku. Na końcu korytarza widać zamknięte drzwi z eleganckim owalnym okienkiem w górnej połowie, zasłoniętym firanką, zapewne po to, by dywan nie spłowiał w promieniach słońca. Na tle firanki widać zarys głowy i ramion Linoge’a.

MARTHA

Chwileczkę… już otwieram… zeszłego lata złamałam biodro i teraz chodzę wolno jak żółw…

Tymczasem prezenterka prognozy pogody kontynuuje:

PREZENTERKA POGODY (głos spoza kadru)

Mieszkańcy Maine i nadmorskich prowincji Kanady przeżyli już potężną burzę w styczniu 1987 roku, ale towarzyszył jej tylko marznący deszcz. Tym razem mamy do czynienia z czymś zupełnie innym. Nie będzie sensu odśnieżać dróg łopatą, dopóki nie przejadą pługi.

Martha dociera do drzwi, zaintrygowana patrzy na zarys męskiej głowy na firance, wreszcie otwiera. Na progu stoi Linoge. Jest przystojny jak grecki posąg, a sylwetką rzeczywiście przypomina posąg. Ma zamknięte oczy. Dłonie trzyma złożone na wilczej głowie – rączce laski.

PREZENTERKA POGODY (głos spoza kadru)

(ciągnie)

Mówiłam już i powtórzę: nie ma powodu do paniki. Mieszkańcy północnej części Nowej Anglii przeżyli niejedną wielką burzę i niejedną jeszcze przeżyją. Ale nawet najbardziej doświadczeni synoptycy są zdumieni rozmiarami zbliżających się do siebie układów.

Martha jest oczywiście zdziwiona widokiem obcego mężczyzny, ale nie wydaje się zaniepokojona. Przecież mieszka na wyspie, a na wyspie nic złego nie może się zdarzyć. Z wyjątkiem sporadycznych sztormów. Dziwne jednak, że widzi kogoś obcego, ponieważ kiedy kończy się krótkie lato, obcy na wyspie należą do rzadkości.

MARTHA

Czym mogę służyć?

LINOGE

(nie otwierając oczu)

Zrodzona z chuci, w proch się obrócisz. W grzechu poczęta, będziesz przeklęta.

MARTHA

Co proszę?

Linoge otwiera oczy… ale nie ma oczu. W ich miejscu zieje czerń. Rozchyla wargi, obnażając wielkie zakrzywione zęby – jak na dziecięcym rysunku potwora.

PREZENTERKA POGODY (głos spoza kadru)

(ciągnie)

Są to obszary wyjątkowo niskiego ciśnienia. Czy naprawdę zbliżają się do siebie? Obawiam się, że niestety tak.

Początkowe zdziwienie Marthy przeradza się w paniczny strach. Staruszka otwiera usta, by krzyknąć, i zatacza się do tyłu, wypuszczając uchwyty balkoniku. Za chwilę upadnie.

Linoge unosi laskę wilczą głową naprzód. Łapie balkonik, który stoi między nim a staruszką, i wyrzuca przez drzwi. Balkonik ląduje na werandzie, niedaleko schodów.

8  WNĘTRZE: KORYTARZ; MARTHA.

Martha ciężko pada na podłogę i krzyczy, wznosząc ręce i patrząc na:

9  WNĘTRZE: LINOGE WIDZIANY Z POZYCJI MARTHY.

Monstrum z obnażonymi kłami, nieprzypominające w niczym człowieka, z uniesioną laską. Za nim widzimy werandę i biel nieba zwiastującą nadchodzącą burzę.

10 WNĘTRZE: MARTHA NA PODŁODZE.

MARTHA

Błagam, nie rób mi krzywdy!

11 WNĘTRZE: SALON MARTHY.

Na ekranie widać Judda Parkina stojącego za stołem, na którym leżą: latarka, baterie, świece, zapałki, pakowana żywność, stos ciepłych ubrań, przenośne radio, telefon komórkowy i inne zapasy. Za jego plecami stoi prezenterka prognozy pogody i spogląda zafascynowana na pokazywane przedmioty.

JUDD

Ale sztorm nie musi oznaczać katastrofy, Mauro, a katastrofa nie zawsze musi być tragedią. Mając to na uwadze, powinniśmy dać naszym widzom w Nowej Anglii kilka rad, jak mają się przygotować na spotkanie z czymś, co według wszelkich znaków będzie niecodzienną i nadzwyczajną sytuacją atmosferyczną.

PREZENTERKA POGODY

Co chcesz nam pokazać, Judd?

JUDD

Na początek ciepłe ubrania. To najważniejsza rzecz. Dobrze będzie, jeśli sprawdzą państwo swoje zapasy baterii. Czy wystarczy do zasilania przenośnego radia? Albo małego telewizora? Jeżeli mają państwo generator, koniecznie należy się upewnić, czy mamy dosyć benzyny, ropy czy propanu. Nie wolno z tym zwlekać, ponieważ…

Kamera odjeżdża od telewizora, jak gdyby przestała się interesować poradami. Wycofuje się na korytarz. Kiedy milknie dialog w telewizji, zaczynamy słyszeć o wiele mniej przyjemne dźwięki: miarowe łup-łup-łup laski Linoge’a. Wreszcie łomot ustaje. Na chwilę zapada cisza, potem rozlega się odgłos kroków. Towarzyszy im dziwne szuranie, jak gdyby ktoś powoli ciągnął krzesło lub stołek po drewnianej podłodze.

JUDD (głos spoza kadru)

(ciągnie)

…może być za późno.

W drzwiach pojawia się Linoge. Ma niezwykłe oczy – chłodne i niepokojąco błękitne – ale nie zieje już w nich ohydna czarna pustka, którą widziała Martha. Jego czoło, policzki i grzbiet nosa pokrywają drobne kropelki krwi. Widzimy go w bardzo dużym zbliżeniu; zatrzymuje na czymś wzrok. Jego twarz ożywia nieco wyraz zainteresowania.

PREZENTERKA POGODY (głos spoza kadru)

Dziękuję, Judd. Widzowie z północnej Nowej Anglii z pewnością nieraz już słyszeli te mądre rady, ale kiedy nadchodzi tak potężny sztorm, niektóre rzeczy trzeba powtarzać.

12 WNĘTRZE: SALON, WIDOK ZZA RAMIENIA LINOGE’A.

Linoge wpatruje się w telewizor.

PREZENTERKA POGODY

Za chwilę przedstawimy lokalną prognozę pogody.

Telewizja pokazuje reklamę filmu wideo Kary boskie – część 2 – erupcje wulkanów, pożary i trzęsienia ziemi za jedyne 19,95. Linoge, znów widziany od przodu, wolnym krokiem idzie przez salon w stronę fotela Marthy. Znów słychać odgłos szurania, a gdy Linoge zbliża się do fotela i w kadrze znajduje się dolna połowa jego ciała, widzimy laskę, która zostawia cienki ślad krwi na dywanie. Krew kapie także spomiędzy palców ściskających wilczą głowę. Martha została zapewne uderzona rączką laski i prawdopodobnie nie mamy ochoty oglądać teraz wilczej głowy.

Linoge stoi, patrząc na ekran telewizora, gdzie w płomieniach staje las.

LINOGE

(śpiewa)

„Spójrz, jestem imbryczek do herbaty…

Uszko mam i dziobek ciut garbaty”.

Siada w fotelu Marthy. Ujmuje filiżankę zakrwawioną dłonią, brudząc uszko. Pije. Potem bierze z talerzyka ciastko i zjada.

Linoge sadowi się wygodniej, by posłuchać, jak Judd i Maura ze stacji Weather Network rozmawiają o przygotowaniach do katastrofy.

13 PLENER: SKLEP MIKE’a ANDERSONA – DZIEŃ.

Jest to staroświecki sklep wielobranżowy z długą werandą przed wejściem. Gdyby było lato, przed frontem wygrzewaliby się dziadkowie na fotelach bujanych. Tymczasem dziś stoi tu rząd odśnieżarek i łopat z wypisaną ręcznie wywieszką: SPECJALNA OFERTA SZTORMOWA! SUPEROBNIŻKI!

Po obu stronach schodów i pod daszkiem werandy więcierze do połowu homarów. Widzimy także żartobliwie wyeksponowany ekwipunek do zbierania małży. Przy drzwiach stoi manekin ubrany w kalosze i żółty płaszcz przeciwdeszczowy, z wybałuszonymi oczami na sprężynach i okrągłą czapeczką zwieńczoną śmigiełkiem, które jest teraz nieruchome. Ktoś wepchnął pod płaszcz poduszkę, dodając kukle wydatny brzuch. W jednej plastikowej ręce manekin trzyma proporczyk Uniwersytetu Maine, w drugiej puszkę piwa. Na szyi ma zawieszoną kartkę z napisem: STRÓJ DO POŁOWU HOMARÓW „ROBBIE BEALS” – TYLKO GŁUPI GO NIE KUPI.

W witrynie widać wywieszki o promocjach mięsa i ryb, informacje o cenach wypożyczenia filmów wideo (TRZY KLASYKI ZA DOLARA), ogłoszenia o kościelnych przyjęciach dobroczynnych, akcjach krwiodawstwa organizowanych przez ochotniczą straż pożarną. Największe ogłoszenie wisi na drzwiach: POGOTOWIE SZTORMOWE! OBOWIĄZUJE PRZEZ TRZY NAJBLIŻSZE DNI. SYGNAŁ ALARMOWY „DO SCHRONU” – DWIE SYRENY KRÓTKIE, JEDNA DŁUGA. Nad oknami wystawowymi są zamocowane żaluzje przeciwsztormowe. Nad wejściem widnieje staroświecki czarny szyld ze złoconymi literami: SKLEP ANDERSONA. URZĄD POCZTOWY. POSTERUNEK KONSTABLA LITTLE TALL.

Do środka wchodzi kilka kobiet, a dwie wychodzą – Octavia Godsoe i Joanna Stanhope. Tavia (mniej więcej czterdziestopięcioletnia) i Joanna (pod pięćdziesiątkę) niosą torby pełne zakupów i z ożywieniem rozmawiają. Tavia spogląda na kukłę Robbiego Bealsa i trąca łokciem Joannę. Obie się śmieją, schodząc po schodkach.

14 WNĘTRZE: SKLEP ANDERSONA – DZIEŃ.

Jest to świetnie zaopatrzony sklep spożywczy, do złudzenia przypominający sklepy z lat pięćdziesiątych. Drewniane podłogi przyjemnie skrzypią pod stopami. Wnętrze oświetlają kuliste lampy wiszące na łańcuchach. Sufit jest wyłożony blachą. Są jednak także ślady nowoczesności: dwie kasy z elektronicznymi czytnikami cen, radiostacja krótkofalowa na półce za ladą kasową, regał z kasetami wideo i kamery bezpieczeństwa zamontowane w rogach pomieszczenia.

W głębi znajduje się lodówka z mięsem zajmująca prawie całą szerokość sklepu. Na lewo, pod wypukłym lustrem, widzimy drzwi ze skromną tabliczką: KONSTABL.

W sklepie jest bardzo tłoczno. Wszyscy robią zapasy przed nadchodzącym sztormem.

15 WNĘTRZE: LADA CHŁODNICZA Z MIĘSEM.

Zza drzwi prowadzących do chłodni (po przeciwnej stronie drzwi posterunku konstabla) wychodzi Mike Anderson. Jest przystojnym mężczyzną w wieku około trzydziestu pięciu lat. Wygląda na półżywego ze zmęczenia… ale mimo to w jego oczach i kącikach ust błąka się ciepły uśmiech. Widać, że bardzo lubi życie i zwykle potrafi we wszystkim odnaleźć coś zabawnego.

Ma na sobie biały fartuch rzeźniczy i pcha wózek wyładowany zapakowanymi kawałkami mięsa. Natychmiast ruszają w jego stronę trzy kobiety i jeden mężczyzna. Mężczyzna, ubrany w czerwoną sportową kurtkę oraz czarną koszulę z koloratką, dopada go pierwszy.

WIELEBNY BOB RIGGINS

Michaelu, nie zapomnij o przyjęciu dobroczynnym w przyszłą środę. Muszę zebrać jak najwięcej osób z diakonatu.

MIKE

Przyjdę… jeśli przetrwamy trzy najbliższe dni.

WIELEBNY BOB RIGGINS

Na pewno przetrwamy. Bóg ma w opiece wiernych.

Pastor odchodzi. Zjawia się urocza i pulchna Jill Robichaux, która najwyraźniej mniej ufa w Bożą opiekę. Zanim Mike zdążył wyłożyć towar, zaczyna grzebać w paczkach z mięsem i czytać etykiety.

JILL

Michael, są kotlety wieprzowe? Zdawało mi się, że miałeś jeszcze wieprzowe.

Mike podaje jej foliowy pakunek. Jill ogląda mięso, po czym kładzie na sporej górce zapasów w swoim wózku. W pozostałych porcjach mięsa zaczynają przebierać dwie kobiety, Carla Bright i Linda St. Pierre. Carla patrzy na jakiś kawałek i już chce go wziąć, ale po chwili odkłada z powrotem do lodówki.

CARLA

Mielona karkówka jest za droga! Michael, nie masz zwykłych hamburgerów?

MIKE

Proszę…

Zanim zdążył dokończyć, Carla wyrywa mu z ręki paczkę.

MIKE

(ciągnie)

…bardzo.

Wokół niego gromadzi się więcej ludzi, którzy pospiesznie wybierają towar z jego wózka. Mike znosi to przez chwilę, wreszcie postanawia się odwołać do autorytetu konstabla. W każdym razie próbuje.

MIKE

Ludzie, posłuchajcie. To tylko sztorm. Przeżyliśmy już niejeden i niejeden jeszcze przeżyjemy. Uspokójcie się i przestańcie się zachowywać jak żółtodzioby z lądu!

Udaje mu się ich trochę powstrzymać. Odsuwają się i Mike może ponownie wykładać mięso z wózka.

LINDA

Nie wymądrzaj się, Michaelu Andersonie.

MIKE

(z uśmiechem)

Dobrze, pani St. Pierre. Nie będę się wymądrzał.

Za jego plecami otwierają się drzwi chłodni i ukazuje się w nich Alton „Hatch” Hatcher, który pcha drugi wózek pełen zapakowanych porcji mięsa. Hatch ma około trzydziestu lat, jest korpulentny i wygląda na sympatycznego człowieka. Jest zastępcą Mike’a – i w sklepie, i na posterunku. Podobnie jak szef jest ubrany w biały fartuch, a dodatkowo ma na głowie biały kask opatrzony napisem A. HATCHER.

CAT

(przez sklepowe głośniki)

Mike! Hej, Mike! Telefon do ciebie!

16 WNĘTRZE: LADA KASOWA; KATRINA „CAT” WITHERS.

Cat ma około dziewiętnastu lat i jest bardzo ładna. Obsługuje jedną z kas. Nie zwracając uwagi na kolejkę klientów, mówi do trzymanego w ręku mikrofonu. W drugiej ręce ma słuchawkę telefonu, który wisi na ścianie obok CB-radia.

CAT

To twoja żona. Mówi, że pojawił się jakiś mały problem w przedszkolu.

17 WNĘTRZE: PONOWNIE MIKE, HATCH I KLIENCI PRZY LADZIE CHŁODNICZEJ Z MIĘSEM.

Klienci wyglądają na zaciekawionych i na chwilę tracą zainteresowanie zakupami. Życie na wyspie przypomina serial, w którym zna się wszystkich bohaterów.

MIKE

Jest zdenerwowana? Co ją znowu ugryzło?

18 WNĘTRZE: PONOWNIE LADA; CAT.

CAT

Nie znam się na gryzieniu Molly. To w końcu twoja żona.

Klienci uśmiechają się znacząco, tu i ówdzie słychać chichot. O takich uwagach mawia się „to było dobre”. Do Mike’a szczerzy zęby mężczyzna około czterdziestki.

KIRK FREEMAN

Lepiej jedź sprawdzić, Mike.

19 WNĘTRZE: PONOWNIE MIKE I HATCH PRZY LADZIE CHŁODNICZEJ.

MIKE

Możesz mnie przez chwilę zastąpić?

HATCH

A możesz mi pożyczyć bat do poskramiania dzikich klientów?

Mike ze śmiechem stuka Hatcha w kask, po czym rusza do kasy dowiedzieć się, czego chce od niego żona.

20 WNĘTRZE: PRZY LADZIE KASOWEJ.

Mike podchodzi i bierze słuchawkę od Cat. Rozmawia z żoną, nie zważając na ciekawską publiczność.

MIKE

Cześć, Moll, o co chodzi?

MOLLY (głos w słuchawce)

Mam kłopot – możesz przyjechać?

Mike spogląda w głąb sklepu, w którym tłoczą się mieszkańcy wyspy, chcąc zdążyć przed burzą.

MIKE

Mamy urwanie głowy, skarbie. Co się dzieje?

21 WNĘTRZE: PIPPA HATCHER, ZBLIŻENIE.

Pippa jest pięcioletnią dziewczynką. Kadr wypełnia jej twarz, wykrzywiona w krzyku przerażenia i upstrzona czerwonymi plamami. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to krew.

Kamera odjeżdża i już widzimy, na czym polega kłopot. Pippa stoi w połowie schodów z głową między słupkami balustrady. Najwyraźniej nie może jej wyciągnąć. Mimo to wciąż ściska w rączce kromkę chleba i widzimy, że to, co w pierwszej chwili wzięliśmy za krew, jest w istocie dżemem truskawkowym.

U stóp schodów stoi z poważnymi minami siedmioro dzieci w wieku od trzech do pięciu lat. Jednym z czterolatków jest Ralph Anderson, syn Mike’a i Molly. Chociaż nie zauważamy tego od razu (bardziej interesuje nas nieszczęśliwy wypadek Pippy), Ralphie ma na grzbiecie nosa znamię. Nie jest szpecące, ale wyraźne i przypomina maleńkie siodełko.

RALPHIE

Pippa, mogę dostać twój chleb, jak nie będziesz go jadła?

PIPPA (wrzeszczy)

Nieeeee!

Zaczyna szarpać głową, usiłując ją wyswobodzić, nie wypuszczając przy tym kanapki. Kromka znika w jej pulchnej piąstce i Pippa wygląda, jakby pociła się dżemem truskawkowym.

22 WNĘTRZE: KORYTARZ I SCHODY W DOMU ANDERSONÓW.

Telefon znajduje się na stoliku w korytarzu, w połowie drogi między schodami a drzwiami. Przy aparacie Molly Anderson, żona Mike’a. Ma około trzydziestu lat, jest ładna, a wyraz jej twarzy świadczy, że strach walczy w niej z rozbawieniem.

MOLLY

Pippa, nie rób tego, kochanie… nie ruszaj się.

MIKE (głos w słuchawce)

Pippa? Co z Pippą?

23 WNĘTRZE: HATCH ZA LADĄ CHŁODNICZĄ Z MIĘSEM.

Hatch raptownie unosi głowę.

LINDA ST. PIERRE

Coś się stało z Pippą?

Hatch wychodzi zza lady.

24 WNĘTRZE: PONOWNIE KORYTARZ; MOLLY.

MOLLY

Cicho! Tylko tego mi brakuje, żeby Alton Hatcher się mnie czepiał.

25 WNĘTRZE: PONOWNIE SKLEP.

Między regałami pędzi Hatch, wciąż w kasku na głowie. Dobroduszny uśmiech bezpowrotnie zniknął z jego twarzy. Hatch jest w tej chwili ojcem i nic innego się dla niego nie liczy.

MIKE

Za późno, kochanie. O co chodzi?

26 WNĘTRZE: KORYTARZ; MOLLY.

Molly zamyka oczy i jęczy.

MOLLY

Pippa wsadziła głowę w balustradę i utknęła. To nic poważnego – tak mi się wydaje – ale wielki sztorm i oszalały tatuś to dla mnie za dużo jak na jeden dzień. Jeśli Hatch przyjedzie, chcę, żebyś z nim był.

Odkłada słuchawkę i wraca na schody.

MOLLY

Pippa, kochanie… nie szarp się tak. Uszkodzisz sobie uszy.

27 WNĘTRZE: LADA KASOWA; MIKE, HATCH I KLIENCI.

Mike patrzy z konsternacją na telefon, po chwili odkłada słuchawkę. Tymczasem Hatchowi udaje się przepchnąć przez ciżbę klientów. Na jego twarzy maluje się niepokój.

HATCH

Pippa! Co się stało Pippie?

MIKE

Podobno spuchła jej balustrada. Chodźmy zobaczyć.

28 PLENER: MAIN STREET, PRZED SKLEPEM.

Jest tu lekko pochyły parking. Najbliżej wejścia do sklepu stoi oliwkowozielony samochód z napędem na cztery koła, z namalowanym na drzwiach napisem SŁUŻBY PUBLICZNE WYSPY i policyjnymi kogutami na dachu.

Mike i Hatch wychodzą ze sklepu i zbiegają po schodkach. Kiedy zbliżają się do auta:

HATCH

Była bardzo zdenerwowana?

MIKE

Kto, Molly? Pięć stopni w skali od jednego do dziesięciu. Nie martw się.

Odchylają się w tył, gdy uderza w nich gwałtowny podmuch wiatru. Patrzą w stronę oceanu. Nie widzimy wody, lecz słyszymy huczące fale.

HATCH

Idzie krewsko wielka burza, co?

Mike nie odpowiada. Nie musi. Wsiadają do służbowego samochodu i odjeżdżają.

29 PLENER: MANEKIN NA WERANDZIE SKLEPU.

Kolejny podmuch wiatru kołysze więcierzami, które stukają o siebie… a śmigiełko na czapeczce „Robbiego Bealsa” zaczyna się wolno obracać.

30 WNĘTRZE: SCHODY W DOMU ANDERSONÓW.

Pippa wciąż ma głowę uwięzioną między słupkami balustrady, ale obok niej siedzi Molly, której udało się nieco uspokoić dziewczynkę. Wokół niej wciąż tłoczą się dzieci, przyglądając się Pippie. Molly głaszcze jej włosy, trzymając w drugiej ręce chleb z dżemem.

MOLLY

Nic ci nie będzie, Pippa. Za chwilkę przyjedzie Mike i twój tatuś. Mike cię wyciągnie.

PIPPA

Jak to zrobi?

MOLLY

Nie wiem. Ma swoje czarodziejskie sposoby.

PIPPA

Jestem głodna.

Molly wsuwa rękę między słupki balustrady i manewruje nią tak, aby trafić kanapką do ust Pippy. Pippa je. Pozostałe dzieci patrzą na to zafascynowane. Jedno z nich, pięcioletni chłopiec, jest synem Jill Robichaux.

HARRY ROBICHAUX

Pani Anderson, mogę ją nakarmić? Karmiłem kiedyś małpkę w wesołym miasteczku w Bangor.

Reszta dzieci wybucha śmiechem. Pippa nie wygląda na rozbawioną.

PIPPA

Nie jestem małpą, Harry! Jestem dzieckiem, nie małpą!

DON BEALS

Patrzcie, jestem małpa!

Czterolatek zaczyna skakać u stóp schodów, drapiąc się pod pachami i powrzaskując. Pozostali natychmiast zaczynają go naśladować.

PIPPA

Nie jestem małpą!

Dziewczynka wybucha płaczem. Molly gładzi ją po włosach, ale nie potrafi jej uciszyć. Źle jest zaklinować głowę w balustradzie, ale jeszcze gorzej, kiedy ktoś nazwie cię małpą.

MOLLY

Dzieci, przestańcie! Przestańcie w tej chwili! To nieładnie, Pippie jest bardzo przykro!

Większość dzieci od razu się uspokaja, ale Don Beals, istne półdiablę, dalej podskakuje, drapie się i wygłupia.

MOLLY

Don, przestań. To brzydko.

RALPHIE

Mama mówi, że to brzydko.

Próbuje złapać Dona. Don go odtrąca.

DON BEALS

Jestem małpa!

Don udaje małpę z dwa razy większym zapałem tylko dlatego, żeby zrobić na złość Ralphiemu… i oczywiście matce Ralphiego. Otwierają się drzwi. Do domu wchodzą Mike i Hatch. Hatch już od progu widzi, co się stało, i jego obawy ustępują miejsca uczuciu ulgi.

PIPPA

Tatusiu!

Znów zaczyna szarpać głową, usiłując się wyswobodzić.

HATCH

Pippa! Nie ruszaj się! Chcesz sobie urwać uszy?

RALPHIE

(podbiega do Mike’a)

Tatusiu! Pippa wsadziła głowę w poręcz, a Don cały czas udaje małpę!

Ralphie rzuca się ojcu w objęcia. Hatch wchodzi na przedziwne dziewczynkożerne schody i klęka przy córeczce. Molly patrzy przez ramię na męża, wysyłając mu wzrokiem niemy komunikat: „Proszę, załatw to!”.

Urocza jasnowłosa dziewczynka z warkoczykami ciągnie Mike’a za kieszeń białego fartucha. Prawie cały przód bluzeczki ma wysmarowany dżemem truskawkowym.

SALLY GODSOE

Panie Anderson, ja przestałam udawać małpę, jak tylko pani Anderson poprosiła.

Sally pokazuje na Molly. Mike delikatnie odrywa jej rączkę od swojej kieszeni. Czteroletnia Sally błyskawicznie wkłada do ust kciuk.

MIKE

To dobrze, Sally. Ralphie, muszę cię puścić.

Stawia Ralphiego na podłodze. Don Beals natychmiast popycha chłopca.

RALPHIE

Ej, czemu mnie pchasz?

DON BEALS

Bo się wymądrzasz!

Mike bierze na ręce Dona Bealsa i podnosi na wysokość swojej twarzy. Gówniarz ani trochę się nie boi.

DON BEALS

Nie boję się pana! Mój tata jest burmistrzem! Płaci panu pensję!

Wystawia język i pogardliwie prycha prosto w twarz Mike’a. Mike ani na chwilę nie traci panowania nad sobą.

MIKE

Nie popychaj, bo i ciebie będą popychać, Donnie. Lepiej to sobie zapamiętaj, bo taka jest smutna życiowa prawda. Nie popychaj, bo i ciebie będą popychać.

Don nie rozumie, ale reaguje na ton głosu Mike’a. W końcu zmaluje coś gorszego, ale na razie udaje się go przywołać do porządku. Mike stawia Dona na podłodze i podchodzi do schodów od strony balustrady. Za jego plecami widzimy uchylone drzwi z tabliczką: MALI WYSPIARZE. W pokoju stoją małe stoliki i krzesełka. Na suficie wiszą ozdoby w wesołych kolorach. To sala przedszkola prowadzonego przez Molly.

Hatch próbuje wypchnąć głowę córki spomiędzy słupków, ale bez rezultatu. Pippa znów wpada w panikę, że już na zawsze zostanie na schodach.

HATCH

Kochanie, po co to zrobiłaś?

PIPPA

Heidi St. Pierre mnie namówiła.

Mike kładzie rękę na dłoni Hatcha i odsuwa go na bok. Hatch spogląda na niego z nadzieją.

31 WNĘTRZE: DZIECI U STÓP SCHODÓW.

Heidi St. Pierre, pięcioletnia córka Lindy St. Pierre, ma ogniście rude włosy i grube okulary.

HEIDI

Wcale nie.

PIPPA

Właśnie że tak!

HEIDI ST. PIERRE

Kłamczucha, język lata jak łopata!

MOLLY

Przestańcie.

PIPPA (do Mike’a)

Włożyć było łatwo, ale teraz nie mogę wyjąć. Chyba po tej stronie moja głowa jest większa.

MIKE

Rzeczywiście… ale ją zmniejszę. Wiesz, co zrobię?

PIPPA

(zafascynowana)

Nie… co?

MIKE

Nacisnę specjalny guzik. Wtedy twoja głowa się zmniejszy i będziesz ją mogła wyciągnąć. Tak samo swobodnie, jak ją wsadziłaś. Rozumiesz, Pippa?

Mówi wolno, kojącym tonem. Jak gdyby chciał ją zahipnotyzować.

HATCH

Co za spec…

MOLLY

Ciii!

MIKE

Jesteś gotowa? Mogę naciskać?

PIPPA

Tak.

Mike wyciąga dłoń i palcem lekko naciska czubek nosa dziewczynki.

MIKE

Pip! Już! Zmniejsza się! Szybko, Pippa, zanim znowu urośnie!

Pippa bez kłopotu wysuwa głowę spomiędzy słupków. Dzieci biją brawo i wiwatują. Don Beals skacze jak małpa. Jeden z pozostałych chłopców, Frank Bright, też zaczyna podskakiwać, ale zaraz przestaje, gdy napotyka zdegustowane spojrzenie Ralphiego.

Hatch chwyta córeczkę i przytula. Pippa odwzajemnia uścisk, nie przestając jednak jeść chleba z dżemem. Przestała się bać, gdy tylko Mike zaczął do niej mówić. Molly uśmiecha się do Mike’a z wdzięcznością i wyciąga do niego rękę przez słupki balustrady w miejscu, gdzie zaklinowała się głowa Pippy. Mike ujmuje jej dłoń i z ekstrawagancją całuje każdy palec z osobna. Dzieci chichoczą. Buster Carver (Buster, ostatni z podopiecznych Molly, ma mniej więcej pięć lat) zasłania sobie oczy.

BUSTER

(jęczy)

Całują sobie palce! O nie!

Molly wybucha śmiechem i odsuwa rękę.

MOLLY

Dziękuję. Naprawdę bardzo ci dziękuję.

HATCH

Tak – dzięki, szefie.

MIKE

Nie ma sprawy.

PIPPA

Tato, czy dalej mam małą głowę? Poczułam, że robi się mniejsza, kiedy pan Anderson mi powiedział. Dalej jest mała?

HATCH

Nie, kochanie, jest taka jak trzeba.

Mike staje u stóp schodów. Podchodzi do niego Molly. Obok jest też Ralphie; Mike podnosi syna i całuje w czerwone znamię na nosie. Molly całuje Mike’a w policzek.

MOLLY

Przepraszam, że wyrwałam cię z pracy w takim momencie. Kiedy się zaklinowała i nie potrafiłam jej pomóc, po prostu… spanikowałam.

MIKE

Nic się nie stało. Potrzebowałem małej przerwy.

MOLLY

Jak w sklepie, duży ruch?

HATCH

Spory. Sama wiesz, jak jest przed sztormem… a to nie będzie zwykły sztorm. (do Pippy) Muszę wracać, maleńka. Bądź grzeczna.

Don Beals znowu prycha z pogardą.

MIKE (cicho)

Och, uwielbiam synalka Robbiego.

Molly nic nie mówi, tylko wymownie przewraca oczami.

MIKE

Wracamy, Hatch?

HATCH

Jedźmy, póki jeszcze się da. Jeżeli prognozy się sprawdzą, możemy tu utknąć na najbliższe trzy dni. (Milknie) Jak Pippa z głową w balustradzie.

Żadne z nich się nie śmieje. Wiedzą, że Hatch ma niestety rację.

32 PLENER: DOM ANDERSONÓW PRZY DOLNEJ MAIN STREET – DZIEŃ.

Służbowy samochód terenowy stoi zaparkowany przy krawężniku. Na pierwszym planie, przy chodniku, widać szyld: PRZEDSZKOLE – MALI WYSPIARZE. Szyld wisi na łańcuchu i kołysze się na wietrze. Niebo ma wyjątkowo szarą barwę. Widoczny w tle siny ocean burzy się i szumi.

Otwierają się drzwi. Z domu wychodzą Mike i Hatch, naciskając na głowy czapki, by nie zerwał ich wiatr, i stawiając kołnierze kurtek. Podchodząc do samochodu, Mike przystaje i spogląda w niebo. Nie ma wątpliwości, że zaraz rozpęta się burza. I to potężna. Z twarzy Mike’a można wyczytać, że o tym wie. Albo wydaje mu się, że wie. Nikt nie ma pojęcia, jak potężny okaże się sztorm.

Mike wsiada do auta, machając do Molly, która stoi na werandzie w narzuconym na ramiona swetrze. Hatch też się z nią żegna. Molly odpowiada machaniem. Samochód zawraca, kierując się z powrotem w stronę sklepu.

33 WNĘTRZE: SAMOCHÓD SŁUŻB PUBLICZNYCH; MIKE I HATCH.

HATCH (rozbawiony)

„Specjalny guzik”, tak?

MIKE

Każdy taki ma. Powiesz Melindzie?

HATCH

Nie… ale Pippa powie. Zauważyłeś, że ani na chwilę nie spuściła oka z chleba z dżemem?

Wymieniają spojrzenia i uśmiechy.

34 PLENER: ATLANTIC STREET – DZIEŃ.

Nie zważając na nadciągający sztorm i wzmagający się wiatr, środkiem ulicy biegnie truchtem czternastoletni chłopiec – Davey Hopewell. Jest ubrany w grubą kurtkę i rękawiczki do połowy palców. Dzięki temu łatwiej mu kozłować piłkę. Porusza się zygzakiem, mówiąc do siebie. A właściwie komentując wyimaginowany mecz.

DAVEY

Rusza Davey Hopewell… z łatwością omija przeciwników… Stockton próbuje odebrać mu piłkę, ale nie ma szans… Hopewell jest w szczytowej formie… do końca meczu pozostały sekundy… Davey Hopewell to ostatnia nadzieja zespołu Celtics… jeden zwód, drugi…

Davey Hopewell zatrzymuje się. Łapie piłkę i patrzy na:

35 PLENER: DOM MARTHY CLARENDON WIDZIANY Z POZYCJI DAVEYA.

Mimo chłodu drzwi są otwarte, a na schodkach werandy leży balkonik – tam gdzie rzucił go Linoge.

36 PLENER: PONOWNIE DAVEY.

Chłopiec wciska piłkę pod pachę i wolno podchodzi do furtki domu Marthy. Stoi przez chwilę i nagle dostrzega na białej farbie coś czarnego. W miejscu, gdzie Linoge dotknął furtki, widać zwęglone ślady. Davey dotyka jednego dwoma palcami (nieosłoniętymi rękawiczką) i natychmiast je odrywa.

DAVEY

Au!

Ślady są nadal gorące. Ale Davey przestaje się nimi interesować, kiedy jego wzrok pada na przewrócony balkonik i otwarte drzwi – drzwi w taką pogodę powinny być zamknięte. Zaczyna iść ścieżką, wchodzi na werandę. Pochyla się i odsuwa balkonik na bok.

PREZENTERKA POGODY (głos)

Jaką rolę w powstaniu podobnych burz odgrywa globalne ocieplenie? Prawdę mówiąc, nie wiemy…

DAVEY

(woła)

Pani Clarendon? Nic pani nie jest?

37 WNĘTRZE: SALON W DOMU MARTHY; LINOGE.

W telewizji wciąż jest prognoza pogody. Linie na mapie przesunęły się w kierunku spodziewanego spotkania frontów. Linoge siedzi w fotelu Marthy, trzymając na kolanach zakrwawioną laskę. Ma zamknięte oczy. Wygląda, jak gdyby medytował.

PREZENTERKA POGODY

Wiemy jedynie, że prąd strumieniowy przybrał formę typową dla tej pory roku, choć prąd górny jest jeszcze silniejszy niż zwykle, co tłumaczy niesamowitą siłę zachodniej burzy.

DAVEY (spoza kadru)

(woła)

Pani Clarendon? To ja, Davey! Davey Hopewell! Nic pani nie jest?

Linoge otwiera oczy. Znów są czarne… lecz tym razem czerń rozświetlają czerwone żyłki… przypominające płomienie. Linoge rozchyla wargi w uśmiechu, ukazując okropne zęby. Widzimy je przez chwilę, po czym następuje:

WYCIEMNIENIE. KONIEC AKTU 1.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI