Chłopiec z Burzy - Colin Thiele - ebook

Chłopiec z Burzy ebook

Colin Thiele

3,7

Opis

Kilkuletni Michael mieszka z tatą w małej chatce nad brzegiem oceanu. Pewnego dnia podczas zabawy na plaży ratuje życie trzem osieroconym pelikanom. Pisklęta, znalezione w gnieździe na wydmach, pod jego opieką wyrastają na piękne, silne ptaki. Tak zaczyna się niezwykle wzruszająca, pełna humoru i przygód opowieść o szczególnej więzi łączącej Chłopca z Burzy i Pana Parsifala – pelikana, który rezygnuje z wolności i wybiera przyjaźń z chłopcem.

Ekranizacja Chłopca z Burzy z Geoffreyem Rushem w kinach już w styczniu 2019 roku!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (70 ocen)
21
22
12
14
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PRZYJACIELE, KTÓRZY WIELE MOGĄ SOBIE DAĆ I WIELE MOGĄ SIĘ OD SIEBIE NAUCZYĆ.

Ukochane opowieści milionów dzieci w Australii i na całym świecie po raz pierwszy wydane w Polsce.

Ekranizacja Chłopca z Burzy z Geoffreyem Rushem w kinach już w styczniu 2019 roku!

Kilkuletni Michael mieszka z tatą w małej chatce nad brzegiem oceanu. Pewnego dnia podczas zabawy na plaży ratuje życie trzem osieroconym pelikanom. Pisklęta, znalezione w gnieździe na wydmach, pod jego opieką wyrastają na piękne, silne ptaki. Tak zaczyna się niezwykle wzruszająca, pełna humoru i przygód opowieść o szczególnej więzi łączącej Chłopca z Burzy i Pana Parsifala – pelikana, który rezygnuje z wolności i wybiera przyjaźń z chłopcem.

COLIN THIELE(1920–2006)

Australijski pisarz i nauczyciel. Autor ponad 100 książek dla dzieci i młodzieży, z których kilka – jak Chłopiec z Burzy – było wielokrotnie nagradzanych i weszło do klasyki gatunku. Jego opowieści poświęcone są życiu na australijskiej prowincji, zwłaszcza w południowych rejonach kontynentu. Za swoje zasługi dla literatury i edukacji Colin Thiele został w 1977 roku Kawalerem Orderu Australii.

Tytuł oryginału:

„STORM BOY” AND OTHER STORIES

Copyright © 2019 New Holland Publishers

Copyright © 2019 in text: Colin Thiele

All rights reserved

Originally published in Australia by New Holland Publishers (Australia) Pty Ltd.

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2018

Polish translation copyright © Danuta Górska & Janusz Ochab & Robert Waliś 2018

Redakcja: Marzena Wasilewska

Zdjęcia na okładce: Materiały dystrybutora (front okładki), LCAT Productions/Shutterstock.com (tył okładki), Leah-Anne Thompson/Shutterstock.com (skrzydełka), Britt Clarc Photography/Shutterstock.com (wnętrze okładki)

Projekt graficzny okładki oryginalnej: Jeremy Saunders | jeremysaunders.com

Projekt graficzny okładki polskiej: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8125-510-3

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

DWIE BECZKI WODY

(The Water Trolley)Z angielskiego przełożyłJanusz Ochab

PROLOG

Szerokie i płaskie płomienie eksplozji rozbłysły w słońcu niczym żółte wachlarze. Paul zobaczył, jak strzelają ponad pompę, nim jeszcze do jego uszu dotarł ryk ognia. Był właśnie w zagrodzie, gdzie siodłał swojego kuca, Petera, gdy silnik rozleciał się w wybuchu na kawałki, wprowadzając w ich życie dziwny i trudny do opisania chaos. Dopiero jednak gdy Paul zobaczył, jak ojciec, zakrywając twarz dłońmi, wychodzi w płonących ubraniach z obłoku dymu, uświadomił sobie, co naprawdę się wydarzyło.

Przez kilka następnych minut kierował się jedynie instynktem. Zerwał derkę z grzbietu Petera, otworzył kopniakiem wrota zagrody i pobiegł w stronę pompy.

– Tato! Tato! – wrzeszczał po drodze. Nie miał pojęcia, gdzie o tym usłyszał, ale wiedział, że powinien owinąć ojca derką, by zdusić płomienie. Wiedział też, że musi to zrobić szybko.

Ojciec pochylał się, wciąż zakrywając twarz jedną ręką, a drugą klepiąc się po ubraniu i bezskutecznie próbując zgasić ogień. Paul dopadł do niego i owinął go w pasie derką. Potem chwycił przepaloną koszulę; rozpadła się niczym przegniła szmata i Paul jednym desperackim szarpnięciem zerwał z ręki ojca tlący się rękaw.

– Na ziemię, tato! – wydyszał. – Tarzaj się po ziemi.

Lecz ojciec, oszołomiony, zszokowany i oślepiony, wyglądał, jakby go nie rozumiał. Paul zdusił więc ogień derką i zerwał nadpalone kawałki ubrania, z którego zostały jedynie pojedyncze strzępy. Od razu zrozumiał, że tata odniósł bardzo poważne obrażenia. Oblała go benzyna z eksplodującego silnika, strumień rozgrzanego powietrza uderzył go prosto w twarz, stracił też niemal wszystkie włosy.

– Do domu… – wydyszał, kurczowo ściskając ramię syna. – Muszę… się dostać… do domu.

Paul ruszył chwiejnym krokiem w stronę domu; prowadził ojca, podpierając go, świadom, że tata zmaga się ze straszliwym bólem. Na szczęście Paul był silny. Choć miał tylko dwanaście lat, mógł się pochwalić mięśniami godnymi piętnastolatka.

Z tyłu dobiegł go szmer płynącej wody, który w tych okolicznościach brzmiał jak okrutne szyderstwo. Paul spojrzał przez ramię i uświadomił sobie, co się stało. Siła eksplozji była tak duża, że rozrzuciła dokoła metalowe fragmenty pompy niczym szrapnele i niektóre z nich przebiły dno zbiornika zaopatrującego w wodę całe gospodarstwo. Chłopak, jeszcze bardziej zaniepokojony, zrozumiał, że trzeba działać w wielkim pośpiechu. Gdy tylko jego ojciec zostanie opatrzony, on będzie musiał tu wrócić i spróbować zatkać wszystkie przecieki. Woda była bezcenna, zwłaszcza teraz, w środku lata, gdy sztuczne jezioro już wyschło, a nadchodziły jeszcze większe upały. Tak naprawdę właśnie dlatego doszło do wypadku: ojciec od rana naprawiał pompę, a gdy się tym zajmował, wydarzyło się coś nieprzewidzianego – być może jakaś zabłąkana iskra lub płomień strzelający z gaźnika, skutek chwilowej nieostrożności, w zetknięciu z benzyną zgromadzoną w beczce wywołał eksplozję. Tak czy inaczej, teraz nie mieli ani pompy, ani wody.

Na werandę wybiegła matka Paula; wpatrywała się w nich z przerażeniem i niedowierzaniem.

– Mamo! – zawołał chłopak. – Szybko, mamo! Tata jest ranny!

Zbiegła po schodach i popędziła do nich.

– Haroldzie! – wykrzyknęła drżącym głosem.

Paul dostrzegł przerażenie w jej oczach, na szczęście nie rozpłakała się ani nie wpadła w histerię, lecz wzięła ojca pod drugie ramię i pomogła Paulowi wprowadzić go do środka. Kiedy już tam dotarli, zdjęli ojcu buty oraz resztki nadpalonych ubrań i położyli go do łóżka. Chłopak widział, że choć matka stara się zachować spokój, drżą jej ręce.

– Poczekaj tutaj! – rzuciła w pośpiechu i wybiegła na zewnątrz, zostawiając syna u boku ojca.

Minutę później usłyszał, jak wzywa przez radiostację Latającego Lekarza.

– Able Baker Zeke wzywa V.J.D. Able Baker Zeke wzywa V.J.D. Nagły wypadek!

Wkrótce rozległa się głośna, wyraźna odpowiedź. Natychmiast ucichły wszystkie radiowe pogaduszki – wymiana przepisów, opowieści o chorobach dzieci – bo cała okolica wiedziała już, że na Munlacowie Station doszło do wypadku. Eksplodował silnik pompy, a szef został ciężko ranny.

– Dopilnujcie, żeby było mu ciepło – powiedział lekarz uspokajającym tonem. – I dajcie mu jakieś środki przeciwbólowe, jeśli możecie. Macie coś takiego? Odbiór.

– Tylko aspirynę, panie doktorze. I może trochę veganinu czy czegoś w tym rodzaju. Może być? Odbiór.

– Jak najbardziej, pani Anderson. Czy mąż jest w pełni świadomy?

– Nie, panie doktorze, jest półprzytomny. Wie pan… wybuch i oparzenia… Odbiór.

Paul usłyszał, jak mama gwałtownie wciąga powietrze, i zrozumiał, ile wysiłku kosztuje ją zachowanie spokoju.

– Zaraz startujemy, pani Anderson. Kiedy wrócimy, w szpitalu będzie już na niego czekało łóżko. Odbiór.

– Dziękuję, panie doktorze. Jak pan sądzi, kiedy go zabierzecie? Odbiór.

– Postaramy się jak najszybciej. Przed południem. Odbiór.

– Dziękuję. Pośpieszcie się, dobrze? Odbiór.

– Oczywiście. Proszę pamiętać, że musi mu być ciepło i nie powinien się ruszać. Odbiór.

– Tak, panie doktorze. Dziękuję panu. Odbiór.

– Do zobaczenia. Bez odbioru.

Czekanie na Latającego Lekarza ciągnęło się w nieskończoność. Paul i jego matka podali ojcu środki przeciwbólowe, a potem siedzieli przy łóżku, nasłuchując. Pełną napięcia ciszę przerwały dopiero dwie siostrzyczki Paula, Mary i Helen, które wróciły z zabawy w pralni.

– Weź je na zewnątrz – zwróciła się matka do Paula. – I staraj się utrzymać je z dala od domu.

Chłopak próbował je zabawiać najlepiej, jak potrafił, ale minęła niemal godzina, nim usłyszał znajomy warkot samolotu, który przeleciał nad farmą i wylądował na lądowisku za domem.

Później wszystko działo się tak szybko, że Paul nie miał czasu na zastanowienie. Pan Anderson, którego wyniesiono z domu na noszach, pożegnał się z rodziną w pośpiechu, a już po chwili, zanim zrozumieli, co się właściwie dzieje, samolot wzbił się w powietrze i zawisł na tle błękitu nieba.

Kiedy obserwowali w milczeniu, jak powietrzna karetka maleje i znika w oddali, ogarnęło ich nagle przytłaczające poczucie osamotnienia.

– Kiedy tatuś wróci tym… tym samolotem? – spytała Helen.

Niedawno skończyła trzy lata i nie rozumiała jeszcze, co się właściwie wydarzyło. Mary jednak miała siedem lat i musieli ją długo uspokajać, nim przestała ich zasypywać płaczliwymi pytaniami. Paul widział, że mama bliska jest załamania, choć nie chciała tego przyznać ani przed nim, ani przed sobą, zabrał więc siostry i przekazał je pod opiekę Lily i Leny, dwóch aborygeńskich pomocy kuchennych. Potem, gdy matka poszła odpocząć, wymknął się na zewnątrz, prosto w palące słońce.

Dopiero wtedy przypomniał sobie o czymś ważnym. Czymś pilnym. Nikt nie zatkał dziur w zbiorniku.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ogromny cylindryczny zbiornik był pusty; przywodził na myśl porzucony dziurawy bęben. Dwadzieścia tysięcy litrów wody zamkniętych w jego przepastnym wnętrzu wyciekło i wsiąkło w ziemię. Szeregi grubych słupów pod zbiornikiem przypominały zwykle grupę przygarbionych Atlasów, dźwigających na ramionach cały świat, teraz jednak wyglądały tak, jakby dla zabawy podtrzymywały na palcach rozdętą piłeczkę pingpongową.

Paul wspiął się po drabinie na szczyt zbiornika i uchylił właz. W środku było ciemno i wilgotno, smród zgnilizny uderzał w twarz niczym kłęby pary. Widział wyraźnie otwory w dnie – trzy, cztery, pięć nieregularnych plam światła na tle ciemnego szlamu. Takie uszkodzenia mogli naprawić tylko dorośli mężczyźni, wyposażeni w nity i arkusze ocynkowanej blachy, a może i beton. Niewykluczone, że trzeba będzie zabetonować ponownie całe dno.

Stał na najwyższym szczeblu drabiny, kołysząc się na stopach… i myśląc. Z tego miejsca widział niemal całą farmę. Choć jego głowę osłaniał kapelusz z szerokim rondem, musiał mrużyć oczy – blask słońca odbijał się od równin, a pasma gór na północy falowały lekko w rozpalonym powietrzu. Munlacowie! Wodopój dla całej okolicy! Już nie. Nawet strumień, ku któremu ściągali tutaj tubylcy, zamienił się w suchą, krętą wstęgę starych krzewów i eukaliptusów odpornych na najgorsze nawet upały. Jakże głęboko musiały sięgać korzeniami, wpychać je w ziemię niczym twarde palce walczące o życie, przebijać się przez piasek i skały ku kurczącym się obszarom wilgoci.

To właśnie woda spod ziemi musiała im teraz wystarczyć na zaspokojenie najważniejszych potrzeb, utrzymać przy życiu całą farmę – bydło, owce, konie, drzewa, drób, ludzi. Większość osób pracowała teraz całymi dniami przy studniach, czyszcząc koryta, sprawdzając pompy i wiatraki, sprowadzając osłabione zwierzęta. Zajmowali się tym niemal wszyscy prócz Harry’ego Boyle’a i Billy’ego Dilla, którzy dwa dni temu pojechali ciężarówką na stację kolejową, by odebrać jakieś części zapasowe, oraz trzech strażników granic, którzy nie wrócili jeszcze z południa, gdzie spędzali Boże Narodzenie. Dlatego też gospodarstwo było niemal całkiem opustoszałe. Pani Boyle przebywała właśnie w Kulkaroo, sto pięćdziesiąt kilometrów na wschód, a pani Hastings, guwernantka, była jeszcze w Adelaide. Miała stamtąd wrócić mniej więcej za tydzień, gdy skończą się ferie bożonarodzeniowe.

Paul zszedł z drabiny i stanął na wilgotnym piasku przy zbiorniku, odciskając w nim ślady stóp. Południowy żar już niemal wysuszył zalany wodą grunt, na którym pojawiały się z powrotem coraz wyraźniejsze pęknięcia. To było przerażające. Dwadzieścia tysięcy litrów wody wsiąkło w ziemię w ciągu godziny, nie pozostawiając po sobie trwałego śladu. Nic dziwnego, że wyschły wszystkie zalewy i strumienie w okolicy.

Z rozmyślań wyrwało Paula zniecierpliwione rżenie. Zaskoczony, uniósł głowę. To był Peter! Wciąż stał przywiązany do ogrodzenia, częściowo tylko osiodłany, dokładnie tak, jak Paul zostawił go rano w chwili eksplozji. Chłopak podbiegł do kuca.

– Peter! Peter! Ty mój biedaku… – Zaczął pośpiesznie odpinać siodło. – Stałeś tu przez tyle godzin w takim upale.

Kuc poruszył z irytacją uszami. „Najwyższy czas – mówiło jego spojrzenie. – Jak można traktować w ten sposób przyjaciół?”

Oczywiście, że byli przyjaciółmi. Nierozdzielnymi. Stąd wzięło się przecież imię kuca. Kiedy po latach próśb Paul dostał wreszcie swojego wierzchowca, nie odstępował go nawet na krok. Pani Anderson zagroziła nawet, że go sprzeda, bo syn koniecznie chciał wprowadzić go do swego pokoju, a pewnego razu śmiertelnie wystraszył małą Mary, gdy ta weszła niespodziewanie do sypialni brata i stanęła nagle twarzą w twarz z potworem. Ojciec tylko się z tego śmiał.

– Wybacz, synu, ale będziesz się musiał rozstawać z Peterem na noc – powiedział.

– Z Peterem? – powtórzyła pani Anderson, zdumiona.

– Cóż, są nierozdzielni, prawda? Tam gdzie Paweł, tam i Piotr.

Imię się przyjęło. Od tej pory chłopiec i jego kucyk byli Paulem i Peterem.

Lecz dziś Peter wydawał się rozzłoszczony, nawet gdy Paul już go uwolnił. Zwierzę potrząsnęło łbem i przeszło sztywno do koryta z wodą. Chłopiec szedł obok, głaskał go po gładkiej szyi i pocierał aksamitne nozdrza.

– Wybacz, stary – mówił. – To wszystko przez ten wypadek.

Peter siorbał wodę z dna koryta, a Paul obserwował, jak kolejne łyki przesuwają się wzdłuż jego szyi. Poziom wody był bardzo niski, więc kuc głośno wciągał wraz z nią powietrze. Wtedy Paul zobaczył zawór pływakowy, którego ramię zwisało bezwładnie, a pływak leżał na dnie koryta niczym orientalny kapłan przystawiający czoło do ziemi. Gdy zawór znajdował się w takiej pozycji, kurek był szeroko otwarty, więc do koryta powinien wpływać strumień wody. Paul poczuł, jak na nowo ogarnia go przerażenie. Woda się skończyła!

Po raz pierwszy zdał sobie sprawę z konsekwencji wypadku. Eksplozja pompy nie tylko spowodowała ciężkie obrażenia u jego ojca, ale także postawiła w bardzo trudnej sytuacji całą farmę. W promieniu ośmiu kilometrów nie było żadnych źródeł wody powierzchniowej, a jedynym mężczyzną, który przebywał obecnie w gospodarstwie, był stary Moses, ponadosiemdziesięcioletni robotnik niewykwalifikowany, przygłuchy i przygięty ku ziemi niczym skarlałe drzewo wyrosłe na skałach. Z pewnością nie potrafiłby naprawić pompy. Tymczasem był dopiero wtorek i przed końcem tygodnia nie należało się spodziewać innych – sprawniejszych – mężczyzn. Nawet Harry Boyle i Billy Dill mogli wrócić najwcześniej w czwartek, i to pod warunkiem, że nie spotkają swoich starych kumpli w pubie przy stacji kolejowej.

To oznaczało, że Andersonowie mogli liczyć na pomoc z zewnątrz nie wcześniej niż za dwa dni, a może nawet za cztery lub pięć. Poza tym naprawa zniszczonej pompy musiała trochę potrwać, co najmniej dzień albo dwa. Paul zastanawiał się więc, jak poradzi sobie w tym czasie cała farma. Mieli jeszcze trochę zapasu w jednym z domowych zbiorników, ale ta woda była przeznaczona wyłącznie do picia i gotowania. Tymczasem prócz Petera musieli na bieżąco poić cztery konie, dwie krowy, cielę i ponad sto kur, nie wspominając już o codziennym myciu, praniu i sprzątaniu. Mógł pojechać z końmi do jednej z pomp na terenie farmy i zostawić je tam, by same sobie radziły, ale z pewnością nie zmusiłby do tego krów i drobiu. Uśmiechnął się, wyobraziwszy sobie, jak przegania przez porośniętą łobodą równinę stado stu białych kur i kogutów rasy Leghorn. Uśmiech jednak szybko znikł z jego twarzy. Paul dobrze wiedział, że na równinie jest zbyt gorąco i niebezpiecznie, by porywać się na taką wyprawę. Musiał jakoś zdobyć wodę, choćby kilkadziesiąt litrów, by pomóc zwierzakom przetrwać najbliższe dni.

Podszedł do odwiertu, szurając stopami po ziemi. Ślady porannej katastrofy wciąż były aż nadto widoczne: cały silnik oderwał się od mocowań, wszędzie leżały kawałki metalu. Wał i korbowody wydawały się nietknięte, brakowało jednak źródła energii, która mogłaby je poruszyć. Chłopak rozejrzał się zniechęcony. Nawet gdyby można było podłączyć tu inny silnik, choćby z szałasów, w których strzyżono owce, Paul sam nie byłby w stanie przyciągnąć go tutaj i podłączyć. Poza tym każdy silnik stanowił zagrożenie: jeden z nich przecież omal nie zabił jego ojca. Byłoby lepiej, gdyby ludzie nadal korzystali z wiatraków.

Wiatraki! Omal nie podskoczył z ekscytacji. Wielka wieża starego wiatraka, który niegdyś pompował wodę dla całej farmy, wciąż górowała nad gospodarstwem; zablokowane metalowe skrzydła przypominały płatki olbrzymiej stokrotki wycięte z błękitnego tła nieba. Choć minęło już kilka lat, odkąd obowiązki wiatraka przejął klekoczący silnik, który wypluwał z siebie kłęby dymu i śmierdział ropą, wielki stary młyn wciąż był w pełni sprawny, a przynajmniej tak wydawało się Paulowi.

Oczywiście nie pozwalano mu pracować – dźwignia hamulca została mocno zaciągnięta i wciąż tkwiła w tej samej pozycji, a ogon i wielkie koło spięto grubym łańcuchem, tak że nawet przy silnej wichurze skrzydła się nie poruszały. Mogły co najwyżej dygotać i dzwonić na wietrze niczym jakiś szalony kurek. Poza tym, aby całkowicie unieruchomić wielką maszynę, wyjęto z wału tłoku długi na dwa metry odcinek, więc gdyby nawet któregoś dnia skrzydła wyrwały się z niewoli i znów zaczęły się kręcić, tłok poruszałby się bezużytecznie w górę i w dół, nie wykonując żadnej pożytecznej pracy.

To wszystko nie zniechęcało jednak Paula do działania. Wiedział, że usunięty fragment wału ukryto w szopie z uprzężą, i pobiegł po niego. Bolce były zardzewiałe, ale wystarczyło kilka kropel nafty, by je poluzować. Przeniósł gotowy do działania wał z powrotem do młyna, wszedł po drabinie na wysokość dwóch metrów i po kilku minutach zmagań wcisnął go na miejsce. Wał tłoka znów był cały, a wiatrak mógł na nowo podjąć pracę. Najpierw jednak Paul musiał ściągnąć łańcuch i uwolnić skrzydła.

Rozplątał zardzewiały drut oplatający dźwignię hamulca i zwolnił ją. Potem zaczął wspinać się na wieżę. Dopiero teraz poczuł naprawdę strach. Nigdy nie wchodził na duże wysokości, więc gdy spojrzał w dół, był zdumiony, że ziemia tak dalece się od niego odsunęła, a ogrodzenie i słupy wydają się tak małe. Gospodarstwo zamieniło się w zabawkowy model na mapie – budynki ułożone obok siebie niczym klocki, stajnie, szopy i dziedzińce nie większe niż zestaw Meccano, a konie jak zwierzęta z arki Noego przyczepione do ziemi, na której się pasły.

Szybko odwrócił wzrok ku górze i podjął przerwaną wspinaczkę. Miał wrażenie, że wiatrak z każdą chwilą się rozrasta – nigdy dotąd nie zdawał sobie sprawy, że jest aż taki duży. Paul mógłby stanąć prosto na tle wewnętrznego koła, a od skrzydeł i tak dzieliłby go jeszcze z metr. Niestety, nieustannie obracały się na boki, więc niezależnie od tego, z której strony próbował się zbliżyć do ustawionego za skrzydłami podestu, te przesuwały się nagle niczym żelazna zasuwka i odcinały mu drogę. Paul był też zaskoczony siłą wiatru. Na dole, na terenie farmy, zalegało rozpalone nieruchome powietrze, a tu wiał całkiem silny wiatr. Właściwie były to serie podmuchów, które szarpały skrzydłami i wyginały umieszczony z tyłu ogon. Paul miał wrażenie, że urządzenie jest rozgniewane, ma żal, że od kilku lat tkwi w bezruchu, podczas gdy wiatr nieustannie opływa ze świstem jej kratownicę i napiera na skrzydła.

W końcu chłopak dostał się na podest i przykucnął, trzymając się pionowych wsporników. Musiał uważać, by ogon wiatraka, który obracał się wraz z resztą, nie strącił go na ziemię niczym natrętną muchę. Gdy Paul w końcu zapanował nad oddechem i nieco się uspokoił, przystąpił do rozplątywania łańcucha. Wkrótce uświadomił sobie, jak trudne i niebezpieczne jest to zadanie. Ogon został wygięty tak, że jego szeroka łopata ustawiła się niemal równolegle do koła ze skrzydłami, choć powinna była tworzyć z nimi kąt prosty. Nacisk łopaty, która próbowała wrócić do właściwej pozycji, był silny i nieustający, Paul musiał więc wytężyć wszystkie siły i czekać na chwilę spokoju między kolejnymi podmuchami, by w końcu zdjąć łańcuch i uwolnić koło.

Potem nie pamiętał dobrze, co się właściwie stało, gdy uruchomił wiatrak. Poczuł mocne uderzenie wiatru, skrzydła zakręciły się przed jego oczami, a tłok zaczął się poruszać w górę i w dół. W następnym momencie cała wieża zadrżała, rozległ się zgrzyt rozrywanego metalu i główny wał pękł jak zapałka. Paul spojrzał w dół, zapominając o ogonie, i został uderzony drążkiem prosto w szyję. Stracił równowagę, zaczął rozpaczliwie wymachiwać rękami, szukając czegoś, czego mógłby się uczepić, i na jedną przerażającą sekundę zawisł na kratownicy wiatraka, dwadzieścia metrów nad ziemią, niczym miotający się bezradnie robak na gałęzi. Jakimś cudem znalazł oparcie dla stóp i wpełzł z powrotem na podest.

Przez długi czas trwał w bezruchu, trzymając się kurczowo wieży. Olbrzymie koło obracało się przed nim, a ogon przesuwał się nad jego głową. Były niczym dwa żywe stworzenia, które prowadziły z nim śmiertelnie niebezpieczną zabawę w kotka i myszkę. Jednak gdy w końcu wiatr ucichł na kilka sekund, Paul wsunął się szybko na drabinę i w błyskawicznym tempie ruszył w dół. Kiedy stanął w końcu na ziemi, trzęsły mu się dłonie, a mięśnie rąk drżały z wysiłku. Podszedł do hamulca i mocno przesunął dźwignię w dół. Widział, jak wysoko w górze wielkie koło i ogon zwalniają i nieruchomieją.

– To będzie cię musiało powstrzymać! – zawołał ostrym tonem. – Łańcuch może poczekać! Nie wejdę tam dziś jeszcze raz, żebyś znów próbował mnie zabić! Nie zrobię tego za żadne skarby!

Stał przez chwilę nieruchomo, patrząc na kratownicę wiatraka – stalowe pręty, które zbiegały się w centralnym punkcie niczym pajęcza sieć. Część wału tłoka wciąż wisiała bezwładnie, rozerwana i wygięta. Paul zastanawiał się, co spowodowało katastrofę. Może jakieś zardzewiałe złącze, może nie dość precyzyjnie dopasowany fragment przyłączonego na nowo wału. Tak czy inaczej, urządzenie rozpadło się na kawałki. Stary wiatrak nie mógł już dłużej pompować wody.

Paul zwiesił głowę i kopnął w ziemię, jak zawsze, gdy był zły i przybity. Dlaczego nie mieli w Munlacowie prawdziwej studni artezyjskiej, jakie były na wielu farmach? Studni, która wyrzucała wodę nad ziemię, miliony litrów wody, pędzących tak szybko i z tak dużej głębokości, że była niemal wrząca, gdy wpływała do zalewów i zbiorników. Nie wymagała żadnych pomp, silników ani wiatraków. Ponownie kopnął w ziemię. Wszędzie, tylko nie w Munlacowie! Tutaj nie mieli ani jednej takiej studni. Oczywiście na terenie farmy nie brakowało wód podziemnych, a ojciec wykopał kilkanaście studni. Były to jednak wyłącznie studnie subartezyjskie, wymagające dodatkowych pomp. Woda nie sięgała pod własnym ciśnieniem powierzchni, należało jej pomóc pokonać ostatni etap, podwieźć do wyjścia, jeśli można tak powiedzieć. A jeśli urządzenie, które ją tam „podwoziło”, uległo awarii, tak jak teraz, po prostu nie mogli korzystać z ukrytej w studni wody.

Paul przeszedł przez bramkę zagrody, minął dwie puste beczki o pojemności stu pięćdziesięciu litrów i odwiesił kapelusz pod werandą. Odruchowo podszedł do umywalki w rogu i odkręcił kran. Nic z niego nie wypłynęło. Chłopak był zszokowany. Choć to on pierwszy dowiedział się, jaka katastrofa spotkała farmę, raz po raz odkrywał tę prawdę na nowo. Spojrzał na swoje dłonie, wybrudzone smarem i rdzą wiatraka. Do czego mogło mu się przydać mydło, skoro nie miał go czym zwilżyć?

Z każdą minutą przekonywał się w coraz większym stopniu, że nawet najprostsze codzienne czynności wiążą się z użyciem wody i że bez niej będzie im bardzo ciężko. Musieli mieć wodę – choć trochę – by poradzić sobie do czasu powrotu mężczyzn. Wystarczyłaby jedna beczka, może dwie. Na tę myśl serce zabiło mu mocniej. Beczka albo dwie! Jak te przy bramie. Mógł w nich przywieźć wodę z najbliższej studni. Ciężarówka i land rover znajdowały się poza farmą i były przeznaczone do innych celów, ale Paul mógł wykorzystać stary wózek stojący przy szopie do strzyżenia. Peter bez trudu by go uciągnął, a na platformie z pewnością zmieściłyby się dwie beczki. Trzysta litrów wody. To z pewnością by im wystarczyło.

Gdy tylko Paul podjął ostateczną decyzję, wszedł do domu. Mama już wstała, widział jednak, że niedawno płakała. Nigdy dotąd nie widział jej zapłakanej i czuł się trochę skrępowany, więc od razu, nie patrząc jej w oczy, przeszedł do konkretów.

– Mamo – zaczął. – Jutro z samego rana muszę pojechać do studni Gidgee i przywieźć wodę.

Matka spojrzała na niego ze zdumieniem.

– Nie opowiadaj bzdur, Paul. Skąd ci to przyszło do głowy?

– Bo nic nie zostało w dużym zbiorniku, a konie, krowy i kury muszą pić. Zwłaszcza w ten upał.

– Nic nie zostało w dużym zbiorniku? O czym ty mówisz?

– Wybuch go przedziurawił i woda wyciekła. Nie zostało kompletnie nic. Ani kropli!

– A co ze studnią?

– Nie ma pompy. Silnik się zepsuł, a wiatrak nie działa. – Paul zamilkł na moment, by mama przyswoiła sobie te wiadomości. – I nie ma tu nikogo, kto mógłby je naprawić.

– Ale jak przewiózłbyś tę wodę?

– W stupięćdziesięciolitrowych beczkach.

– Jak?

– Na starym wózku. Peter pociągnie go bez trudu.

Matka wydawała się zaniepokojona. Szok wywołany wypadkiem, a teraz nowe dramatyczne wieści napełniły ją strachem. Bała się puścić syna samego.

– Ale studnia Gidgee jest daleko stąd, Paul… A droga bardzo ciężka.

– To tylko osiem kilometrów. Mógłbym objechać tam i z powrotem w ciągu kilku godzin.

– Ze zbiornikiem napełnionym wodą?

– Z dwiema beczkami – sprostował. – Nawet gdybym jechał tylko dwa kilometry na godzinę, i tak wróciłbym przed lunchem.

– I co by to zmieniło?

– Uratowałoby zwierzęta: krowy, kury i tak dalej.

– Na kilka dni!

– Do czasu powrotu mężczyzn. Boże, mamo, nawet my nie wytrzymamy bez wody… to znaczy tutaj, w domu.

– A jeśli… Jeśli będę musiała polecieć do szpitala, bo okaże się, że twój ojciec jest bardzo ciężko ranny?

– Sami sobie tu poradzimy… stary Moses, ja, Lily i Lena. Jeżeli tylko będziemy mieli wodę.

Westchnęła i zaczęła nerwowo skubać szew sukienki. Paul dobrze znał ten gest. Widział go wiele razy, gdy mama zamierzała ustąpić.

– No dobrze, Paul, skoro musisz. Ale obiecaj, że nie potrwa to długo.

– Wrócę przed lunchem. Przygotuję wszystko już dzisiaj, a jutro wyruszę jeszcze przed świtem.

Wstał i zanim ruszył do wyjścia, uśmiechnął się nieśmiało do matki.

– Nie martw się, mamo. To będzie krótka, przyjemna wycieczka.

Nie musiał długo czekać, by zrozumieć, jak bardzo się mylił.

ROZDZIAŁ DRUGI

Paul wyruszył w drogę o czwartej trzydzieści. Większość poprzedniego popołudnia spędził na przygotowaniach. Stary wózek był już mocno wysłużonym pojazdem o kołach obitych żelaznymi taśmami, popękanych dyszlach i mocno poluzowanej platformie; chłopak potrzebował aż dwóch godzin, by choć trochę nasmarować osie i wieńce kół, wzmocnić dyszle i przybić poluzowane krzyżaki. Potem musiał wtoczyć na wózek dwie puste beczki, powiązać je razem i unieruchomić za pomocą kilku ciężkich drewnianych klinów.

„Prymitywne, ale skuteczne” – mawiał często ojciec, a Paul, patrząc na swoje dzieło, niemal słyszał jego głos. Uśmiechnął się do siebie. Rzeczywiście, wózek nie wyglądał zbyt elegancko, ale wydawało się, że spełni swoje zadanie, a tylko to się liczyło.

Peter miał znacznie gorsze zdanie na temat wózka. Parsknął z niesmakiem, gdy go zobaczył, i odsunął się o kilka kroków. Gdyby nie to, że kiedyś ciągał po podwórku dziecięcy wózek z małymi dyszlami, nigdy nie pozwoliłby Paulowi zaprząc się do tego pojazdu. Dla zachowania pozorów udawał, że boi się chomąta i wodzów, próbował się też wycofać, gdy chłopak przeciągał i zapinał łańcuchy.

W końcu wszystko było gotowe. Paul usiadł z przodu wózka, tak że nogi wisiały mu nad ziemią, i szarpnął lejcami. Peter przez parę sekund tańczył i drobił nogami w miejscu, w końcu jednak ruszył energicznie do przodu i szarpnął wózkiem tak mocno, że gdyby chłopiec nie trzymał się wodzy, runąłby plecami na platformę. Zdołał jednak zachować równowagę i już po chwili kołysał się w rytm stukotu kopyt kuca.

Świat dokoła powoli wypełniał się tą dziwną poświatą, która dzieli ciemność od świtu. Księżyc przygasał, lecz na dachach i górskich grzbietach wciąż lśniła srebrna niczym rosa poświata. Widać było wyraźnie drzewa rosnące wzdłuż strumienia Munlacowie – krętą linię czarnych grzybów wyrastających z mroku. Jakieś dwa kilometry za nimi wznosiły się szczyty Gór Stołowych, pasma wzgórz o płaskich wierzchołkach, które przecinały nieregularną linią jaśniejące powoli niebo. Właściwie były to ostatnie pozostałości olbrzymiej równiny, która niegdyś pokrywała cały obszar Australii Centralnej, później jednak pękła i za sprawą erozji zmieniła się na przestrzeni tysięcy lat w te kamienne monumenty przypominające piramidy o płaskich jak stoły szczytach.

Paul wiedział, że za pasmem gór znajdują się dwie piaszczyste wydmy, nazywane przez ludzi z farmy Dużym Grzbietem i Małym Grzbietem, potem wyschnięte koryto kolejnego strumienia, Washaway, a w końcu ogromna, bezkresna połać równiny Gidgicowie. Studnia Gidgee znajdowała się właśnie na skraju tej równiny, niecałe sto metrów od strumienia.

Wózek toczył się powoli do przodu, a Paul machał beztrosko nogami. Dystans dzielący gospodarstwo od studni wynosił osiem kilometrów, może trochę mniej, chłopiec wiedział więc, że może dojechać na miejsce przed szóstą rano. Przy założeniu, że napełnienie dwóch beczek zajmie mu godzinę – choć był pewien, że poradzi sobie z tym w dwadzieścia minut – mógł wyruszyć w drogę powrotną już o siódmej. Gdyby nawet w drodze powrotnej jechał nie szybciej niż półtora kilometra na godzinę, powinien dotrzeć do domu przed lunchem, dokładnie tak, jak powiedział matce.

Peter truchtał dziarskim krokiem. Zjechali ścieżką do strumienia Munlacowie, nabierając po drodze prędkości, po czym zwolnili gwałtownie, gdy koła ugrzęzły w piasku pokrywającym dno suchego koryta. Peter jednak ciągnął mocno, zapierając się w piachu przednimi nogami i odpychając do przodu, wkrótce więc wjechali między drzewa na drugim brzegu i ruszyli na północ, ku przełęczy.

Mrok ustępował coraz wyraźniej, na wschodzie królowało już światło. Krawędzie gór, do których się zbliżali, odcinały się jeszcze wyraźniej od porannego nieba. Przy wjeździe do przełęczy, gdzie droga prowadziła między dwiema wielkimi górami, Paul przystanął, by dać Peterowi odpocząć. Przypuszczał, że jest około piątej. Niebo przypominało powierzchnię olbrzymiej perły, która mieniła się falami blasku nadchodzącego wraz ze świtem.

Wschodni horyzont zakwitł kolorami – najpierw gołębią szarością, przetykaną błękitem i żółcią, która przybrała wkrótce barwę szafranową i pomarańczową, a w końcu wybuchła blaskiem czerwieni i różu. Widnokrąg nabierał ostrości. Niebo lśniło metalicznie, niczym mosiężny gong, w który ktoś za moment uderzy. Paul czekał. Zawsze z takim samym zachwytem podziwiał pustynny wschód słońca, jego piękno, moc i grozę, jakby słońce wychodziło na nieboskłon, by dokończyć dzieło rozpoczęte poprzedniego dnia – nie przypominało przy tym wcale serdecznego greckiego boga, lecz dzikie pustynne bóstwo, które dzierży ognisty bicz.