Pamiętnik znaleziony w Katyniu - Maria Nurowska - ebook + książka

Pamiętnik znaleziony w Katyniu ebook

Maria Nurowska

4,4

Opis

Zbeletryzowana biografia Janki Lewandowskiej, która jako jedyna kobieta była więziona w Kozielsku i została zamordowana w Katyniu. Córka generała Dowbor-Muśnickiego, głównodowodzącego w Powstaniu Wielkopolskim, wychowana w tradycji wolnościowej, wyruszyła na wojnę 3 września 1939 roku, a 17 września wraz z kolegami dostała się do sowieckiej niewoli i została internowana w obozie w Kozielsku. Przybyła tam, jako cywil, ale została promowana na podporucznika pilota. Generał Henryk Minkiewicz, który objął dowództwo w obozie, powiedział, że stała się przykładem odwagi i wsparcia dla innych jeńców w Kozielsku. Nazywano ją nawet Matką Boską Kozielską. Zamordowana została w Katyniu 22 kwietnia, w dniu swoich 32. urodzin.

Książka o Janinie Lewandowskiej była mi pisana. Już na początku lat dziewięćdziesiątych rozpoczęłam poszukiwania materiałów na jej temat. W trakcie poszukiwań dotarłam do unikalnego opracowania. Okazało się, że jeńcy prowadzili notatki w czasie pobytu w Kozielsku, i to do ostatniej chwili, już w Lasku Katyńskim. Stały się one moim głównym źródłem, z którego czerpałam, pisząc opowieść o Jance. Przetrwały w ziemi i zostały odkopane wraz z ich autorami. Pierwszy raz zdarzyło się w mojej długiej karierze pisarskiej, aby łzy płynęły mi z oczu w trakcie pracy nad książką.

Niestety, nie odnaleziono zapisków Janki. Starałam się je sobie wyobrazić, opierając się na faktach, które jedynie fabularyzowałam.

Maria Nurowska

Maria Nurowska jest jedną z najwybitniejszych i najpopularniejszych polskich pisarek. Wydała ponad trzydzieści książek, m.in. "Hiszpańskie oczy", "Listy miłości", "Miłośnicę" - fabularyzowaną biografię Krystyny Skarbek, opowieść o Ryszardzie Kuklińskim - "Mój przyjaciel zdrajca", "Księżyc nad Zakopanem", a w ostatnich latach "Drzwi do piekła", "Dom na krawędzi", "Wariatkę z Komańczy", "Bohaterowie są zmęczeni" i "Dziesięć godzin". Jej książki zostały wydane w 23 krajach; w Niemczech, we Francji i w Chinach były bestsellerami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 196

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (37 ocen)
21
10
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CelSki

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie czyta się książki w postaci pamiętników. Wojna i wszystko co z nią związane było straszne, ale dobrze, że są takie książki, dzięki nim wiemy i będziemy pamiętać o tych, którzy tam zginęli.
00
MonikaTanska

Całkiem niezła

Fatalne czytanie, okropne, irytujące obniża wartość oryginałvu.
00

Popularność




 

 

jest jedną z najwybitniejszych i najpopularniejszych polskich pisarek. Wydała ponad trzydzieści książek, m.in.Hiszpańskie oczy, Listy miłości, Miłośnicę, fabularyzowaną biografię Krystyny Skarbek, opowieść o Ryszardzie Kuklińskim – Mój przyjaciel zdrajca, Księżyc nad Zakopanem, a w ostatnich latach Drzwi do piekła, Dom na krawędzi, Wariatkę z Komańczy,Bohaterowie są zmęczeni i Dziesięć godzin. Jej książki zostały wydane w 23 krajach, w Niemczech, we Francji i w Chinach były bestsellerami.

 

Copyright © Maria Nurowska, 2018

Projekt okładki

Julia Lew

Ilustracja na okładce

© Muzeum Powstańców Wielkopolskich

im. Generała Józefa Dowbora Muśnickiego w Lusowie

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Klementyna Suchanow

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8123-918-9

Warszawa 2018

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

 

Specjalne podziękowanie

dla Józefa Skrzeka

za  Requiem dla Janki

 

Chciałabym gorąco podziękować

wszystkim, bez pomocy których

nie powstałby Pamiętnik znaleziony w Katyniu.

Są wśród nich:

nieżyjąca już pani Franciszka,

długoletnia gospodyni w posiadłości

rodziny Dowbor-Muśnickich;

Maciej Lasek; pilot Andrzej Wiejak.

Dziękuję też Julii Lew, mojej wnuczce,

za piękną okładkę.

Maria Nurowska

 

Motto:

Notatnik z koperty oznaczonej sygnaturą O 490

 

7.04

Po rewizji, o godz. 16.55 (nasz polski czas

14.55) opuściliśmy mury i druty obozu

Kozielsk. Wsadzono nas do wozów

więziennych. Takich wozów, jakich w życiu

nie widziałem, 50% w CCCR (!) spośród

osobowych to wozy więzienne.

Ze mną jedzie Józek Kutyba, kpt. Szefer,

major i jeszcze kilku kapitanów

– razem dwunastu.

Miejsca najwyżej dla siedmiu.

 

8.04

Godzina 3.30. Wyjazd ze stacji Kozielsk na

zachód. Godzina 9.45 na stacji Jelnia.

 

9.04

Paręnaście minut przed piątą rano –

pobudka w więziennych wagonach

i przygotowywanie się do wychodzenia.

Gdzieś mamy jechać samochodem.

I co dalej?

 

9.04

Piąta rano. Od świtu dzień rozpoczął się

szczególnie. Wyjazd karetką więzienną 

w celkach (straszne!), przywieziono nas

gdzieś do lasu; coś w rodzaju letniska. Tu

szczegółowa rewizja. Zabrano mi zegarek,

na którym była godzina 6.30 (8.30). Pytano

mnie o obrączkę, którą (…) Zabrano ruble,

pas główny, scyzoryk (…)

 

 

…szara koperta z urzędową pieczątką Akademii Medycznej we Wrocławiu… Wiedział, że po wojnie miasto zostało przyłączone do Polski. Polska… ból, który odzywał się co jakiś czas. Nauczył się go tłumić, z latami stawało się to coraz prostsze.

Po śmierci żony mieszkał sam. Dzieci rozjechały się po świecie, ale samotność mu nie doskwierała. Najczęściej przebywał w letnim domu, gdzie zawsze znalazło się coś do zrobienia, żona nazywała go nawet majster-klepką. Ale po prostu to lubił. Nieodłącznie towarzyszył mu Boy, owczarek alzacki, który też już miał swoje lata…

Nagle ogarnął go lęk, wstyd powiedzieć, ręce mu się trzęsły, problemem stało się utrzymanie filiżanki z herbatą. Równie dobrze mogło chodzić o pomyłkę, a nazwisko na kopercie należeć do innego Mieczysława Lewandowskiego. W Blackpool mieszkało wielu Polaków.

Najprościej byłoby otworzyć kopertę, ale miał niejasne przeczucie, że wtedy stanie się coś nieodwracalnego, coś, co odbierze mu spokój. Postanowił przemyśleć to w letnim domu, tam zawsze głowa pracowała sprawniej. Zapakował torbę, gwizdnął na Boya. Od drzwi wrócił jednak po kopertę, na wypadek gdyby zdecydował się tam ją otworzyć.

Domek był niewielki, murowany, z drewnianą werandą, od wścibskich oczu osłaniały go drzewa i krzewy. Miało to znaczenie szczególnie latem, kiedy pojawiali się wczasowicze. Najlepiej czuł się tu jesienią. W listopadzie liście opadają, będzie więc trochę grabienia, ale lubił pracę na świeżym powietrzu.

Liści było więcej, niż się spodziewał, więc zgrabienie ich zajęło mu kilka dobrych godzin. Nieźle się zmachał, sprawiało mu to jednak przyjemność, wtedy też wyłącza się myślenie. Rozpalił potem w kominku i usiadł w fotelu ze szklaneczką whisky. W pewnej chwili przyłapał uważne spojrzenie Boya, widocznie pies wyczuł jego niepokój.

Co za bzdurna sprawa – pomyślał. – Trzęsę portkami przed zwykłą przesyłką…

W kopercie był list i osobno zapakowany przedmiot.

 

Wrocław, 11 listopada 1997 r.

Szanowny Panie Lewandowski,

w 1945 roku profesor Gerhard Butza, wcześniej prowadzący pierwszą ekshumację mogił katyńskich, przywiózł do Zakładu Medycyny Sądowej niemieckiego Uniwersytetu Wrocławskiego siedem czaszek, które potem przejął profesor Bolesław Popielski.

Pan prof. Popielski nie ujawnił tego faktu, początkowo z obawy przed interwencją NKWD, a potem UB. Tajemnicą tą podzielił się z nami dopiero przed śmiercią, która miała miejsce w maju tego roku. Po pierwszych oględzinach ustalono, że jedna z czaszek należała do kobiety. Co do bliższej identyfikacji trzeba będzie poczekać.

W papierach prof. Popielskiego znaleźliśmy także notatnik, co pozwoliło zidentyfikować osobę piszącą, a także adresata.

Z poważaniem…

 

Kozielsk, 10 grudnia 1939

Kochany Mietku, nie mogę do Ciebie napisać, bo nie wiem, gdzie jesteś. Przykro mi, że nie zdążyliśmy się pożegnać, ale głęboko wierzę, iż kiedyś przeczytasz te moje niewysłane listy. Modlę się o nasze szybkie spotkanie, modlę się też za kolegów. Każdemu, kto przychodzi do mnie, robię krzyżyk na czole, który chroni przed złem. Bo to, co się dzieje wokół, to jest zło. Czasami myślę, że my tutaj jesteśmy jak pierwsi chrześcijanie, otoczeni przez wrogie wojska.

Ale zło się cofnie, wrócimy do Ojczyzny i swoich bliskich. Trzeba tak myśleć, powtarzam to tym, którzy przychodzą po nadzieję. Czuję się trochę jak ich matka, chociaż wielu mogłoby być moimi ojcami, a nawet dziadkami… Wiem, że nazywają mnie między sobą Matką Boską Kozielską…

Nasz obóz mieści się w monasterze, otoczonym murem i fosą, jest tu kilkanaście co najmniej budynków, w tym kilka cerkwi, a także Skit, czyli szereg drewnianych domków, które kiedyś służyły mnichom i pielgrzymom za noclegownie. Teraz to poczekalnie dla jeńców, których jeszcze nie zarejestrowano. Jeden z kolegów, historyk, wyjaśnił mi, że klasztor ufundowali książęta Puzynowie, jeszcze przed rewolucją, i bywali w nim znani ludzie, jak Gogol na przykład, który pisał tutaj swoje opowiadania. Był ulubionym pisarzem mojego ojca i często go cytował. Nam, dzieciom, najbardziej podobało się: „Nie wiń lustra, że gęba krzywa!”. Nie poznałam jego dzieł, bo nie znam cyrylicy, czyli rosyjskiego alfabetu, ale ojciec twierdził, że to wielki pisarz, a ja teraz stąpam po jego śladach. Rasputin, inna historyczna postać, też tu ponoć bywał. Tajemniczy mnich, który sprowadził nieszczęście na Rosję. Oby nie było to miejsce przeklęte…

Kozielsk to już mój drugi obóz jeniecki. Pierwszym był Ostaszków… Tutaj przebywają wyłącznie polscy oficerowie, a tam przetrzymywano także cywilów, funkcjonariuszy Korpusu Ochrony Pogranicza, pracowników wywiadu, służby więziennej i administracji państwowej. Spotkałam też ziemian, którzy mieli swoje posiadłości na Kresach. Byli naprawdę załamani, stracili wszystko, a teraz bali się o swoje życie. Zapamiętałam niezwykłą scenę: kilkuletnia dziewczynka, taki aniołek z blond włoskami, podeszła do striełka, który nas pilnował, i chciała poczęstować go cukierkiem. Uśmiechnął się do niej, ale spostrzegł, że obserwuje go inny strażnik, więc brutalnie odepchnął małą, która z płaczem pobiegła do matki. Potwierdzałaby się opinia ojca, który, jak nikt, znał się na rosyjskiej duszy, że Rosją zawsze rządził strach.

Ostaszków to takie małe miasteczko nad jeziorem Seliger. Obóz usytuowano na wyspie na terenie dawnego klasztoru. Jeden z kolegów opowiedział mi historię tego miejsca. W XVI wieku żył tu mnich Nilus, kiedy został uznany za świętego, dla upamiętnienia jego osoby założono monaster. Na sąsiednich wysepkach też zaczęły powstawać klasztory. Gdyby ten mnich wiedział, do czego kilka wieków później posłużą te święte mury…

Straszna była ciasnota, spaliśmy wprost na kamiennej podłodze, nie dostaliśmy niczego do okrycia, więc musiało nam wystarczyć to, co wzięliśmy ze sobą. Było bardzo zimno, niektórzy koledzy przykrywali się gazetami. Kiedy na zewnątrz jest minus dwadzieścia stopni, zdarzają się odmrożenia. Ja to jakoś nawet nieźle zniosłam, niezawodny okazał się mój lotniczy kombinezon.

Stałam się też świadkiem tragicznego wydarzenia. Jeden z kolegów załamał się i zaczął wykrzykiwać:

– Przybili cię do krzyża, Ojczyzno! Toniesz we krwi! Krew! Wszędzie krew!

Próbowaliśmy go uspokoić, ale wyrwał się i wybiegł z klasztoru. Już go więcej nie zobaczyliśmy.

Kiedyś powiedziałeś, że jestem ulepiona z twardej gliny, jak mój ojciec. To prawda, jestem jego nieodrodną córką. Dlatego ciągle wybuchały między nami konflikty. Mój świętej pamięci papa zapominał, że my, dzieci, nie jesteśmy jego wojskiem…

Tutaj w Kozielsku każdy ma swoją pryczę, a ja dostałam nawet kanciapę pod schodami, przytuloną do Bristolu, tak między sobą nazywamy budynki, w których nas zakwaterowano. Jak wiesz, my, Polacy, nawet w sytuacjach beznadziejnych nie tracimy poczucia humoru. Więc główny blok w obozie urządzony w cerkwi nazywamy Cyrkiem, a inne Szanghaj, Małpi Gaj, Filharmonia. Ja swój schowek ochrzciłam na cześć rodzinnej posiadłości Batorowo… Nie wiem, co tu przedtem było, może jakiś magazynek, ale mam trochę odosobnienia, mogę do Ciebie i… do siebie w spokoju pisać, bo to tak trochę wygląda, jak nasza rozmowa… Książka Pilota przydała się, służy mi za notes…

 

Po raz pierwszy w jego długim życiu łzy spływały po policzkach niczym słona woda, w głowie kołatało jedno: Boże święty… to niemożliwe, żeby ona tam była. Tam przecież nie było kobiet. Nagle przypomniał sobie fragment listu o znalezionej w grobach katyńskich kobiecej czaszce.

Nie wie, ile czasu trwał bez świadomości, kiedy się ocknął, było już ciemno. W lustrze nie rozpoznał swojej twarzy. Obmył się zimną wodą i wrócił do pokoju, tam napotkał zbolały wzrok psa. Wsypał karmę do miski, ale Boy nawet nie drgnął.

– Jedz, piesku. – Na dźwięk jego głosu Boy skulił się, kładąc uszy po sobie.

On mnie też nie poznaje – pomyślał.

Nagle powróciło to życie, zakopane w najgłębszych zakamarkach duszy, odrzucił je, wybierając inną ojczyznę, inny język, inną rodzinę…

Był taki moment, kiedy wahał się, czy powiedzieć Iris, że miał już żonę. Ale oznaczałoby to komplikacje, przecież Janka figurowała nadal jako osoba zaginiona. Szukał jej po wojnie przez Czerwony Krzyż, prosił też matkę, żeby skontaktowała się z jej rodziną. Okazało się, że jedyna krewna, młodsza siostra, została rozstrzelana w Palmirach. Sąsiedzi udzielali sprzecznych informacji, ktoś podobno widział po wojnie jego żonę na ulicy w Poznaniu, ktoś inny rozpoznał ją w pociągu na trasie Warszawa – Kraków.

W końcu zdecydował się na powrót do Polski. Miał przeczucie, że Janka żyje i tylko on może ją odnaleźć. Niestety, zaraz po zejściu na ląd został zatrzymany przez urzędników służb bezpieczeństwa.

* * *

Znasz mnie, mimo że Ci to obiecałam, nie mogłam usiedzieć w domu. Władzi zostawiłam klucze dla Agnieszki, żeby przywiozła tu babcię z Batorowa i zaopiekowała się nią do mojego powrotu. Kupiłam też węgiel na zimę i zostawiłam dwieście złotych na czynsz.

Trzeciego września dołączyłam do kolegów z Aeroklubu Poznańskiego, załadowaliśmy się na otwartą platformę pociągu towarowego na Dworcu Zachodnim w Poznaniu, ale dojechaliśmy tylko do Tekli, bo torowisko było już zbombardowane przez Niemców. Tutaj spotkaliśmy załogę 3. Bazy Lotniczej, która ewakuowała się na Wschód. Dowodził nimi kapitan pilot Józef Sidor i zgodził się nas przytulić. Ósmego września dojechaliśmy do Lublina, potem na piechotę do Trawnik i stamtąd już pociągiem do Buczacza, zdołaliśmy jeszcze dotrzeć do stacji Kopczyńce. Tam siedemnastego września dowiedzieliśmy się o napaści Sowietów na Polskę. Kapitan Sidor podzielił kolumnę na dwie grupy, jedna miała przedzierać się do granicy z Rumunią, a druga do granicy węgierskiej. Ja zdecydowałam się zostać z kapitanem. Pożegnałam się z kolegami, z którymi wyruszałam z Poznania. Część z nich dołączyła do grupy „rumuńskiej”, a my, „węgierscy”, ruszyliśmy pieszo na spotkanie z losem. Dwudziestego drugiego września dotarliśmy do Husiatynia i tam otoczyły nas czołgi sowieckie. Po krótkich negocjacjach z Rosjanami kapitan wydał rozkaz złożenia broni. To był straszny moment, wszyscy mieliśmy łzy w oczach. Kapitana i mnie odłączono od reszty, bo miałam na sobie kombinezon lotniczy. Załadowali nas do skonfiskowanego samochodu sanitarnego, za kierownicą siedział już czerwonoarmiejec. Moi koledzy piloci byli po cywilnemu, więc ich dołączyli do cywilów. Kapitan się zmartwił, że mnie też zatrzymali. Musiałam go pocieszać. Powiedziałam:

– Panie kapitanie, co komu pisane, może to się obróci na dobre?

A w duchu to nawet byłam dumna, bo jak ta wojna się zakończy, wrócę z niewoli jak prawdziwy żołnierz. Wiesz, co on odpowiedział?

– Obyś się nie myliła, moje dziecko!

Dziecko! Widzisz, jak Twoi koledzy traktują kobiety, to mnie zawsze złościło. Zakochałam się w Tobie, bo odnosiłeś się do mnie jak do równej sobie…

Ja tak skaczę, a miałam zacząć od początku. Ten czerwonoarmiejec zawiózł nas z kapitanem na stację, gdzie podstawiono pociąg towarowy. Wagony były przepełnione, kapitana Sidora kolanem niemal wepchnął do jednego z nich, nawet nie dał nam się pożegnać, a mnie zaprowadził do ostatniego. Wewnątrz cuchnęło jak w kloace. Podłoga pokryta była gnijącą słomą czy czymś w tym rodzaju, zamiast sanitariatu w kącie wagonu dziura w podłodze. Pod ścianami nosze z rannymi, reszta rannych siedziała wprost na podłodze.

Wyglądało to na wagon sanitarny, a konwojent wcisnął mnie tutaj, bo pewnie nie wiedział, co ze mną zrobić. W pociągu byli wyłącznie mężczyźni. Rannymi opiekowali się dwaj pielęgniarze, ale nie mieli żadnych środków opatrunkowych, nie mówiąc o lekarstwach, także tych uśmierzających ból.

Pociąg wreszcie ruszył, jednak wlókł się niemiłosiernie i ciągle zatrzymywał na długie postoje. Nie było czym oddychać. Strażnik z karabinem pilnował drzwi i nie pozwalał ich otwierać, na szczęście na postojach przynosił wodę w wiadrze, głównie dla chorych z gorączką. Od pielęgniarzy dowiedziałam się, że jest to ewakuowany szpital polowy. Spytałam, dlaczego nie ma ani jednego lekarza. Okazało się, że zostali internowani, jak inni oficerowie.

Pierwszy ranny umarł w drugim dniu podróży, dwaj następni na trzeci dzień. Ciała zabierano w workach. Modliłam się, aby Pan Bóg dał im wieczne odpoczywanie, to tylko mogłam dla nich zrobić. A czy rodziny dowiedzą się kiedykolwiek, jak odchodzili ich mężowie i synowie…

Spytałam jednego z pielęgniarzy, czy mogę jakoś pomóc. Wskazał nosze pod ścianą:

– Tam leży ciężko ranny żołnierz, jest nieprzytomny, powtarza w kółko imię kobiety… Proszę posiedzieć przy nim, może lżej mu będzie umierać…

Oczywiście uklękłam przy noszach, zdjęłam z głowy chustkę i ocierałam mu twarz, wciąż przywoływał Wandę, która pewnie gdzieś tam na niego czekała.

W tym wagonie bezpowrotnie prysł mit wojny, takiej, jak ją sobie wyobrażałam. Byłam córką żołnierza, który brał udział w wielu bitwach, każda niosła ze sobą cierpienie i śmierć, ale strony przestrzegały konwencji i niepisanych zasad. Tutaj nie było o tym mowy.

W gabinecie ojca wisiały oleodruki przedstawiające Okropności wojny Goi, jako dziecko bałam się tam wchodzić. Teraz mogłabym się jedynie uśmiechnąć…

Mimo że wszyscy przeklinaliśmy warunki w Ostaszkowie, kiedy znowu nas zaczęto ładować do wagonów, też był ten lęk: dokąd teraz? Pociąg wreszcie zatrzymał się na małej stacji. Wychodziliśmy w ciemność nocy, eskorta świeciła latarkami, towarzyszyły jej psy, co potęgowało uczucie niepewności, dokąd nas prowadzą. A potem był marsz dobre kilkanaście kilometrów przez niesamowite błocko i kałuże. Dotarliśmy do miasteczka, ale na ulicach pusto, ani żywej duszy, a błocko to samo, co na leśnej drodze. Zapadaliśmy się dosłownie w gęstą maź. Obok mnie szedł starszy mężczyzna w randze kapitana, widziałam, że za chwilę upadnie, więc bez słowa wzięłam jego plecak. Okazało się potem, że to profesor stomatolog! Teraz pan profesor leczy nam zęby, wyczarował przyrządy dentystyczne dosłownie z niczego, z łyżeczki do herbaty, korkociągu, widelca… Jednemu z księży zreperował pęknięty mostek. Boimy się chodzić do dentysty obozowego, bo jego główną metodą leczenia jest ekstrakcja. Kiedy jednemu z kolegów usunął przez pomyłkę zdrowy ząb, zaczęliśmy go nazywać Frankensteinem.

Można powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy z panem profesorem. Wyobraź sobie, on zna na pamięć cytaty z Kubusia Puchatka, bo czytał książkę do snu swoim wnukom. A teraz recytuje nam fragmenty.

 

– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść? – spytał Krzyś, ściskając Misiową łapkę. – Co wtedy?

– Nic wielkiego – zapewnił go Puchatek. – Posiedzę tu sobie i na Ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.

 

Bardzo mnie poruszył ten fragment, bo dotknął wrażliwego miejsca w mojej duszy. Boję się właśnie takiego zniknięcia, ale skoro Puchatek uważa, że kiedy się kogoś kocha, to ten drugi nigdy nie znika, to pewnie ma rację… Wiem, że jestem przez Ciebie kochana, kochałeś mnie też wtedy, kiedy nie umiałam tego odwzajemnić. Więc nie zniknę, a teraz nie znikniemy oboje.

My tu wszyscy trochę zdziecinnieliśmy. Obserwuję swoich kolegów, tych dowódców, którzy decydowali często o życiu dziesiątków, a nawet setek istnień ludzkich, a teraz mają wyraźny problem z podjęciem najprostszych decyzji. Cóż to za dylematy, czy kupić w sklepiku szczoteczkę do zębów czy trzymać „gotówkę” na gorsze czasy. Ja wzięłam ze sobą na wojnę szczoteczkę i pastę, więc takich dylematów nie mam. Wczoraj do mojej kanciapy zajrzał pewien porucznik, prosząc o radę. Rodziny piszą do swoich bliskich na adres: Kozielsk, Dom Oddycha imieni Gorkowo. Nasuwa to przypuszczenie, że my tutaj zażywamy wszelkich dostępnych w kurorcie kąpieli i masaży. I co on ma odpisać tej biedaczce, która pyta, czy nie mógłby załatwić miejsca dla ich dzieci, które ciągle się zaziębiają i zmiana klimatu im się przyda. Jak się nie da dla dwójki, to chociaż dla młodszego, Antosia… Wcześniej był tu naprawdę dom oddycha, bo klimat jest bardzo korzystny, a poza tym są źródła siarkowe, które podobno leczą nerki.

Zaraz po przybyciu do Kozielska zostałam poinstruowana, że zgłosi się do mnie adiutant pana generała Minkiewicza-Odrowąża, który tutaj uznawany jest za głównodowodzącego i to on określi mój status. Byłam tym trochę speszona, bo wydawało mi się, że mój status już określili Sowieci, zamykając mnie w obozie. Poza tym nie znam procedury w takich przypadkach, kiedy cywil melduje się przed wysokim rangą wojskowym. Mam stanąć na baczność i czekać na rozwój sytuacji? Adiutant też nie był rozmowny.

Prawdziwy szok przeżyłam, kiedy porucznik wprowadził mnie do budynku, w którym zakwaterowani zostali także generałowie. Ogromna hala, od podłogi do sufitu zastawiona zbitymi z desek narami. Panował okropny zaduch i pomyślałam, że jeżeli zostanę tu chwilę dłużej, zwymiotuję.

Adiutant zaprowadził mnie w odległy kąt, pod ścianą stało kilka mebli, stół, krzesła, a obok coś w rodzaju szafy.

Przy stole siedziała generalicja. Od razu wiedziałam, który z nich jest głównodowodzącym: lekko przygarbiona sylwetka, sumiasty wąs, uważne spojrzenie zza okularów. Tak zwykle właściciel obserwuje swoje stado.

Adiutant zasalutował i odszedł, no to stanęłam na baczność i jednym tchem wyrzuciłam z siebie:

– Panie generale, Janina Lewandowska melduje się na rozkaz.

Generał uśmiechnął się i wskazał mi krzesło.

– Ja jestem generał Minkiewicz, ten z lewej to generał Smorawiński, ten z prawej Bohaterewicz. A poprosiliśmy tu panią, bo czujemy się odpowiedzialni za wszystkich jeńców zgromadzonych w tym obozie. Są to w większości mężczyźni…

A w mniejszości kobieta pod tytułem kłopot! – pomyślałam.

– Dla pani to mało komfortowa sytuacja, sama pośrodku zgrai wojska. Może być pani narażona na wulgarne zaczepki. W związku z tym doszliśmy z generałami do wniosku, że ochroni panią mundur.

– Mundur? – powtórzyłam, nie wierząc własnym uszom.

– Tak, mundur kapitana lotnictwa, bo tylko taki znalazł się w odpowiednim rozmiarze.

Pomyślałam, skąd generał to wie, a on ciągnął dalej:

– Spodnie da się przerobić, my tu mamy całe obozowe zaplecze potrzebne do życia: krawca, szewca, golibrodę… Jest też biblioteka i, jak my to nazywamy, klub, w którym odbywają się ciekawe wykłady. Życie umysłowe w obozie kwitnie.

Generał wyjął mundur z szafy i kazał mi przymierzyć. Oczywiście był za obszerny, mogłabym spokojnie włożyć pod niego poduszkę i jeszcze by się zapiął.

– Świetnie pasuje – skonstatował darczyńca. – A jak tam pani lokum? Wytargowaliśmy je z władzami obozu, bo chcieli panią umieścić na ogólnej sali.

– Lokum idealne, naprawdę – pośpieszyłam z odpowiedzią.

Jako niepoprawna optymistka uważałam, że mogło być gorzej. Po nocnej przeprawie przez błoto trzeba było odstać w ogonku do rejestracji trzynaście godzin, więc dotarłam do swojej kanciapy na ostatnich nogach, ale kiedy zobaczyłam siennik, koc i ławę, łzy zakręciły mi się w oczach. Przez chwilę być sam na sam ze sobą i swoimi myślami…

* * *

„Niepoprawna optymistka….”, taka zawsze była i tym swoim optymizmem zarażała innych. Po raz pierwszy zobaczył ją na lotnisku w Tęgoborzu pod Nowym Sączem, gdzie był instruktorem szybowcowym w Szkole Pilotażu. Wiedział, że przybędzie mu nowa uczennica i to nie byle kto, tylko córka generała Dowbor-Muśnickiego. Od razu się domyślił, że to ona, kiedy zobaczył, jak idzie po płycie lotniska w stronę hangaru. „Ma generalski krok”, pomyślał, a potem, gdy się przywitali, dodał: „i generalski uścisk dłoni”. Właściwie mu się nie podobała, była jakaś mało kobieca, wydatny nos wyraźnie ją szpecił, a w dodatku dorównywała mu wzrostem, czego u kobiet nie lubił. Ale uczennicą okazała się pojętną, wszystko łapała w lot, w dodatku miała niezwykłe poczucie humoru. Potrafiła rozśmieszyć kolegów nawet w sytuacji mało sprzyjającej. A kiedy przesiadła się na samoloty i widywali się rzadziej, zaczęło mu brakować jej obecności.

Był wtedy na lotnisku, gdy wracała do bazy. Obserwował jej lot i w pewnej chwili zauważył, że za samolotem ciągnie się biało-szara smuga, która z sekundy na sekundę robi się coraz grubsza. Oznaczało to jedno: nieszczelność instalacji paliwowej. Janka była początkującym pilotem i łatwo mogła wpaść w panikę. Po chwili jednak ogon ciągnący się za samolotem zaczął zanikać. Zachowała się jak doświadczony pilot, postanowiła lądować z wyłączonym silnikiem i wylądowała bezbłędnie, ale tego akurat ją uczono. Kiedy tak szła w jego stronę w skórzanym kombinezonie z wysokim kołnierzem, w pilotce i w goglach, zlana od stóp do głów rycyną, wyglądała jak przybysz z innej planety. Przed wojną silniki w samolotach smarowano olejem rycynowym, więc w kabinie tworzyła się gęsta zawiesina, a piloci często miewali nudności i odruchy wymiotne. Ona nigdy by się do tego nie przyznała. Kiedy zdjęła pilotkę, zobaczył jej twarz pokrytą czarnymi zaciekami, ale ta twarz promieniała.

– No i co powiesz? – spytała z przekornym uśmiechem.

Jednym ruchem objął ją i trzymał mocno przy sobie.

– Nie mógłbym cię utracić – wyszeptał jej we włosy.

Właśnie tak. Nie mógł jej utracić, a utracił dwa razy. Wtedy, zaraz po wojnie, kiedy zrezygnował w końcu z poszukiwań i wyobrażał sobie, że ona gdzieś tam jest, może na antypodach albo w Ameryce, jak najdalej od koszmaru wojny. Założyła rodzinę, ma dzieci… Pewnie go szukała, jak on jej, ale pogubili się i postanowili dalej żyć bez siebie. Jednak los okazał się bardziej okrutny…

 

Kozielsk, 14 grudnia 1939

Koledzy już od dłuższego czasu są wzywani na przesłuchania i z ich relacji wynika, że to nic przyjemnego. Śledczy każą im opowiadać całą przeszłość niemal od narodzin. Pytają o poglądy, zwłaszcza na sprawy społeczne i polityczne, trzeba wymienić wszystkich członków rodziny, ale także znajomych i przyjaciół. Przesłuchania trwają godzinami, czasami nawet wzywają w środku nocy. Jestem naprawdę przerażona, bo rejestrując się, podałam fałszywe dane. Liczyłam, że w ten sposób uda mi się ukryć pochodzenie. Przecież mój ojciec napisał w Moich wspomnieniach:

„Ja pierwszy poznałem się na tej odmianie ludzkiego zbydlęcenia, wypowiedziałem więc bolszewizmowi walkę na śmierć i życie”.

Nie mógł wtedy przewidzieć, że tymi słowami wydaje wyrok na własną córkę.

Kiedy braliśmy ślub, powiedziałam Ci, że chcę przyjąć twoje nazwisko. Spytałeś, czy dobrze się zastanowiłam. Tak, zastanowiłam się bardzo dobrze. Chciałam być już tylko twoją żoną i przerwać ten ciąg nieszczęść, których jako rodzina Dowbor-Muśnickich doświadczyliśmy. Za dużo było cierpienia i śmierci. A teraz musiałam zmienić już nie tylko nazwisko, ale i życiorys. Całymi godzinami wymyślałam ten nowy i w końcu doszłam do wniosku, że najlepiej posłużę się losami rodziny Ireny Hasiewiczówny, mojej przyjaciółki. Rodzina była duża, ale z łatwością mogłam wymienić imiona wszystkich jej członków, a także krewnych i znajomych, bo tam żyło się jak na dworcu. Ktoś stale wchodził i wychodził, jacyś krewni przybywający z daleka nawet nocowali. Hasiewiczowie mieli siedmioro dzieci, wśród tej siódemki z powodzeniem mogłam się ukryć, tym bardziej że jedna z dziewczynek też miała na imię Janina. Więc jeśli panowie śledczy chcą, niech sobie sprawdzają. Jeden z kolegów opowiadał, że przesłuchujący opisał położenie jego domu rodzinnego, a nawet rozkład pokoi. Podobno zaskakiwanie takimi wiadomościami jest ulubioną metodą NKWD. To też mi niestraszne. Parę lat mieszkaliśmy u Hasiewiczów na stancji z moim bratem Olgierdem i bardzo dobrze te czasy wspominam. Zbliżyliśmy się do siebie z Gerciem, nawet zaczął mi się zwierzać ze swoich pierwszych zauroczeń, a ja mu radziłam, jak powinien się zachowywać w takich sytuacjach. Bo kto miał mu to wyjaśnić? Zwykle robi to ojciec, ale już widzę naszego papę, jak udziela synowi wskazówek w sprawach sercowych.

Jeńcy wzywani są na przesłuchania według pierwszej litery nazwiska, moja już dawno minęła. Albo o mnie zapomnieli, albo machnęli na mnie ręką. Nie dawało mi to jednak spokoju i postanowiłam poradzić się kogoś bardziej doświadczonego. Przyszedł mi na myśl pan profesor od Kubusia Puchatka. Był dużo starszy ode mnie, lepiej znał życie.

Umówiliśmy się na deptaku, jak nazywamy wewnętrzne podwórze. Tam jest najbezpieczniej, bo na pewno nikt nas nie podsłucha.

– Moim zdaniem nie zapomnieli, droga dziewczynko – powiedział na wstępie pan profesor. – Ich strategia nie dopuszcza takich pomyłek. Odezwą się w odpowiedniej chwili… Każdy z nas musi zostać prześwietlony i poddany ocenie, na ile może okazać się im przydatny.

– A jeśli ta ocena wypadnie negatywnie?

– Otóż to – odrzekł – podejrzewam, że oni sami jeszcze nie wiedzą, co zrobić z takimi nieprzydatnymi. A sowiecka machina musi zostać dokarmiona nową krwią, bo inaczej nie przetrwa.

Wzdrygnęłam się po tych słowach.

– I my mamy być tą nową krwią?

– Niewykluczone. Przecież reedukują nas politycznie, nie zauważyła pani? Te wystawione tablice z pełnym tekstem konstytucji sowieckiej, agitatorzy-wychowawcy stale kursujący pomiędzy blokami, te broszury, które można kupić za jedną kopiejkę… A nagłaśniane audycje moskiewskiego radia, katujące nas od rana…

Cały wieczór analizowałam słowa profesora. Do czego mieliby przydać się im oficerowie rezerwy? Chyba nie są tak naiwni, aby zakładać, że którykolwiek z nich przejdzie na ich stronę. Oprócz rezerwistów są tu też wychowankowie podchorążówek Polski Niepodległej. Ich postawa moralna musi być obca i niezrozumiała dla takiego enkawudzisty. Śledczy mogą więc wydawać opinie, że jeńcy są niereformowalni, a nawet niebezpieczni. I co wtedy? Co z tymi nieprzydatnymi? Likwidacja? Są ich tysiące, więc Sowieci musieliby uruchomić jakiś przemysł śmierci, a tego nie dałoby się ukryć. Raczej rozpuszczą nas do domów. A o mnie po prostu zapomnieli, przecież mają do przejrzenia kilka tysięcy teczek.

 

Kozielsk, 15 grudnia 1940

Jakiś czas temu ksiądz Ziółkowski, naprawdę cudowny człowiek i duchowny, zajrzał do mnie i poprosił, abym przeszła się do Małpiego Gaju, bo tam zakwaterowany został młodziutki porucznik, który ma problem z poruszaniem się, a co za tym idzie, nie czuje się dobrze na duszy. Odpowiedziałam księdzu, że na duszy to on zna się najlepiej, ale odrzekł skonfundowany, że coś nie bardzo u niego z żołądkiem. Ameryki nie odkrył, wszyscy mamy z żołądkiem nie bardzo, a czasem to nawet bardzo nie bardzo. Przy diecie, jaką nam zafundowano, trudno się temu dziwić. Jakby to Cię interesowało to:

Poniedziałek:

Śniadanie: kasza, śledzie, obiad: pieczone dorsze, chleba dostajemy teraz trzysta gramów białego i pięćset gramów czarnego na głowę, kolacja: pajdy chleba ze smalcem i kawa zbożowa plus cukier. Jak wiesz, ja cukru nie używam, więc swój oddaję księdzu, który tęskni za słodyczami i bije się w piersi, bo duchownemu to nie uchodzi.

Wtorek:

Śniadanie: kasza pęczak, obiad: grochówka, kolacja: chleb ze smalcem.

Środa:

Śniadanie: śledzie smażone, obiad: kapuśniak, kolacja: chleb ze smalcem…

I tak w koło Macieju, dieta mało urozmaicona. Ale w końcu nie jesteśmy w Ritzu, grunt że można oszukać żołądek. Najgorzej mają nałogowi palacze, bo często wymieniają jedzenie na machorkę.

Wracając do pana porucznika, to dwudziestosześcioletni zawodowy oficer kawalerii. Został ranny w nogę, umieszczono go więc w szpitalu wojskowym w Wilnie. Gdy Sowieci weszli do Wilna, Litwini im go przekazali jako jeńca. Ale tu się zaczął problem, bo najeźdźcy z miejsca rozgrabili magazyny szpitalne i pan porucznik stracił mundur, płaszcz i buty oficerki. Do Kozielska trafił w chałacie szpitalnym i kapciach. Nie dostał też kul, więc nie może się poruszać po obozie. W związku z czym mało pije, bo do latryny striełki prowadzą go raz dziennie!

Kiedy spytałam, jak mogę mu pomóc, ze łzami poprosił, abym oddała jego koszulę i szlafrok do pralni, bo gryzą go pchły. Na szczęście po przybyciu do obozu wszystkich nas obowiązkowo zaszczepili przeciw tyfusowi, jego też. Ja nawet trochę po tym gorączkowałam. Teraz oczywiście zrobiłam to, o co mnie prosił pan porucznik, i nawet naurągałam funkcyjnym, dlaczego wcześniej na to nie wpadli, a oni, że lepiej mieć pchły i wszy, niż w nocy zamarznąć.

– Ten przyjechał goły i bosy.

Zaniosłam mu swój sweter. I trochę porozmawialiśmy o koniach. Jak wiesz, konie to moja wielka miłość, zaraz po Tobie… Od dyżurnego dowiedziałam się, gdzie tego dnia pracuje ekipa stolarzy, poszłam więc do nich i wyłuszczyłam, w czym rzecz. Mają zrobić kule dla porucznika. Nawet nie protestowali, chociaż wiem, jak ciężko pracują. I udało się. Teraz ksiądz Ziółkowski chodzi z miarką po obozie i sprawdza, kto ma zapasowe obuwie, które by się nadało porucznikowi. Znalazły się trzewiki! No i los się do pana kawalerzysty uśmiechnął, zanim się nauczył chodzić o kulach, trochę go asekurowałam. Ksiądz zastał nas podczas takiej nauki i pokiwał głową.

– No całkiem Matka Boska Kozielska!

A pan porucznik mu wtóruje:

– Potwierdzam, proszę księdza!

Ja na to:

– Obaj bluźnicie, panowie!

Ksiądz kręci głową:

– Porównanie do świętości za dobre uczynki to żadne bluźnierstwo!

* * *

Pod koniec sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku jego pułk został zlikwidowany, a eskadry przydzielone do Armii „Kraków”, on sam znalazł się w 123. Eskadrze Myśliwskiej. Pierwszego września nad ranem razem z kolegami, między innymi z podporucznikiem Władkiem Gnysiem i kapitanem Mietkiem Medweckim, wystartował do lotu bojowego z lotniska w Balicach. Mietek został zestrzelony po potyczce ze stukasami, nieopodal Morawicy. Nie miał żadnych szans, jego samolot rozleciał się w powietrzu. Oni polecieli dalej. W rejonie Olkusza zaatakowali niemieckie bombowce typu Dornier Do 17. Udało się zestrzelić dwa, ale zaraz pojawiły się myśliwce. Jego samolot został trafiony w silnik, który na szczęście zgasł i udało mu się wylądować na pobliskiej łące. Dopiero potem zorientował się, że jest ranny w nogę i ma zwichnięte prawe ramię… Dotarł do jakichś zabudowań, gospodarze sprowadzili felczera, który mu to ramię nastawił, a ranę opatrzył. Kość piszczelowa była cała, ale dla niego walka na razie się skończyła, w związku z czym postanowił dotrzeć do Poznania. Jeszcze wtedy nie wiedział, że tego dnia, czyli drugiego września, niemieckie czołgi dosłownie masakrowały batalion po batalionie Armii „Kraków” i do wieczora losy kampanii zostały przesądzone. Już będąc w Anglii, przeczytał gdzieś, że jego kolega, kapitan Medwecki był pierwszym pilotem, który zginął w tej wojnie…

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI