Fałszywa nuta - Izabela Żukowska - ebook + książka

Fałszywa nuta ebook

Izabela Żukowska

4,3

Opis

Gdańsk, rok 1939. Lisa Keller jest młodą dziewczyną marzącą o karierze pieśniarki. Tymczasem jednak pracuje w knajpie, wieczorami śpiewając dla gości. Przypadek sprawia, że do lokalu przychodzi Siegfried Lewenhart, znany muzyk i wpływowy dyrektor teatru. Przedstawia on dziewczynie z pozoru atrakcyjną propozycję: w zamian za wyświadczenie mu pewnej przysługi obiecuje uczyć Lisę śpiewu i zrobić z niej sławną artystkę. Lisa zgadza się i zostaje gospodynią u jego ojca, niegdyś słynnego, obecnie zapomnianego kompozytora. Atmosfera starej willi przesiąknięta jest wielką muzyką, przebrzmiałą sławą, dawnymi koncertami, nieznanymi utworami.

Wkrótce okazuje się, że stary maestro także ma dla Lisy zaskakującą propozycję…

Nad wszystkimi zawisło przekleństwo tajemniczego utworu, które dotknęło nawet… Adolfa Hitlera. Tam, gdzie prawda jest fałszem, jedynym wybawieniem staje się muzyka. Tak przynajmniej sądzi jeden z bohaterów książki, który wierzy w nadzwyczajną moc dźwięków. Ale w tej historii nic nie jest takie, jak się początkowo wydaje. A kiedy muzyka milknie, świat zmienia się nieodwracalnie.

Izabela Żukowska – muzykolog i socjolog, dziennikarka radiowa, autorka serii kryminalnej o komisarzu policji Wolnego Miasta Gdańska Franzu Thiedtkem, powieści obyczajowej "Skazy" i współautorka (razem z Faustyną Toeplitz-Cieślak) książki "Sfinks. Wizjonerzy i skandaliści kina". Autorka słuchowisk radiowych, laureatka nagrody Talanton za najlepszy debiut dramaturgiczny w Teatrze Polskiego Radia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (17 ocen)
9
4
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Copyright © Izabela Żukowska, 2018

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

Zdjęcie na okładce

© LightFieldStudios/iStockphoto.com; Brzostowska/Shutterstock.com; wacpan/Shutterstock.com; Early Spring/Shutterstock.com

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Jolanta Tyczyńska

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8123-919-6

Warszawa 2018

Wy­daw­ca

Pró­szyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28

 

Rodzicom

 

Muzyka to dusza wszechświata,

skrzydła umysłu, lot wyobraźni

i wszelkie życie.

Platon

 

Część pierwsza

 

Wokoło było ciemno.Nie miało znaczenia, czy otworzy szeroko oczy i spróbuje wytężyć wzrok, czy zaciśnie powieki, w nadziei, że to tylko krótki sen, z którego zaraz się obudzi. Było tak ciemno, że z trudem dostrzegała nawet własne dłonie. Przysuwała je do twarzy w nadziei, że w końcu coś zobaczy, ale tylko dotykała skóry koniuszkami palców, błądziła opuszkami po policzkach, co wprawdzie pozwalało jej zachować poczucie, że nadal żyje, jednak ciemność nie chciała ustąpić.

Nigdy nie bała się ciemności. Nie bała się też małych, zamkniętych pomieszczeń. W ogóle nigdy niczego się nie bała. Nie była lękliwa, choć matka zawsze powtarzała, że tylko ludzie bez wyobraźni nie odczuwają strachu. Być może miała rację. Jej zabrakło przecież wyobraźni, bo nawet nie pomyślała, że może się znaleźć w takim położeniu. Że wszystko to, co dotąd się wydarzyło, doprowadzi ją do miejsca, z którego nie zdoła uciec. Choć właściwie nie wiedziała już, co było lepsze – ucieczka czy to pogrzebanie za życia.

Drgnęła. Po policzku spłynęła jej kropla. Spadła z ciemności na twarz, ledwie musnęła skórę. W pierwszym momencie pomyślała, że to skrzydło nietoperza. Ale nietoperze nie mieszkają chyba w piwnicy. Gdyby to był szczur, raczej dotknąłby jej nóg, owinął się wokół nich tym swoim długim, nagim ogonem. Chyba że pod sufitem wiszą rury, po których mógłby się wspiąć. Nie mogła sobie tego przypomnieć.

Pod ścianą piwnicy stała duża szafa pełna słoików z konfiturami. Tak, na pewno była tu szafa z przetworami, których nikt nie ruszał, bo Volker Lewenhart nie przepadał za słodyczami, a w willi nie bywał przecież nikt, kogo można by nimi częstować. Pamiętała tę szafę. Kiedy ją po raz pierwszy zobaczyła, pomyślała, że wszystkie ustawione równo słoiki nadają się do wyrzucenia.

Wyciągnęła przed siebie rękę, zastanawiając się, czy szafa stoi w tym samym miejscu, ale miała przed sobą tylko nieprzeniknioną pustkę. Przylgnęła więc mocniej do ściany, by nie trafić przypadkiem na słoiki, które rozkołysane nieostrożnym ruchem mogłyby rozsypać się w ciemności. Hałas roztrzaskującego się o podłogę szkła byłoby słychać nawet na sąsiedniej ulicy, a przecież miała siedzieć cicho. Tak cicho, by nikt się nie domyślił, że tu jest.

 

Rozdział 1

Dziękuję Pani za dedykację tamtego wieczoru. Jestem dyrektorem Teatru Miejskiego. Myślę, że nasze spotkanie nie było przypadkiem. Ma Pani zadatki na artystkę mojego teatru. Jeśli jest Pani zainteresowana moją propozycją, proszę przyjść do Kasino Hotel w Zoppot w najbliższą niedzielę o godzinie 15.

Z ukłonami Siegfried Lewenhart

 

Bukiet róż z liścikiem na eleganckim papierze przyniósł umyślny z hotelu Danziger Hof. Lisa wpatrywała się w nakreślone eleganckim pismem słowa i miała ochotę wykrzyczeć, że się udało, że spełnił się jej sen, choć nikt poza nią nie wierzył, że to możliwe. Chciała, by cały świat się dowiedział, że w końcu zdobyła to, o czym marzyła, choć wcześniej wszyscy za jej plecami pukali się w głowę.

Jej plan. Zachwycić i przekonać Siegfrieda Lewenharta1, że będzie jego nowym odkryciem. Widziała się już na scenie, wyobrażała sobie miny przechodniów, gdy zobaczą ją paradującą główną ulicą – tajemniczą, nową gwiazdę mistrza. Ale do końca nie była pewna, czy uda się ten plan zrealizować. Siegfried Lewenhart nie był wylewny i nie wiedziała, czy uprzejmy uśmiech na jego szczupłej twarzy był pochwałą jej udanego występu czy wynikiem jego dobrych manier.

Kiedy go spotkała na ulicy, nie wiedziała jeszcze, że to sam dyrektor Teatru Miejskiego, słynny dyrygent, którego pomoc sprawiła, że kilka nikomu nieznanych śpiewaczek z prowincjonalnego miasta stało się znanych daleko poza jego granicami.

– Może panienkę gdzieś odwiozę? – Wydawał się szczerze zmartwiony, gdy pomagał jej wstać z chodnika na Holzmarkt2.

Idąc w stronę przystanku tramwajowego, potknęła się i upadła. Zaklęła pod nosem, bo chyba skręciła sobie kostkę.

Pomógł jej wsiąść do swego sportowego, dwuosobowego wozu. Mimo bólu drogie auto od razu zwróciło jej uwagę. Tak jak jego elegancki garnitur z cienkiej bawełny.

– Dobrze, by nogę obejrzał lekarz – powiedział.

Nie, nie chciała jechać do lekarza. Za to pozwoliła się odwieźć do Stammkneipe3 pana Saubera. Nie mogła dopuścić, by ten bogaty dżentelmen, w dodatku w drogiej limuzynie z otwieranym dachem, zobaczył zapyziałą uliczkę, przy której stała dwupiętrowa kamienica z czynszowymi mieszkaniami do wynajęcia. W jednym z nich mieszkała z ciotką Bronką. Właściwie to mieszkała tam ciotka Bronka, a ona tylko pomieszkiwała, skoro ciotka zgodziła się ją przygarnąć, gdy Lisa postanowiła przeprowadzić się do miasta. Teraz nie chciała, by ten mężczyzna o szlachetnych rysach i z pewnością z grubym portfelem jednym spojrzeniem zrównał ją z czynszówkami na przedmieściach. Do domu odwiózł ją pan Sauber furmanką, którą jeździł na wieś.

Kilka dni później, gdy opuchlizna zeszła i Lisa wróciła do pracy, od razu dostrzegła go przy jednym ze stolików. Wyróżniał się na tle innych gości. W Schidlitz4 rzadko widywano takich elegantów. Nawet w niedzielę na mszę miejscowi tak się nie stroili, bo nie było tu nikogo, kto mógłby sobie pozwolić na garnitur od braci Freymannów.

– Witam, pani... – Uśmiechnął się, gdy do niego podeszła.

– Panno, panno Keller. Nazywam się Lisa Keller.

– Witam, panno Liso Keller. Widzę, że noga już pani nie dokucza.

Właśnie w tym momencie, dokładnie gdy wypowiadał te słowa, Lisa go rozpoznała. Przystojny mężczyzna koło czterdziestki, znacznie starszy od niej, jednak wciąż w dobrej formie. Pociągła twarz, starannie przystrzyżone włosy, zadbane dłonie o długich palcach pianisty. Czytała, że był sławny na całe Prusy i znakomicie prowadził Wagnera w Operze Leśnej w Zoppot. I jeszcze że miał romans z aktorką Teatru Miejskiego. Aktorka wyjechała do Berlina, romans się skończył. Lisa nie miała pojęcia, czy nadal jest wolny.

– Tak, jeszcze raz dziękuję za pomoc – odrzekła.

Uśmiechnął się.

– Czy mogę panu coś podać?

Zamówił kawę.

– Panno Liso, niech nam pani coś zaśpiewa! – Gdy stawiała przed nim filiżankę, rozległ się rozochocony głos z głębi sali. Ten głos kosztował ją guldena, ale była przekonana, że wydatek się opłaci.

Uśmiechnęła się przepraszająco i podeszła do wysłużonego wolkenhauera, przy którym siedział już pan Femke. Femke, stały bywalec w lokalu pana Saubera, akompaniował jej, kiedy śpiewała. Teraz otworzył wieko pianina i poruszał palcami nad klawiaturą, by je rozgrzać.

– Chciałabym dziś dedykować tę piosenkę panu, który siedzi przy tamtym stoliku. – Wskazała Siegfrieda Lewenharta, a wzrok wszystkich zebranych, nawet tych z ogródka, bo wieczór był ciepły i otwarto szeroko drzwi prowadzące na zewnątrz, powędrował do stolika, przy którym siedział.

– Kilka dni temu wybawił mnie z bardzo dotkliwej opresji. Jeszcze raz dziękuję. – Uśmiechnęła się, a on odwzajemnił jej podziękowanie lekkim skinieniem głowy.

Cichy pomruk aprobaty podkreśliło kilka uniesionych w jego stronę kufli.

Jej głos niósł się nad Karthäuserstrasse5 aż do Emaus, odbijał od ścian kościoła Świętego Franciszka i wprawiał w pełne rozkoszy drganie dzwon na kościelnej wieży. Miała wrażenie, że kiedy śpiewa, a zawsze robiła to z przekonaniem, jej głos ulatuje aż nad Motlau, a stamtąd nad zatokę i rozbrzmiewa ponad morskimi falami, których słony smak czuło się i tutaj. Uwielbiała to. Słuchacze w lokalu pana Saubera przecierali wilgotne oczy, a każdy z nich chciał, by została jego synową, bo taka dziewczyna to prawdziwy anioł, nieprawdaż?

Kiedy śpiewała, rozmowy cichły. A ona rozkoszowała się władzą, którą dawał jej własny głos. Miała poczucie, że panuje nad salą, że ci mężczyźni o ogorzałych twarzach i nie najlepszej reputacji zrobią dla niej wszystko, o co ich poprosi. Wierzyła, że on także.

Do Kasino Hotel szła w pożyczonej sukience. Biała, przewiązana cienkim, czerwonym paskiem, pasowała idealnie. Panna Flora z drugiego piętra czynszówki na przedmieściach wiedziała, jak się ubrać. Gdy Lisa poprosiła ją o pożyczenie czegoś, co byłoby odpowiednie na niedzielne popołudnie w Kasino Hotel, sama podsunęła jej tę sukienkę.

– Ma pani piękny głos. – Siegfried Lewenhart przyglądał się spirali dymu, która unosiła się w powietrzu, wydychana wprost z jego płuc. – Niekształcony, to słychać, ale ma pani talent, który z niedużą pomocą rozkwitnie.

Fale uderzały o brzeg plaży przed hotelem. Przy molo cumował spacerowy statek, kursujący tu z Gdańska. Obok przepływała łódka, sunęła wolno, bo wiatr ledwie dotykał jej żagla. Był początek czerwca. Lato tego roku zapowiadało się upalnie.

– Mogę pomóc. Oczywiście lekcje u mnie kosztują.

Nie tego się spodziewała. Myślała, że umie śpiewać i nie potrzebuje żadnej nauki. Poza tym nie miała pieniędzy.

– Spokojnie, mam dla pani propozycję. Jeśli się pani zgodzi, zajmę się pani karierą.

Zgodziła się bez wahania. Choć propozycja była dziwaczna. W innych okolicznościach by jej nie przyjęła, ale ostatecznie, myślała, wracając z Sopotu, cel uświęca środki. Nie jej oceniać postępowanie ludzi takich jak Siegfried Lewenhart.

Ciotka Bronka nie była zachwycona.

– Obiecałam Stasi, że się tobą zaopiekuję – mówiła, pijąc zimną herbatę.

Lisa pakowała walizkę. Tylko kilka rzeczy, bo zamierzała wrócić za cztery, pięć dni.

– Nie podoba mi się, że się wyprowadzasz. Czasy nie są bezpieczne. Zresztą für junge Mädchen6 świat jest zawsze niebezpieczny. – Ciotka, choć była Polką, miała zwyczaj wtrącania niemieckich słów i zwrotów, nawet gdy rozmawiała z rodziną. Ojciec Lisy powtarzał zawsze, że przy tym swoim tramwajarzu z Schidlitz zupełnie się zniemczyła. – Co ci obiecał ten... ten człowiek?

Wyjaśniła, że chodzi tylko o kilka dni, że zadzwoni, że Siegfried Lewenhart, sławny dyrygent z Teatru Miejskiego, poprosił ją, właśnie ją, nikogo innego, by oddała mu pewną przysługę, za którą będzie ją uczył śpiewu za darmo.

– Nie mogłam się nie zgodzić – powiedziała, stojąc w drzwiach. – Nic mi się nie stanie, ciociu. Jeśli wszystko się uda, będę z powrotem do niedzieli.

– Skoro tak mówisz, meine Kind. Zostaw przynajmniej numer telefonu, gdybym chciała sprawdzić, co się z tobą dzieje.

– Nie mogę. Nie mogę podać numeru, bo to pilnie strzeżony telefon.

– Pilnie strzeżony? A cóż to za zwyczaje?

– Pan Volker Lewenhart podobno nie życzy sobie, by ktokolwiek znał jego numer.

– Ten Volker Lewenhart? – Oczy ciotki Bronki zrobiły się okrągłe jak spodki, na których stawiała szklanki z zimną herbatą.

– Tak, ciociu. Ten pan Lewenhart. – Pocałowała ją na pożegnanie i wyszła.

Dom przy Hubertusalle7 z zewnątrz wyglądał całkiem zwyczajnie. To znaczy zwyczajnie jak na elegancką willę z otoczonym kolumnadą tarasem, z którego niczym wodna kaskada opadały do ogrodu półkoliście rozchodzące się schody. Miał jedno piętro, solidną suterenę i poddasze ukryte pod spadzistym dachem z czerwonej dachówki. Nad balkonem znajdującym się nad kolumnami umieszczono okrągłe okienko, otoczone stiukową girlandą, które doświetlało pomieszczenia na strychu. Okna na parterze i piętrze były duże i eleganckie, choć nie dawało się przez nie dostrzec, co znajdowało się w środku. Wszystkie zasłonięto grubymi kotarami. Willa miała już kilka lat, ale była dobrze utrzymana. Jasna, prawie biała fasada wyglądała na całkiem niedawno odmalowaną. W słoneczny czerwcowy poranek ta biel wręcz oślepiała.

Gorzej prezentował się ogród. Nie był duży, choć otaczał budynek ze wszystkich stron. Od ulicy oddzielał go gęsty żywopłot, którego dawno nie przycinano. Drzewa, wątłe i wynędzniałe, rosły bez żadnego planu, jakby ktoś rozrzucił je wokół domu przypadkowo. Na trawniku widać było wydeptane ścieżki. Ubita ziemia świadczyła, że ktoś tutaj bywał. Nie było żadnych kwiatów, żadnych ogrodowych ozdób, choćby ławki, na której można by odpocząć w upalne popołudnie. Sąsiednie domy, równie reprezentacyjne i zadbane, stały w eleganckich ogrodach, wśród przyciętych trawników, kolorowych rabat i drzew rozkołysanych lekkimi podmuchami wiatru. Przed willą Volkera Lewenharta nikt nie przystawał z zachwytem. Nawet przyciągająca wzrok fasada nie była w stanie zrównoważyć złego wrażenia, jakie na przechodniach robiło brzydkie otoczenie.

Lisa miała wrażenie, że czekała całą wieczność, by ktoś otworzył jej drzwi. W końcu usłyszała dźwięk odblokowanych zamków i odciąganych zasuw. Drzwi uchyliły się, najpierw nieznacznie, potem nieco szerzej. Ze środka buchnął intensywny zapach stęchlizny zmieszany z unoszącym się w powietrzu kurzem. Odsunęła się z obrzydzeniem. Kiedy jednak z mroku, panującego za drzwiami, wyłoniła się głowa, spróbowała się uśmiechnąć.

– Nie wie, że to bardzo niestosowne nagabywać ludzi bez ich przyzwolenia? – wyrzucił z siebie mężczyzna. Chciał zatrzasnąć drzwi przed nosem Lisy, ale nie pozwoliła.

– Dowiedziałam się, że panna Hoppe opuściła stanowisko u pana – powiedziała. – Przyszłam, bo chciałabym otrzymać tę posadę.

– Nie jestem zainteresowany.

Znowu powstrzymała go przed zamknięciem drzwi.

– Co robi? – fuknął.

– Proszę poczekać. Mam referencje. – Sięgnęła do torebki i szukała chwilę listu polecającego, który dostała od Siegfrieda.

– Powiedziałem, nie jestem zainteresowany.

– Proszę, tu jest list od moich poprzednich pracodawców. Bardzo proszę przeczytać.

Mężczyzna z niechęcią wziął do ręki kopertę z listem. Kiedy rozkładał kartkę, zauważyła, że lekko drżały mu dłonie. Mrużąc oczy, przeczytał referencje.

– Jak się nazywa? – zapytał, nie podnosząc wzroku.

– Lisa Keller.

– Umie gotować?

– Tak.

– Sprzątać?

– Oczywiście.

– Ma męża? Na przychodne nie przyjmuję.

– Nie, nie mam.

Bez słowa otworzył szerzej drzwi. Zrozumiała, że to zaproszenie, by weszła do środka.

– Dostała dobre referencje. Mam nadzieję, że pani Diterrsdorf napisała prawdę – powiedział, przekręcając zamki. Potem zamknął zasuwy i założył dwa łańcuchy, które były widoczne dopiero od środka.

– Ależ oczywiście, że tak. Sam się pan przekona, jeśli przyjmie mnie pan do pracy.

Zniecierpliwiony podniósł rękę, dając znać, by zamilkła.

– Miesiąc na próbę. A potem zdecyduję, co dalej.

Udało się.

Musiała się przyzwyczaić do panującego wewnątrz mroku. Ledwie dostrzegała sylwetkę Volkera Lewenharta. Starzec wyglądał niechlujnie i nie odpowiadał wizji eleganckiego światowca z berlińskich salonów. Miał na sobie gruby szlafrok, spod którego wystawały nogawki spodni. Pomarszczoną twarz porastał kilkudniowy, siwiejący zarost, włosy dawno nie były czesane.

– Jak będzie kradła, wyrzucę bez odprawy. Tu jest kuchnia. Obiad o drugiej, kolacja o szóstej. Śniadań nie jadam.

– Oczywiście, proszę pana.

– Maestro – przerwał. – Niech mówi do mnie: „maestro”. Jestem kompozytorem. I dyrygentem. Tworzę nuty.

– Tak, wiem, maestro.

Przyjrzał się jej uważniej.

– No, właśnie. Dlatego wszyscy mówią do mnie maestro.

Ściany kuchni pokryte były kaflami w holenderskie wzory. Na kaflach furkotały wiatraki, okręty prężyły rozpostarte na wietrze żagle, a dzieci biegły za unoszącym się w powietrzu latawcem. Cały ten malowany na niebiesko świat tańczył przed oczami i przyprawiał o zawrót głowy. Centralne miejsce zajmował masywny kredens, na którym stały mosiężne garnki i moździerze, a także fajansowe dzbanki. Po drugiej stronie pysznił się piec z drzwiczkami z kutego żelaza, z oddzielnym miejscem do pieczenia chleba. Teraz był wygaszony i wyglądał, jakby nikt go nie używał od wielu dni. Pośrodku kuchni stał duży stół z krzesłami, nad którym zawieszono staromodną lampę. Znajdowała się tu także nieduża tapicerowana kanapa z drewnianym oparciem. Choć wnętrze było okazałe, nie zainteresowało specjalnie Lisy, bo nie przyszła tu przecież, żeby gotować.

Pokoje na parterze były obszerne, choć zasunięte kotary odbierały im tę część przestrzeni, której dodałoby otwarcie okien na ogród. Znajdowały się tu liczne sprzęty, dębowe meble stojące na tle ciemnych tapet w gęste, staromodne wzory, piece kaflowe w kątach każdego z pomieszczeń, wiszące nad drzwiami zasłony i zegary, których była tu niezliczona ilość. W pierwszej chwili Lisa miała ochotę czym prędzej stąd uciec, bo atmosfera przytłaczała ją i przygnębiała jednocześnie. Jednak szybko się opanowała.

– Mam nadzieję, że będzie pan... to znaczy, mam nadzieję, że maestro będzie ze mnie zadowolony – powiedziała z uśmiechem.

– Pokój ma na dole. Na górę nie wchodzi. Jak złapię, wyrzucę, zrozumiała?

Volker Lewenhart nie sprawiał wrażenia człowieka, który przywiązuje wagę do zwykłych, codziennych spraw, lecz szybko się okazało, że prowadzi bardzo ustabilizowany tryb życia. Nie była to, co prawda, stabilizacja wiekowego dżentelmena, kilka dni jednak wystarczyło, by Lisa nauczyła się rytmu, w jakim funkcjonował ten dom.

Maestro, choć trudno było nazywać w ten sposób zdziwaczałego starca, który bardziej przypominał szaleńca niż mistrza batuty stojącego we fraku na czele orkiestry symfonicznej, nigdy nie wstawał wcześniej niż w południe. Po obiedzie znikał na górze i do wieczora willę wypełniała dudniąca w uszach cisza. Dopiero po kolacji, gdy znowu zamykał się w gabinecie, dom rozbrzmiewał dźwiękami. Lewenhart zaczynał pracę. Przy fortepianie spędzał czasem całe noce.

Lisa nigdy nie widziała instrumentu, była jednak przekonana, że na piętrze stał nie zwykły, rozstrojony wolkenhauer, taki, na jakim w Stammkneipe pana Saubera grywał pan Femke, ale wyjątkowy instrument godny mistrza, o którym kiedyś można było przeczytać w gazetach. Ten fortepian miał głęboką, intensywną barwę. Maestro wydobywał z niego tony melancholijne i niepokojące, wprawiające w drżenie i wywołujące uśmiech. Czasem grał z zapamiętaniem, koncertował w natchnieniu, jakby na piętrze zebrała się publiczność filharmonii. Instrument dudnił, wprawiając ściany w natrętne wibracje, dźwięki budziły niepokój, drażniły i przerażały. Czasem Volker Lewenhart wystukiwał melodię jedną ręką, jak dopiero uczące się dziecko. Uderzał niedbale, bez rytmu, zatrzymywał się, a kiedy miała nadzieję, że to koniec brzdąkania, znowu zaczynał. Najbardziej irytowało ją to, że nigdy nie wiedziała, co się stanie tej nocy. Nie wiedziała, czy będzie świadkiem geniuszu, o którym mówiono w mieście, czy też starczego otępienia, jakie na co dzień obserwowała. Każdego wieczoru z niepokojem oczekiwała momentu, gdy maestro zamknie się w gabinecie na piętrze i zacznie to, co sam określał pracą. Często kończył, dopiero kiedy zaczynało się robić jasno. Dlatego spał do południa i nie jadał śniadań.

Lisa od rana zajmowała się gotowaniem. Właściwie to próbowała gotować, bo nie była dobrą kucharką. Ale Volker Lewenhart nie narzekał na jej potrawy, jej samej zaś było zupełnie obojętne, co jadła. Więcej czasu spędzała, udając, że sprząta. Całymi godzinami snuła się wśród książek i czasopism, porozrzucanych w pokojach na parterze, w nadziei, że znajdzie coś, co ją zainteresuje. Czas dłużył jej się coraz dotkliwiej. Kilka dni zamieniło się w tydzień, a potem w dwa. Jedyną rozrywką stały się wyprawy do miasta po sprawunki. Volker Lewenhart nie był dusigroszem, zamawiała więc dziczyznę i artykuły kolonialne w delikatesach Lacknerów przy Seestrasse8, a od Kaszubów, którzy zjeżdżali furmankami na targ na rynku miejskim, kupowała świeże warzywa. Chodziła też nad morze, by prosto z rybackich kutrów wybierać złowione o poranku turboty, flądry i dorsze. Na jej prośbę rybacy oprawiali ryby na miejscu, potem mogła wrzucić je do pieca i już miała gotowy obiad dla maestra.

Najbardziej lubiła wyprawy nad morze, bo mogła się wyrwać z dusznej willi, głębiej odetchnąć bałtyckim powietrzem i porozmawiać z ludźmi, których poza wychodnym w niedzielne popołudnie nie widywała. Zarówno Kaszubi na rynku, jak i rybacy na plaży stale dyskutowali o tym, czy będzie wojna, bo przecież tutaj, w Wolnym Mieście, jej nieuchronność wydawała się większa niż gdziekolwiek indziej. A jeśli już wybuchnie, to jak wpłynie na interesy wszystkich, bo kiedy okręty wypłyną w morze, kutrom trudniej będzie pracować na łowiskach. Lisa nie interesowała się polityką, wzruszała więc tylko ramionami i szła na spacer po plaży. Pogoda dopisywała, na zatoce panował zwykły ruch. Zamiast okrętów wojennych widać było spacerowe stateczki, kursujące do Gdańska, a także jednostki liniowe, które pływały stąd do portów Prus Wschodnich, Rygi, Tallina, a nawet do Helsinek.

W willi nie działo się zupełnie nic. Choć był telefon, nikt nie dzwonił. Dopiero po dwóch tygodniach Lisa zorientowała się, że aparat został odłączony. Volker Lewenhart zakazał jej wpuszczania kogokolwiek, ale i tak nikt nie przychodził. Dzwonek przy drzwiach był równie głuchy jak dzwonek telefonu.

– Czy podać panu coś jeszcze? – zapytała, zbierając ze stołu brudne talerze.

Nie odpowiedział. Sięgnął po leżące przed nim cygaro i bez słowa obciął koniec. Suche liście tytoniu bezszelestnie opadły na dywan.

Odwróciła się i wyszła ze stołowego. W kuchni zmyła naczynia, a kiedy wytarła ostatni talerz, ze złością przyjrzała się wyschniętym dłoniom. Zamieniały się w ręce służącej.

– Jestem zadowolony.

Tych słów się nie spodziewała.

Maestro stał w drzwiach do kuchni. Jak zawsze wyglądał niechlujnie, z tym swoim rzadkim zarostem na pomarszczonej twarzy i w szlafroku, którego nigdy nie zdejmował.

– Jestem zadowolony z tego, jak pracuje – oświadczył, a Lisa pomyślała, że było to najdłuższe zdanie, jakie od niego usłyszała. I z pewnością najbardziej uprzejme. – Chce dalej pracować?

Skinęła głową.

Bez słowa odwrócił się i wyszedł. Usłyszała głuche trzaśnięcie drzwi na piętrze. Rozmowa była skończona, miała pracę.

Jak po każdym posiłku, uprzątnęła z podłogi w stołowym resztki cygara i wyszła do ogrodu.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Lewenhart od Löwe – lew, Herz (Heart) – serce.

2 Targ Drzewny.

3 Małe, dzielnicowe lokale ze stałą klientelą.

4 Siedlce (dzielnica Gdańska).

5 Ul. Kartuska.

6 Dla młodych dziewcząt.

7 Ul. Antoniego Abrahama.

8 Ul. Bohaterów Monte Cassino.