Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W końcowej fazie II wojny światowej, gdy ostateczna klęska Trzeciej Rzeszy wydawała się nieunikniona, dowódcy kierowanej przez Himmlera SS rozpoczęli przygotowania do ucieczki.
Z Niemiec wywieziono znaczne ilości złota, które zdeponowano na tajnych kontach bankowych; spreparowano fałszywe dokumenty tożsamości mające umożliwić nazistowskim oprawcom rozpoczęcie nowego życia w powojennej Europie i na innych kontynentach. Gdy w końcu alianci zajęli Berlin, okazało się, że większość esesmanów zniknęła. Dysponująca ogromnymi funduszami Tajna Organizacja Byłych Członków SS, w skrócie „Odessa”, zaczęła pod koniec lat 40. prowadzić aktywną działalność w Niemczech Zachodnich, dbając o bezpieczeństwo i interesy byłych oficerów złowrogiej formacji oraz bezwzględnie rozprawiając się ze wszystkimi, którzy próbowali wejść jej w drogę.
Pewnego dnia dziennikarz śledczy Peter Miller otrzymuje pamiętnik pozostawiony przez samobójcę – niemieckiego Żyda Salomona Taubera, w 1941 wywiezionego przez nazistów do getta w Rydze. Komendantem obozu, w którym śmierć poniosło ponad 80 tysięcy osób, był kapitan SS Eduard Roschmann, bezwzględny sadysta, nazywany „Rzeźnikiem z Rygi”. Okazuje się, że zbrodniarz żyje i cieszy się wolnością – Tauber widział go niedawno w Hamburgu. Miller jest wstrząśnięty pamiętnikiem i opisami przerażających zbrodni. Postanawia wytropić Roschmanna.
Zbiera informacje, rekonstruuje życiorys komendanta. Jego prywatne śledztwo, zataczające stopniowo coraz szersze kręgi, naprowadza go na trop „Odessy”. Zaniepokojona działalnością Millera organizacja, w której Roschmann odgrywa istotną rolę, wysyła za dziennikarzem zawodowego zabójcę. Poczynania samotnego mściciela obserwują także agenci izraelskiego Mossadu. Zaczyna się międzynarodowe polowanie...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 415
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydanie elektroniczne
O książce
Jedna z najsłynniejszych powieści Fredericka Forsytha, sfilmowana w 1974 z Jonem Voightem i Maximilianem Schellem w głównych rolach.
W końcowej fazie II wojny światowej, gdy ostateczna klęska Trzeciej Rzeszy wydawała się nieunikniona, dowódcy kierowanej przez Himmlera SS rozpoczęli przygotowania do ucieczki. Z Niemiec wywieziono znaczne ilości złota, które zdeponowano na tajnych kontach bankowych; spreparowano fałszywe dokumenty tożsamości mające umożliwić nazistowskim oprawcom rozpoczęcie nowego życia w powojennej Europie i na innych kontynentach. Gdy w końcu alianci zajęli Berlin, okazało się, że większość esesmanów zniknęła. Dysponująca ogromnymi funduszami Tajna Organizacja Byłych Członków SS, w skrócie „Odessa”, zaczęła pod koniec lat 40. prowadzić aktywną działalność w Niemczech Zachodnich, dbając o bezpieczeństwo i interesy byłych oficerów złowrogiej formacji oraz bezwzględnie rozprawiając się ze wszystkimi, którzy próbowali wejść jej w drogę.
Pewnego dnia dziennikarz śledczy Peter Miller otrzymuje pamiętnik pozostawiony przez samobójcę – niemieckiego Żyda Salomona Taubera, w 1941 wywiezionego przez nazistów do getta w Rydze. Komendantem obozu, w którym śmierć poniosło ponad 80 tysięcy osób, był kapitan SS Eduard Roschmann, bezwzględny sadysta, nazywany „Rzeźnikiem z Rygi”. Okazuje się, że zbrodniarz żyje i cieszy się wolnością – Tauber widział go niedawno w Hamburgu. Miller jest wstrząśnięty pamiętnikiem i opisami przerażających zbrodni. Postanawia wytropić Roschmanna. Zbiera informacje, rekonstruuje życiorys komendanta. Jego prywatne śledztwo, zataczające stopniowo coraz szersze kręgi, naprowadza go na trop „Odessy”. Zaniepokojona działalnością Millera organizacja, w której Roschmann odgrywa istotną rolę, wysyła za dziennikarzem zawodowego zabójcę. Poczynania samotnego mściciela obserwują także agenci izraelskiego Mossadu. Zaczyna się międzynarodowe polowanie…
FREDERICK FORSYTH
Słynny pisarz i dziennikarz brytyjski. Mając 17 lat, wstąpił do RAF-u i uzyskał licencję pilota wojskowego. Dwa lata później porzucił służbę w lotnictwie na rzecz dziennikarstwa. W latach 1961-65 był korespondentem Reutera w Berlinie i Paryżu. W 1967 z ramienia BBC wyjechał do Biafry, skąd nadawał reportaże z wojny z Nigerią. Wyrzucony z pracy za rzekomą nieobiektywność, powrócił do Biafry jako wolny strzelec i zaprzyjaźnił się z przywódcą secesjonistów. Światową sławę przyniósł pisarzowi wydany w 1971 thriller Dzień Szakala. Umocniły ją kolejne powieści i zbiory opowiadań, m.in. Akta Odessy, Psy wojny, Diabelska alternatywa, Dezinformator, Ikona, Weteran, Mściciel, Afgańczyk, Kobra i Czarna Lista. Łączny nakład książek Forsytha, uznanego za twórcę gatunku zwanego thrillerem polityczno – spiskowym, przekroczył sto milionów egzemplarzy. Sukces literacki zdyskontowały liczne adaptacje kinowe i telewizyjne, w tym głośny obraz Freda Zinnemanna o próbie zamachu na generała de Gaulle’a.
www.frederickforsyth.co.uk
Tego autora
DZIEŃ SZAKALA
AKTA ODESSY
PSY WOJNY
PASTERZ
DIABELSKA ALTERNATYWA
CZWARTY PROTOKÓŁ
DEZINFORMATOR
PIĘŚĆ BOGA
IKONA
WETERAN
MŚCICIEL
AFGAŃCZYK
KOBRA
CZARNA LISTA
Tytuł oryginału:
THE ODESSA FILE
Copyright © Frederick Forsyth 1972
All rights reserved
First published by Hutchinson, an imprintof The Random House Group Ltd.
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2014
Polish translation copyright © Tomasz Wyżyński 2014
Redakcja: Agnieszka Łodzińska
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7985-009-9
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Książkę tę dedykuję wszystkim dziennikarzom
Autor zwykle dziękuje tym wszystkim, którzy pomogli mu napisać książkę, zwłaszcza na trudny temat, i wymienia ich nazwiska. Wszystkie osoby, które udzieliły mi pomocy, choćby najskromniejszej, w zdobyciu informacji niezbędnych do napisania Akt Odessy, zasługują na moją głęboką wdzięczność, lecz nie podaję ich nazwisk z trzech powodów.
Niektórzy dawni funkcjonariusze SS nie zdawali sobie sprawy, z kim rozmawiają, i nie wiedzieli, że to, co mówią, znajdzie się w książce. Inni zażądali, by ich nie wymieniać jako źródła informacji o SS. W przypadku jeszcze innych osób decyzję o niepodawaniu nazwisk podjąłem dla ich własnego dobra.
F.F.
Tytułowa Odessa to nie port na Ukrainie ani nie niewielkie miasto w Stanach Zjednoczonych, tylko niemieckojęzyczny skrót nazwy Organisation der ehemaligen SS-Angehörigen, czyli Organizacja Byłych Członków SS.
Jak powszechnie wiadomo, SS była paramilitarną formacją stworzoną przez Adolfa Hitlera i dowodzoną przez Heinricha Himmlera, która wypełniała w Niemczech zadania specjalne w okresie dyktatury nazistów od 1933 do 1945 roku. W tym czasie SS stała się państwem w państwie; dysponowała również własnymi siłami zbrojnymi. Jednym z jej zadań było zapewnienie bezpieczeństwa Trzeciej Rzeszy; SS wprowadzała w życie plan Hitlera mający na celu oczyszczenie Niemiec i Europy ze wszystkich elementów uznanych za „niegodne życia”, zniewolenie „słowiańskich podludzi” oraz eksterminację wszystkich Żydów mieszkających na kontynencie – mężczyzn, kobiet i dzieci.
Aby osiągnąć te cele, SS zamordowała około czternastu milionów ludzi, w tym sześć milionów Żydów, pięć milionów Rosjan, dwa miliony Polaków, pół miliona Romów oraz pół miliona przedstawicieli innych narodowości, łącznie z blisko dwustu tysiącami Niemców i Austriaków nieżydowskiego pochodzenia, choć rzadko się o tym wspomina. Byli to ludzie upośledzeni umysłowo albo fizycznie lub tak zwani wrogowie Rzeszy, w tym komuniści, socjaldemokraci, liberałowie, wydawcy, dziennikarze i duchowni głoszący niewygodne poglądy – ludzie odważni i postępujący zgodnie z własnym sumieniem. W następnej kolejności wymordowano oficerów Wehrmachtu podejrzanych o nielojalność wobec Hitlera.
W okresie swojego istnienia SS i symbolizujące ją dwie błyskawice stały się symbolem bezwzględnego okrucieństwa. Żadna inna organizacja w historii nie zyskała sobie równie złowrogiej opinii.
Pod koniec wojny najstarsi rangą funkcjonariusze SS zdawali sobie sprawę z klęski Rzeszy i nie mieli złudzeń, jak cywilizowany świat potraktuje ich zbrodnie. Rozpoczęli sekretne przygotowania do ucieczki – postanowili zniknąć i rozpocząć nowe życie pod nowymi nazwiskami, pozostawiając brzemię winy reszcie narodu niemieckiego. W tym celu potajemnie wywieziono z Niemiec ogromne ilości złota należącego do SS, które zdeponowano na tajnych kontach bankowych; przygotowano fałszywe dokumenty i trasy ucieczki. Kiedy alianci w końcu zajęli Niemcy, większość zbrodniarzy wojennych zniknęła.
Esesmani założyli specjalną organizację mającą pomagać w ucieczce. Nosiła ona nazwę „Odessa”. Kiedy najbardziej poszukiwanych przestępców udało się przerzucić do zaprzyjaźnionych krajów, członkowie organizacji zaczęli snuć ambitne plany. Wielu nigdy nie opuściło Niemiec i żyło pod fałszywymi nazwiskami; inni wrócili chronieni przez nowe tożsamości. Kilku najwyższych rangą pozostało za granicą, by kierować organizacją z bezpiecznego miejsca.
Odessa miała do wykonania pięć zadań. Pierwszym z nich było umożliwienie dawnym esesmanom legalnej pracy w Republice Federalnej Niemiec stworzonej przez aliantów w 1949 roku. Drugie polegało na przeniknięciu do niemieckich partii politycznych, przynajmniej na najniższym szczeblu. Trzecim zadaniem Odessy było pokrycie kosztów obrony postawionych przed sądem zbrodniarzy wojennych z SS, do czego wynajmowano najlepszych adwokatów, oraz działania utrudniające ściganie dawnych towarzyszy broni. Czwarte zadanie polegało na zakładaniu przedsiębiorstw, które byłyby prowadzone przez byłych esesmanów, by mogli korzystać z gospodarczej prosperity w trakcie odbudowy Niemiec po 1945 roku. Ostatnie zadanie miało charakter propagandowy – należało przekonać niemiecką opinię publiczną, że mordercy z SS byli po prostu zwykłymi żołnierzami, patriotami, którzy służyli ojczyźnie, i nie zasługują na prześladowania, jakie ich spotkały ze strony wymiaru sprawiedliwości.
Ogromne fundusze, jakimi dysponowała Odessa, sprawiły, że realizacja tych zadań w dużej mierze się powiodła. Sprawy karne prowadzone przez zachodnioniemieckie sądy przeciwko zbrodniarzom wojennym okazały się farsą. Odessa kilkakrotnie zmieniała nazwę i jej członkowie zaprzeczali, że taka organizacja kiedykolwiek powstała; z tego powodu wielu Niemców twierdzi, że Odessy w ogóle nie ma. Fakt pozostaje faktem – Odessa istnieje i łączy towarzyszy broni spod znaku trupiej główki.
Chociaż Odessa odnosi sukcesy w osiaganiu prawie wszystkich swoich celów, niekiedy ponosi porażki. Do największej z nich doszło wczesną wiosną 1964 roku, gdy Ministerstwo Sprawiedliwości w Bonn nagle otrzymało paczkę dokumentów wysłaną przez anonimową osobę. Nieliczni urzędnicy, którzy widzieli znajdującą się tam listę nazwisk, nazwali otrzymane dokumenty aktami Odessy.
Wydaje się, że każdy doskonale pamięta, co robił dwudziestego drugiego listopada 1963 roku, gdy dowiedział się o śmierci Johna Kennedy’ego. Amerykański prezydent został zastrzelony o dwunastej dwadzieścia dwie lokalnego czasu Dallas; wiadomość o jego śmierci podano o trzynastej trzydzieści tego samego czasu. W Nowym Jorku była wtedy czternasta trzydzieści, w Londynie dziewiętnasta trzydzieści, a w Hamburgu dwudziesta trzydzieści.
Peter Miller wracał tego dnia samochodem do centrum Hamburga, odwiedziwszy matkę mieszkającą w Osdorf, jednym z odległych przedmieść miasta. Było zimno i padał deszcz ze śniegiem. Zawsze odwiedzał matkę w piątek wieczorem – chciał sprawdzić, czy zrobiła niezbędne zakupy na weekend, a ponadto czuł się zobowiązany składać jej wizytę raz na tydzień. Gdyby miała telefon, po prostu by dzwonił, ale go nie posiadała, więc jeździł do Osdorf. Właśnie dlatego nie chciała zainstalować telefonu.
Miller miał jak zwykle włączone radio i słuchał muzyki nadawanej przez Norddeutscher Rundfunk. O wpół do dziewiątej znajdował się na szosie w Osdorf, dziesięć minut jazdy od mieszkania matki, gdy nagle przerwano w pół słowa piosenkę i rozległ się pełen napięcia głos spikera:
– Achtung, Achtung! Nadajemy ważny komunikat. Prezydent Kennedy nie żyje. Powtarzam, prezydent Kennedy nie żyje.
Miller oderwał wzrok od ulicy i popatrzył na podświetloną skalę częstotliwości w górnej części radia, jakby się spodziewał, że to, co zobaczy, zaprzeczy temu, co usłyszał. Może odbierał niewłaściwą stację, która nadaje nonsensy?
– Jezu… – szepnął, nacisnął pedał hamulca i zjechał na prawe pobocze. Rozejrzał się. Na długiej, szerokiej, prostej autostradzie prowadzącej z Altony do śródmieścia Hamburga inni kierowcy usłyszeli tę samą wiadomość i również zjeżdżali na pobocze, jakby nie byli w stanie jednocześnie słuchać radia i prowadzić auta.
Miller widział zapalające się światła stopu samochodów jadących przed nim; kierowcy skręcali w prawo i zatrzymywali się, by słuchać nadawanych wiadomości. Po lewej stronie przednie reflektory aut wyjeżdżających z miasta zaczęły się gwałtownie kołysać; tamci kierowcy również skręcali w kierunku chodnika. Wyprzedziły go dwa samochody. Pierwszy z nich zatrąbił gniewnie, a Miller zauważył, że kierowca stuka się w czoło, dając do zrozumienia, że uważa go za wariata.
Wkrótce się dowie, pomyślał.
Radio przestało nadawać lekką muzykę, którą zastąpił marsz żałobny – najwyraźniej spiker miał go pod ręką. Od czasu do czasu odczytywał najnowsze wiadomości podawane przez agencje informacyjne. Pojawiły się szczegóły na temat zamachu: jazda otwartym autem przez Dallas, strzelec wyborowy w oknie magazynu podręczników szkolnych. Nie wspomniano o aresztowaniu sprawcy.
Z auta znajdującego się z przodu wysiadł kierowca i podszedł do wozu Millera. Zbliżył się do lewych drzwi jaguara, po czym zorientował się, że miejsce kierowcy z jakichś niezrozumiałych powodów znajduje się po prawej stronie, i obszedł samochód. Nosił kurtkę z kołnierzem ze sztucznego futra. Miller opuścił szybę.
– Słyszał pan? – spytał mężczyzna, pochylając się w stronę okna.
– Tak – odpowiedział Miller.
– Niewiarygodne! – rzucił mężczyzna. W całym Hamburgu, Europie i na całym świecie zupełnie obcy ludzie rozmawiali ze sobą o zamachu na Kennedy’ego. – Myśli pan, że to komuniści? – spytał.
– Nie wiem.
– Jeśli to oni, może to oznaczać wojnę – rzekł mężczyzna.
– Prawdopodobnie – odparł Miller. Chciał, by nieznajomy sobie poszedł. Jako dziennikarz wyobrażał sobie chaos panujący w redakcjach gazet w całych Niemczech – pośpiesznie wzywano pracowników, by przygotować na jutro rano wydanie specjalne. Należało napisać nekrologi, zredagować, złożyć i złamać setki szpalt. Nieustannie dzwoniły telefony, a dziennikarze usiłowali zdobyć coraz więcej informacji na temat śmierci człowieka, który leżał teraz na stole sekcyjnym w Dallas.
W tym momencie Miller żałował, że nie jest stałym pracownikiem jednej z gazet. Trzy lata wcześniej został wolnym strzelcem; specjalizował się w dziennikarstwie śledczym i pisał artykuły dotyczące przestępczości, policji i kryminalnego półświatka. Matce bardzo się to nie podobało i twierdziła, że się zadaje z „podejrzanymi typami”. Argumenty Millera, że stał się jednym z najbardziej poszukiwanych dziennikarzy śledczych w Niemczech, nie były w stanie jej przekonać, iż jest to praca godna jej jedynego syna.
Słuchając wiadomości nadawanych przez radio, Miller intensywnie myślał, jak wykorzystać śmierć Kennedy’ego do napisania artykułu związanego z Niemcami, który można by sprzedać miejscowej prasie. Reakcją rządu niemieckiego zajmą się dziennikarze z Bonn; redakcje berlińskie będą pisać o wizycie amerykańskiego prezydenta w tym mieście w czerwcu zeszłego roku. Nie był w stanie wymyślić żadnego ciekawego tematu mogącego zainteresować jeden z niemieckich kolorowych tygodników, z którymi współpracował.
Mężczyzna pochylający się nad oknem zauważył, że Miller myśli o czymś innym, i uznał to za oznakę żalu po śmierci prezydenta. Szybko przestał mówić o groźbie wybuchu wojny światowej i przybrał ten sam poważny wyraz twarzy.
– Ja, ja, ja… – mruknął z mądrą miną, jakby od dawna przewidywał taki rozwój wydarzeń. – Amerykanie to ludzie skłonni do przemocy, mówię panu, skłonni do przemocy. Jest w nich rys brutalności, której Niemcy nigdy nie zrozumieją.
– Jasne – odrzekł Miller z roztargnieniem. Mężczyzna wreszcie zrozumiał, że Peter nie ma ochoty z nim rozmawiać.
– Cóż, muszę jechać do domu – rzekł i wyprostował się. – GrUss Gott. – Ruszył stronę swojego samochodu.
Miller ocknął się z zamyślenia.
– Ja, gute Nacht! – zawołał przez otwarte okno, po czym zamknął je, ponieważ od strony Łaby zacinał wiatr niosący deszcz ze śniegiem. Z radia dobiegał marsz żałobny, a spiker poinformował, że tego wieczoru nie będzie nadawana muzyka rozrywkowa, tylko komunikaty z najnowszymi wiadomościami i muzyka poważna.
Miller usiadł wygodnie na skórzanym siedzeniu swojego jaguara, oparł się i zapalił roth-handla, mocnego papierosa bez filtra o brzydkim zapachu – była to kolejna rzecz, na którą skarżyła się jego matka.
Zawsze istnieje pokusa zastanawiania się, co by było, gdyby… Zwykle jest to bezsensowne zajęcie, ponieważ to, co mogłoby się wydarzyć, na zawsze pozostanie zagadką. Jednak można przypuszczać, że gdyby Miller nie miał tego wieczoru włączonego radia, nie zatrzymałby się na poboczu drogi na pół godziny, nie zauważyłby karetki pogotowia, nie dowiedziałby się o istnieniu Salomona Taubera ani Eduarda Roschmanna, a blisko trzy i pół roku później państwo Izrael prawdopodobnie przestałoby istnieć.
Dopalił papierosa, wciąż słuchając radia, otworzył okno i wyrzucił niedopałek na ulicę. Uruchomił silnik jaguara XK 150 S, a maszyna zawyła pod długą pochyłą maską jak rozwścieczone zwierzę, po czym zaczął z niej dobiegać spokojny, zadowolony pomruk. Miller zapalił reflektory, spojrzał do tyłu i włączył się w strumień aut jadących drogą do Osdorf.
Dojechawszy do Stresemannstrasse, zatrzymał się na czerwonym świetle, gdy nagle usłyszał za sobą sygnał karetki pogotowia. Minęła go z lewej strony, zwolniła nieco, przejechała skrzyżowanie na czerwonym świetle, nieznacznie zwolniła, po czym przemknęła Millerowi tuż przed nosem i skręciła w prawo w Daimlerstrasse. Zareagował odruchowo. Puścił sprzęgło i jaguar ruszył w odległości dwudziestu metrów za karetką.
Po chwili zaczął żałować, że nie pojechał prosto do domu. Prawdopodobnie nie było to nic ciekawego, choć nigdy nic nie wiadomo. Karetki pogotowia oznaczały kłopoty, a kłopoty mogły oznaczać temat na artykuł, zwłaszcza gdy dotarło się na miejsce jako pierwszy, a akcja ratunkowa zakończyła się przed przybyciem etatowych reporterów zatrudnionych w gazetach. Mógł to być duży wypadek samochodowy, pożar w magazynach portowych lub w kamienicy czynszowej, gdzie na wyższych piętrach zostały uwięzione dzieci. Możliwości były niezliczone. Miller zawsze woził ze sobą w schowku na rękawiczki aparat fotograficzny z fleszem, ponieważ nikt nie jest w stanie przewidzieć, co się wydarzy na jego oczach.
Znał człowieka, który szóstego lutego 1958 roku czekał na samolot na lotnisku w Monachium – kilkaset metrów od miejsca, gdzie stał, rozbiła się maszyna wioząca zespół piłkarski Manchesteru United. Nie był zawodowym fotografem, po prostu wyjął aparat, który wziął ze sobą na narty, i pstryknął pierwsze zdjęcia płonącego samolotu. Kolorowe tygodniki zapłaciły mu za nie przeszło pięć tysięcy funtów.
Karetka skręciła w labirynt wąskich, brudnych uliczek Altony. Minęła stację kolejową i ruszyła w stronę rzeki. Ktokolwiek siedział za kierownicą sanitarki Mercedesa, znał Hamburg i umiał dobrze prowadzić. Jaguar mógł rozwijać większą prędkość, ale miał twardsze resory; Miller czuł tylne koła podskakujące na śliskich kocich łbach.
Przejechał koło sklepu z częściami samochodowymi firmy Menck i dwie ulice dalej dotarł na miejsce. Karetka skręciła w biedny, zaniedbany, słabo oświetlony zaułek, w którym stały zrujnowane kamienice i bloki mieszkalne. Zatrzymała się przed jednym z nich, gdzie parkował już wóz policyjny. Na dachu samochodu kręciło się niebieskie światło, rzucając widmowy poblask na twarze gapiów tłoczących się koło drzwi.
Krzepki sierżant policji w pelerynie przeciwdeszczowej krzyknął do zgromadzonych, by się cofnęli i pozwolili karetce podjechać do drzwi. Samochód wślizgnął się w powstałą lukę. Kierowca i sanitariusz wysiedli, pobiegli do tylnych drzwi samochodu i wyciągnęli puste nosze. Zamienili kilka słów z sierżantem i pośpieszyli na górę.
Miller zaparkował jaguara w odległości dwudziestu metrów po przeciwnej stronie ulicy. Uniósł ze zdziwieniem brwi. Nie był to wypadek ani pożar, nic nie groziło żadnym dzieciom. Prawdopodobnie po prostu ktoś dostał zawału. Wysiadł z samochodu i podszedł do grupki ludzi stojących półkolem przed wejściem do kamienicy; sierżant policji usiłował ich odsunąć, by zrobić drogę dla sanitariuszy.
– Mogę wejść na górę? – spytał Miller.
– W żadnym wypadku. Osoby postronne nie mają tu wstępu.
– Jestem dziennikarzem – rzekł Miller i pokazał hamburską legitymację prasową.
– A ja jestem policjantem – odpowiedział sierżant. – Nikomu nie wolno wchodzić. Schody są wąskie i niebezpieczne. Za chwilę zejdą sanitariusze.
Sierżant pełniący służbę w jednej z niebezpiecznych dzielnic Hamburga był potężnie zbudowanym mężczyzną, miał około stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu. W swojej przeciwdeszczowej pelerynie stał z rozpostartymi ramionami, powstrzymując napierających gapiów. Stanowił zaporę nie do przebycia.
– Co się tu stało? – spytał Miller.
– Nie wolno mi udzielać informacji. Proszę spytać później w komisariacie.
Po schodach zszedł mężczyzna w cywilnym ubraniu i zatrzymał się na chodniku. Na jego twarz padł snop światła z policyjnego volkswagena i Miller go rozpoznał. Chodzili razem do szkoły średniej w Hamburgu. Nazywał się Brandt i był teraz młodszym inspektorem policji w Altonie.
– Cześć, Karl!
Słysząc swoje imię, młody funkcjonariusz odwrócił się i popatrzył na tłum za plecami sierżanta. Zauważył Millera w światłach z dachu wozu policyjnego i uniósł prawą rękę. Uśmiechnął się szeroko; na jego twarzy malowało się zadowolenie i zdziwienie.
– W porządku, sierżancie, proszę go przepuścić. Jest nieszkodliwy.
Funkcjonariusz opuścił dłoń i Miller przeszedł koło niego. Uścisnął rękę Brandtowi.
– Skąd się tu wziąłeś, Peter?
– Jechałem za karetką.
– Cholerny sęp… Czym się teraz zajmujesz?
– Tym co zawsze. Dziennikarstwem. Jestem wolnym strzelcem.
– Wygląda na to, że ci się doskonale powodzi. Widuję twoje nazwisko w kolorowych magazynach.
– Starcza na życie. Słyszałeś o Kennedym?
– Tak. Cholerna sprawa. Wyobrażam sobie, co się w tej chwili dzieje w Dallas. Cieszę się, że to się nie zdarzyło w Hamburgu.
Miller skinął głową w stronę słabo oświetlonej sieni domu, gdzie paliła się naga żarówka, rzucając żółte światło na łuszczące się tapety.
– Samobójstwo. Jakiś mężczyzna otruł się gazem. Sąsiedzi poczuli zapach i wezwali policję. Dobrze, że nikt nie zapalił zapałki. Wszędzie cuchnęło jak cholera.
– Nie był to przypadkiem gwiazdor filmowy? – spytał
Miller.
– Ależ tak, naturalnie. Zawsze mieszkają w takich miejscach. Nie, to jakiś staruszek. Wyglądał, jakby od dawna nie żył. Codziennie mamy takie przypadki.
– Cóż, miejsce, w którym teraz jest, na pewno nie jest brzydsze od tego domu.
Inspektor uśmiechnął się lekko i popatrzył na dwóch pielęgniarzy, którzy pokonali siedem ostatnich schodków i zeszli do sieni ze swoim ładunkiem. Brandt się obrócił.
– Odsuńcie się. Przepuśćcie ich!
Sierżant natychmiast zaczął krzyczeć i odpychać tłum. Dwaj sanitariusze wyszli na chodnik i ruszyli w stronę otwartych drzwi karetki. Brandt i Miller poszli za nimi; Miller nieco z tyłu. Nie chciał patrzeć na zmarłego, nie miał nawet takiego zamiaru. Po prostu szedł za Brandtem. Kiedy sanitariusze dotarli do drzwi mercedesa, pierwszy z nich umocował nosze na prowadnicy, a drugi przygotował się, by je wsunąć do środka pojazdu.
– Niech pan poczeka – rzekł Brandt, odsłonił koc przykrywający twarz zmarłego i oznajmił: – To tylko formalność. Muszę napisać w raporcie, że asystowałem przy przenoszeniu zwłok do karetki i transporcie do kostnicy.
Wewnątrz mercedesa paliły się jaskrawe światła i Miller spoglądał przez dwie sekundy na twarz samobójcy. Miał wrażenie, że jeszcze nigdy nie widział kogoś tak starego i tak brzydkiego. Wskutek zatrucia tlenkiem węgla wargi zmarłego były sine, a skóra pokryta cętkami. Zresztą nawet za życia nie mógł być przystojny. Na łysej czaszce znajdowało się kilka kosmyków rzadkich włosów. Oczy były zamknięte. Twarz sprawiała wrażenie wycieńczonej, a z powodu braku sztucznej szczęki policzki były tak głęboko zapadnięte, że niemal dotykały wnętrza ust, co sprawiało, że martwy człowiek przypominał demona z filmu grozy. Prawie nie było widać warg i dochodziły do nich pionowe zmarszczki; Millerowi przypomniała się zasuszona ludzka głowa spreparowana przez tubylców z dorzecza Amazonki, która miała zaszyte usta i wyglądała podobnie. Na policzkach mężczyzny były dwie nieregularne, pionowe blizny biegnące od skroni do kącików warg.
Brandt zerknął na zwłoki, przykrył je z powrotem kocem i skinął głową w stronę sanitariusza. Zrobił krok do tyłu, a mężczyzna wsunął nosze do ambulansu, zatrzasnął drzwiczki i poszedł do szoferki. Karetka odjechała, a gapie zaczęli się rozchodzić.
– Skończone, idźcie już! – pomrukiwał na nich sierżant. – Nie ma nic więcej do oglądania! Wracajcie do domów!
Miller spojrzał na Brandta i uniósł ze zdziwieniem brwi.
– Czarujące…
– Tak. Biedny dziadyga. Żaden temat dla prasy, prawda? Miller zrobił zbolałą minę.
– Kompletnie bezwartościowy. Co noc ktoś popełnia samobójstwo. Ludzie umierają na całym świecie, ale nikt nie zwraca na to uwagi. Teraz liczy się tylko śmierć Kennedy’ego.
Brandt roześmiał się szyderczo.
– Cholerni dziennikarze…
– Spójrzmy prawdzie w oczy. Ludzie chcą czytać tylko o Kennedym. Dlatego kupują gazety.
– Tak. Cóż, muszę wracać do komisariatu. Do zobaczenia, Peter.
Uścisnęli sobie dłonie i się rozstali. Miller ruszył z powrotem w stronę dworca kolejowego w Altonie, wjechał na główną drogę prowadzącą do śródmieścia Hamburga i po dwudziestu minutach wysiadł z jaguara na podziemnym parkingu przy Hansaplatz, dwieście metrów od domu, na którego najwyższym piętrze znajdowało się jego mieszkanie.
Trzymanie samochodu przez całą zimę na podziemnym parkingu było kosztowne, lecz stanowiło jedną z ekstrawagancji, na jakie sobie pozwalał. Lubił swoje dość drogie mieszkanie, ponieważ znajdowało się wysoko i miał z niego dobry widok na ruchliwy bulwar Steindamm. Nie przejmował się ubraniem i jedzeniem; mając dwadzieścia dziewięć lat i sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, rozwichrzone ciemne włosy i oczy, które podobają się kobietom, nie musiał nosić eleganckich ubrań. Zazdrosny przyjaciel powiedział mu kiedyś: „Zawróciłbyś w głowie nawet zakonnicy”. Miller przyjął to ze śmiechem, ale uwaga sprawiła mu przyjemność, bo wiedział, że to prawda.
Miał trzy prawdziwe pasje: sportowe samochody, dziennikarstwo i Sigrid, choć czasem ze wstydem przyznawał, że gdyby stanął wobec konieczności dokonania wyboru między Sigi a jaguarem, Sigi musiałaby znaleźć sobie innego kochanka.
Po zaparkowaniu samochodu przyjrzał mu się w świetle lamp palących się na parkingu. Uwielbiał na niego patrzeć.
Zdarzało się, że przystawał, by go podziwiać, nawet zbliżając się do niego na ulicy. Niekiedy dołączał do niego jakiś przechodzień, który nie zdawał sobie sprawy, że auto należy do Millera, i mówił z podziwem: „Świetny wóz!”.
Normalnie młody dziennikarz pracujący jako wolny strzelec nie jeździ jaguarem XK 150 S. Części zamienne były w Hamburgu prawie nie do zdobycia, zwłaszcza że wersję XK, z której model S był ostatni, przestano produkować w 1960 roku. Miller sam naprawiał samochód; w niedziele przebierał się w kombinezon roboczy i spędzał długie godziny pod podwoziem lub grzebiąc w silniku. Maszyna miała trzy gaźniki i zużywała mnóstwo paliwa, które kosztowało masę pieniędzy, gdyż benzyna była w Niemczech bardzo droga, ale Miller nie żałował tego wydatku. Nagrodą były straszliwy ryk wydobywający się z rur wydechowych, gdy wciskał na autostradzie pedał gazu, i potężna siła wgniatająca go w fotel, kiedy brał zakręty na górskich drogach. Usztywnił zawieszenie przednich kół, a ponieważ jaguar miał z tyłu twarde resory, doskonale trzymał się nawierzchni – na zakrętach Miller bez trudu wyprzedzał innych kierowców, których samochody kołysały się na miękkich resorach. Wkrótce po kupnie auta Miller przemalował je na czarno i ozdobił żółtymi pasami na bokach. Samochód wyprodukowano w Coventry w Anglii i nie był to model przeznaczony na eksport, toteż kierownica znajdowała się po prawej stronie, co czasem stwarzało trudności przy wyprzedzaniu, lecz pozwalało zmieniać biegi lewą ręką, a prawą trzymać kierownicę. Miller lubił ten sposób prowadzenia.
Wciąż nie mógł się nadziwić, że udało mu się go kupić. Około pół roku wcześniej, w lecie, czekał w kolejce u fryzjera, by się ostrzyc, i otworzył magazyn muzyczny. Normalnie nie czytał plotek na temat gwiazd muzyki pop, ale nie było nic innego do czytania. Rozkładówkę poświęcono błyskawicznej karierze czterech długowłosych młodych Anglików, którzy niemal z dnia na dzień stali się międzynarodowymi gwiazdami. Twarz z prawej strony, przedstawiająca młodzieńca o wydatnym nosie, nic mu nie mówiła, ale miał wrażenie, że gdzieś już widział trzy pozostałe osoby widoczne na fotografii.
Tytuły dwóch płyt, dzięki którym zespół stał się sławny, Please Please Mei Love Me, Do również nic mu nie mówiły, ale trzy twarze nie dawały mu spokoju przez następne dwa dni. I wreszcie go olśniło – dwa lata wcześniej, w 1961 roku, młodzi Anglicy śpiewali w niewielkim kabarecie koło Reeperbahn. Po kolejnym dniu przypomniał sobie jego nazwę; wpadł tam kiedyś na drinka, by porozmawiać z ważnym źródłem w świecie przestępczym, gdy zbierał informacje o gangu Sankt Pauli. Star Club. Pojechał tam i sprawdził umowy. Było ich wtedy pięciu – trzech, których rozpoznał, i dwóch innych: Pete Best i Stuart Sutcliffe.
Z kabaretu udał się do fotografa, który robił zdjęcia reklamowe dla impresaria Berta Kaempferta, i odkupił od niego na pniu prawa autorskie do wszystkich zdjęć. Jego artykuł Jak Hamburg odkrył Beatlesów opublikowano prawie we wszystkich kolorowych tygodnikach i czasopismach muzycznych w Niemczech; przedruki ukazały się również za granicą. Za otrzymane pieniądze Miller kupił jaguara, którego zauważył wcześniej w salonie samochodowym; wstawił go tam brytyjski oficer, ponieważ jego ciężarna żona przestała się w nim mieścić. Z wdzięczności nabył również kilka płyt Beatlesów, ale puszczała je tylko Sigi.
Odwrócił się, wyszedł z parkingu po rampie prowadzącej na ulicę i ruszył w stronę mieszkania. Dochodziła północ i chociaż matka jak zwykle podała mu o szóstej obfity posiłek, znowu był głodny. Usmażył sobie jajecznicę i wysłuchał nocnych wiadomości. Mówiono wyłącznie o Kennedym, przede wszystkim omawiając jego związki z Niemcami, ponieważ nie było żadnych nowych informacji z Dallas. Policja wciąż szukała zabójcy. Spiker mówił obszernie o sympatii Kennedy’ego dla Niemców, jego wizycie w Berlinie latem poprzedniego roku i słynnym zdaniu wypowiedzianym po niemiecku: Ich bin ein Berliner.
Potem odtworzono nagrane wystąpienie burmistrza Berlina Zachodniego Willy’ego Brandta, przemawiającego głosem zduszonym z emocji, i odczytano oświadczenia kanclerza Ludwiga Erharda oraz byłego kanclerza Konrada Adenauera, który ustąpił piętnastego października.
Miller wyłączył radio i poszedł spać. Żałował, że w domu nie ma Sigi, bo lubił się do niej przytulać, gdy był w złym nastroju. Później zwykle uprawiali seks, po czym zapadał w twardy sen. Irytowało to Sigi, bo w takich chwilach zawsze miała ochotę rozmawiać o małżeństwie i dzieciach. Ale kabaret, w którym tańczyła, zamykano dopiero przed czwartą w nocy, a w piątki, gdy na Reeperbahn roiło się od przyjezdnych z prowincji i turystów, nawet później. Goście kupowali szampana dziesięć razy drożej niż w restauracji, by stawiać go ubranym w krótkie spódniczki dziewczynom o obfitych biustach. Sigi miała najkrótszą spódniczkę i największy biust.
Miller zapalił jeszcze jednego papierosa i za kwadrans druga zasnął. Przyśniła mu się odrażająca twarz martwego starca ze slumsów Altony.
• • •
Kiedy w Hamburgu Peter Miller jadł o północy jajecznicę, w komfortowym salonie domu przylegającego do szkoły jeździeckiej w pobliżu piramid w Gizie siedziało pięciu mężczyzn. W Egipcie była pierwsza w nocy. Mężczyźni zjedli dobrą kolację, a wiadomość o śmierci Kennedy’ego, która dotarła do nich cztery godziny wcześniej, wprawiła ich w znakomity humor.
Trzech z nich było Niemcami, pozostałych dwóch Egipcjanami. Żona gospodarza i właściciela szkoły jeździeckiej –ulubionego miejsca spotkań kairskiej śmietanki towarzyskiej i członków kilkunastotysięcznej kolonii niemieckiej – poszła spać, więc pięciu mężczyzn mogło rozmawiać swobodnie.
W skórzanym fotelu klubowym, obok okna zasłoniętego żaluzjami, siedział Hans Appler, niegdyś specjalista do spraw żydowskich w nazistowskim Ministerstwie Propagandy doktora Josepha Goebbelsa. Przyjechał do Egiptu tuż po zakończeniu wojny, przerzucony tam przez Odessę, przybrał arabskie nazwisko Salah Chaffar i został doradcą do spraw Żydów w egipskim Ministerstwie do spraw Etnicznych. Trzymał w ręku szklaneczkę whisky. Po jego lewej stronie siedział Ludwig Heiden, inny ekspert Goebbelsa, pracujący w tym samym ministerstwie. Przyjął wiarę muzułmańską, odbył pielgrzymkę do Mekki i zwracano się do niego „hadżi”. Z powodów religijnych pił sok pomarańczowy. Obaj mężczyźni byli fanatycznymi nazistami.
Pierwszym Egipcjaninem był pułkownik Chams Edine Badrane, osobisty adiutant marszałka Abdela Hakima Amera, późniejszego ministra obrony Egiptu, w 1967 roku skazanego na śmierć za zdradę po wojnie sześciodniowej. Pułkownik Badrane popadł wówczas w niełaskę i przestał pełnić ważne funkcje. Drugim Egipcjaninem był pułkownik Ali Samir, szef Mukhabaratu, tajnej egipskiej służby wywiadowczej.
W kolacji uczestniczyła także szósta osoba, gość honorowy, który szybko wrócił do Kairu, gdy o godzinie dwudziestej pierwszej trzydzieści czasu kairskiego podano wiadomość o śmierci prezydenta Kennedy’ego. Był to Anwar as-Sadat, przewodniczący egipskiego Zgromadzenia Narodowego, bliski współpracownik prezydenta Nasera i jego następca.
Hans Appler uniósł szklaneczkę.
– Kennedy, przyjaciel Żydów, nie żyje. Panowie, wznoszę toast.
– Mamy puste szklaneczki – zaprotestował pułkownik Samir.
Gospodarz nalał gościom szkockiej whisky z butelki wyjętej z kredensu.
Nikt z obecnych nie zdziwił się, że Kennedy’ego nazwano przyjacielem Żydów. Czternastego marca 1960 roku, gdy prezydentem Stanów Zjednoczonych był wciąż Dwight Eisenhower, w hotelu Waldorf-Astoria w Nowym Jorku odbyło się tajne spotkanie premiera Izraela Davida Ben Guriona z kanclerzem Niemiec Konradem Adenauerem. Dziesięć lat wcześniej takie spotkanie byłoby niemożliwe. To, co wówczas uzgodniono, wydawało się niewiarygodne nawet w 1960 roku i właśnie dlatego szczegóły spotkania wyciekły do prasy dopiero wiele lat później, a prezydent Naser nie potraktował poważnie informacji dostarczonych pod koniec 1963 roku przez Odessę i pułkownika Samira z Mukhabaratu.
Dwaj politycy podpisali umowę, która przewidywała, że Niemcy Zachodnie udzielą Izraelowi kredytu w wysokości pięćdziesięciu milionów dolarów rocznie. JednakBen Gurion szybko się przekonał, że pieniądze to jedno, a bezpieczne i pewne źródło uzbrojenia to coś zupełnie innego. Pół roku później umowę z hotelu Waldorf-Astoria uzupełniono kolejnym porozumieniem, podpisanym przez ministrów obrony Niemiec i Izraela, Franza Josefa Straussa i Szymona Peresa. Przewidywało ono, że Izrael ma prawo wykorzystywać środki przyznane w ramach kredytu na zakup broni w Niemczech.
Adenauer, zdając sobie sprawę z niezwykle kontrowersyjnego charakteru drugiej umowy, zwlekał przez wiele miesięcy, aż do listopada 1961 roku, gdy pojechał do Nowego Jorku i spotkał się z nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych, Johnem Fitzgeraldem Kennedym. Prezydent zaczął wywierać naciski na sojusznika. Nie chciał eksportować amerykańskiej broni bezpośrednio do Izraela, lecz zależało mu, by Izrael ją otrzymał. Państwo żydowskie potrzebowało myśliwców, samolotów transportowych, haubic kalibru sto pięć milimetrów, dział, wozów bojowych, transporterów opancerzonych i czołgów. Przede wszystkim czołgów.
Niemcy mieli to wszystko, przeważnie produkcji amerykańskiej – sprzęt wojskowy kupowano w USA w ramach umowy offsetowej zawartej z NATO, przewidującej stacjonowanie wojsk amerykańskich w Niemczech, lub produkowano na licencji amerykańskiej.
Pod naciskiem Kennedy’ego umowę Strauss-Peres wprowadzono w życie.
Pierwsze niemieckie czołgi zaczęły docierać do Hajfy pod koniec czerwca 1963 roku. Trudno było utrzymać to w tajemnicy przez dłuższy czas – w operacji uczestniczyło zbyt wiele osób. Odessa dowiedziała się o dostawach uzbrojenia dla Izraela pod koniec 1962 roku i szybko poinformowała Egipcjan, z którymi jej agenci mieli doskonałe kontakty.
W drugiej połowie 1963 roku sytuacja zaczęła się zmieniać. Piętnastego października ustąpił i przeszedł na emeryturę nazywany „Lisem z Bonn” i „Granitowym Kanclerzem” Konrad Adenauer. Jego miejsce zajął Ludwig Erhard, polityk cieszący się popularnością w społeczeństwie jako twórca niemieckiego cudu gospodarczego. Niestety, był słaby i chwiejny w polityce zagranicznej.
Nawet w czasie kadencji Adenauera grupa członków zachodnioniemieckiego rządu żądała unieważnienia kontraktu na sprzedaż broni do Izraela i wstrzymania dostaw, nim się zaczęły. Stary kanclerz uciszył ich kilkoma lapidarnymi zdaniami, a miał taką władzę, że zamilkli.
Erhard był zupełnie innym człowiekiem, nazywano go „Gumowym Lwem”. Kiedy został kanclerzem, frakcja przeciwników eksportu broni do Izraela, związana z Ministerstwem Spraw Zagranicznych, które starało się utrzymywać dobre stosunki z krajami arabskimi, znów zaczęła krytykować projekt. Erhard zaczął się wahać. Jednocześnie John Kennedy z determinacją wywierał presję na Niemcy, by tę broń przekazywały.
Później Kennedy zginął w zamachu. Wczesnym rankiem dwudziestego trzeciego listopada największym problemem było pytanie, czy prezydent Lyndon Johnson przestanie naciskać na Niemcy i czy pozwoli niezdecydowanemu kanclerzowi z Bonn wycofać się z kontraktu. Nie zrobił tego, ale w Egipcie bardzo na to liczono.
Gospodarz przyjęcia odbywającego się pod Kairem napełnił gościom szklaneczki, po czym podszedł do kredensu i nalał sobie whisky. Nazywał się Wolfgang Lutz i urodził się w 1921 roku w Mannheimie. Był niegdyś majorem Wehrmachtu i fanatycznym antysemitą; w 1961 roku wyemigrował do Kairu i otworzył szkołę jeździecką. Miał jasne włosy, błękitne oczy i szczupłą twarz. Był ulubieńcem kairskiej elity politycznej oraz kolonii niemieckiej mieszkającej nad Nilem, złożonej głównie z nazistów.
Odwrócił się w stronę gości i na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Jeśli miał on w sobie coś fałszywego, nikt tego nie zauważył. A miał. W rzeczywistości Lutz był Żydem pochodzącym z Mannheimu i w1933 roku, w wieku dwunastu lat, wyemigrował do Palestyny. Nazywał się Zeev i miał rangę rav serena (majora) armii izraelskiej. Był w tym czasie najważniejszym agentem wywiadu izraelskiego w Egipcie. Dwudziestego ósmego lutego 1965 roku przeprowadzono rewizję w jego domu i odnaleziono nadajnik ukryty pod kafelkami w łazience. Lutza aresztowano, po czym dwudziestego szóstego czerwca tego samego roku skazano na dożywotnie ciężkie roboty. Wypuszczono go pod koniec 1967 roku – jako część wymiany na tysiące egipskich jeńców wojennych. Czwartego lutego 1968 roku wrócił wraz z żoną do Izraela samolotem, który wylądował w porcie lotniczym Lod.
Ale w dniu, gdy zamordowano Kennedy’ego, wszystko to należało do przyszłości – aresztowanie, tortury, zbiorowy gwałt na żonie. Lutz uniósł szklaneczkę w stronę uśmiechniętych twarzy gości.
W rzeczywistości nie mógł się doczekać, by wyszli, bo podczas kolacji jeden z nich powiedział coś, co miało ogromne znaczenie dla Izraela. Lutz pragnął zostać sam, iść do łazienki na piętrze domu, wyjąć nadajnik ze skrytki pod kafelkami i wysłać wiadomość do Tel Awiwu. Mimo to zmuszał się do uśmiechu.
– Śmierć Żydom i ich przyjaciołom! – wzniósł toast. – Sieg Heil!
• • •
Nazajutrz rano Peter Miller obudził się tuż przed dziewiątą i przeciągnął się leniwie pod wielką puchową kołdrą, która przykrywała szerokie łóżko. Czuł ciepło Sigi leżącej obok i odruchowo przytulił się do niej od tyłu, tak że jej pośladki dotknęły jego brzucha, co automatycznie wywołało u niego erekcję.
Sigi, śpiąca zaledwie od czterech godzin, prychnęła z irytacją i odsunęła się w stronę skraju łóżka.
– Przestań… – wymamrotała przez sen.
Miller westchnął, obrócił się na plecy i uniósł zegarek, spoglądając w półmroku na cyferblat. Wstał z łóżka, włożył szlafrok i poszedł rozsunąć zasłony. Pokój zalało szare listopadowe światło. Zmrużył oczy i popatrzył w dół na Steindamm. Był sobotni ranek i panował niewielki ruch. Miller ziewnął i poszedł do kuchni, by zaparzyć pierwszą z niezliczonych filiżanek kawy wypijanych każdego dnia. Matka i Sigi robiły mu wymówki, że żyje prawie wyłącznie kawą i papierosami.
Pijąc kawę i paląc pierwszego porannego papierosa, Miller zastanawiał się, czy tego dnia powinien zrobić coś specjalnego. Doszedł do wniosku, że nie. Najbliższe wydania tygodników będą poświęcone prezydentowi Kennedy’emu, prawdopodobnie nawet przez miesiąc. Nie zajmował się obecnie żadnym konkretnym tematem. W sobotę i w niedzielę trudno jest skontaktować się z kimś w biurze, a urzędnicy nie lubią, gdy nagabuje się ich w domu. Miller skończył niedawno serię udanych artykułów na temat austriackich, paryskich i włoskich gangsterów, którzy rozpoczęli działalność na Reeperbahn, ośmiusetmetrowej ulicy w Hamburgu, gdzie istniały dziesiątki nocnych klubów i burdeli, lecz nie dostał jeszcze za nie honorarium. Zastanawiał się, czy nie zażądać przelewu od redakcji, której sprzedał artykuły, lecz uznał, że nie ma to sensu. I tak zapłacą, a na razie nie brakowało mu pieniędzy. Z wyciągu bankowego, który otrzymał trzy dni wcześniej, wynikało, że ma na koncie przeszło pięć tysięcy marek, co powinno wystarczyć na pewien czas.
– Twój problem polega na tym, że jesteś leniwy – rzekł do swojego odbicia w jednym z rondli idealnie wypucowanych przez Sigi, zmywając filiżankę.
Dziesięć lat wcześniej, gdy kończył służbę wojskową, cywilny urzędnik do spraw zatrudnienia spytał go, kim chciałby zostać.
– Bogatym próżniakiem – odpowiedział. I chociaż tego nie osiągnął, a było to mało prawdopodobne, teraz, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, w dalszym ciągu uważał to za rozsądne pragnienie.
Zaniósł do łazienki radio tranzystorowe, zamknął za sobą drzwi, by Sigi się nie obudziła, i wysłuchał wiadomości, goląc się i biorąc prysznic. Głównym tematem było aresztowanie mężczyzny podejrzanego o zabójstwo Kennedy’ego. Jak oczekiwał, audycja dotyczyła wyłącznie zamachu na prezydenta.
Wytarłszy się, wrócił do kuchni i znów zaparzył kawę, tym razem dwie filiżanki. Zaniósł je do sypialni, postawił na nocnym stoliku, zdjął szlafrok, wszedł pod kołdrę i położył się koło Sigi, której puszyste jasne włosy leżały rozrzucone na poduszce.
Miała dwadzieścia dwa lata i w szkole była mistrzynią w gimnastyce. Mówiła, że mogłaby zrobić karierę olimpijską, gdyby nie wielki biust, który nie mieścił się w żadnym kostiumie. Po ukończeniu nauki znalazła pracę jako nauczycielka wychowania fizycznego w szkole dla dziewcząt. Po roku została striptizerką w Hamburgu z prostego i oczywistego powodu – zarabiała pięć razy więcej niż nauczycielka.
Chociaż rozbierała się do naga w nocnym klubie, była bardzo zawstydzona sprośnymi uwagami na temat swojego ciała, jeśli widziała osobę, która je wypowiada.
– Chodzi o to, że na estradzie niczego nie widzę z powodu świateł, więc się nie wstydzę – wyjaśniła kiedyś z wielką powagą rozbawionemu Millerowi. – Gdybym widziała gości, chyba uciekłabym ze sceny.
Kiedy już się ubrała, nie miała oporów przed siadaniem przy stoliku, by czekać, aż jeden z klientów postawi jej drinka. Można było zamawiać tylko szampana, pół butelki lub, jeszcze lepiej, całą butelkę. Sigi dostawała piętnaście procent od każdego zamówienia. Chociaż prawie wszyscy klienci, którzy stawiali jej szampana, mieli nadzieję na znacznie więcej niż godzinne gapienie się na jej obfity biust, nigdy nie udawało im się zaciągnąć jej do łóżka. Była miłą, wyrozumiałą dziewczyną, toteż przyjmowała lubieżne propozycje klientów z łagodnym żalem, a nie, jak inne dziewczyny z nocnego klubu, z pogardliwą odrazą ukrytą pod olśniewającymi uśmiechami.
– Biedni mali ludzie – rzekła kiedyś do Millera. – Nie mają do kogo wracać do domu. Powinna tam na nich czekać jakaś miła kobieta.
– Biedni mali ludzie?! – zaprotestował Miller. – To obleśni starcy z kieszeniami pełnymi pieniędzy.
– Cóż, nie byliby tacy, gdyby ktoś o nich dbał – odpowiedziała Sigi, przekonana, że jej kobieca logika jest nie do obalenia.
Miller przypadkiem widział jej występ w barze Madame Kokett koło Cafe Keese na Reeperbahn, gdy poszedł tam porozmawiać z właścicielem, starym przyjacielem i informatorem. Sigi była wysoka, miała prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i obfite kształty, które u niższej dziewczyny mogłyby wydawać się nieproporcjonalne. Rozbierała się przy muzyce, wykonując typowe zmysłowe gesty ze znudzonym wyrazem twarzy charakterystycznym dla striptizerek. Miller widywał już podobne występy i popijał drinka, nie okazując zainteresowania.
Ale kiedy zdjęła stanik, wytrzeszczył oczy, a jego ręka, unosząca szklaneczkę do ust, znieruchomiała. Właściciel lokalu popatrzył na niego z sardonicznym uśmiechem.
– Nieźle zbudowana, co? – odezwał się.
Miller musiał przyznać, że w porównaniu z nią dziewczyny z „Playboya” wyglądają na ciężko niedożywione. Miała ogromne piersi, lecz były one tak jędrne, że w ogóle nie opadały.
Pod koniec występu, gdy rozległy się brawa, z twarzy dziewczyny zniknął znudzony wyraz typowy dla zawodowych striptizerek. Nieśmiało ukłoniła się publiczności i uśmiechnęła się – przywodziła na myśl młodego psa, który uczy się dopiero aportować ptaki i któremu ta sztuka po raz pierwszy się udała, choć nikt na to nie liczył. Millerowi spodobał się właśnie jej uśmiech, a nie taniec lub figura. Spytał, czy mógłby postawić jej drinka, i posłano po nią.
Ponieważ Miller siedział w towarzystwie właściciela klubu, Sigi nie chciała pić szampana i poprosiła o gin z wodą sodową. Ku swojemu zdziwieniu Miller odkrył, że jest bardzo miła, i spytał, czy mógłby ją odwieźć do domu po zakończeniu występów. Po chwili wahania zgodziła się. Miller rozgrywał sprawę na zimno i tej nocy nie próbował jej poderwać. Była wczesna wiosna, więc Sigi wyszła z kabaretu ubrana w skromny wełniany płaszcz, a Miller doszedł do wniosku, że celowo nie chce zwracać na siebie uwagi.
Po trzech miesiącach poszedł z nią do łóżka, a później zasugerował, by się wprowadziła. Sigi była osobą prostolinijną i szybko doszła do wniosku, że chce wyjść za Petera Millera. Jedyny problem polegał na tym, jak to osiągnąć – czy śpiąc z nim, czy nie śpiąc. Zauważyła, że Miller łatwo potrafi zdobywać partnerki, jeśli ma na to ochotę, toteż postanowiła się wprowadzić i uczynić jego życie tak komfortowym, że zechce ją poślubić. Pod koniec listopada mieszkali ze sobą już od sześciu miesięcy.
Miller nie zwracał szczególnej uwagi na porządek w domu, lecz nawet on musiał przyznać, że Sigi jest świetną gospodynią. Była także znakomitą kochanką; potrafiła cieszyć się seksem. Nigdy nie wspominała bezpośrednio o małżeństwie, lecz usiłowała to dyskretnie zasugerować. Miller udawał, że tego nie zauważa. Kiedy spacerowali razem nad jeziorem Alster, zatrzymywała się czasem koło jakiegoś brzdąca bawiącego się z rodzicami.
– Och, Peter, czy ten mały nie jest cudowny?!
– Tak, cudowny – odpowiadał półgębkiem Miller. Później boczyła się na niego przez godzinę, że nie zrozumiał aluzji. Mimo to byli razem szczęśliwi, zwłaszcza Miller, który korzystał ze wszystkich wygód małżeństwa i mógł regularnie uprawiać seks z Sigi, a jednocześnie nie był niczym związany. Taki układ idealnie mu pasował.
Wypił połowę filiżanki kawy, wślizgnął się do łóżka, objął Sigi od tyłu i zaczął delikatnie dotykać jej podbrzusza. Wiedział, że ją to obudzi. Po kilku minutach zamruczała z zadowoleniem i przewróciła się na plecy. Pochylił się nad nią, nie przestając jej dotykać, i zaczął całować jej piersi. Po chwili, wciąż rozespana, wydała z siebie kilka długich pomruków, po czym dotknęła dłońmi pleców i pośladków Millera. Dziesięć minut później zaczęli uprawiać seks, jęcząc i dygocąc z rozkoszy.
– Ale mi urządziłeś pobudkę! – rzuciła później z wyrzutem.
– Są gorsze sposoby… – odparł Miller.
– Która godzina?
– Dochodzi dwunasta – skłamał, zdając sobie sprawę, że byłaby wściekła, gdyby się dowiedziała, że jest dopiero wpół do jedenastej i że spała zaledwie pięć godzin. – Jak chcesz, możesz jeszcze spać.
– Mmm. Dzięki, kochanie. Jesteś dla mnie taki dobry – odpowiedziała i znów zasnęła.
Miller wypił resztę swojej kawy, a także kawę Sigi, i poszedł w stronę łazienki, gdy nagle zadzwonił telefon.
– Peter?
– Tak. Kto mówi?
– Karl.
Miller nie poznał dzwoniącego.
– Karl?
– Karl Brandt – odpowiedział zniecierpliwiony głos.
– Co się dzieje? Jeszcze śpisz? Miller oprzytomniał.
– Ach, to ty, Karl. Przepraszam, przed chwilą się obudziłem. Co się stało?
– Posłuchaj, chodzi o tego zmarłego Żyda. Chciałbym z tobą porozmawiać.
Miller był zaskoczony.
– Jakiego zmarłego Żyda?
– Wczoraj wieczorem otruł się gazem w Altonie. Nie pamiętasz?
– Oczywiście, że pamiętam – odrzekł Miller. – Nie wiedziałem, że to Żyd. O co chodzi?
– Chciałbym z tobą porozmawiać – odpowiedział inspektor policji. – Ale nie przez telefon. Możemy się spotkać?
Dziennikarski umysł Millera natychmiast zaczął pracować. Jeśli ktoś ma coś do powiedzenia, lecz nie chce rozmawiać przez telefon, musi uważać sprawę za ważną. Brandt, inspektor policji, na pewno nie byłby taki ostrożny, gdyby chodziło o zwykłe głupstwo.
– Naturalnie – rzekł do słuchawki. – Moglibyśmy zjeść razem lunch?
– Zgoda – odparł Brandt.
– Dobrze. Skoro uważasz, że to coś ciekawego, chętnie ci go postawię. – Miller wymienił nazwę małej restauracji na Gansplatz, umówił się z Brandtem na pierwszą i odłożył słuchawkę. Był zaintrygowany, bo nie wyobrażał sobie, co może być ciekawego w samobójstwie starego człowieka w slumsach Altony, Żyda czy Niemca.
W trakcie posiłku młody inspektor unikał tematu, który stał się przyczyną spotkania, ale gdy podano kawę, przeszedł do rzeczy.
– Ten stary człowiek…
– Tak, co z nim?
– Na pewno słyszałeś, co naziści robili z Żydami podczas wojny, a nawet wcześniej?
– Oczywiście. Uczono nas o tym w szkole, prawda? Miller był zaintrygowany i zakłopotany. Kiedy miał dziesięć lub jedenaście lat, dowiedział się od nauczycieli, podobnie jak większość młodych Niemców, że jego kraj ponosi winę za straszliwe zbrodnie wojenne. W owym czasie nie miał pojęcia, o czym mowa, ale przyjął to do wiadomości. W późniejszym okresie trudno było się dowiedzieć, o czym właściwie mówiono w szkole. Nie było nikogo, kogo można by zapytać; nikt nie chciał o tym rozmawiać, ani nauczyciele, ani rodzice. Dopiero jako młody mężczyzna zaczął trochę czytać na ten temat; to, czego się dowiedział, wzbudziło w nim obrzydzenie, ale uważał, że go to nie dotyczy – zdarzyło się to w innej epoce, w innym miejscu, daleko od Niemiec. Ani on sam, ani jego ojciec, ani matka w tym nie uczestniczyli. Uważał, że nie ma to nic wspólnego z Peterem Millerem, więc nie interesowały go nazwiska, daty, szczegóły. Zastanawiał się, dlaczego Brandt porusza ten temat.
Policjant zamieszał kawę zażenowany. Nie wiedział, co mówić.
– Ten staruszek, który popełnił samobójstwo wczoraj wieczorem, to niemiecki Żyd – rzekł w końcu. – Był w obozie koncentracyjnym.
Miller przypomniał sobie twarz martwego człowieka na noszach widzianą poprzedniego wieczoru. Czy tak umierają ofiary obozów? Nonsens. Osiemnaście lat wcześniej uwolnili go alianci, a potem mógł umrzeć ze starości. Mimo to nie mógł zapomnieć jego twarzy. Nigdy wcześniej nie widział więźnia obozu koncentracyjnego, przynajmniej świadomie. Nigdy też nie spotkał żadnego zbrodniarza wojennego z SS, nie miał co do tego wątpliwości. Na pewno rozpoznałby kogoś takiego. Różniłby się od normalnych ludzi.
Przypomniał sobie relacje prasowe na temat procesu Eichmanna, który odbył się dwa lata wcześniej w Jerozolimie. Gazety pisały o nim przez wiele tygodni. Pamiętał twarz człowieka w szklanej klatce i swoje wrażenie – Eichmann wyglądał przeciętnie, przygnębiająco zwyczajnie. Czytając sprawozdania z procesu, po raz pierwszy zaczął rozumieć, co robiła SS i dlaczego wielu zbrodniarzy uniknęło kary. Ale zbrodnie te popełniono w Polsce, Rosji, na Węgrzech, w Czechosłowacji, daleko i dawno temu. Nie budziły w Millerze osobistych emocji.
– I co z tego, że był w obozie koncentracyjnym? – spytał inspektora.
W odpowiedzi Brandt wyjął z teczki paczkę zawiniętą w brązowy papier i położył ją na stoliku.
– Zostawił pamiętnik. Tak naprawdę nie był wcale stary. Miał pięćdziesiąt sześć lat. Wygląda na to, że robił notatki, chował je w onucach, a po wojnie napisał na ich podstawie pamiętnik.
Miller popatrzył na paczkę bez większego zainteresowania.
– Gdzie to znalazłeś?
– Pamiętnik leżał koło zwłok. Wziąłem go, zabrałem do domu i przeczytałem wczoraj wieczorem.
Miller popatrzył pytająco na dawnego kolegę ze szkoły.
– Jakieś nieprzyjemne sprawy?
– Koszmarne. Nie miałem pojęcia, że ci ludzie przeżyli taki koszmar.
– Dlaczego przyniosłeś mi ten pamiętnik? Brandt miał zakłopotaną minę. Wzruszył ramionami.
– Myślałem, że może napiszesz na jego podstawie artykuł.
– Kto jest teraz właścicielem pamiętnika?
– Zgodnie z prawem powinni go otrzymać spadkobiercy Taubera. Ale nigdy ich nie znajdziemy. Więc chyba należy do policji. Trafiłby do archiwum i nikt nigdy by do niego nie zajrzał. Możesz go zatrzymać, jeśli chcesz. Tylko nikomu nie mów, że ci go dałem. Nie chcę mieć kłopotów w pracy.
Miller zapłacił rachunek i dwaj mężczyźni wyszli z restauracji.
– W porządku, przeczytam, ale nie obiecuję, że mnie to zaciekawi. Może to tylko materiał na artykuł do czasopisma historycznego?
Brandt uśmiechnął się lekko i spojrzał na Millera.
– Jesteś cynicznym draniem – rzekł.
– Nie – odparł Miller. – Podobnie jak większość ludzi interesuję się teraźniejszością. A ty? Po dziesięciu latach służby w policji powinieneś panować nad emocjami. Ten pamiętnik zrobił na tobie wrażenie, prawda?
Brandt popatrzył na paczkę pod pachą Millera i skinął powoli głową.
– Tak, zrobił – odpowiedział poważnym tonem. – Nie przypuszczałem, że to był taki koszmar. Nawiasem mówiąc, to nie tylko historia. Ostatni akt rozegrał się wczoraj wieczorem w Hamburgu. Do widzenia, Peter.
Inspektor odwrócił się i odszedł, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo się mylił.
Peter Miller zabrał brązową paczkę do domu. Dotarł tam tuż po trzeciej, rzucił pakunek na stół w bawialni i przed przystąpieniem do lektury poszedł zaparzyć duży dzbanek kawy.
Usiadł z filiżanką w ulubionym fotelu, zapalił papierosa i otworzył paczkę. Pamiętnik miał formę skoroszytu w tekturowych okładkach pokrytych czarnym plastikiem; koło grzbietu znajdował się metalowy zszywacz pozwalający wyjmować poszczególne arkusze lub dodawać nowe, gdyby okazało się to potrzebne.
Pamiętnik składał się ze stu pięćdziesięciu stron maszynopisu, najwyraźniej wystukanych na starej maszynie, gdyż niektóre litery znajdowały się ponad wierszami, inne poniżej, a jeszcze inne były zniekształcone lub niewyraźne. Wydawało się, że większość stronic napisano wiele lat wcześniej lub pisano w ciągu dłuższego czasu – chociaż schludne i czyste, miały charakterystyczny żółtawy odcień świadczący o starości. Jednak na początku i na końcu dodano kilka nowych arkuszy, najwyraźniej napisanych zaledwie kilka dni wcześniej. Wyglądały na coś w rodzaju wstępu i epilogu. Umieszczone na nich daty wskazywały, że powstały dwudziestego pierwszego listopada, czyli dwa dni wcześniej. Miller doszedł do wniosku, że zmarły wystukał te strony na maszynie, gdy podjął decyzję o popełnieniu samobójstwa.
Zerknąwszy na kilka początkowych akapitów, Miller zdziwił się, ponieważ pamiętnik napisano czystym, poprawnym stylistycznie niemieckim, świadczącym o tym, że autor był osobą wykształconą i kulturalną. Na okładce przyklejono kwadrat białego papieru osłonięty kawałkiem celofanu, który miał go chronić przed zabrudzeniem. Na papierze widniał tytuł napisany atramentem dużymi drukowanymi literami: PAMIĘTNIK SALOMONA TAUBERA. Miller usiadł wygodnie w fotelu, otworzył skoroszyt na pierwszej stronie i zaczął czytać.
PAMIĘTNIK SALOMONA TAUBERA
WSTĘP
Nazywam się Salomon Tauber, jestem Żydem i wkrótce umrę. Postanowiłem zakończyć swoje życie, bo nie ma ono żadnej wartości, nie zostało mi już nic do zrobienia. Nie zrealizowałem niczego, co chciałem osiągnąć; wszystkie moje wysiłki poszłyna marne. Zło, którego byłem świadkiem, przetrwało i zatriumfowało, a dobro odeszło, wyszydzone i znieważone. Wszyscy moi przyjaciele, ofiary prześladowań, nie żyją, a otaczają mnie tylko prześladowcy. W dzień widzę na ulicach ich twarze, a w nocywidzę twarz mojej żonyEsther, która umarła dawno temu. Przeżyłem, ponieważ była jedna, ostatnia rzecz, którą chciałem zrobić – jedna, ostatnia rzecz,którą chciałemzobaczyć,a teraz wiem,że to nigdy nie nastąpi.
Nie czuję nienawiści ani żalu do narodu niemieckiego. Niemcyto dobrynaród. Narodynie są złe; złe są tylko jednostki. Angielski filozof Burke miał rację, gdynapisał: Miewiem, jakprzygotować akt oskarżenia przeciwko całemunarodowi. Wina zbiorowa nie istnieje. Biblia opisuje, jak Bógchciał zniszczyć Sodomę i Gomorę za występki ichmieszkańców, ale żył tam jeden sprawiedliwy i został oszczędzony. Wina jest sprawą indywidualną, podobnie jak zbawienie.
Kiedy przeżyłem getto w Rydze i obóz koncentracyjny w Stutthofie, a potem marsz śmierci do Magdeburga, gdy w kwietniu 1945 roku brytyjscyżołnierze wyzwolili moje ciało, choć dusza pozostała w kajdanach, nienawidziłem świata. Nienawidziłem ludzi, drzew i kamieni; czułemsię ofiarą spisku, którysprawił, że cierpiałem. Przede wszystkim zaś nienawidziłem Niemców. Pytałem, tak jak wiele razy w ciągu poprzednich czterech lat, dlaczego Bóg nie wytępił ich do ostatniego człowieka, łącznie z kobietami i dziećmi, dlaczego nie starł ich miast i domów z powierzchni ziemi. Nienawidziłem Go za to, że tego nie zrobił; wołałem, że opuścił mnie i mój naród, skłoniwszy wcześniej Żydów do uwierzenia, że są narodemwybranym; mówiłem nawet, że Boga nie ma.