To, co najlepsze. Tom 2 - Ellison Harlan - ebook

To, co najlepsze. Tom 2 ebook

Ellison Harlan

3,5

Opis

Stylem Harlana Ellisona zachwycają się miliony czytelników na świecie, w tym sam Stephen King, który w "Danse macabre" wspomina, że "styl prozy Ellisona fascynuje […] uczucie grozy wyrasta z wizji jaskrawej niesprawiedliwości, a antidotum na nią okazuje się najczęściej ludzka zdolność bohaterów do przezwyciężania niesprzyjających okoliczności albo, w najgorszym razie, godzenia się z nimi”. Jednak w Polsce Ellison pozostaje mniej znany.

"To, co najlepsze. Tom 2" to gratka dla tych, którzy nigdy nie mieli szansy poznać dzieł autora i wspaniała okazja dla dawnych wielbicieli, by ponownie zagłębić się w jego nietuzinkowy, surrealistyczny świat.

Harlan Ellison jest mistrzem gatunku, opowiada o odwadze, etyce, przyjaźni, miłości i nieustępliwości. Nie stroni od przemocy, bólu, radości i smutku – nie boi się zadawać trudnych pytań na tematy istotne dla każdego z nas.

Wspólnym mottem jego dzieł jest: „im więcej wiesz, tym więcej możesz zdziałać. Czy też, jak to ujął Pasteur, »przypadek preferuje umysł, który jest do tego przygotowany«” (H. Ellison w liście do Stephena Kinga, "Danse macabre").

Wyruszcie w tę podróż pełną przygód, która zmieni wasze postrzeganie świata i skłoni do zastanowienia się nad istotą człowieczeństwa.

Harlan jest gigantem wśród ludzi pod względem odwagi, waleczności, wymowy, dowcipu, czaru, inteligencji – pod każdym względem, oprócz wzrostu.

Isaac Asimov we wstępie do "Niebezpiecznych wizji"

Harlan Ellison – został nazwany przez "Washington Post" jednym z wielkich żyjących amerykańskich autorów opowiadań. W swojej niemal siedemdziesięcioletniej karierze zdobył więcej nagród niż jakikolwiek inny żyjący twórca fantastyki. Ellison napisał lub zredagował ponad sto książek, ponad tysiąc siedemset opowiadań, esejów, artykułów i felietonów, ponad dwadzieścia scenariuszy telewizyjnych i kilkanaście filmowych. Otrzymał m.in. jedenaście Nagród Hugo, pięć Bram Stoker Award, cztery Nebule, jest dwukrotnym laureatem Nagrody Edgara. Ellison został także wyróżniony prestiżowym tytułem Wielkiego Mistrza przez Stowarzyszenia Amerykańskich Pisarzy Science Fiction i Fantasy (Damon Knight Memorial Grand Master Award). Zmarł w czerwcu 2018 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1000

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Tytuł oryginału

THE ESSENTIAL ELLISON ®:

A 50 Year Retrospective (Revised and Expanded)

Copyright © 2001 by the Kilimanjaro Corporation

All rights reserved

Projekt okładki

Dark Crayon/Piotr Cieśliński

Redaktor prowadzący

Joanna Maciuk

Redakcja

Renata Bubrowiecka

Korekta

Małgorzata Denys

ISBN 978-83-8123-895-3

Warszawa 2018

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

 

X

NOCE I DNIE W STARYM DOBRYM ŚWIROWOOD

Przełożył Bartosz Kurowski

 

ODRODZENIE PANNY STÓPKI NA KOTURNIE

(Pamięci Dorothy Parker)

HANDY

W Hollywood przeszłość tak szybko nam umyka, że niespecjalnie się wahamy, gdy przychodzi do burzenia wizytówek dzielnicy. Garden of Allah, w którym mieszkali Benchley i Scott Fitzgerald, już nie istnieje. Na jego miejscu stoi kasa oszczędnościowo-kredytowa. Większość dawnego, rozległego terenu wytwórni Twentieth Century-Fox zajmują obecnie centrum handlowe i superhotel o ścianach przywodzących na myśl ul. Nawet historyczne relikty czasów względnie niedawno minionych poszły pod kulturowy nóż: studio telewizyjne Ziv z siedzibą w Santa Monica, gdy już zostało zamknięte, stało się upiorną, cokolwiek surrealistyczną i dziwaczną dżunglą przerośniętych chwastów, w której oswojone koty, wałęsające się po halach zdjęciowych, przeszły na kanibalizm i zaczęły się pożerać. Mijając to miejsce nocą, ciemne i zabezpieczone kłódkami, można było usłyszeć, jak nieszczęsne stworzenia rozszarpują się nawzajem. Zbyt długo pasły się na branży filmowej, by mogły przetrwać na ulicach, więc zagubione i przerażone oddały się drapieżnictwu.

Opowieść ta może być apokryficzna. Ale uporczywie mnie nawiedza, gdy wspominam Valerie Lone.

Szkopuł w tym, że tutaj, w Hollywood, zmieniamy przeszłość w teraźniejszość, zanim na dobre przestanie być przyszłością. To tak, jakby przed zjedzeniem wyrzucić posiłek do rozdrabniacza odpadków.

Ale w tej światowej stolicy splendoru mamy jeden nowo wzniesiony pomnik.

Jest to wysoki na dwadzieścia trzy stopy billboard reklamujący film pod tytułem Podpucha. Lekki romans przygodowy w stylu Jamesa Bonda, a na plakacie aktorzy pierwszoplanowi – Robert Mitchum i Gina Lollobrigida – starannie upozowani, by emanować duchem… cóż, romansu i… no… przygody.

Mniejszą czcionką wyszczególniono na tymże billboardzie nazwiska osób zaangażowanych w realizację filmu. Producent Arthur Crewes, reżyseria James Kencannon, scenariusz John D.F. Black, muzyka Lalo Schifrin. Wymieniono też dalszych członków obsady. Na samym końcu stopki z napisami można było przeczytać ujętą w ramkę informację: „ORAZ VALERIE LONE w roli Angeli”. Trudno ją odcyfrować; została zamalowana.

Billboard stoi na wzniesieniu górującym nad Sunset Boulevard, a konkretnie nad Sunset Strip, przy skrzyżowaniu z King’s Road, blisko dyskoteki dla pragnących być trendy małolatów, która obecnie nazywa się Spectrum 2000, a kiedyś była prestiżowym Ciro’s. Ale burzymy przeszłość i dostosowujemy ją do wymogów chwili. Billboard zostanie zdemontowany. Gdy po premierze film zniknie z repertuaru Egyptian i trafi do kin w waszej okolicy, także samochodowych.

A wówczas usuną nawet to upamiętnienie Valerie Lone i niemal wszyscy spokojnie będziemy mogli przejść do wymazywania jej z pamięci. Niemal wszyscy, ale nie każdy. Bo ja muszę pamiętać. Nazywam się Fred Handy. Jestem odpowiedzialny za powstanie tego billboardu. I uwierzcie – czyni mnie to kimś wyjątkowym.

W końcu niewiele osób wzniosło pomnik komuś przez siebie zabitemu.

 

1

Wynurzyli się z ciemności, z nieoświetlonego tunelu wyściełanego autostradą. Przednie reflektory były oddalonymi o wiele mil płaskiej szosy zwierzęcymi ślepiami; odgłos silnika powoli, bardzo powoli narastał w pustce po obu stronach betonowej nawierzchni. Noc na kalifornijskiej pustyni, upał długiego dnia zatopiony pod powierzchnią gruntu i ten samochód: niezgrabny, rozkołysany, prosto znikąd, mknący wzdłuż białego pasa środkowego. Susły i króliki skakały na drugą stronę zabójczej drogi głównej i przepadały na zawsze.

Pasażerowie limuzyny drzemali na odchylanych siedzeniach, a głęboko z tyłu dwóch kamerzystów o byczych karkach omawiało dzień pracy. Z miejsca obok kierowcy Fred Handy wpatrywał się w nieskończenie długi odcinek szosy stanowej czternaście, ciągnący się za Mojave. Przemykająca droga zahipnotyzowała go już ze dwadzieścia minut temu, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Oprzytomniał dopiero, gdy z fotela za plecami dobiegł go głos. Należał do Kencannona.

– Jim, daleko jeszcze do Lancaster albo Palmdale?

Kierowca, nie odrywając wzroku od szosy, dziwacznie przekręcił głowę w tył i trochę w bok niczym jakieś ogromne ptaszysko.

– Ze dwadzieścia, może dwadzieścia pięć mil, panie K’ncannon. Przed chwileczką przejechaliśmy Rosamond.

– Zatrzymajmy się i zjedzmy coś w najbliższym czystym miejscu – zażyczył sobie reżyser, pocierając kciukami oczy, by przepędzić z nich sen. – Umieram z głodu.

Z trzeciego rzędu foteli, gdzie zwinięty niczym płód spał na boku Arthur Crewes, dobiegł odgłos poruszenia, a potem mamrotanie:

– Zzie jesseśmy chtóra gozzina?

Handy się odwrócił.

– Około trzeciej czterdzieści pięć. Na środku pustyni.

– W pół drogi między Mojave a Lancaster, panie Crewes – dodał kierowca, a Crewes odburknął coś mającego znaczyć, że odpowiedź do niego dotarła.

Producent podciągał się do pozycji siedzącej etapami: ciężko opuś­cił nogi, ospale podźwignął tułów, wyciągnął ramiona w tył, jednocześnie wychylając się do przodu. Oczy miał zamknięte.

– Jeezu… Przypomnijcie mi następnym razem, żebym zrobił film bez zdjęć plenerowych. Jestem już za stary na ten szajs.

Gdzieś w limuzynie zaszemrał wyćwiczony śmiech.

Handy wspomniał Mitchuma, który wcześniej tego samego dnia wrócił z pleneru w Mojave zapewnionym przez wytwórnię klimatyzowanym land cruiserem. Ale myśl ta jedynie po raz kolejny uświadomiła mu, że nie należy do grona nieśmiertelnych, do grona ludzi sukcesu, że jest tylko reklamowcem za dwieście pięćdziesiąt tygodniowo, męczącym się potwornie nad wymyśleniem kampanii promocyjnej kolejnego zakręconego romansu szpiegowskiego. Crewes zainteresował się gatunkiem poniewczasie: były już bondy, była seria Ipcress, były Arabeska, Maskarada szpiegów, Kalejdoskop, flinty, Modesty Blaise, alewszystkieje poprzedzało 39 kroków, więc jakie to, kurde, miało znaczenie. Z Arthurem Crewesem jako producentem film przyciągnie sporą uwagę i trafi do lepszych kin. Jeśli. Jeśli tylko Fred Handy wykombinuje jakiś sztikà la Joe Levine/William Castle/Sam Katzman/Alfred Hitchcock, którym przywabi frajernię z ulicy. Tęsknił za nowojorskimi czasami, kiedy to praca w agencji przyprawiała go o wrzody. Nadal je miał, ale pojawiła się pewna różnica: teraz nie mógł nawet udawać, że ciesząc się życiem, rekompensuje sobie stargane nerwy. Tęsknił za młodością, za pisaniem kretyńskich wierszy do Figaro’s w Village. Tęsknił za lekko wilgotnym ciałem Julie, która gdzieś na Środkowym Zachodzie grała w letnim teatrze objazdowym wystawiającym Hello, Dolly! Tęsknił za gorącą kąpielą, która zmyje z niego całe znużenie. Tęsknił za gorącą kąpielą, która wypłucze z jego porów piach i pył Mojave.

A już szczególnie tęsknił za czymś do jedzenia.

– Ej, Jim, może tam…?

Klepnął kierowcę w przedramię i pokazał mu neon na przemian zapalający się i gasnący na poboczu autostrady. Napis głosił: „U SHIVEYA – ZAJAZD DLA CIĘŻARÓWEK” oraz „KARMIMY”. Na parkingu żadnych ciężarówek nie było.

– Pewnie dobrze dają jeść – odezwał się Kencannon z tyłu. – Nie widzę ani jednej ciężarówki, a sami wiecie, co wcinają ich kierowcy w swoich knajpkach.

Wywrócenie na nice starego mitu autostradowych wyg wywołało na twarzy Handy’ego przelotny uśmiech. Właśnie to zawoalowane poczucie humoru nadawało reżyserii Kencannona niepowtarzalny styl.

– Pasuje panu, panie Crewes? – upewnił się Jim.

– Jak najbardziej, Jim – odpowiedział Arthur Crewes zmęczonym głosem.

Limuzyna, własność wytwórni, skręciła do jadłodajni i zachrzęściła na żwirze. Lokal był anachronizmem. Należał do tych stylizowanych na stare wagony kolejowe, najczęściej spotykanych przy trasach szybkiego ruchu w New Jersey. Aluminiowa powłoka przeżarta trądem rdzy. Wagonowe okna nieprzejrzyste, bo brudne. Na drzwiach naklejki Lucky Strike i El Producto. Przed drzwiami trzy schodki betonowej werandy. Parking wokół był jak szare kamieniste jezioro, trupio zimne w nieregularnych rozbłyskach bladożółtego neonu: KARMIMY mrok KARMIMY mrok KARMIMY…

Otworzyły się drzwi limuzyny – wszystkie sześcioro – wynurzyli się stłamszeni ludzie, przeciągnęli i z mozołem ruszyli ku jadłodajni. Uformowali się w szereg niemalże odpowiadający hierarchii ważności: Crewes i Kencannon, Fred Handy, dwaj kamerzyści, trzech pracowników obsługi planu, zniewieściały charakteryzator Sancher i kierowca Jim.

Wspięli się po stopniach, pomrukując do siebie niczym niemrawe zwierzęta, które dopiero wyłoniły się z morza martwych snów. Dzień był wyczerpujący – sceny pościgu w prowincjonalnym miasteczku Mojave, no i Mitchum razem z tym swoim cholernym land cruiserem, upewniający się telefonicznie, że w La Rue będą na niego czekały ślimaki po burgundzku.

W lokalu było jasno. Obsługa planu, Jim i kamerzyści wsunęli się do boksów pod pociemniałymi oknami. Sancher pomaszerował prosto do toalety, by zwilżyć się płatkami kosmetycznymi z antyperspirantem. Crewes usiadł przy ladzie, a po jego bokach zajęli miejsca Handy i Kencannon. Producent wyglądał jak Matuzalem. Był eleganckim mężczyzną w pół drogi do pięćdziesiątki. Klasnął w dłonie przed nosem Handy’ego, po czym natychmiast zaczął przesuwać i obracać sygnet z diamentem na prawej dłoni, bawić się nim, zdejmować go i ponownie wkładać. Ciekawe, co to oznacza, pomyślał przyglądający się Handy.

Miał wiele przemyśleń dotyczących Arthura Crewesa. Niektóre były przyjazne, większość – neutralna. Crewes był dla niego twardym orzechem do zgryzienia. Widział, jak producent w razie potrzeby ostro wkracza do akcji. Jak gasi młodego scenarzystę, który nie wyrobił się z ukończeniem tekstu przed terminem rozpoczęcia zdjęć. Jak – dosłownie – grozi aktorowi uszkodzeniem ciała, jeśli ów nie skończy z urządzaniem bezsensownych awantur na planie, które zwiększały koszty produkcji. Jak rozgrywa przeciwko sobie agentów, by za grosze przechwycić uzdolnionego klienta, którego żaden z nich nie reprezentował. Ale widział też Crewesa wykazującego się niepraktyczną dobrocią. Niepraktyczną, bo niczego mu nie dawała, niczego dzięki niej nie zyskiwał ani nie mógł ugrać. Pewnego dnia producentowi strzeliła opona na autostradzie. Jakiś kierowca zatrzymał się, żeby pomóc. Crewes zanotował jego nazwisko i wysłał mu wart trzy tysiące dolarów stereofoniczny telewizor. Agencja detektywistyczna, której Crewes regularnie płacił za pozostawanie do dyspozycji, sprawdziła dla niego starletkę gotową puścić się za rolę. Okazało się, że ma paraplegiczne dziecko. Nie musiała załatwiać sobie angażu przez łóżko; Crewes odrzucił ją za brak talentu, ale wypisał jej czek na sumę równą tej, którą dostałaby za udział w filmie.

O tak, Arthur Crewes był kimś w Hollywood. Choć nie od razu stał się gigantem. Zaczynał jako montażysta horrorów klasy B, wyrobił sobie pozycję, kilka obrazów wyreżyserował, a potem powierzono mu nadzór nad serią niskobudżetowych produkcji w dawnej wytwórni RKO. Naharował się i nacierpiał, zanim z ostatnich stał się pierwszym i w jakiś sposób nadał czasowi szybszy bieg. Wciąż był młodym człowiekiem, ale też matuzalemem, gdy tak siedział, obracając sygnet.

Sancher wrócił z toalety i zajął miejsce przy dalszym końcu lady. Kencannona jakby to zmobilizowało.

– Chyba pójdę spłukać z siebie trochę brudu Mojave – oznajmił i wstał.

Podniósł się też Crewes.

– Właśnie sobie uświadomiłem, że przez cały dzień nie odwiedziłem łazienki.

Oddalili się i zostawili Handy’ego bawiącego się cukierniczką barową.

Po raz pierwszy się rozejrzał, zdając sobie nagle sprawę, jak bardzo jest wyczerpany. Kelnerka potrząsająca drucianym koszykiem z frytkami stała plecami do niego. Zdjęcia toczyły się bez opóźnień, nie było żadnych problemów, ale brakowało sloganu, wabika, pomysłu, sztiku, który sprzedałby film. Był za to zbliżający się termin niemałej kwartalnej płatności za posiadłość w Sherman Oaks. Handy nic poza nią nie miał, więc nikt mu tego domu nie zabierze. Musiał zachować pracę. Kelnerka dopiero teraz się odwróciła. Rozłożyła przed nim serwetkę, sztućce, postawiła szklankę. Można było pracować w tym mieście prawie dziewięć lat i niczego się nie dochrapać. Nie chodzi o wystawne życie, bo jeździł impalą rocznik sześćdziesiąty piąty, bynajmniej nie luksusową. Wystarczyło fatalne, trwające czterdzieści pięć dni małżeństwo z artystką od obdzierania facetów ze skóry i wszystko zawisło na włosku. Musiał zachować pracę, choćby tylko po to, żeby stawić jej odpór i nie dopuścić, by wykorzystując logikę kalifornijskiego prawa rozwodowego, zabrała dom. Nie, całe dziewięć lat nie pójdzie na marne. Boże, ależ był skonany. Kelnerka teraz stała w boksie, rozkładała zastawę przed technikami i kamerzystami. Handy mełł w myślach te dziewięć lat, dziwiąc się, co, do cholery, w ogóle robi w Hollywood. Ach tak, biorę rozwód, no przecież nic innego. Te lata wydawały się takie długie, tak niemiłosiernie długie, i nagle tchnęła z nich pustka, bo był tu z Crewesem zaangażowany w realizację kolejnego z niekończącej się linii produktów mających wykarmić wiecznie rozdziawione gęby wspaniałej amerykańskiej publiczności filmowej. Kelnerka wróciła i zatrzymała się przed nim.

– Mogę już przyjąć zamówienie?

Podniósł wzrok.

Fred Handy na sekundę przestał oddychać. Spojrzał na kobietę i warstwy lat się złuszczyły. Siedział jako nastolatek w kinie Utopia w Saint Louis w stanie Missouri i wpatrywał się w ekran, na którym poruszały się szare cienie. Twarz z przeszłości, zbiór jakże znajomych rysów, nakładających się na siebie.

Zwróciła uwagę na jego zagapienie.

– Zamawia pan?

Musiał to powiedzieć dokładnie tak, jak należało.

– Przepraszam, czy przypadkiem… eee… nie nazywa się pani Lone?

Bardzo długo nie potrafił zidentyfikować emocji, która wypełniła jej oczy. Ale gdy dużo później powracał do tej chwili myślami, wiedział, że było to przerażenie. Nie lęk, zatrwożenie, niepokój czy czujność. Przerażenie. Absolutne, wszechogarniające, dławiące przerażenie. Powiedziała potem, że to było tak, jakby usłyszała własne podzwonne… raz jeszcze.

Zesztywniała, a jej dłoń zsunęła się z krawędzi lady.

– Valerie Lone? – dopytał łagodnie, przestraszony wyrazem jej twarzy.

Przełknęła, aż dolinki w jej policzkach płynnie się poruszyły. I skinęła głową. Najkrótszym z możliwych skinień.

A on pojął, że musi należycie dobrać słowa. Trzymał w dłoniach ten kruchy kryształ i mógł go strzaskać jednym niewłaściwym zdaniem. Czyli nie: „Oglądałem pani filmy, jak byłem mały”, nie: „Co też się z panią działo?” albo „Co pani tu robi?”. Musiał powiedzieć dokładnie to, co trzeba.

Uśmiechnął się chłopięco. Pasowało to jakoś do jego pobrużdżonej twarzy.

– Wie pani – zaczął ostrożnie – tak wiele popołudni spędziłem w kinie zakochany w pani na zabój…

Jej uśmiech wyrażał wdzięczność. I ulgę, i rozładowanie napięcia, i nagły napływ wspomnień – słodko-gorzki smak powracającej falą świetności innego życia. Ale uśmiech ten zaraz zniknął i znowu była niechlujną blondynką kelnerującą przy szosie numer czternaście.

– Zamawia pan?

Nie żartowała. Wszystko zgasiła jak wyłącznikiem rtęciowym. W jednej chwili w tych zmatowiałych błękitnych oczach było życie, w następnej – popioły. Zamówił cheeseburgera z frytkami, a ona wróciła do bemaru.

Z męskiej toalety pierwszy wyszedł Arthur Crewes. Pocierał ręce.

– Cholerne mydło w proszku! Jest równie beznadziejne jak te sztywne papierowe ręczniki.

Wspiął się na stołek obok Handy’ego. I w tym mgnieniu oka Fred Handy ujrzał rozbłysk olśniewającego białego światła. Niczym na haju, jakiego doznają uzależnieni od kwasu po maksymalnie nasączonej kostce cukru, jego umysł wyrwał się na wolność i w drżeniu rozprzestrzenił falami barw. Sztik, chwyt, rozwiązanie, o mateńko, to właśnie to, idealne jak bezbarwny diament!

Arthur Crewes studiował menu, gdy Handy chwycił go za przegub.

– Arthurze, wiesz, kto to jest?

– Kto ma być kim?

– Kelnerka.

– Madame Nehru.

– Arthurze, mówię poważnie!

– No dobrze. Kto to jest?

– Valerie Lone.

Artur Crewes szarpnął się, jakby poraził go prąd. Rzucił okiem na kelnerkę, która akurat stała do nich tyłem i nabierała chochlą wojskową fasolówkę ze stalowej wazy w bemarze.

– Nie wierzę – wymamrotał.

– To ona, Arthurze, mówię ci, że to właśnie ona.

Crewes pokręcił głową.

– Co by robiła na takim odludziu? Boże, ile to już minęło? Piętnaście, dwadzieścia lat?

Handy przez chwilę się zastanawiał.

– Około osiemnastu, jeśli liczyć to, co nakręciła w czterdziestym ósmym dla Rossa z United Artists. Osiemnaście lat i popatrz, robi w zajeździe za kelnerkę.

Crewes coś wymruczał.

– Słucham? – zapytał Handy.

Crewes powtórzył z gniewem, którego źródła Handy nie potrafił rozszyfrować:

– Boże mój! Jakże upadli wielcy…

Zanim Handy miał szansę podzielić się z producentem swoim pomysłem, ona się odwróciła i zauważyła utkwione w sobie spojrzenie Crewesa. Na jej twarzy nie pojawił się ślad rozpoznania. Ale niewątpliwie zorientowała się, że Handy mu powiedział, kim była. Zrobiła zwrot i zaniosła talerze z zupą do boksu.

Gdy w drodze powrotnej ich mijała, Crewes rzucił cicho:

– Dzień dobry, pani Lone.

Przystanęła i popatrzyła na niego. Poruszała się na pamięć, prawie jak lunatyczka. Producent dodał:

– Arthur Crewes. Przypomina pani sobie?

Przez długą chwilę nie odpowiadała, a potem skinęła głową jak wcześniej Handy’emu.

– Dzień dobry. Minęło sporo czasu.

Crewes uśmiechnął się szczególnym rodzajem uśmiechu. W jakimś sensie zwycięskim.

– Owszem, sporo. Jak się pani powodziło?

Wzruszyła ramionami, jakby chciała zwrócić jego uwagę na restaurację.

– Dziękuję, świetnie.

Umilkli.

– Mogę już przyjąć zamówienie?

Gdy to zrobiła i udała się do grilla, Handy pochylił się jak najbliżej producenta i zaczął mówić z przejęciem:

– Arthurze, mam genialny pomysł!

Crewes błądził myślami gdzieś daleko.

– Konkretnie jaki, Fred?

– Ona jest pomysłem! Valerie Lone! To dopiero rewelacyjny plan! Weź ją do filmu. Powrót… no, jakże ją nazwali spece od promocji… powrót Panny Stópki na Koturnie. Każda gazeta w kraju to opublikuje.

Cisza.

– Arthurze? Co ty na to?

Arthur Crewes uśmiechnął się do własnych dłoni. Znów bawił się sygnetem.

– Więc twoim zdaniem po osiemnastu latach powinienem z powrotem wciągnąć ją do branży.

– Moim zdaniem to oczywisty promocyjny samograj, lepszego jeszcze nie wymyśliłem. I widzę, że ci się podoba.

Crewes skinął głową niemalże z roztargnieniem.

– Owszem, podoba mi się, Fred. Wyjątkowo bystry z ciebie facet. Nawet bardzo mi się podoba.

Kencannon wrócił i usiadł. Crewes obrócił się ku niemu.

– Jim, dasz radę przez dzień czy dwa zająć się ujęciami ogólnymi scen w suterenie z Bobem i kaskaderami?

Kencannon przygryzł wargę, zastanawiając się.

– Chyba tak. Trzeba będzie zmodyfikować harmonogram zdjęć, ale od klapsów jest Bernie, nie ja. A co?

Crewes obrócił sygnet i uśmiechnął się nieobecnie.

– Zamierzam zadzwonić do Johnny’ego Blacka, żeby przerobił postać Angeli. Żeby ją rozbudował.

– Ale po co? Jeszcze nawet nie obsadziliśmy tej roli.

– Już obsadziliśmy. – Handy szeroko się uśmiechnął. – Zagra ją Valerie Lone.

– Valerie… Nie no, jaja sobie robisz. Nie wystąpiła w żadnym filmie od Bóg wie kiedy. Skąd pomysł, że ją przekonasz?

Crewes obrócił się i zapatrzył na pochylone ramiona kobiety przy skwierczącym grillu.

– Przekonam.

 

HANDY

 

Porozmawialiśmy z Valerie Lone, Crewes i ja. Mówiłem pierwszy, potem mówił on, a gdy nie chciała go wysłuchać, znowu włączyłem się ja.

Chwyciła wielki rondel z przypalonymi resztkami makaronu zapiekanego z serem i umknęła przez zabezpieczone siatką przeciw owadom drzwi z tyłu lokalu.

Popatrzyliśmy na siebie, a gdy nawzajem dostrzegliśmy na swoich twarzach konsternację, konsternacja znikła. Wstaliśmy i ruszyliśmy za kelnerką. Opierała się o ścianę jadłodajni, zdrapywała syf z rondla i płakała. Noc była cicha.

Ale Valerie Lone nie zmiękła, gdy wyszliśmy na zewnątrz. Spięła się. Wściekła.

– Nie mam z tym nic wspólnego od ponad piętnastu lat! Nie możecie zostawić mnie w spokoju? Jeśli uważacie, że to zabawne, macie parszywe poczucie humoru!

Crewes stanął na schodach jak wryty. Nie wiedział, co jej powiedzieć. Coś się z nim działo – nie miałem pojęcia co, ale z pewnością daleko wykraczało to poza zdobycie chwytu reklamowego dla filmu.

Wziąłem sprawy w swoje ręce. Handy akwizytor, Handy szmacheler wyposażony w przedniej jakości wazelinę.

– To nie było piętnaście lat, pani Lone. Minęło ich ponad osiemnaście.

Coś w niej pękło. Odwróciła się i znów zajęła rondlem. Crewes nie wiedział, czy kazać mi się wycofać, czy nie, więc kontynuowałem. Przecisnąłem się obok niego, z otwartymi ustami opierającego się o poręcz z obłażącą żółtą farbą. (Takiego samego koloru był bezpański pies, którego kiedyś przejechałem w Nevadzie. Nie zauważyłem zwierzaka. Wyskoczył z przydrożnego rowu, a ja potrąciłem go, zanim zrozumiałem, co się dzieje. Ale zatrzymałem się i wróciłem. Jego sierść miała barwę tej poręczy. Wyblakła łzawa żółć, jak tandetny papier kancelaryjny po dolarze za ryzę. Nie mogłem wyrzucić tego psa z myśli).

– Podoba się pani tutaj, tak?

Nie odwróciła się. Okrążyłem ją. Wbijała spojrzenie w ten uświniony rondel.

– Pani Lone?

To będzie wymagało czegoś więcej niż łagodnych słów. Może nawet szczerości. A nie byłem pewien, czy akurat to jeszcze potrafię.

– Gdybym tak dobrze nie wiedział… gdybym nie widział tych wszystkich charakternych damulek, które pani grała… pomyślałbym, że sprawia pani przyjemność użalanie się nad…

Błyskawicznie podniosła wzrok. Aż usłyszałem chrupnięcie chrząstki w jej szyi. W oczach miała gniazdo nasienne iskier elektrycznych. Była wkurzona.

– Drogi panie, pierwszy raz widzę pana na oczy. Jakim prawem mówi pan do mnie w ten… – Wyczerpało się. Para uszła, iskry wygasły, a ona znalazła się tam, gdzie była przed chwilą.

Obróciłem ją twarzą do nas. Strząsnęła moją rękę. Nie była rozkapryszonym bachorem. Była kobietą, która nie wiedziała, jak umknąć przed obezwładniającym strachem, z każdą upływającą sekundą coraz większym. Ale mimo ogromnego lęku nie zamierzała pozwolić, żebym traktował ją obcesowo.

– Pani Lone, kręcimy film. Ani to Przeminęło z wiatrem, ani Narodziny narodu. Ot, nieco wybijające się nad przeciętność widowisko za kilka milionów dolarów z Mitchumem i Lollobrigidą, które wszystkim zaangażowanym napełni kieszenie…

Crewes się we mnie wpatrywał. Nie podobała mi się jego mina. Jako błyskotliwy wunderkind zrealizował Samotność w mroku, Ruby Bernadette oraz Najszybszego z ludzi i wcale nie był zadowolony, że przyklejam jego najnowszemu dziełu łatkę milusiej kolorowej wydmuszki do zarabiania pieniędzy. Ale Crewes już nie był wunderkindem, nie robił Kafki, tylko komercyjną zanętę. Potrzebował więc tej kobiety, a jeszcze bardziej, cholera, ja jej potrzebowałem. Więc niech się wali ze swoją miną.

– Nikt tu nie odniósł wrażenia, że należy pani do największych dam teatru. Nigdy nie była pani Katherine Cornell, Bette Davis ani nawet Pat Neal. – Znów to gniazdo nasienne iskier w jej oczach. Gdybym był młodszy, mogłoby mnie spłoszyć. Jestem pewien, że w czasach świetności osadziła nim rzesze asystentów planu. Lecz – odkrycie to nagle mnie wystraszyło – finansowo jechałem na oparach, więc samym spojrzeniem nic nie mogła wskórać. Przycisnąłem ją trochę mocniej moją najlepszą gadką w stylu Raymonda Chandlera: – Ale była pani gwiazdą, a ludzie płacili za to, żeby panią zobaczyć, bo miała pani w sobie coś, czego nie miał nikt inny. Cokolwiek to było, chcielibyśmy na trochę to wynająć. Przywrócić.

Wydała jedno z tych cichych prychnięć bardzo wyraźnie mówiących: „Kręcisz, cwaniaczku”. Było pogardliwe. Przejrzała mnie na wylot. W porządku – sam podałem jej to na tacy. Nie zamierzałem wciskać jej kitu.

– Proszę nie brać nas za filantropów. Potrzebujemy do tego filmu czegoś, co pani może nam dać. Atutu, który zwiększy nam powierzchnię reklamową w „Wichita Eagle”. A to się przekłada na dolce w okienku kasowym. Do licha ciężkiego, paniusiu!

Usta jej się rozciągnęły – paskudnie – błysnęły zęby.

Docierałem do niej.

– Możemy sobie nawzajem pomóc.

Uśmiechnęła się szyderczo i zaczęła się odwracać. Wyciągnąłem rękę i z całej siły walnąłem rondel. Wypadł jej z dłoni, wylądował na schodach. Na mgnienie skamieniała, wstrząśnięta, a ja naskoczyłem na nią z pełną mocą:

– Proszę mi nie wmawiać, że uwielbia pani zdrapywać syf z naczyń po makaronie! Zbyt długo żyła pani na szczycie. A my oferujemy darmową podróż powrotną. Grzech nie skorzystać!

W jej żyłach zapulsowała krew. Na policzki wypłynęły jasne plamki rumieńców, wysoko, pod same oczy.

– Nie, nie mogę. Przestańcie mnie dręczyć.

I wówczas wkroczył Crewes. Działaliśmy jak dwóch starych partnerów z wydziału zabójstw – ja ją maglowałem, a on nadciągał z proszkiem Seidlitza.

– Fred, daj pani chwilę. Spadło to na nią znienacka, niechże sprawę przemyśli.

– A nad czym tu, kurde, myśleć?

Braliśmy ją w krzyżowy ogień i wiedziała o tym, ale po raz pierwszy od lat nareszcie coś się w jej życiu działo, więc emocje wezbrały, czy tego chciała, czy nie.

– Pani Lone – powiedział Crewes spokojnie – kontrakt na ten film z opcją na trzy kolejne. Gwarancja od pierwszego dnia zdjęć aż do samego końca, nawet jeśli zrobi już pani swoje i do ostatniego ujęcia będzie tylko siedziała na planie.

– Nie zbliżyłam się do kamery od…

– Od tego mamy kamerzystów. Skierują ją na panią. Od tego mamy reżysera. Powie pani, gdzie stanąć. To jak z pływaniem albo jazdą na rowerze: nigdy się tego nie zapomina…

Znowu Crewes:

– Wystarczy, Fred. Pani Lone… Pamiętam panią z tamtych czasów. Zawsze dobrze się z panią pracowało. Nie należała pani do rozkapryszonych księżniczek, była pani profesjonalistką. Znała pani swoje kwestie, i to zawsze.

Uśmiechnęła się. Nikłym, bojaźliwym, niepewnym uśmiechem. Pamiętała. I zachichotała.

– To tylko zasługa dobrej pamięci.

Wtedy Crewes i ja również się uśmiechnęliśmy. Przeszła na naszą stronę. Wszystko, co od tej pory powie, pomoże nam w wygraniu dyskusji. Była nasza.

– Muszę wyznać, że w nikim nie byłem zadurzony tak jak w pani, pani Lone – rzekł Arthur Crewes, bardzo liczący się człowiek.

Odpowiedziała pełnym wdzięczności uśmiechem małej dziewczynki.

– Przemyślę to.

Schyliła się po rondel. Crewes ją wyprzedził i podniósł naczynie.

– Nie dam pani czasu na przemyślenia. Jutro w południe będzie tu na panią czekał samochód.

Podał jej rondel.

Przyjęła go z ociąganiem.

Odkopaliśmy Valerie Lone spod nieprzeliczonych warstw użalania się nad sobą i anonimowości, z pewnego rodzaju grobu. Zaczynałem pojmować, dlaczego sama go sobie wykopała. Gdy wróciliśmy na salę restauracyjną, po raz pierwszy naszła mnie Myśl.

Oto Myśl: A co, jeśli wyświadczamy jej niedźwiedzią przysługę?

I z Miasta Prostaczków w mojej głowie powrócił głos Kaczora Donalda: Z takimi przyjaciółmi jak ty, Handy, żadnych wrogów jej już nie potrzeba.

Wal się, Kaczor.

 

2

Ekran zamigotał, a Valerie Lone – dwadzieścia lat młodsza, uczesana na pazia i z ramionami wywatowanymi w stylu lat czterdziestych – majestatycznie wkroczyła do pokoju. Cary Grant podniósł wzrok znad mikroskopu z tą swoją niepowtarzalną afektowaną irytacją i zadał pytanie, gdzie konkretnie się podziewała. Valerie Lone, starannie ufryzowana, zsunęła rękawiczki i przysiadła na laboratoryjnym blacie. Skrzyżowała nogi. Nosiła koturny z rzemykami.

– Moim zdaniem te nogi wciąż są boskie, Arthurze – odezwał się Fred Handy.

W sali projekcyjnej uniósł się cygarowy dym. Arthur Crewes nie odpowiedział. Zaabsorbowało go wglądanie w przeszłość.

Krągłe biodra, drobne piersi, blondynka. Powab, który nigdy nie był wiotki na modłę Jean Arthur, nigdy nie wionął chłodem jak u Joan Crawford, nie był ukulturalniony jak w przypadku Greer Garson. Jeśli Valerie Lone można by porównać z kimś działającym w branży w tamtych latach, to tylko z Ann Sheridan. A porównanie to byłoby pod każdym względem krzywdzące. Owszem, ta sama pełna siły kobiecość, sposób bycia cwaniary, która wie, o co toczy się gra, przebojowość. Ale wygięty łuk brwi, ułożenie głowy i rąk komunikowały pewną przystępność. Mieszanka zmysłowości i autentyzmu. Co złamało ten kręgosłup samokontroli, przekształciło go w kruchą nieufność, którą wyczuł Handy? Uważnie oglądał film, śledził fabułę, ale w Valerie Lone sprzed dwudziestu lat nie znajdował cienia odpowiedzi.

Gdy głęboki aksamitny głos przycichł na ekranie, Arthur Crewes wyciągnął rękę do konsoli za swym profilowanym fotelem i stuknął w kilka przycisków. W kabinie z tyłu zgasł promień projektora, zapaliły się światła w pomieszczeniu, a oparcie fotela się odchyliło. Producent wstał i opuścił salę, za plecami mając Freda Handy’ego, oczekując komentarzy. Spędzili prawie osiem godzin na wyświetlaniu starych kopii największych przebojów Valerie Lone.

Sala projekcyjna była centrum domu Arthura Crewesa, tak samo jak branża filmowa stanowiła centrum jego życia. Przez drzwi do salonu, pod przyciemnionymi amoniakiem i nawoskowanymi, pogrążonymi w cieniu dębowymi belkami stropowymi wysoko w górze. Żaden z mężczyzn się nie odzywał. Salon był przeogromny, rozmiarami niewiele ustępował boisku do koszykówki. A w jednym z jego rogów – Crewes, obecnie usadowiony w głębokim fotelu przed buzującym kominkiem, do którego można by wejść bez schylania się. Poza tym salon był pusty i cichy; wręcz dało się słyszeć opadające drobinki kurzu. Dom ten w przeszłości wielokrotnie tętnił życiem i jeszcze nieraz zatętni, ale w tym momencie, daleko poniżej żebrowego sklepienia, głosy obydwu mężczyzn niosły się niczym echo górską przełęczą, gdy Arthur Crewes rozmawiał ze swoim specjalistą od reklamy.

– Fred, życzę sobie pełnej kampanii. Wszyscy wszędzie mają ją zauważyć. Jej nazwisko ma stać się głośne jak nigdy wcześniej.

Handy zacisnął usta, mimo że jednocześnie kiwał głową.

– Na to potrzeba kasy, Arthurze. A budżet na promocję i tak już nadwerężamy.

Crewes zapalił cygaro.

– Mówimy o wydatkach ponad linią. Księguj je osobno, pokryję je z własnej kieszeni. Wszystko ma być wyszczególnione dla skarbówki, ale nie skąp na kosztach.

– Wiesz, ile w to wpakujesz?

– To nie ma znaczenia. Przyjdź, poproś, a dostaniesz, cokolwiek chcesz i ile ci trzeba. Ale za te pieniądze, Fred, chcę mieć wykonaną pierwszorzędną robotę.

Handy wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę.

– Comeback Valerie Lone ci się opłaci, Arthurze. Bez najmniejszych wątpliwości. Muszę cię jednak od razu ostrzec, że korzyści bynajmniej nie okażą się współmierne do wydatków. To nie tego rodzaju magnes.

Crewes głęboko zaciągnął się cygarem i posłał siną wstęgę dymu ku ciemności w górze.

– Nie kłopocze mnie, ile pożytku przyniesie filmowi. To będzie solidna produkcja, sama o siebie zadba. Chodzi o coś innego.

Handy wyglądał na zbitego z tropu.

– Jak to?

Crewes nie odpowiedział. W końcu spytał:

– Urządziła się już w Beverly Hills?

– Najlepszy bungalow w kompleksie. Żałuj, że nie widziałeś, jakie przyjęcie jej zgotowali.

– I właśnie tak ma być witana wszędzie, Fred. Jak najwięcej pokłonów dla dawnej królowej.

Fred Handy skinął głową i ruszył w kierunku holu. Poprzez szerokość pomieszczenia, zmuszony do podniesienia głosu, który inaczej mógłby do Crewesa nie dotrzeć, a i tak ginął w półmrocznym salonie, gdy płomienie z kominka malowały ściany spastycznymi cieniami krwi i nocy, zapytał:

– Skąd ten zastrzyk środków, Arthurze? Jak mi mówią, że mogę wydawać, ile wlezie, robię się nerwowy.

Z fotela, w którym krył się Arthur Crewes, uniósł się dym.

– Dobranoc, Fred.

Handy stał jeszcze przez chwilę. Potem, zafrasowany, wyszedł. W salonie długo panowała cisza, pomijając słabe potrzaskiwanie płonących w kominku drew, zakłócające spokój absolutny. Wreszcie Arthur Crewes sięgnął do stolika i zdjął z widełek słuchawkę telefonu. Wystukał numer.

– Z bungalowem pani Valerie Lone poproszę… Tak, wiem, która godzina. Mówi Arthur Crewes… Dziękuję.

Po niedługim czasie na drugim końcu linii rozległ się dźwięk.

– Pani Lone? Tu Arthur Crewes. Tak, dziękuję. Przepraszam, jeśli przeszkadzam, ale… Och, naprawdę? Podejrzewałem, że jeszcze pani nie śpi. Coś mi mówiło, że może się pani czuć troszkę nieswojo. Pierwsza noc po powrocie i w ogóle…

Słuchał głosu w słuchawce. Nie uśmiechał się. Następnie powiedział:

– Zadzwoniłem, bo chciałem panią uspokoić, że nie ma się czego bać. Wszystko będzie dobrze. Naprawdę nie ma powodu do obaw. Najmniejszego.

Jego oczy stały się światłem, a światło to pomknęło po drutach, by ujrzeć ją po drugiej stronie – w wytwornym bungalowie, wciąż siedzącą w ciemnościach. Poświata księżyca kładła się przez okno patyną zmatowiałego złota, wypełniała pokój, barwiąc nawet wgłębienia w poduszkach na sofie – która widziała tysiące przypadkowych pośladków – mętną żółtawą ochrą.

Valerie Lone. Sama.

Otoczona delikatnym meszkiem poblasku wiszącego nad Beverly Hills księżyca – wielki mistrz oświetlenia w przestworzach kierujący na nią światło rysujące z bursztynowym filtrem nałożonym na reflektor punktowy, ustawiający światło dopełniające za pomocą czterech lamp podświetlających i czterech fresneli, podkreślający tło wielkiej niebiańskiej cykloramy kilkunastoma reflektorami żarowymi i idealnie aktorkę ujmujący, w czym pomagały mu para piesków, rozpraszacze, siatki zmiękczające i flagi, ukazujące ją w sukni z miałkiego pyłu ze skrzydełek ciem. Valerie Lone przy wyłączonych kamerach, uwięziona w bożych soczewkach i naelektryzowanym spojrzeniu Arthura Crewesa. Ale wciąż w dużym zbliżeniu.

Podziękowała mu, jakby oszołomiona jego uprzejmością.

– Czy czegoś pani trzeba? – zapytał.

Musiał poprosić o powtórzenie odpowiedzi – tak cicho mówiła. A że odpowiedź brzmiała „nie”, powiedział „dobranoc” i już miał odłożyć słuchawkę, gdy go zawołała.

Do Crewesa dźwięk ten dobiegł z o wiele bardziej oddalonych rejonów niż hotel Beverly Hills. Nadciągnął poprzez Krainę Pleśni. Z ziem, na których oleiste stwory wynurzały się z ciemności. Z miejsca, w którym można przybrać tylko jedną pozycję: skulić się w sobie z rękami otaczającymi kolana i opuszczoną brodą, mocno zaciśniętymi ramionami, bo gdy przyjdzie pora otworzyć się oczom o membranach jak u nowo narodzonych piskląt, przez błonę widać będzie tylko spokojne palce. Dźwięk z krainy, w której nie było gdzie się ukryć.

Odpowiedział po chwili, wstrząśnięty strachem w jej głosie.

– Tak, jestem.

Teraz już jej nie widział, nawet tymi naładowanymi elektrycznością oczami.

Albowiem Valerie Lone siedziała na brzegu łóżka w swoim bungalowie nie skąpana w pyle ze skrzydełek ciem, ale jaskrawo oświet­lona przez wszystkie lampki i lampy sufitowe w pomieszczeniu. Nie potrafiła wyłączyć ani jednej. Paraliżował ją strach. Strach nienazwany, bez pochodzenia, bez definicji. Zwyczajnie był tam z nią – namacalna obecność.

I jeszcze coś było z nią w tym pokoju.

– Oni… – Urwała. Wiedziała, że po drugiej stronie Crewes natęża słuch w oczekiwaniu na ciąg dalszy. – …przysłali szampana, którego pan dla mnie zamówił.

Crewes uśmiechnął się do siebie. Była wzruszona.

Valerie Lone się nie uśmiechnęła, nie była zdolna do uśmiechu i bynajmniej nie była wzruszona. Butelka szampana złowieszczo majaczyła po drugiej stronie pokoju na szklanym blacie stolika.

– Dziękuję. To. Bardzo. Miło. Z. Pana. Strony.

Wolniutko – ze względu na to, jak powiedziała mu o dostarczeniu szampana – Crewes zapytał:

– Wszystko w porządku?

– Panicznie się boję.

– Nie ma się czego bać. Przecież pani wie, że wszyscy stoimy za panią murem…

– Panicznie się boję szampana. Minęło już tyle czasu…

Crewes nie zrozumiał. Co zresztą od razu przyznał.

– Boję się go wypić.

Dopiero wtedy Crewes pojął.

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Po raz pierwszy od lat kogoś żałował. Był doskonale obeznany z sentymentami, nienawiścią, zazdrością, podziwem, a nawet z odartą z wszelkich hamulców żądzą. Ale jakoś tak się złożyło, że z użalaniem się nad kimś nie musiał sobie radzić od bardzo dawna. Jego była żona i chłopczyk – na tym się skończyło, a było to osiem lat temu. Nie wiedział, co odpowiedzieć.

– Niemądry strach, prawda? Boję się, że znów za bardzo polubię ten smak. Udało mi się go zapomnieć. Ale jak otworzę butelkę, skosztuję i sobie przypomnę… Boję się.

– Może chciałaby pani, żebym do pani przyjechał?

Zwlekała z odpowiedzią. Brała się w garść.

– Nie, nie trzeba. Dam sobie radę. Po prostu wygaduję głupoty. Porozmawiamy jutro. – I pospieszne: – Zadzwoni pan jutro?

– Oczywiście. Jasne, że tak. Z samego rana, a potem przywiozą panią do wytwórni. Na pewno chciałaby pani odnowić mnóstwo dawnych znajomości.

Po chwili milczenia ciche:

– Owszem. Po prostu jestem niemądra. Człowiek czuje się tu samotnie.

– Cóż, zatem zadzwonię rano.

– Samotnie… Proszę? Ach, tak! Dziękuję. Dobranoc, panie Crewes.

– Arthurze. Zacznijmy od tego: Arthurze.

– Arthurze. Dziękuję ci. Dobranoc.

– Dobranoc, pani Lone.

Odłożył słuchawkę, wciąż słysząc głos pamiętany z pogrążonych w mroku sal kinowych bogatych w zapach popcornu (w dniach, w których jeszcze nie dokładano do niego lekko zjełczałego masła) i smak mentolowych dropsów na kaszel Ludena. Ten sam głęboki jedwabisty głos, który dosłownie przed chwilą się załamał – nawet jeśli tylko nieznacznie – ze strachu.

Wokół niego narosła ciemność.

 

Valerie Lone zalał blask. Blask świateł, których nie zgasi przez całą noc, bo na zewnątrz panował mrok, a w środku było tak samotnie. Patrzyła przez pokój na butelkę szampana wystającą z wiaderka z lodem. Rozkruszona podstawa lodowej warstwy topniała w zimną wodę. Valerie Lone wstała i wzięła szklankę z tacy na sekretarzyku, nie zwracając uwagi na lampki do szampana, które przyniesiono razem z butelką. Udała się do łazienki i weszła do niej, nie zapalając światła. Napełniła szklankę zimną wodą, pozwoliwszy najpierw strumieniowi spływać przez dłuższą chwilę. Następnie stanęła we framudze łazienkowych drzwi, piła wodę i patrzyła na butelkę szampana, t ę butelkę szampana.

Wreszcie powolutku zbliżyła się do niej i wyjęła luźno tkwiący w szyjce plastikowy korek. Nalała sobie pół szklanki.

Sączyła powoli.

Wspomnienia zabuzowały.

A nad wzgórzami Krainy Pleśni przefrunął mroczny kształt.

3

Handy jechał krętą drogą do Hollywood Hills. Telefonu, który odebrał przed godziną, w ogóle się nie spodziewał. Huck Barkin nie kontaktował się z nim od ponad dwóch lat. Wysoki Haskell Barkin. Opalony Haskell Barkin. Przystojny Haskell Barkin. Amoralny Haskell Barkin. Gdy Fred widział Hucka po raz ostatni, ów pracowicie oddawał się niepewnej profesji naciągania majętnych dzieciatych wdówek. Oszust wyspecjalizowany: zaprzyjaźniał się z dzieciakami – był jednym z bardziej spełnionych przedstawicieli obecnie przetrzebionego grona plażowych trampów – jeszcze na etapie uwodzenia matki i zanim prawnik rodzinny mógł się zorientować, co jest grane, haki, kotwiczki oraz kleszcze głęboko wbijały się w usta, wychodziły drugą stroną, a przyjacielski, atrakcyjny i smukły Huck Barkin nagle stawał się mieszkańcem domu, jeździł imperialem, zamawiał ze sklepu monopolowego burbon McCormick, jadał niczym banda Quantrilla i kantował na forsie jak Ruscy w Pomonie.

Jedna – kiedy Chuck powiedział „À bientôt” – usiłowała przekarmić się środkami nasennymi.

Inna w próbie zdobycia odszkodowania zmobilizowała swoją armię prawników, ale poinformowano ją, że Huck Barkin należy do przedstawicieli rzadko występującego, unikalnego, nieczęstego, spotykanego incydentalnie gatunku ze względu na niewypłacalność odpornego na wierzycieli.

Inna wybyła do Nowego Meksyku, gdzie było ciepło i nikt nie widział, jak się rozpija.

Inna kupiła maleńki pistolet, ale nawet w Hucka nie wymierzyła.

Inna już wcześniej miała pistolet i ona akurat skutecznie go wycelowała. Z tym że nie w Hucka Barkina.

Przerażający w swej inności. Bez kręgosłupa moralnego. Zwierzę.

Niewiele równie odstręczających hollywoodzkich mend Handy poznał w ciągu dziewięciu lat spędzonych w fabryce snów. Ale gość roztaczał jakiś oślizgły urok, który nieźle mu służył, jeśli obserwatorzy nie byli szczególnie spostrzegawczy. Handy zachichotał, wspominając jeden jedyny znany mu przypadek bezbłędnego spławienia Barkina. Przez kobietę. (Bo przecież nieczęsto jakakolwiek kobieta potrafi odprawić faceta z kwitkiem tak skutecznie, by nie miał powrotu ani możliwości wmówienia sobie, że nie była to jakaś genialna riposta, a przy tym z absolutną pewnością, że cel został zmiażdżony i może się tylko oddalić z podkulonym ogonem. Handy pamiętał).

Zdarzyło się to na imprezie zorganizowanej przez CBS w celu uczczenia gwiazdy nowego westernowego serialu o dziewięćdziesięciominutowych odcinkach – wliczając reklamy. Ogromne przyjęcie. Hotel Century City. Przyszła cała wyelegantowana śmietanka, same wymuskane, odkarmione typy, które przez cały dzień wytrzymały bez jedzenia, żeby maksymalnie wykorzystać barbecue i zimny bufet. Jakimś cudem zaproszono Barkina. Albo się wkręcił. Nikt nigdy nie wnikał, skąd brał się na podobnych imprezach. W środowisku, w którym ludzi identyfikuje się na podstawie obowiązującego stroju, czarny moherowy garnitur wystarczy za bilet wstępu.

Podczepił się pod gawędzącą grupkę złożoną z Handy’ego, jego towarzyszki Julie, agenta Spencera Lichtmana i dwóch bardzo kosztownych call girl, obu o platynowych włosach i wyjątkowej urodzie, dziewczyn po sto pięćdziesiąt za noc, takich, z którymi po wszystkim można porozmawiać, dowiedzieć się czegoś, bo prawdopodobnie zrobiły magisterkę z fotochemii lub piezoelektryczności, a że nie było w nich nawet cienia tandety, odrobiny kruchości – mistrzynie rzemiosła wyspecjalizowane w wąskiej dziedzinie – spuścił ze smyczy swój Haskellowy urok. Dziewczyny z miejsca rozpoznały, że jest pasożytem, bo przecież nie wartą starań dojną krową o należycie grubym portfelu. Traktowały go uprzejmie, lecz chłodno. Barkin trzema wielkimi krokami pokonał odległość między nadskakiwaniem a chamstwem, i to nawet nie pytając: „Czy można…?”.

Wreszcie, zdesperowany, przysunął się bliziutko do wyższej ze srebrzystych bogiń i zaciągając jak Richard Widmark, zamruczał (na tyle głośno, żeby mogła usłyszeć cała grupka): „Co byś powiedziała, gdybym ci wskoczył w majtki?”.

Chwila ciszy. Następnie srebrzysta bogini skierowała na niego spojrzenie antracytowych oczu i poprzez lodowate polarne pustkowia nadpłynęła odpowiedź: „Już mam w nich jedną dupę… Na co mi druga?”.

Handy raz jeszcze zachichotał – z satysfakcją – wspominając widok Barkina, który rozsypał się na części składowe, przekształcił w spływającą po ścianie paćkę z dżemu truskawkowego i w tejże postaci wyciekł z miejsca zdarzenia, by tego wieczoru więcej nie powrócić.

Wielki jasnowłosy plażowy obibok miał w sobie jednak jakąś szelmowską rubaszność, którą przeważnie brano za dobrą monetę. Trzeba go było przyprzeć do muru, żeby opadła sympatyczna fasada i odsłoniła granitowy fundament amoralności. Był to człowiek zamierzający prześliznąć się przez życie przy jak najmniejszym wysiłku.

Handy przejrzał go niemal w tej samej chwili, w której się poznali, ale przez kilka miesięcy Huck był zabawnym dodatkiem do jego nowego życia w filmowej kolonii. Nie kontaktowali się ze sobą przez trzy lata. A jednak tego ranka Barkin zadzwonił. Powołał się na Arthura Crewesa. Poprosił Handy’ego o spotkanie i podał mu adres w Hollywood Hills.

A teraz, gdy impala wchodziła w kolejny zakręt wężowatej drogi, wyłonił się przed nią szczyt góry i Handy ujrzał dom. Ponieważ był to jedyny budynek, i to górujący nad równiną, założył, że Barkin skierował go właśnie pod ten adres. Zdumiał się. Widział gigantyczną kolistą budowlę, spłaszczoną szpulę z piaskowanego szarego kamienia, której przewężenie składało się wyłącznie z łukowatych paneli przyciemnionego szkła. Barkina w życiu nie byłoby stać na taki orwellowsko wypasiony dom.

Handy wjechał na rozszerzający się kręty podjazd i zaparkował przy frontowych drzwiach – hebanowej płycie zaopatrzonej w wykładaną rodem gałkę, równie wielką jak reflektor impali.

Zadbany teren zdumiewająco dobrze zgrywał się z otoczeniem: opadał wszystkimi zboczami góry, by rozmyć się na następnej równinie. Drzewka bonsai przystrzyżone w swym abstrakcyjnym artyzmie zen, bugenwilla bujniejąca na całej jednej wychodni, kwietniki, wszechobecne dichondry, bluszcz.

Następnie Handy spostrzegł, że dom się obraca. Za słońcem. Żeby promienie mogły wpadać przez szklany dach. Frontowe drzwi mijały Handy’ego, kierując się na zachód. Podszedł do nich i rozejrzał się za dzwonkiem. Nie było czegoś takiego.

Z wnętrza domu dobiegło staccato twardego drewna uderzającego o twarde drewno. Rozlegało się raz za razem nieregularnymi gorączkowymi zrywami. Słychać też było postękiwanie.

Handy przekręcił gałkę, spodziewając się, że olbrzymie drzwi stawią opór, ale odchyliły się szeroko na głównym bolcu, idealnie wyważone, on zaś wkroczył do wyłożonego onyksowymi płytkami przedsionka.

Za stękaniem i drewnem tłukącym o drewno nietrudno było podążać. Pokonał pięć stopni wiodących na korytarz i skierował się tam, skąd dochodziły odgłosy. Wyłonił się po drugiej stronie przejścia, w salonie pogrążonym w blasku słońca jak w głębinach oceanu. Na samym środku pomieszczenia Huck Barkin i drobny Japończyk, obaj w luźnych ceremonialnych szatach, potykali się na obcięte drągi – kije shoji.

Handy obserwował w milczeniu. Niziutki Japończyk był iskrą elektryczną. Barkin nie stanowił dla niego wyzwania, choć od czasu do czasu udawało mu się zadać gładki cios lub dwa. Azjata przetaczał się i ślizgał, ledwie – jak się zdawało – dotykając puszystego białego dywanu. Jego ręce poruszały się jak śmigła, obracały kij z twardego drewna, by skontrował zamach wyższego mężczyzny, nagłymi dźgnięciami wbijały czubek pałki w żebra Barkina. Pchnięcie, wycofanie, odskok. Był rozmazaną plamą.

Barkin, niemalże w entrechat, okręcił się, by uniknąć ciosu po flankującym manewrze Azjaty, i spostrzegł stojącego u wyjścia na korytarz Handy’ego. Odsunął się od przeciwnika.

– Na razie wystarczy, Mas – oznajmił.

Złożyli sobie ukłony, Azjata zabrał kije i oddalił się innym przejściem, po drugiej stronie pomieszczenia. Barkin płynnie kroczył po dywanie; jego opalone ciało falowało grą ukrytych pod skórą wyrobionych mięśni. Handy znów przyłapał się na podziwianiu formy, w jakiej utrzymywał się Barkin. Ale dlaczego by nie, jeśli nie robi się nic, tylko zajmuje własnym ciałem? – pomyślał żałośnie. Pojęcie uczciwej pracy nawet przelotnie nie zagościło w myślach Hucka. Mimo to jedna taka sesja gimnastyczna zapewne równała się całodziennemu wysiłkowi przeciętnego robotnika.

Handy pomyślał, że Huck wyciąga rękę na powitanie, ale niebieski ptak w stroju treningowym porwał tylko w połowie drogi wielki puchaty ręcznik z Saarinenowskiego fotela. Zbliżając się do Handy’ego, osuszał twarz i klatkę piersiową.

– Fred, dziecino!

– Jak leci, Handy?

– Superowo, mordko. Ostatnio ze mnie prawie że pan świata. Fajna chata?

– Niezła. Czyja jest?

– Jednej niuni, z którą się spotykam. Jej staruszek kołuje coś sporego w tej czy innej cholernej republice bananowej. Zanadto nie dociekam. Laska wraca tak jakoś za miesiąc. Do tego czasu ja tu szefuję. Napijesz się czegoś?

– Dopiero jedenasta.

– Brachu, kumplu, mordeńko! Mleko kokosowe! Kompletna dzienna porcja aminokwasów. Bardzo ważna rzecz.

– Dziękuję, ale nie.

Barkin wzruszył ramionami, minął go i podszedł do lustrzanej ściany wysadzanej klejnotami odbić ruchomych wachlarzy promieni słonecznych. Wydawało się, że tylko przeciera lustro ręką, ale ściana się otworzyła, odsłaniając doskonale zaopatrzony barek. Z niewielkiej zamrażarki wyjął puszkę kokosowego mleka, otworzył ją i napił się prosto z niej.

– Nie piecze trochę? – zapytał Handy.

– Mleko kokos…? Ach, chodzi ci o potyczkę shoji! Nic na świecie skuteczniej nie zrobi z ciebie twardziela. Drewno tekowe. Jak kilka razy oberwiesz czymś takim w bandzioch, twoje mięśnie brzucha zamienią się w żelazo.

Naprężył się.

– Żelazne mięśnie brzucha… Zawsze o nich marzyłem.

Handy przemierzył pokój i przez przyciemniane szkło wyjrzał na niewiarygodną panoramę południowej Kalifornii, skażoną szepczącym, nawisłym nad Hollywood Freeway chorobliwym całunem smogu. Zwrócony plecami do Barkina powiedział:

– Po rozmowie z tobą usiłowałem dodzwonić się do Crewesa. Nie było go, ale i tak przyjechałem. Jak to możliwe, że się na niego powołałeś?

Odwrócił się.

– Sam mi kazał.

– Skąd znasz Arthura Crewesa? – szczeknął Handy z nagłą złością w głosie. Cholerny plażowy łazęga! To musiał być jakiś kit. Na pewno powołał się gdzieś również na nazwisko Handy’ego.

– Na tej imprezie na basenie, na którą zabrałeś mnie… Ile to już? Ze trzy lata temu. Pamiętasz to małe stworzenie o kasztanowych włosach? Jak jej tam było… Binnie? Bunny? Jakoś tak.

– Billie. Billie Landewyck. Fakt, zapomniałem, że był tam Crewes.

Huck uśmiechnął się zadufanym uśmiechem. Wysączył resztkę mleka i cisnął puszkę do kosza na śmieci. Obszedł bar i osunął się na sofę.

– No, to Crewes mnie zapamiętał. Odszukał mnie przez Central Casting. Regularnie opłacam składki w SAG, nigdy nie wiadomo, kiedy wpadnie parę dolców za kaskaderkę albo statystowanie. Rozumiesz.

Handy nie odpowiedział. Czekał. Przyjechał, bo Huck oznajmił wprost, że Crewes chce jego spotkania z niebieskim ptakiem. Ale coś się tu gotowało, tyle że Barkin nie ośmielił się jeszcze zdjąć pokrywki.

– Posłuchaj, Huck, powoli się starzeję. Długie stanie mnie męczy. Więc jeśli masz jakąś bombę, to do niej przejdźmy, brachu, kumplu, mordeńko.

Barkin w milczeniu skinął głową, jakby godził się z tym, co miało zostać powiedziane.

– No dobrze. Crewes chce, żebym poznał Valerie Lone.

Handy wbijał w niego spojrzenie.

– Zapamiętał mnie.

Handy spróbował przemówić, ale odkrył, że nie ma nic do powiedzenia. To było zbyt absurdalne. Odwrócił się z zamiarem wyjścia.

– Czekaj no, Fred. Nie rób tego, stary. Mówię do ciebie.

– Od rzeczy mówisz, Barkin. Tyś chyba dopiero co wyszedł z pierdla. Jaaasne, Valerie Lone… I kogo próbujesz zrobić w wała? Nie mnie, nie starego dobrego bracha, kumpla, mordeńkę Handy’ego. Już ja cię znam, nierobie jeden.

Barkin się podniósł, prostując coś ponad sześć stóp mięśni naramiennych, czworobocznych i bicepsów napiętych tak, że aż dźwięczały, i zastawił wyjście na korytarz.

– Fred, nadal popełniasz ten sam błąd: bierzesz mnie za drągala, którego nie zaopatrzono w mózg. Mylisz się. Zmyślne ze mnie chłopaczysko. Nie tylko niezła sztuka, ale też bystrzak. I jeśli będę musiał, kochasiu, skuć ci gębę na podeszwę, zrobię to.

Idący ku niemu Handy się zatrzymał. Barkin nie pogrywał. Był wściekły.

– O co w tym biega, Barkin? Na co chcesz się załapać? Nie, zapomnij, nie było pytania. Chcę tylko wiedzieć dlaczego.

Barkin rozłożył ręce o dłoniach wielkich jak rękawice łapacza. Palce miał przedziwnie długie i zgrabne. I opalone.

– Jest piękną kobietą, na którą dobrze wpływa towarzystwo przystojnych młodzieńców. Pan Crewes uznał, mój drogi, że powinienem umilić jej lata schyłku kariery.

– Jest wystraszonym stworzonkiem, które nie ma pojęcia, gdzie się znalazło. Przynajmniej na razie nie ma. Napuszczenie cię na nią byłoby równie miłą niespodzianką jak holenderska plaga wiązów.

Barkin uśmiechnął się blado. A był to uśmiech wredny. Wreszcie zniknął, ale póki trwał, Barkin nie był przystojny.

– Zadzwoń do Arthura Crewesa. Potwierdzi.

– Nie mogę go złapać. Jest na przeglądzie nakręconego materiału.

– To pojedź i go zapytaj. Dzisiaj nigdzie się stąd nie ruszam.

Odsunął się. Handy czekał, jakby Barkin mógł nagle zrobić krok i z zaskoczenia wpakować mu pięść w twarz. Huck uśmiechał się szeroko, chłopięco. Jakiż ze mnie rezolutny maluch.

– Tak właśnie zrobię.

Minąwszy go, Handy zanurzył się w przejściu. Gdy spiesznie podążał korytarzem, usłyszał, że Barkin coś jeszcze mówi. Odwrócił się i po drugiej stronie mrocznego tunelu ujrzał ogromną sylwetkę obramowaną prostokątem oślepiającego słonecznego blasku.

– Fred, bratenia, przydałoby ci się porządnie poćwiczyć. Diabelnie wiotczejesz.

Handy uciekł. Wzbił chmurę kurzu, wyprowadzając impalę z podjazdu i kierując ją wzdłuż górskiego zbocza. Docierał do niego unoszący się nad miastem odór oleju fuzlowego. A może była to woń strachu?

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

X. NOCE I DNIE W STARYM DOBRYM ŚWIROWOOD

ODRODZENIE PANNY STÓPKI NA KOTURNIE

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

FLINTERAKCJA:

PRECZOŁÓWKA

AKT PIERWSZY

AKT DRUGI

AKT TRZECI

AKT CZWARTY

KONKLUZJA

CZŁOWIEK NA GRZYBIE

COŚ MI SIĘ WIDZI, ŻE NIE JESTEŚMY W KANSAS, TOTO

TWARZĄ W DÓŁ W BASENIE GLORII SWANSON

XI. PETARDY I PĘTLE

ŻOŁNIERZ

NOC CZUŁYCH STRACHÓW

STRZASKANY JAK SZKLANY GOBLIN

W MYSIM CYRKU

XII. CIENIE PRZESZŁOŚCI

W TYM PUDEŁKU – NIESPODZIANKA!

OSTATNI SZTIK

JEDNO ŻYCIE, WCZESNĄ BIEDĄ URZĄDZONE

JEFFTY MA PIĘĆ LAT

XIII. KONTRAKTY NA DUSZĘ

DANIEL WHITE DLA DOBRA WIĘKSZOŚCI

ANI TWOJA JENNY, ANI MOJA

ŻYWY I ZDROWY W SAMOTNEJ PODRÓŻY

XIV. KLASYKI

„KAJAJ SIĘ, ARLEKINIE!” – POWIEDZIAŁ TIKTAK

ŚLICZNA MAGGIE DOLAROOKA

CHŁOPIEC I JEGO PIES

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

PTAK ŚMIERCI

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

XI

XII

XIII

XIV

XV

XVI

XVII

XVIII

XIX

XX

XXI

XXII

XXIII

XXIV

XXV

XXVI

PALADYN ZGUBIONEJ GODZINY

MIĘKKA MAŁPKA

MEFISTO W ONYKSIE

XV. PRZETWARZANIE

GDZIE ZAMIESZKAM NA TAMTYM ŚWIECIE

NEKROKELNERZY

MARK

OSTATNIA WOLA I JĄDRO TREES RABELAIS

MUZEUM W ALEI CYKLOPÓW

PRZEDMIOTY POŻĄDANIA W LUSTRZE SĄ BLIŻEJ, NIŻ SIĘ WYDAJĄ

CZŁOWIEK UKRZYŻOWANY

WSTĘP DO ZMĘCZONEGO STARSZEGO PANA

To jest opowiadanie pod tytułem: TO ON PRZEPRAWIŁ KRZYSZTOFA KOLUMBA NA STAŁY LĄD

To jest opowiadanie zatytułowane: PODRÓŻ ODYSEUSZA

To jest opowiadanie pod tytułem: ŻONKILE, KTÓRE BAWIĄ

To jest opowiadanie pod tytułem: CO NAJMNIEJ JEDEN DOBRY UCZYNEK DZIENNIE, KAŻDEGO DNIA

To było opowiadanie pod tytułem: PIŁKA W GÓRĘ I BARA-BARA

XVI. MROCZNE WYZWOLENIE

MOMENT GĘSTEJ CZERWIENI

PRZEPROSINY POD ADRESEM TOWARZYSTWA FILMOWEGO

CZŁOWIEK PŁONĄCY ŻĄDZĄ ZEMSTY

WBIJAJĄC GWOŹDZIE

CIĘTOŚĆ MOJEGO GŁOSU

ULICE

PRZEMIANA POKOLEŃ

POSŁOWIE

O ZESPOLE REDAKCYJNYM