Danse Macabre - Stephen King - ebook + audiobook + książka

Danse Macabre ebook i audiobook

Stephen King

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jak rozwijała się postać Wampira? Co łączy Stephena Kinga ze Sputnikiem? Czemu cenzorzy zainteresowali się amerykańskimi komiksami? Który film grozy jest najgorszy w historii? Na wszystkie te pytania - i wiele innych - odpowiada Danse Macabre.

Autor bierze tym razem na warsztat swój ukochany gatunek, czyli oczywiście horror. Opowiada czytelnikom o horrorze literackim, filmowym, telewizyjnym, nawet radiowym, omawia ważne dzieła, motywy i postacie, a przy okazji przytacza sporo anegdot ze swego życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 685

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 20 godz. 29 min

Lektor: Maciej Więckowski

Oceny
3,8 (17 ocen)
7
2
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aniasci

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, ciekawa historia twórczości związanej z grozą , w większości w zakresie ostatnich kilkudziesięciu lat, z przemyśleniami autora..
00
dragb

Z braku laku…

Fajnie napisane i słucha się super, ale książka bardzo nie na czasie o filmach, serialach, książkach od lat 50-tych do 80-tych ubiegłego wieku. Tylko dla fana Kinga lub konesera filmu i horroru.
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału:

DANSE MACABRE

 

Copyright © 1983 by Stephen King

All rights reserved

 

Projekt okładki: Ewa Wójcik

 

Ilustracja na okładce: Vincent Chong

 

Redaktor prowadzący: Katarzyna Rudzka

 

Redakcja: Lucyna Łuczyńska

 

Korekta: Mariola Będkowska

 

ISBN 978-83-8123-706-2

 

Warszawa 2011

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-651 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Od tłumaczy

Drodzy Czytelnicy, pracując nad przekładem książki Stephena Kinga, stanęliśmy przed problemami związanymi z tłumaczeniem tytułów filmów, słuchowisk i utworów literackich. Przyjęliśmy zasadę, że jeśli dany utwór był opublikowany lub rozpowszechniany legalnie w Polsce, używamy jego oficjalnie znanego tytułu; jeśli nie, pozostawiamy tytuł w oryginale, zamieszczając w nawiasach jego tłumaczenie przy pierwszym pojawieniu się w tekście. Aby uniknąć nadmiernej ilości przypisów, poniżej podajemy wykorzystane przez nas tłumaczenia cytowanych utworów. Fragmenty pochodzące z nietłumaczonych w Polsce książek zostały przełożone przez Paulinę Braiter. Życzymy miłej i interesującej lektury.

Tłumacze

 

Wykorzystane tłumaczenia

* Jack Finney, Inwazja porywaczy ciał,

przeł. Henryk Makarewicz, Wydawnictwo PiK,

Katowice 1993.

* James Herbert, Mgła,

przeł. Maciej Gocman, Wydawnictwo Amber,

Warszawa 1992.

* Stephen King, Carrie,

przeł. Danuta Górska, Iskry, Warszawa 1990;

Miasteczko Salem,

przeł., Arkadiusz Nakoniecznik, Amber,

Warszawa 1991.

* Ira Levin, Dziecko Rosemary,

przeł. Bogdan Baron, Wydawnictwo Literackie,

Kraków 1988.

* Howard Phillips Lovecraft, opowiadania z tomu

Zew Cthulhu,

przeł. Ryszarda Grabowska, SW Czytelnik,

Warszawa 1983.

* Mary Shelley, Frankenstein,

przeł. Henryk Goldmann, Wydawnictwo Poznańskie,

Poznań 1958.

* Robert Louis Stevenson, Doktor Jekyll i pan Hyde,

przeł. Tadeusz Jan Dehnel, Iskry,

Warszawa 1985.

* Bram Stoker, Dracula,

przeł. Marek Wydmuch, Łukasz Nicpan,

Wydawnictwo Alfa, Warszawa 1993.

* Peter Straub, Julia,

przeł., Aleksander Gomola, DW REBIS, Poznań 1994;

Upiorna opowieść,

przeł. Irena Ciechanowska-Sudymont, Jan S. Zaus,

DW REBIS, Poznań 1993.

 

Łatwo jest – może zbyt łatwo

– upamiętniać zmarłych.

Tę książkę dedykuję sześciu wielkim pisarzom,

autorom opowieści grozy, którzy nadal żyją.

 

ROBERTOWI BLOCHOWI

JORGE LUISOWI BORGESOWI

RAYOWI BRADBURY’EMU

FRANKOWI BELKNAPOWI LONGOWI

DONALDOWI WANDREI MANLY’EMU

WADE’OWI WELLMANOWI

 

Wstąp, o Przybyszu, na własne Ryzyko

– oto bowiem Leże Tygrysów.

 

– Jaka była najgorsza rzecz,

którą kiedykolwiek zrobiłeś?

– Tego wam nie powiem,

ale mogę wam opowiedzieć

o najgorszej rzeczy, która mi się przydarzyła...

o najstraszniejszej rzeczy...

Peter Straub

UPIORNA OPOWIEŚĆ

(przeł. Irena Ciechanowska-Sudymont

Jan S. Zaus)

 

No, możemy się zabawić, ale trzeba posłać kogoś, by pilnował drzwi...

Eddie Cochran

COME ON EVERYBODY

 

 

PRZEDMOWA

Książka, którą trzymacie w rękach, jest efektem rozmowy telefonicznej odbytej przeze mnie w listopadzie 1978 roku. W tamtym czasie wykładałem techniki pisarskie i prowadziłem kilka kursów o literaturze na uniwersytecie w Orono w stanie Maine, a w każdej wolnej chwili pracowałem nad ostateczną wersją szkicu powieści „Podpalaczka”, która w chwili, gdy czytacie te słowa, powinna już się ukazać. Zadzwonił do mnie Bill Thompson, wydawca moich pierwszych książek („Carrie”, „Miasteczko Salem”, „Lśnienie”, „Nocna zmiana” i „Bastion”) w latach 1974–1978. Co ważniejsze jednak, to właśnie Bill Thompson jako redaktor wydawnictwa Doubleday był pierwszym człowiekiem związanym z nowojorskim środowiskiem wydawców, który okazał życzliwe zainteresowanie moimi debiutanckimi, niepublikowanymi pracami. Spotkanie z nim stanowiło ów pierwszy, najważniejszy kontakt, na który czekają i o którym marzą debiutujący pisarze... i który tak rzadko znajdują.

Po wydaniu „Bastionu” moje drogi z wydawnictwem Doubleday się rozeszły. Bill także zmienił pracę – został naczelnym redaktorem w Everest House. Ponieważ przez lata naszej znajomości zaprzyjaźniliśmy się, pozostaliśmy w kontakcie. Czasem spotykaliśmy się na lunchu, a czasem organizowaliśmy popijawy. Chyba najlepsza z nich odbyła się w czasie mistrzostw baseballowych w lipcu 1978 roku, które oglądaliśmy na ekranie dużego telewizora w irlandzkim pubie w Nowym Jorku, popijając niezmierzone ilości piwa. Nad barem wisiała tabliczka „GODZINY SZCZĘŚCIA” DLA RANNYCH PTASZKÓW, 8–10 RANO, co oznaczało, że przez dwie poranne godziny wszystkie drinki kosztują pięćdziesiąt centów. Kiedy spytałem barmana, jacy to klienci przychodzą kwadrans po ósmej do baru na gin lub rum z sokiem cytrynowym, obdarzył mnie pełnym politowania uśmiechem, wytarł ręce w fartuch i powiedział:

– Chłopcy z college’u... tacy jak ty.

Ale tego listopadowego wieczoru, niedługo po święcie Halloween, Bill zadzwonił do mnie i spytał:

– Dlaczego nie napiszesz książki o całym zjawisku horroru z twojego punktu widzenia? Powieści, filmy, słuchowiska radiowe, spektakle telewizyjne, wszystko. Jeśli zechcesz, możemy razem nad tym popracować.

Pomysł ten zainteresował mnie i zaniepokoił zarazem. Zainteresował, ponieważ ciągle mnie pytano, dlaczego piszę takie rzeczy, dlaczego ludzie chcą to czytać i chodzą do kina na podobne filmy. Skąd bierze się ów pozorny paradoks – ludzie chętnie wydają pieniądze, aby poczuć się wyjątkowo nieprzyjemnie? Mówiłem o tym przed dostatecznie wieloma audytoriami i napisałem wystarczająco wiele (włączając w to raczej przydługi wstęp do mojego zbioru opowiadań „Nocna zmiana”), aby idea ogłoszenia „ostatniego słowa” na ten temat niezwykle mnie zaintrygowała. Pomyślałem, że potem zawsze już mógłbym zbyć wszelkie pytania, mówiąc: Jeśli chcecie wiedzieć, co myślę o horrorze, proszę bardzo – napisałem o tym książkę. Przeczytajcie ją. To moje ostatnie słowo o mechanizmach opowieści grozy.

Zaniepokoił mnie, ponieważ natychmiast wyobraziłem sobie ogrom pracy obejmującej lata, dziesięciolecia, stulecia. Gdybyśmy zaczęli historię gatunku od Grendela i matki Grendela1, nawet streszczenie powstałego dzieła z trudem pomieściłoby się w czterech opasłych tomach.

Bill odparł, że powinienem ograniczyć się do ostatnich trzydziestu lat z nielicznymi odwołaniami do początków gatunku. Powiedziałem mu, że się nad tym zastanowię, i tak też zrobiłem. Rozmyślałem długo i bardzo intensywnie. Nigdy dotąd nie porwałem się na napisanie tekstu krytycznego o objętości całej książki i ten pomysł nieco mnie przerażał. Myśl o konieczności napisania prawdy była onieśmielająca. Poza wszystkim, fikcja literacka to kłamstwa i jeszcze raz kłamstwa – właśnie dlatego purytanie nigdy nie zdołali do końca pozbyć się obiekcji, jakie wobec niej żywili. W dziele literackim, jeżeli utknie się w jakimś miejscu, zawsze można wymyślić coś nowego albo cofnąć się o kilka stron i zmienić parę rzeczy. Natomiast praca krytyczna oznacza ciągłe uciążliwe sprawdzanie, czy na pewno nie mylisz się co do faktów, czy daty pasują, a nazwiska zostały prawidłowo napisane... ale, co najgorsze, zmusza cię do ukazania prawdziwego oblicza. Powieściopisarz to w końcu tajemnicza istota; w odróżnieniu od aktora czy muzyka może nierozpoznany przejść się po mieście. Jego marionetki tańczą na scenie, podczas gdy on sam pozostaje w cieniu. Autor literatury faktu musi się odkryć.

Jednak sam pomysł był atrakcyjny. Zacząłem rozumieć, jak muszą się czuć wariaci przemawiający w Hyde Parku („dziwacy”, jak nazywają ich nasi brytyjscy kuzyni), gdy ustawiają swoje skrzynki i przygotowują się do wejścia na nie. W myślach ujrzałem dziesiątki pustych stron, na których mogłem dosiąść moich licznych koników. „I w dodatku zapłacą mi za to!” – wykrzyknąłem z szaleńczym śmiechem, zacierając ręce. Pomyślałem też o zajęciach z literatury, które miałem prowadzić w nadchodzącym semestrze, określanych jako „Tematy nadprzyrodzone w literaturze”. Przede wszystkim jednak uświadomiłem sobie, iż oto nadarza mi się sposobność, aby pomówić o gatunku, który kocham – sposobność nieczęsto dana zwykłemu autorowi literatury popularnej.

Skoro już wspomniałem o moich zajęciach z „tematów nadprzyrodzonych”: tego listopadowego wieczoru, gdy zadzwonił Bill, siedziałem właśnie przy stole w kuchni w towarzystwie puszki piwa, próbując ułożyć ich konspekt... i powtarzając na głos żonie, że wkrótce zacznę spędzać sporo czasu, opowiadając mnóstwu ludzi o czymś, co dotąd wyczuwałem jedynie instynktownie, niczym ślepiec wymacujący sobie drogę. Choć wiele książek i filmów omawianych na tych łamach należy obecnie do standardowego programu nauczania większości college’ów, ja sam przeczytałem owe książki, obejrzałem filmy i wyciągnąłem wnioski bez niczyjej pomocy, nie posiłkując się żadnymi tekstami źródłowymi ani naukowymi publikacjami. Wyglądało na to, że już niedługo po raz pierwszy sprawdzę wartość owych przemyśleń.

To stwierdzenie może wydać się dziwne, ale w dalszej części niniejszej książki wspominam o tym, że jestem przekonany, iż nikt nie może być do końca pewien, co sądzi na dany temat, póki nie przeleje swych opinii na papier. Podobnie uważam, że sami nie pojmujemy własnych myśli do momentu, gdy przedstawimy je do osądu innym, co najmniej dorównującym nam inteligencją. Toteż, owszem, denerwowałem się perspektywą wystąpienia przed klasą w Barrows Hall i zdecydowanie zbyt dużą część uroczych w sumie wakacji w St. Thomas spędziłem, zadręczając się Stokerowskim użyciem humoru w „Draculi” i elementami paranoi w „Porywaczach ciał” Jacka Finneya.

W ciągu paru dni, jakie upłynęły od telefonu Billa, coraz częściej myślałem, że jeśli moja seria pogadanek (nie starczyło mi odwagi, by nazwać je wykładami) na temat grozy, horroru i elementu nadprzyrodzonego w literaturze zostanie dobrze przyjęta – zarówno przez moich studentów, jak i przeze mnie samego – książka dotycząca tych samych zagadnień stanowiłaby logiczne dopełnienie cyklu. W końcu zadzwoniłem do Billa i powiedziałem, że spróbuję nad tym popracować. I, jak widzicie, dotrzymałem słowa.

Wszystko to prowadzi mnie z powrotem do Billa Thompsona, któremu zawdzięczam ideę napisania tej książki. Był to i jest naprawdę dobry pomysł. Jeśli spodoba się wam niniejsza książka, podziękujcie Billowi, który ją wymyślił. Jeżeli nie, miejcie pretensje do autora za to, że spieprzył sprawę.

Muszę też wspomnieć o setce studentów kursu Eh-90, którzy słuchali cierpliwie (i czasami wyrozumiale), jak formułuję moje przemyślenia. W efekcie tych zajęć wiele z owych przemyśleń trudno nawet nazwać moimi, podczas rozlicznych dyskusji uległy one bowiem modyfikacji, zostały podane w wątpliwość, a często nawet zmienione.

Pewnego dnia w trakcie kursu odwiedził nas Burton Hatlen, profesor anglistyki na stanowym uniwersytecie Maine. Wygłosił wtedy wykład na temat „Draculi” Stokera. Jego wnikliwe uwagi dotyczące znaczącej roli horroru w naszych wspólnych zasobach mitów także tworzą jeden ze zworników konstrukcji niniejszej książki. A więc dzięki, Burt.

Także mojemu agentowi, Kirby’emu McCauleyowi, fanowi fantastyki i horroru, wiernemu mieszkańcowi stanu Minnesota, winien jestem podziękowania za to, że uważnie przeczytał rękopis, wskazał liczne błędy, zaciekle dyskutował o wnioskach – ale przede wszystkim za to, że pewnej pijanej nocy w hotelu UN Plaza w Nowym Jorku pomógł mi ułożyć listę godnych polecenia filmów grozy z lat 1950–1980, tworzącą „Dodatek I” do tej książki. Kirby’emu należą się podziękowania za jeszcze wiele rzeczy, ale na razie to musi wystarczyć.

Podczas pracy nad „Danse macabre” korzystałem też z wielu dodatkowych źródeł i choć starałem się jak najsumienniej wymieniać je od razu w tekście, muszę jednak wspomnieć kilka, które okazały się niezastąpione: fundamentalne dzieło Carlosa Clarensa o filmie grozy An Illustrated History of the Horror Film (Ilustrowana historia filmu grozy), szczegółowy opis wszystkich odcinków „Strefy mroku” w piśmie „Starlog”; The Science Fiction Encyclopedia pod redakcją Petera Nichollsa, pomocną zwłaszcza przy rozszyfrowywaniu sensu (a przynajmniej przy podjęciu takiej próby) dzieł Harlana Ellisona i telewizyjnego serialu „Po tamtej stronie”, a także niezliczonych innych dróżek, którymi wędrowały moje myśli.

I wreszcie podziękowania należą się też pisarzom – a wśród nich między innymi Rayowi Bradbury’emu, Harlanowi Ellisonowi, Richardowi Mathesonowi, Jackowi Finneyowi, Peterowi Straubowi i Anne Rivers Siddons – którzy okazali się dość uprzejmi, by odpowiedzieć na moje listy i dostarczyć informacji na temat genezy omawianych tu dzieł. Ich głosy nadają niniejszej pracy nowy wymiar, a ich brak pozostawiłby dotkliwą pustkę.

To chyba już wszystko... tyle że nie chciałbym pozostawić was w przekonaniu, iż wierzę, że to, co za chwilę przeczytacie, jest bliskie ideału. Obawiam się, że mimo drobiazgowego sprawdzania wciąż pozostało sporo błędów. Liczę, że jeśli jakieś znajdziecie, napiszecie do mnie i wskażecie je, abym mógł dokonać poprawek w następnych wydaniach. No i cóż, mam nadzieję, że książka ta dostarczy wam niezłej zabawy. Skubcie ją po kawałku czy też czytajcie od deski do deski, ale miejcie z tego przyjemność. Do tego właśnie służy, podobnie jak zwykłe powieści. Może traficie tu na coś, co zmusi was do myślenia, rozśmieszy czy choćby rozzłości. Ucieszy mnie każda z tych reakcji. Natomiast nuda byłaby prawdziwą klęską.

Pisanie tej książki stanowiło dla mnie mordęgę, ale i ogromną przyjemność, bywało uciążliwym obowiązkiem i czystą rozkoszą. Podejrzewam, że w rezultacie otwierająca się przed wami droga okaże się nierówna i wyboista. Pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że sama podróż wynagrodzi jednak owe niewygody.

STEPHEN KING

Center Lovell, Maine

1 Grendel – potwór pojawiający się w staroangielskim poemacie „Beowulf”, którego tytułowy bohater zabija wraz z jego matką wiedźmą – przyp. tłum.

 

 

WSTĘP DO DRUGIEGO WYDANIA

Jakieś dwa miesiące po rozpoczęciu pracy nad „Danse macabre” opowiedziałem o moim najnowszym projekcie przyjacielowi z Zachodniego Wybrzeża, który zresztą także jest miłośnikiem horrorów, zarówno filmowych, jak i literackich. Sądziłem, że będzie zachwycony. On tymczasem spojrzał na mnie z absolutnym przerażeniem i stwierdził, że zwariowałem.

– Dlaczego? – spytałem.

– Wytłumaczę ci, jeśli postawisz mi piwo.

Postawiłem. Mój przyjaciel wypił pół kufla, po czym nachylił się nad stołem, wbijając we mnie zatroskany wzrok.

– To wariactwo, ponieważ fani rozedrą twój tyłek na strzępy – stwierdził. – Na pewno obok prawdziwych danych popełnisz mnóstwo błędów, a ci goście nie poklepią cię po główce za to, co będzie w porządku, natomiast doprowadzą do szału wytykaniem wszystkiego, co pokręciłeś. Naprawdę sądzisz, że uda ci się znaleźć materiały na temat „Teksaskiej masakry piłą mechaniczną”? Gdzie zamierzasz ich szukać? W „New York Timesie”? Nie rozśmieszaj mnie.

– Ale...

– Połowa ludzi, z którymi będziesz rozmawiał, powie ci jedno, druga połowa – coś zupełnie innego. Dobry Boże, mógłbyś spytać Rogera Cormana o ludzi, którzy grali u niego w latach pięćdziesiątych, a on sam nie będzie tego pamiętał, bo większość swych filmów nakręcił w trzy tygodnie!

– Ale...

– I powiem ci coś jeszcze. Połowa literatury, na jaką natrafisz, będzie pełna błędów, bo ludzie, którzy kochają ten gatunek, są podobni do ciebie i do mnie. Krótko mówiąc, to wariaci.

– Ale...

– Nawet twoja własna pamięć może cię oszukać. Daj sobie spokój. Namieszasz jak pijany zając, a fani zeżrą cię żywcem, bo od tego właśnie są fanami. Zostaw to i napisz jakąś nową powieść. A najpierw postaw mi jeszcze jedno piwo.

Kupiłem mu to piwo, ale, jak widzicie, nie zrezygnowałem. Pamiętając jednak o tym, co powiedział, we wstępie do pierwszego wydania zaprosiłem fanów, aby pisali do mnie o wszelkich błędach, jakie zdołają znaleźć. W odpowiedzi nie dostałem co prawda milionów listów, ale mój apokaliptycznie nastawiony przyjaciel niezupełnie się pomylił: były ich tysiące. I to właśnie doprowadza nas do Dennisa Etchisona.

Dennis Etchison to jeszcze jeden fan horroru z Zachodniego Wybrzeża. Średniego wzrostu, zazwyczaj nosi brodę; ma przystojną twarz w stylu tak bardzo odbiegającym od hollywoodzkich standardów, że sprawia to ulgę patrzącemu. Jest także dowcipny, łagodny i wrażliwy. Znakomicie oczytany w dziełach tego gatunku, doskonale zna się na wszelkich filmach – od arcydzieł po ostatnie gnioty – i świetnie je rozumie. Jest także diablo zdolnym pisarzem i jeśli nie czytaliście jego zbioru opowiadań The Dark Country [Mroczny kraj], straciliście okazję zetknięcia się z jednym z lepszych dokonań na naszym szczególnym polu (nie, nie omawiam go w tej książce, gdyż został wydany po roku 1980). Zawarte w nim opowiadania są nie tylko dobre, ale bez wyjątku fascynujące, a w kilku przypadkach nawet autentycznie wspaniałe, tak jak wspaniałe było opowiadanie Olivera Onionsa „Wabiąca ślicznotka”. Wydanie w twardej oprawie ukazało się w ograniczonym nakładzie, ale wkrótce Berkeley ma wypuścić paperback, toteż radziłbym wam pobiec – nie pójść zwykłym krokiem, ale rzucić się biegiem – do najbliższego królestwa książek i kupić go, gdy tylko się ukaże. Nie, nie zapłacono mi za reklamę – robię to ze szczerego serca.

W każdym razie Kirby zasugerował, że Dennis byłby idealną osobą do wyłapania błędów w nowym wydaniu „Danse macabre”. Spytałem go, czy zgodziłby się na to, a kiedy powiedział, że tak, jeszcze tego samego dnia zacząłem mu wysyłać ekspresem federalnym stale rosnący stos listów, zaczynających się od „Spieprzyłeś...”. I sądzę, że jego praca zasługuje na szacunek – nie tylko mój, ale każdego, komu zależy na ścisłości, nawet w mrocznych lochach będących krainą horroru. Obecne wydanie jest pozbawione wielu błędów, jakie zakradły się do poprzedniej edycji. Sprawił to Dennis Etchison – w asyście sporego oddziału wiernych fanów. Chcę, żebyście o tym wiedzieli, i chcę też podziękować mu za to, że zapiął mi rozporek i przygładził włosy.

Panie i panowie – Dennis Etchison – powitajcie go oklaskami. Bez wątpienia zasłużył sobie na nie.

STEPHEN KING

Czerwiec 1983

I

CZWARTY PAŹDZIERNIKA 1957. ZAPROSZENIE DO TAŃCA

1

Dla mnie osobiście groza – prawdziwa groza, w odróżnieniu od uczucia, jakie budzą demony i upiory przyczajone w ludzkim umyśle – rozpoczęła się pewnego popołudnia w październiku 1957 roku. Właśnie skończyłem dziesięć lat i, jakże stosownie, siedziałem w kinie Stratford Theater w centrum Stratfordu w stanie Connecticut.

Film wyświetlany tego dnia był – i jest nadal – jednym z moich najulubieńszych dzieł wszech czasów. Fakt zaś, że wyświetlano właśnie ten obraz zamiast westernu z Randolphem Scottem czy filmu wojennego z Johnem Wayne’em, okazał się także niezwykle stosowny. Na tym sobotnim seansie, w dniu, w którym rozpoczęła się prawdziwa groza, pokazywano „Latające talerze” (oryg. Ziemia kontra latające talerze). Występował w nim Hugh Marlowe, w owych czasach najbardziej chyba znany ze swej roli porzuconego, szaleńczo ksenofobicznego narzeczonego Patricii Neal w filmie „Dzień, w którym Ziemia zamarła”, nieco starszym i bez wątpienia znacznie bardziej racjonalnym dziele science fiction.

W „Dniu, w którym Ziemia zamarła” obcy imieniem Klaatu (Michael Rennie w oślepiająco białym międzygalaktycznym popołudniowym garniturze) ląduje na trawniku przed Białym Domem latającym spodkiem (który, gdy działają silniki, świeci się jak jeden z owych plastikowych Jezusów wręczanych uczniom w wakacyjnych szkółkach biblijnych za to, że wykuli na pamięć fragmenty Pisma). Klaatu schodzi po trapie i przystaje, śledzony przez przerażone oczy ludzi i lufy kilkuset karabinów. Jest to chwila pamiętnego napięcia, chwila, która w pamięci nabiera nieoczekiwanej słodyczy. Właśnie dzięki takim momentom ludzie stają się miłośnikami kina na całe życie. Klaatu wyjmuje jakieś dziwne urządzenie – z tego co pamiętam, wyglądało ono jak rodzaj przenośnej kosiarki – i jakiś zapalczywy żołnierz natychmiast ładuje mu kulkę w ramię. Oczywiście okazuje się, że urządzenie było podarunkiem dla prezydenta. Żaden promień śmierci, po prostu zwykłe międzygwiezdne lekarstwo na raka.

To było w 1951 roku. Sześć lat później, tamtego sobotniego popołudnia w Connecticut, ludzie z latających talerzy wyglądali i działali zdecydowanie mniej przyjaźnie. W odróżnieniu od szlachetnego i dość smutnego przystojniaka Michaela Rennie w roli Klaatu przybysze z kosmosu w filmie „Latające talerze” przypominali stare, przesiąknięte złem drzewa o powykręcanych, zasuszonych ciałach i szyderczo wykrzywionych starych twarzach.

Zamiast przywieźć prezydentowi lekarstwo na raka, jak każdy szanujący się ambasador, podkreślający w ten sposób uznanie, jakie jego państwo żywi dla Stanów Zjednoczonych, pasażerowie latających spodków przywożą ze sobą promienie śmierci i powszechną wojnę. Wszystko to, szczególnie zniszczenie Waszyngtonu, zostało oddane wręcz niezwykle realistycznie dzięki efektom specjalnym, będącym dziełem Raya Harryhausena, gościa, który jako dziecko chadzał do kina razem z kumplem Rayem Bradburym.

Klaatu przybywa, aby przekazać nam posłanie przyjaźni i braterstwa. Oferuje Ziemianom członkostwo w czymś w rodzaju międzygwiezdnej Organizacji Narodów Zjednoczonych, oczywiście pod warunkiem że zrezygnujemy z naszego nieszczęsnego zwyczaju zabijania się całymi milionami. Przybysze z „Latających talerzy” zjawiają się tylko po to, aby nas podbić – jako ostatnia flota ginącego świata, istoty stare i zachłanne, szukające niepokoju, lecz zdobyczy.

„Dzień, w którym Ziemia zamarła” należy do wybranej garstki prawdziwych filmów science fiction. Starożytni przybysze z „Latających talerzy” są emisariuszami znacznie częściej spotykanego gatunku filmów – horrorów. Żadnych bzdur w rodzaju: „Miał to być dar dla waszego prezydenta”. Ci faceci zjawiają się po prostu w centrum operacyjnym Hugh Marlowe’a na przylądku Canaveral i zaczynają walić w co popadnie.

I sądzę, że właśnie w przepaści, jaka dzieli te dwie filozofie, znalazło się miejsce dla prawdziwych zalążków grozy. Jeśli istnieje granica pomiędzy tak kontrastowymi ideami, groza z pewnością wyrasta właśnie z niej.

Ponieważ dokładnie w chwili, gdy spodki na dobre rozpoczęły atak na stolicę naszego państwa (w ostatniej części filmu), wszystko po prostu się zatrzymało. Nagle ujrzeliśmy przed sobą pusty ekran. Kino wypełnił tłum dzieciaków, lecz hałas wokół był zdumiewająco niewielki. Jeśli wrócicie pamięcią do sobotnich seansów za czasów swej zmarnowanej młodości, z pewnością przypomnicie sobie, że gromada dzieciaków w kinie potrafi na różne sposoby wyrazić swoje niezadowolenie z powodu przerwania filmu albo opóźniania się seansu. Rytmiczne oklaski, skandowanie: „Dawać film! Dawać film! Dawać film!”, pudełka po cukierkach lecące w stronę ekranu, opakowania popcornu, na których trąbi się jak na trąbkach. Jeśli ktoś miał przypadkiem w kieszeni korki, które pozostały mu jeszcze od ostatniego czwartego lipca, z pewnością wykorzystałby tę sposobność, aby je wyjąć, z dumą zademonstrować wszystkim przyjaciołom, którzy okazaliby stosowny podziw, a następnie podpalić... i zrzucić z balkonu.

Tego październikowego dnia nie stało się nic podobnego. Taśma nie zerwała się, po prostu wyłączono projektor. A potem światła sali zaczęły się zapalać. Rzecz niemająca precedensu. Siedzieliśmy tam, rozglądając się wokół i mrugając oczami niczym zaskoczone światłem krety.

Na środek sceny wyszedł kierownik kina, całkiem niepotrzebnie unosząc ręce, abyśmy umilkli. Sześć lat później, w 1963 roku, wspomniałem ten moment, kiedy pewnego piątkowego popołudnia w listopadzie gość odwożący nas do domu ze szkoły powiedział nam, że w Dallas zastrzelono prezydenta.

2

Jeśli danse macabre zawiera w sobie jakąkolwiek prawdę czy wartość, to wiąże się z nią prosty fakt, że powieści, filmy, programy telewizyjne i radiowe, nawet komiksy z dziedziny horroru zawsze spełniają swe zadanie na dwóch poziomach.

Warstwę wierzchnią stanowi poziom „obrzydliwości” – kiedy Regan wymiotuje w twarz księdzu albo masturbuje się krucyfiksem w „Egzorcyście”, lub też kiedy paskudny, straszliwy potwór bez skóry w filmie „Przepowiednia” Johna Frankenheimera rozgryza głowę pilota helikoptera niczym dziecko lizak. Obrzydliwość można realizować z różnym stopniem wrażliwości artystycznej, ale jej obecność jest nieodzowna.

Natomiast na drugim, znacznie istotniejszym poziomie, każdy horror przypomina taniec – ruchome, rytmiczne poszukiwania. Ich obiektem jest miejsce, gdzie wy, czytelnicy czy też widzowie, reagujecie na bardziej prymitywnym poziomie. Horroru nie interesuje cywilizacyjne umeblowanie naszego życia. Takie dzieło tańczy przez wszystkie pomieszczenia naszej duszy, które umeblowaliśmy kawałek po kawałku, a każdy element ich wystroju podkreśla – przynajmniej taką mamy nadzieję! – nasz powszechnie akceptowany, sympatyczny i oświecony charakter. Danse macabre poszukuje innego miejsca, pomieszczenia, które może przypominać sekretną garsonierę wiktoriańskiego dżentelmena, czasami izbę tortur hiszpańskiej inkwizycji – lecz zapewne najczęściej i najbardziej prostą, prymitywną, brzydką grotę jaskiniowca z epoki kamienia łupanego.

Czy horror jest sztuką? Na owym drugim poziomie nie można go określić inaczej. Osiąga wyżyny sztuki choćby dlatego, że poszukuje czegoś, co wykracza poza nią, czegoś, co jest wcześniejsze niż jakakolwiek sztuka. Osobiście nazwałbym to czułymi punktami, wrażliwymi na różnorakie fobie. Dobra opowieść grozy, wirując w tańcu, dotrze do jądra waszego życia i odkryje sekretne drzwi do pomieszczenia, o którym myśleliście, że pozostaje tylko waszą tajemnicą. Zarówno Albert Camus, jak i Billy Joel zauważyli, że Obcy sprawia, iż stajemy się nerwowi... lecz w sekrecie chętnie przymierzamy jego maskę.

Czy przerażają was pająki? W porządku, mamy pająki, jak w „Tarantuli”, „Człowieku, który nieprawdopodobnie się zmniejszał” i Kingdom of the Spiders [Królestwie pająków]. Co powiecie na szczury? W powieści Jamesa Herberta o tym samym tytule wręcz czuje się, jak pełzają po człowieku i pożerają go żywcem. A może węże? Lęk przed zamknięciem? Lub... cokolwiek by to było.

Ponieważ książki i filmy należą do rodziny mass mediów, przez ostatnie trzydzieści lat horrorowi często udawało się dotrzeć do czegoś jeszcze lepszego niż osobiste lęki. W tym okresie (a także w nieco mniejszym stopniu w ciągu poprzedzających go siedemdziesięciu lat) dzieła należące do tego gatunku potrafiły często odszukać czułe miejsca całego narodu, a książki oraz filmy, które odniosły największy sukces, niemal zawsze zdają się opisywać i wyrażać lęki wspólne dla szerszego grona ludzi. Owe lęki, często raczej polityczne, ekonomiczne i psychiczne niż dotyczące zjawisk nadnaturalnych, dodają najlepszym dziełom gatunku przyjemną otoczkę alegorii – tego rodzaju, za którym przepada większość filmowców. Może dlatego, że wiedzą, iż kiedy za głęboko wpadną w gówno, zawsze mogą wywołać z mroku kolejnego potwora.

Za chwilę wrócimy do Stratfordu w 1957 roku, zanim jednak to uczynimy, pozwolę sobie zasugerować, że jednym ze zrealizowanych w ostatnich trzydziestu latach filmów, które znakomicie zdołały odnaleźć narodowe czułe miejsca, była „Inwazja porywaczy ciał” Dona Siegela. Nieco dalej omówimy powieść, na podstawie której powstał ten film, oddamy także głos jej autorowi Jackowi Finneyowi. Na razie jednak przyjrzyjmy się pobieżnie samemu dziełu filmowemu.

W Siegelowskiej wersji „Inwazji porywaczy ciał” tak naprawdę nie ma nic obrzydliwego czy straszliwego2; żadnych złych, monstrualnych przybyszów z gwiazd, pomarszczonych, zmutowanych postaci, kryjących się za fasadą normalności. Ludzie-rośliny są po prostu nieco inni, to wszystko. Odrobinę niedookreśleni. Troszeczkę bałaganiarscy. Choć Finney nigdy nie dopowiada tego w swej książce, bez wątpienia jednak sugeruje, że najstraszniejszą „ich” cechą jest to, iż brak im nawet najbardziej pospolitego poczucia estetyki. Nieważne, mówi Finney, że owi uzurpatorzy z kosmosu nie potrafią docenić „Traviaty” czy „Moby Dicka”, a nawet świetnej okładki Normana Rockwella do „Saturday Evening Post”. To już wystarczająco źle, ale – mój Boże! – ci obcy nie strzygą swoich trawników, nie wymieniają szyby w oknie swego garażu, nawet gdy dzieciak z sąsiedniej ulicy ciśnie w nie piłką baseballową. Nie odmalowują swoich domów, kiedy zaczyna schodzić z nich farba. Drogi prowadzące do Santa Mira, jak czytamy, są tak pełne dziur i pęknięć, że komiwojażerowie obsługujący miasto – którzy, można by rzec, dostarczają jego handlowym płucom ożywczego powietrza kapitalizmu – wkrótce przestaną się zjawiać.

Poziom obrzydliwości to jedno, lecz dopiero na drugim poziomie grozy doświadczamy często cichego niepokoju, który nazywamy dreszczykiem. Przez lata „Inwazja porywaczy ciał” sprawiała, że wielu ludzi doświadczyło gęsiej skórki, a filmowej wersji Siegela przypisywano wiele wydumanych idei. Dostrzegano w niej manifest antymaccartyzmu, póki ktoś nie zauważył, że polityczne poglądy Siegela trudno nazwać lewicowymi. Następnie ludzie zaczęli widzieć w „Inwazji” ideę „lepsza śmierć niż komunizm”. Sądzę, że z owych dwóch poglądów drugi bliższy jest filmowi Siegela, kończącemu się sceną, w której Kevin McCarthy stojący na środku autostrady krzyczy: „Oni już tu są! Wy będziecie następni!” do samochodów mijających go w mroku. W głębi serca jednak nie wierzę, aby Siegel chciał nakręcić polityczną alegorię (a jak zobaczycie później, Jack Finney także w to nie wierzył). Sądzę, że świetnie się bawił, a owe podteksty pojawiły się same.

Nie przeczy to zresztą koncepcji, że w „Inwazji porywaczy ciał” naprawdę pojawiają się elementy alegorii. Chcę po prostu powiedzieć, że czasami owe czułe miejsca i źródła lęku są skryte tak głęboko, a jednocześnie tak silne, iż możemy czerpać z nich niczym ze studni artezyjskich – mówiąc jedną rzecz głośno, podczas gdy inną wyrażamy szeptem. Wersja Philipa Kaufmana jest także świetną zabawą, choć, prawdę mówiąc, nie tak świetną jak Siegela, lecz ów szept zmienił się w coś zupełnie innego. Wymowa filmu Kaufmana sprawia wrażenie satyry na cały, jakże charakterystyczny dla samolubnych lat siedemdziesiątych ruch „Ja jestem w porządku – ty jesteś w porządku – więc wskakujmy do wanny, aby dopieścić naszą bezcenną świadomość”, co mogłoby sugerować, że choć niepokoje i lęki masowej podświadomości z dekady na dekadę ulegają zmianom, droga prowadząca do źródła koszmarnych snów pozostaje wciąż ta sama.

Podejrzewam, że to właśnie jest prawdziwy danse ma­cabre. Owe godne uwagi chwile, gdy twórcom opowieści grozy udaje się połączyć świadomość i podświadomość w jednej potężnej wizji. Uważam, że lepiej udało się to Siegelowi w jego wersji „Inwazji porywaczy ciał”, lecz oczywiście zarówno Siegel, jak i Kaufman zdołali tego dokonać dzięki Jackowi Finneyowi, który pierwszy dokopał się do pierwotnego źródła.

I to, jak sądzę, doprowadza nas z powrotem do kina w Stratfordzie w ciepłe, jesienne popołudnie 1957 roku.

3

Siedzieliśmy oniemiali w fotelach, wpatrując się w kierownika. Sprawiał wrażenie, jakby był zdenerwowany i blady – a może była to tylko wina świateł na sali. Milczeliśmy, zastanawiając się, jaka katastrofa sprawiła, że przerwał film właśnie w chwili, gdy akcja osiągała ową kulminację wszystkich letnich projekcji, „najlepszy kawałek”. A sposób, w jaki drżał mu głos, gdy przemówił, również nie dodał nam otuchy.

– Chcę wam powiedzieć – rzekł tym drżącym głosem – że Rosjanie umieścili na orbicie okołoziemskiej sztucznego satelitę. Nazwali go... Sputnik.

Informacja ta została przyjęta w grobowej ciszy. Siedzieliśmy w bezruchu, sala pełna typowych dzieciaków z lat pięćdziesiątych, ostrzyżonych na jeża, z plerezami, końskimi ogonami, kaczymi kuprami, krynolinami, w ciuchach z demobilu, w dżinsach z mankietami, z pierścieniami Kapitana Midnighta; dzieciaków, które właśnie odkryły Chucka Berry’ego i Little Richarda w jedynej nowojorskiej stacji radiowej nadającej czarny rhytm and blues, którą odbieraliśmy nocami, przy czym jej głos słabł i narastał niczym przekaz nadawany w nieznanym języku z odległej planety. Byliśmy dziećmi, które wychowały się na Kapitanie Video i Terry and the Pirates. Byliśmy dziećmi, które oglądały, jak Combat Casey wybija kopniakami zęby niezliczonym żółtkom z Korei Północnej w kolejnych numerach komiksu. Byliśmy dziećmi, które śledziły przygody Richarda Carlsona, chwytającego tysiące paskudnych, komunistycznych szpiegów w I Led Three Lives [Prowadziłem potrójne życie]. Byliśmy dziećmi, które wysupłały dwadzieścia pięć centów od głowy, by obejrzeć Hugh Marlowe’a w filmie „Latające talerze”, i w ramach niezbyt satysfakcjonującej premii usłyszały właśnie ową niepokojącą wiadomość. Pamiętam to bardzo dokładnie. Wśród owej strasznej, martwej ciszy rozległ się nagle ostry głos. Nie mam pojęcia, czy należał do chłopaka, czy do dziewczyny. Głos pełen łez, lecz jednocześnie drżący od przerażającego gniewu:

– Och, daj spokój i puść dalej film, ty kłamco!

Kierownik nie spojrzał nawet w miejsce, z którego dobiegał ów głos, i to w pewnym sensie było dla nas najgorsze. W jakiś sposób dowodziło, że to, co powiedział, było prawdą. Rosjanie pokonali nas w wyścigu w kosmos. Dziś nad naszymi głowami, triumfalnie popiskując, krążyła elektroniczna kula skonstruowana i wystrzelona za żelazną kurtyną. Ani Kapitan Midnight, ani Richard Carlson (który występował również w filmie Riders to the Stars [Lot ku gwiazdom]; o rany, jak gorzko ironiczny wydawał się w owej chwili ten tytuł) nie zdołali temu zapobiec. Krążyła gdzieś po niebie... a oni nazwali ją Sputnik. Kierownik stał jeszcze przez chwilę, spoglądając na nas jakby z żalem. Widać było, że chce coś jeszcze powiedzieć, ale nie wie, co by to mogło być. Wreszcie odszedł i wkrótce film ponownie się rozpoczął.

4

Oto zatem pytanie. Pamiętacie, gdzie byliście, kiedy został zamordowany prezydent Kennedy. Pamiętacie, gdzie byliście, kiedy usłyszeliście, że senator Robert Kennedy wyzionął ducha w jakiejś hotelowej kuchni, ginąc z ręki kolejnego szaleńca. Być może pamiętacie również, gdzie byliście w czasie kryzysu kubańskiego.

Czy pamiętacie, gdzie byliście, kiedy Rosjanie wystrzelili pierwszego sputnika?

Groza – to, co Hunter Thompson nazywa „strachem i obrzydzeniem” – często powstaje w wyniku uczucia powszechnej dezintegracji, wrażenia, że rzeczywistość wokół zaczyna się rozpadać. Jeśli to poczucie rozpadu jest nagłe i dotyczy nas osobiście – innymi słowy, jeśli rani nas prosto w serce – wtedy wszystkie towarzyszące temu wydarzenia zapadają głęboko w pamięć. Fakt, iż prawie każdy pamięta, gdzie był, gdy dowiedział się o zabójstwie Kennedy’ego, jest według mnie niemal równie niepojęty jak to, że jeden głupiec z bronią kupioną na zamówienie pocztowe był w stanie zmienić bieg ziemskiej historii w ciągu mniej więcej czternastu sekund. Owa chwila zrozumienia i następujący po niej trzydniowy szok – to zapewne w dziejach ludzkości okres, kiedy byliśmy najbliżsi wspólnej świadomości i powszechnej empatii, a także – patrząc z dzisiejszej perspektywy – wspólnej pamięci. Dwieście milionów ludzi znalazło się w stanie psychicznego paraliżu. Najwyraźniej miłość nie potrafi osiągnąć podobnego wszechogarniającego efektu. A szkoda.

Nie sugeruję wcale, że wiadomość o sputniku wywarła na psychikę Amerykanów wpływ choćby w części porównywalny z zabójstwem Kennedy’ego (choć sam fakt nie przeszedł bez echa; porównajcie chociażby niezwykle zabawną relację Toma Wolfe’a z wydarzeń, które nastąpiły bezpośrednio po wystrzeleniu satelity, w jego znakomitej książce o naszym programie kosmicznym „S-kadra”), lecz przypuszczam, że wiele dzieciaków – dzieci wojny, jak nas nazywano – pamięta ów dzień tak samo dobrze jak ja.

My, dzieci wojny, stanowiliśmy żyzny grunt dla nasion grozy. Wychowywaliśmy się w dziwacznej cyrkowej atmosferze paranoi, patriotyzmu i ogólnonarodowej pychy. Powtarzano nam, że jesteśmy najpotężniejszym narodem świata i że każdy bandzior zza żelaznej kurtyny, który ośmieliłby się nas zaczepić w wielkim saloonie międzynarodowej polityki, przekona się, kto jest najszybszym rewolwerowcem na Zachodzie (jak w pouczającej powieści Pata Franka Alas, Babylon [Niestety, Babilon], napisanej w tym właśnie okresie). Jednocześnie jednak pouczano nas, co dokładnie należy przechowywać w schronach przeciwatomowych i jak długo mamy w nich zostać po tym, gdy już wygramy wojnę. Mieliśmy więcej jedzenia niż jakikolwiek kraj w historii, lecz jednocześnie w naszym mleku wykrywano ślady strontu-90, pozostałości po próbach jądrowych.

Byliśmy dziećmi mężczyzn i kobiet, którzy wygrali, wedle słów Duke’a Wayne’a, „największą z wojen”, a kiedy opadł kurz, Ameryka znalazła się na szczycie. Zastąpiliśmy Anglię w roli kolosa stojącego na straży świata. Podczas gdy nasi żołnierze wrócili do domu, by spłodzić miliony dzieciaków, a wśród nich i mnie, Londyn leżał w gruzach po ciężkich nalotach, nad Imperium Brytyjskim zachodziło słońce, a Rosja wykrwawiła się niemal na śmierć w wojnie z hitlerowcami: podczas oblężenia Stalingradu rosyjscy żołnierze posuwali się do tego, że zjadali własnych towarzyszy3. Lecz na Nowy Jork nie spadła nawet jedna bomba, Ameryka zaś miała najmniejszy procent ofiar ze wszystkich ważniejszych państw uczestniczących w wojnie.

Co więcej, mogliśmy czerpać garściami ze wspaniałej historii (wszystkie krótkie historie automatycznie są wspaniałe), szczególnie w kwestiach wynalazczości i innowacji. Każdy nauczyciel szkoły podstawowej stawiał swoim uczniom za wzór dwa słowa – dwa magiczne słowa, lśniące niczym cudowny neon; dwa słowa o niemal nieskończonej mocy i blasku. A słowa te brzmiały: PIONIERSKI DUCH. Wraz z moimi rówieśnikami wzrastałem w przekonaniu o potędze PIONIERSKIEGO DUCHA Ameryki – potędze, którą najlepiej opisywała litania nazwisk wykutych na pamięć w szkole. Eli Whitney, Samuel Morse, Alexander Graham Bell, Henry Ford, Robert Goddard, Wilbur i Orville Wright, Robert Oppenheimer. Wszyscy ci ludzie, panie i panowie, mieli jedną wspólną cechę. Byli Amerykanami przesiąkniętymi PIONIERSKIM DUCHEM. Zgodnie z barwnym amerykańskim sformułowaniem, zawsze byliśmy najsuperszybsi i najsuperlepsi – we wszystkim.

I pomyślcie tylko, jaki świat otwierał się przed nami! Opisywały go opowiadania Roberta A. Heinleina, Lestera Del Reya, Alfreda Bestera, Stanleya Weinbauma i dziesiątków innych! Owe marzenia pojawiały się w groszowych magazynach science fiction, które w październiku 1957 roku wydawały swoje ostatnie tchnienie... lecz sama fantastyka naukowa nigdy nie miała się lepiej. Kosmos zostanie nie tylko zdobyty, przekonywali nas ci pisarze, zostanie... zostanie... SPIONIEROWANY! Najpierw srebrzyste igły przecinające pustkę, za nimi rzygające płomieniami kadłuby potężnych statków kosmicznych opuszczających się na powierzchnię obcych światów, wreszcie hardzi kolonizatorzy, twarde kobiety i twardzi mężczyźni (amerykańskie kobiety i mężczyźni, dodajmy), do cna przesiąknięci PIONIERSKIM DUCHEM. Mars stanie się naszym podwórkiem, następna gorączka złota (czy może nawet gorączka rodu) wybuchnie w pasie asteroid... aż w końcu, rzecz jasna, zdobędziemy nawet najdalsze gwiazdy. Cóż za wspaniała przyszłość! Turyści fotografujący swymi kodakami sześć księżyców Procjona IV, linia montażowa odrzutowych chevroletów na Syriuszu III... Sama Ziemia zostanie przekształcona w rajską utopię. Można się o tym przekonać, spoglądając na jakąkolwiek okładkę „Fantasy and Science Fiction”, „Amazing Stories”, „Galaxy” czy „Astounding Science Fiction” z lat pięćdziesiątych.

Przyszłość pełna PIONIERSKIEGO DUCHA – jeszcze lepiej, AMERYKAŃSKIEGO PIONIERSKIEGO DUCHA. Popatrzmy choćby na okładkę pierwszego bantamowskiego wydania „Kronik marsjańskich” Raya Bradbury’ego w miękkiej oprawie. W tej wizji artysty – skądinąd niemającej nic wspólnego z samą książką Bradbury’ego, która stanowi klasyczne połączenie science fiction i fantasy i jest pozbawiona poczucia wyższości rasowej i bezkompromisowej głupoty, jakie widać na rysunku – astronauci przypominają zupełnie marines lądujących na plaży Saipanu czy Tarawy. To prawda, w tle zamiast helikopterów widzimy rakietę, ale już twardy, wymachujący bronią dowódca o wysuniętej szczęce mógłby spokojnie wyjść z każdego filmu z Johnem Wayne’em. „Ruszcie tyłki, chłopcy, myślicie, że będziecie żyć wiecznie? Gdzie się podział wasz PIONIERSKI DUCH?”.

Tak wyglądała kołyska teorii politycznych i marzeń o technologicznej potędze, w której wraz z innymi wojennymi dziećmi drzemałem rozkosznie aż do owego październikowego dnia, kiedy to nagle wywrócono ją do góry dnem i wszyscy znaleźliśmy się na podłodze. Dla mnie oznaczało to koniec słodkich snów... i początek koszmaru.

Dzieci pojęły znaczenie tego, czego dokonali Rosjanie, równie szybko, jak ktokolwiek inny – a już z pewnością politycy, którzy desperacko próbowali zarobić choćby parę punktów na tej paskudnej niespodziance. Wielkie bombowce, które zniszczyły Berlin i Hamburg, już wtedy, w 1957 roku, stawały się pieśnią przeszłości. Do podstawowego słownika grozy trafiło nowe pojęcie: międzykontynentalne rakiety balistyczne. Z tego, co wiedzieliśmy, międzykontynentalne rakiety balistyczne stanowiły kolejny krok na drodze przetartej przez niemieckie pociski V1 i V2. Każda z nich niosła ze sobą ogromną porcję nuklearnej śmierci i zniszczenia, a jeśli Ruscy spróbowaliby się stawiać, po prostu zdmuchnęlibyśmy ich z powierzchni ziemi. Uważaj, Moskwo! Oto nadlatuje solidna, gorąca porcja PIONIERSKIEGO DUCHA! Smacznego, palanty!

Tyle że – niewiarygodne! – Rosjanie sami wyglądali całkiem nieźle w dziedzinie pocisków balistycznych. Ostatecznie to nic więcej, jak tylko wielkie rakiety, a komuchy z pewnością nie umieściły sputnika na orbicie za pomocą maszynki do mielenia mięsa.

Tym właśnie torem biegły nasze myśli, kiedy w kinie w Stratfordzie na nowo rozpoczął się film i w całej sali zabrzmiało złowieszcze echo świergotliwych głosów obcych:

– Obserwujcie wasze niebo... z nieba nadejdzie ostrzeżenie... obserwujcie wasze niebo...

5

Książka niniejsza została pomyślana jako nieformalny przegląd tego, co wydarzyło się w dziedzinie horroru w ciągu ostatnich trzydziestu lat, a nie jako autobiografia niżej podpisanego. Autobiografia ojca, pisarza i eksnauczyciela w liceum byłaby bez wątpienia lekturą śmiertelnie nudną. Jestem zawodowym pisarzem, co oznacza, że najbardziej interesujące rzeczy, które mnie spotkały, przydarzyły mi się w marzeniach.

Ale ponieważ jestem autorem powieści grozy, a także dzieckiem swoich czasów i ponieważ wierzę, że horror nie przeraża, dopóki czytelnik nie zostanie osobiście poruszony, odnajdziecie w tej książce stale pojawiające się wstawki autobiograficzne. Groza w prawdziwym życiu jest uczuciem, z którym walczymy – podobnie jak ja zmagałem się ze świadomością, że Rosjanie zwyciężyli nas w kosmosie – zawsze sami. To walka toczona w tajemnych zakamarkach serca.

Wierzę, że wszyscy jesteśmy samotni i że każdy głęboki i trwały ludzki kontakt to nic więcej niż konieczne złudzenie, ale mimo wszystko uczucia, które uważamy za „pozytywne” i „konstruktywne”, stanowią próbę nawiązania kontaktu i porozumienia. Miłość i życzliwość, zdolność do opieki i współczucia – to jedyne, co znamy z jasnej strony życia. To one łączą nas i zbliżają do siebie, jeśli nawet nie w rzeczywistości, to w ułudzie dającej nam nadzieję i sprawiającej, że łatwiej nam znieść brzemię śmiertelności.

Groza, przerażenie, strach, panika – te uczucia wbijają między nas klin, wyobcowują z tłumu i czynią samotnymi. Fakt, że uczucia i emocje, które wiążemy z instynktem stadnym, miałyby nas rozdzielać, istotnie stanowi paradoks, ale w końcu nie bez kozery powiada się, że tłum to miejsce, gdzie jest się samotnym, bo nie ma tam miłości. Melodie opowieści grozy są proste i ograne, to melodie wyobcowania i rozpadu... ale innym paradoksem jest, że rytualne ujście tych uczuć przywraca porządek rzeczy, umożliwia powrót do stanu bardziej stabilnego i konstruktywnego. Spytajcie jakiegokolwiek psychiatrę, co chce osiągnąć jego pacjent, leżąc na kozetce i opowiadając o wszystkim, co nie pozwala mu zasnąć i co nawiedza jego sny. „Co widzisz, kiedy już ciemność zapada?” – pytali Beatlesi. Ich odpowiedź brzmiała: „To tylko moje, nie chcę o tym gadać”.

Gatunek, o którym mówimy, niezależnie od tego, czy mamy na myśli książki, filmy czy programy telewizyjne, jest w istocie tylko jednym: pełnym grozy zmyśleniem. A jedno z najczęściej pojawiających się pytań, zadawanych przez ludzi, którzy dostrzegli istnienie tego paradoksu (choć być może nie wyartykułowali go w pełni w swych umysłach), brzmi: po co wymyślać nowe upiory, skoro i tak nasz świat pełen jest strachu?

Można na to odpowiedzieć następująco: wymyślamy nowe strachy po to, by pomogły nam rozprawić się z prawdziwymi zagrożeniami. Postawieni w obliczu nieskończonej ludzkiej wynalazczości, staramy się wyłapać z niej najważniejsze, najbardziej destrukcyjne elementy i przetworzyć je w narzędzia, które zwrócimy przeciw nim samym. Termin katharsis jest równie stary, jak grecki dramat, i często bywał nadużywany przez osoby zajmujące się moją dziedziną jako usprawiedliwienie tego, co robią, wciąż jednak ma tu swoje, choć niewątpliwie ograniczone, zastosowanie. Ułuda strachu sama w sobie daje ujście lękom, jest niczym przecięcie nabrzmiałego wrzodu... i możliwe, że kiedy owa ułuda pojawia się w mass mediach, staje się czasami dla całego narodu odpowiednikiem kozetki psychoanalityka.

Zanim na dobre zaczniemy, po raz ostatni powróćmy do października 1957 roku. Nagle, mimo że na pierwszy rzut oka mogłoby się to wydać absurdalne, film „Latające talerze” nabrał symbolicznego znaczenia politycznego. Spod przykrywki banalnej opowieści o inwazji z kosmosu wyjrzała wizja ostatecznej, totalnej wojny. Nienasycone, monstrualne potwory kierujące latającymi spodkami stały się Rosjanami; zniszczenie pomnika Waszyngtona, kopuły Kapitolu i gmachu Sądu Najwyższego – niezwykle naturalistycznie oddane dzięki poklatkowej animacji Harryhausena – ukazało nam zupełnie prawdopodobne efekty ewentualnego ataku jądrowego.

I wreszcie nastąpił koniec filmu. Tajna broń Hugh Marlowe’a – naddźwiękowe działo, zakłócające napęd elektromagnetyczny obcych statków, czy inna podobnie sympatyczna głupota – zestrzeliło ostatni latający talerz i z głośników na każdej ulicy Waszyngtonu (takie przynajmniej można było odnieść wrażenie) zagrzmiały słowa: „Obecne zagrożenie... dobiegło końca. Obecne zagrożenie... dobiegło końca. Obecne zagrożenie dobiegło końca”. Kamera pokazuje czyste niebo. Starożytne potwory o złowrogo wykrzywionych zdrewniałych twarzach zostały pokonane. Cięcie. Przenosimy się na kalifornijską plażę, jakimś cudem pustą, poza Marlowe’em i jego nową żoną (będącą, rzecz jasna, córką Szorstkiego Starego Żołnierza, który Zginął za Ojczyznę). Właśnie zaczął się ich miesiąc miodowy.

– Russ – pyta kobieta – czy oni wrócą?

Marlowe z powagą spogląda w niebo, po czym przenosi wzrok na żonę.

– Nie takiego pięknego dnia – mówi pocieszająco. – I nie do tak pięknego świata.

Trzymając się za ręce, biegną w stronę morza – i pojawiają się napisy końcowe.

Przez moment – bardzo krótki moment – ów zaskakująco prosty trik działa. Pochwyciliśmy w dłonie istotę horroru i w ten sposób zdołaliśmy go zniszczyć – sztuczka porównywalna do wydobycia się z bagna za własne sznurowadła. Przez chwilę głębszy strach – rzeczywistość rosyjskiego sputnika i wszystkiego, co on oznacza – zostaje okiełznany. Oczywiście odrodzi się, ale dopiero po jakimś czasie. W tej chwili stawiliśmy czoło najgorszemu i wcale nie okazało się to takie straszne. Końcówce filmu towarzyszyło cudowne uczucie powrotu do normalności i bezpieczeństwa, jak wtedy, gdy kolejka górska w lunaparku zatrzymuje się, a ty wysiadasz ze swą dziewczyną, oboje cali i zdrowi.

Osobiście uważam, że właśnie owo poczucie powrotu do normalności, wywoływane przez gatunek specjalizujący się w strachu, śmierci i potwornościach, sprawia, iż danse macabre daje nam taką satysfakcję i wrażenie czarodziejskiej swobody. Poczucie powrotu do normalności i niewyczerpana zdolność ludzkiego umysłu do tworzenia tysięcy nieistniejących światów, które mogą żyć własnym życiem. Znakomita poetka Anne Sexton mogła wykorzystać tę zdolność, by „pisząc, odzyskać zdrowe zmysły”. Jej wiersze, opisujące krok po kroku proces zapadania się autorki w otchłań szaleństwa, umożliwiły jej wreszcie pogodzenie się ze światem, przynajmniej na jakiś czas. Możliwe, że zdołają też otworzyć tę drogę przed innymi. Nie chcę przez to powiedzieć, że istnienie literatury musi być usprawiedliwione użytecznością danego dzieła. Sprawienie przyjemności czytelnikowi powinno wystarczyć. Nieprawdaż?

W takim właśnie świecie żyłem z własnego wyboru od wczesnego dzieciństwa. Trafiłem do niego na długo przed Stratford Theater i sputnikiem. Oczywiście, nie twierdzę, że Rosjanie wstrząsnęli mną do tego stopnia, by obudzić we mnie zainteresowanie horrorem. Pragnę tylko wskazać moment, w którym po raz pierwszy ujrzałem sens łączenia krainy fantazji i czegoś, co „My Weekly Reader” nazywał Sprawami Bieżącymi. Ta książka stanowi opis mej wędrówki przez ów świat, przez wszystkie światy grozy i fantazji, które przerażały mnie i zachwycały. Ponieważ zaś wyprawa ta odbyła się bez przewodnika i szczegółowego planu, czasem w trakcie lektury może stanąć wam przed oczami kiepski pies myśliwski, wędrujący bez celu, podążający za każdym ciekawszym tropem, jaki przyciągnie jego uwagę. Jeśli o mnie chodzi, nie będę miał pretensji.

Pamiętajcie jednak, że to nie łowy. To taniec. A czasami w sali balowej gasną nagle wszystkie światła.

Ale i tak zatańczymy, wy i ja. Nawet w ciemności. Zwłaszcza w ciemności.

Czy mogę prosić...?

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

PRZEDMOWA

WSTĘP DO DRUGIEGO WYDANIA

I. CZWARTY PAŹDZIERNIKA 1957. ZAPROSZENIE DO TAŃCA

II. OPOWIEŚCI O HAKU

III. OPOWIEŚCI TAROTA

IV. IRYTUJĄCA PRZERWA AUTOBIOGRAFICZNA

V. RADIO I OBRAZ RZECZYWISTOŚCI

VI. WSPÓŁCZESNY AMERYKAŃSKI FILM GROZY – TEKST I PODTEKST

VII. FILM GROZY JAKO GUMA DLA OCZU

VIII. SZKLANY CYCEK ALBO TEN POTWÓR SPONSOROWANY JEST PRZEZ FIRMĘ GAINESBURGER

IX. LITERATURA GROZY

X. OSTATNI WALC – HORROR I MORALNOŚĆ, HORROR I MAGIA

POSŁOWIE

Dodatek I. FILMY

Dodatek II. KSIĄŻKI

2 Natomiast remake Philipa Kaufmana [w Polsce rozpowszechniany na kasetach wideo pt. „Inwazja” – przyp. tłum.] to już zupełnie inna sprawa. W owym filmie pojawia się scena, która jest wręcz odstręczająco obrzydliwa – kiedy Donald Sutherland miażdży grabiami twarz nowo uformowanej istoty. Twarz pęka z budzącą mdłości łatwością, niczym zgniły owoc, i wokół rozpryskuje się najbardziej realistyczna fontanna krwi, jaką widziałem w kolorowym filmie. Gdy nastąpił ów moment, skrzywiłem się, przycisnąłem dłoń do ust i zdumiałem się, w jaki sposób film ten został uznany za nadający się do rozpowszechniania bez ograniczeń wieku.

3 Autor myli tu być może bitwę stalingradzką z blokadą i oblężeniem Leningradu (dziś Sankt Petersburga), w którym panował wówczas straszliwy głód – przyp. red.