Dzień Szakala - Frederick Forsyth - ebook + książka

Dzień Szakala ebook

Frederick Forsyth

4,7

Opis

Wiosna 1963 roku. Po kolejnym nieudanym zamachu na prezydenta Francji Charles'a de Gaulle'a szef komórki operacyjnej organizacji terrorystycznej OAS, Marc Rodin, wynajmuje zawodowego zabójcę.

Tajemniczy Anglik posługujący się pseudonimem Szakal układa misterny plan zamachu. O zamiarach OAS dowiadują się służby specjalne. Ale jak ścigać mordercę, skoro nikt nie wie, jak wygląda, jakim nazwiskiem się posługuje i gdzie przebywa? Do wytropienia Szakala zostaje wyznaczony komisarz Claude Lebel, najlepszy francuski gliniarz.

Rozpoczyna się dramatyczny pojedynek pomiędzy bezwzględnym i nieprzeciętnie inteligentnym zabójcą a skrępowanym przez biurokrację policjantem. Szakal z łatwością wymyka się z kolejnych pułapek.

Najsłynniejszy thriller XX wieku. Zainspirował twórców kina po obu stronach Atlantyku.

W angielsko-francuskiej ekranizacji wystąpił Edward Fox i Michael Lonsdale.

Amerykanie nakręcili remake z udziałem Bruce’a Willisa i Richarda Gere’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 506

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (119 ocen)
84
32
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MarKucz77

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała 👌
00
Alorak

Nie oderwiesz się od lektury

super, polecam, trzyma w napięciu do ostatniej strony
00

Popularność




POWIEŚĆ, KTÓRA ZAINSPIROWAŁA TWÓRCÓW KINA PO OBU STRONACH ATLANTYKU

Najsłynniejszy polityk Europy, który lekceważy procedury bezpieczeństwa.

Bezwzględny i nieprzeciętnie inteligentny zabójca, który nigdy nie rezygnuje.

Najlepszy francuski gliniarz, któremu biurokracja wiąże ręce.

Po kolejnym nieudanym zamachu na prezydenta de Gaulle’a organizacja terrorystyczna OAS decyduje się na wynajęcie płatnego zabójcy z najwyższej półki. Niepowodzenia dotychczasowych prób wynikały z przecieków. Dlatego tym razem przywódcy OAS utrzymują wszystko w ścisłej tajemnicy. O akcji wie tylko trzech przywódców.

I zabójca – enigmatyczny Anglik o pseudonimie Szakal, który układa misterny plan.

Mimo to francuska policja dowiaduje się o przygotowywanym zamachu. Komisarz Claude Lebel ma mu zapobiec.

Łatwo powiedzieć, jeśli nie wiadomo kto, gdzie i kiedy zaatakuje…

FREDERICK FORSYTH

Słynny brytyjski pisarz i dziennikarz, autor thrillerów szpiegowskich, które stały się klasyką gatunku.

Jako siedemnastolatek wstąpił do RAF-u i uzyskał licencję pilota wojskowego. Dwa lata później porzucił służbę na rzecz dziennikarstwa. W latach 60. był korespondentem Reutera w Berlinie oraz BBC w Afryce, gdzie powstały jego słynne reportaże z Biafry.

Światową sławę przyniósł Forsythowi thriller o zamachu na prezydenta de Gaulle’a Dzień Szakala, który doczekał się dwóch słynnych adaptacji filmowych. Kolejne powieści i zbiory opowiadań – m.in. Akta Odessy, Psy wojny, Diabelska alternatywa, Dezinformator, Czarna Lista czyFox – ugruntowały jego pozycję na światowym rynku wydawniczym, podobnie jak kolejne ekranizacje jego tekstów i liczba sprzedanych egzemplarzy, która już dawno przekroczyła 100 milionów.

Tego autora

DZIEŃ SZAKALA

AKTA ODESSY

PSY WOJNY

PASTERZ

DIABELSKA ALTERNATYWA

CZWARTY PROTOKÓŁ

DEZINFORMATOR

PIĘŚĆ BOGA

IKONA

WETERAN

MŚCICIEL

AFGAŃCZYK

KOBRA

CZARNA LISTA

WET ZA WET

FOX

Tytuł oryginału:

THE DAY OF THE JACKAL

Copyright © Frederick Forsyth 1971

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2019

Polish translation copyright © Zbigniew Kościuk 2009

Redakcja: Barbara Nowak

Zdjęcia na okładce: © Laura Evans/Arcangel Images (tabliczka), © Victor Korchenko/Arcangel Images (Łuk Triumfalny), © Miguel Angel Munoz Pellicer/Arcangel Images (Wieża Eiffela), piyaphong/Shutterstock (wybuch)

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8125-718-3

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Mamie i tacie

CZĘŚĆ PIERWSZAAnatomia intrygi

Rozdział pierwszy

W marcu, o szóstej czterdzieści rano, w Paryżu bywa zimno. Szczególnie zimno musi się wydawać człowiekowi, który za chwilę stanie oko w oko z plutonem egzekucyjnym. O tej właśnie porze, jedenastego marca 1963 roku, podpułkownik francuskich sił powietrznych stał na chłodnym żwirze fortu d’Ivry, z rękami skrępowanymi za słupem. Ze słabnącą nadzieją spoglądał na oddział ustawiony w odległości dwudziestu metrów od niego.

Jean-Marie Bastien-Thiry poruszył stopami, kiedy zawiązywali mu oczy. Po raz ostatni spojrzał w słońce. Szept księdza przypominał cichy kontrapunkt rozbrzmiewający na tle szczęku przeładowywanych i unoszonych karabinów.

Zza murów bazy doleciał basowy klakson ciężarowego berlieta, któremu zajechał drogę jakiś mniejszy pojazd kierujący się w stronę centrum. „Cel!”, zawołał oficer dowodzący plutonem. Salwa, która rozległa się chwilę później, nie wywołała żadnej zmarszczki na powierzchni budzącego się do życia miasta. Huk pojedynczego wystrzału, który po kilku sekundach dobił skazańca, rozpłynął się w narastającym zgiełku ulicznego ruchu.

Chociaż śmierć przywódcy terrorystycznej Organizacji Tajnej Armii1, dążącej do zamordowania prezydenta Francji, miała położyć kres dalszym zamachom na jego życie, dziwnym zrządzeniem losu zapoczątkowała nową falę przemocy. Aby zrozumieć, dlaczego tak się stało, trzeba cofnąć się w czasie i wyjaśnić, czemu w tamten marcowy poranek podziurawione kulami ciało zawisło bezwładnie na powrozach w więzieniu wojskowym pod Paryżem…

* * *

Słońce zniknęło za murami pałacu, kładąc na dziedzińcu upragnione długie cienie. O dziewiętnastej w najgorętszy dzień roku temperatura wynosiła dwadzieścia trzy stopnie Celsjusza. W mieście oblewającym się potem paryżanie ładowali do samochodów i pociągów zdenerwowane małżonki i rozwrzeszczane bachory, aby spędzić weekend na wsi. Był dwudziesty drugi sierpnia 1962 roku – dzień, w którym garstka mężczyzn zaczajonych na przedmieściach uznała, że prezydent Francji, generał Charles de Gaulle, musi umrzeć.

Kiedy mieszkańcy Paryża szykowali się do ucieczki przed skwarem nad nieco chłodniejsze brzegi rzek i plaże, rada ministrów obradowała za bogato zdobioną fasadą Pałacu Elizejskiego. Na jasnobrązowym żwirze dziedzińca frontowego w chłodnym cieniu stało szesnaście czarnych limuzyn, citroenów DS, zaparkowanych zderzak w zderzak, tworząc krąg opasujący trzy czwarte placu.

Szoferzy ukryli się w najgłębszym cieniu przy zachodniej ścianie, tam gdzie najpierw zrobiło się chłodniej. Prowadzili błahe rozmowy ludzi oczekujących całe dnie na spełnienie kaprysu przełożonego.

Bez większego entuzjazmu narzekali na przeciągające się obrady, gdy tuż przed dziewiętnastą trzydzieści za szklanymi drzwiami stanął obwieszony łańcuchami i medalami odźwierny, by skinąć dłonią obstawie. Kierowcy cisnęli wypalone do połowy gaulloisy, gasząc je podeszwą. Ochroniarze i strażnicy zamarli na baczność w budkach obok masywnej bramy, którą otworzono na oścież.

Szoferzy siedzieli już za kierownicami swoich limuzyn, gdy za szklaną szybą pojawiła się pierwsza grupa ministrów. Otworzono drzwi i mężczyźni zaczęli schodzić po stopniach, wymieniając ostatnie uprzejmości i życząc kolegom spokojnego weekendu. Limuzyny zaczęły podjeżdżać do schodów w ustalonej kolejności, odźwierny z głębokim ukłonem otwierał tylne drzwi, a ministrowie wsiadali do swoich wozów i odjeżdżali rue du Faubourg Saint-Honoré, żegnani honorami Gwardii Republikańskiej.

Rozjechali się w ciągu dziesięciu minut. Na dziedzińcu pozostały jedynie dwa długie czarne citroeny DS 19, zaparkowane u podstawy schodów. Pierwszym wozem, z powiewającą chorągiewką prezydenta Republiki Francuskiej, kierował Francis Marroux, policyjny szofer z kwatery głównej i ośrodka szkoleniowego Żandarmerii Narodowej w Satory. Znany z milczącego usposobienia, trzymał się z dala od dowcipkujących kolegów. Dzięki stalowym nerwom i umiejętności szybkiego, a jednocześnie bezpiecznego prowadzenia samochodu został osobistym szoferem de Gaulle’a. Oprócz Marroux w limuzynie nie było nikogo. Za kierownicą drugiego citroena DS 19 siedział inny żandarm z Satory.

O dziewiętnastej czterdzieści pięć za szklanymi drzwiami ukazała się kolejna grupa. Ludzie stojący na żwirze ponownie wyprężyli się na baczność. W drzwiach ukazał się Charles de Gaulle ubrany w charakterystyczny dwurzędowy ciemnografitowy garnitur i czarny krawat. Zgodnie ze starym zwyczajem przepuścił w drzwiach panią Yvonne de Gaulle, a następnie usłużył ramieniem, aby pomóc jej zejść do oczekującego citroena. Obok limuzyny rozdzielili się. Żona prezydenta usiadła z tyłu, po lewej stronie. Generał otworzył prawe drzwi i zajął miejsce obok niej.

Ich zięć, pułkownik Alain de Boissieu, ówczesny szef sztabu francuskiej kawalerii zmechanizowanej, sprawdził, czy jedne i drugie drzwi zostały należycie zamknięte, a następnie usiadł z przodu, obok Marroux.

Do następnej limuzyny wsiedli dwaj funkcjonariusze, którzy zeszli za prezydencką parą po schodach. Henri d’Jouder, zwalisty ochroniarz z algierskiego plemienia Kabilów, który pełnił tego dnia służbę, poprawił ciężki rewolwer w kaburze umieszczonej pod lewą pachą i opadł na fotel. Rozglądał się wokół, mrugając – nie patrzył na jadącą przodem limuzynę, lecz na chodniki i skrzyżowania mijanych ulic. Zamieniwszy ostatnie słowo z ochroniarzem, który pozostał w pałacu, na tylnym siedzeniu usiadł drugi funkcjonariusz, komisarz Jean Ducret, szef prezydenckiej ochrony.

Przy zachodnim murze dwaj policjanci w białych kaskach uruchomili motocykle i wolno podjechali do bramy. Zatrzymali się tuż przed nią w odległości trzech metrów od siebie i obejrzeli się w kierunku limuzyn. Marroux ruszył pierwszy, zbliżając się do eskorty motocyklowej. Za nim podążyła druga limuzyna. Była dziewiętnasta pięćdziesiąt.

Żelazna brama otworzyła się ponownie i mała kolumna minęła wyprężonych strażników, wjeżdżając na rue du Faubourg Saint-Honoré. Dojechawszy do końca tej ulicy, konwój ruszył avenue de Marigny. Na ulicach panował ruch typowy dla sierpniowego weekendu i nic nie zapowiadało, że prezydent opuści pałac. Jedynie wycie motocyklowych syren informowało policjantów kierujących ruchem o zbliżaniu się konwoju. Funkcjonariusze gestykulowali i gwizdali jak oszalali, aby w porę zatrzymać ruch.

Konwój nabrał prędkości w ocienionej drzewami alei i wjechał pędem na oświetlony promieniami słońca place Clemenceau, zmierzając w kierunku mostu Aleksandra III. Facet na skuterze z trudnością nadążał za rządową kolumną. Po przejechaniu mostu Marroux skręcił za motocyklową eskortą w avenue du Maréchal-Gallieni, a stamtąd w szeroki boulevard des Invalides. Mężczyzna na skuterze zdobył już informację, na którą czekał. Na skrzyżowaniu boulevard des Invalides z rue de Varenne zwolnił, aby stanąć przed kawiarnią z telefonem i odbyć rozmowę miejscową.

* * *

Podpułkownik Jean-Marie Bastien-Thiry czekał w kawiarence w podmiejskim Meudon. Ten trzydziestopięcioletni żonaty mężczyzna miał trójkę dzieci i pracował w Ministerstwie Lotnictwa. Pod maską profesjonalisty i człowieka oddanego rodzinie skrywał głęboką niechęć do Charles’a de Gaulle’a; według niego generał zdradził Francję i ludzi, którzy w 1958 roku pomogli mu ponownie sięgnąć po władzę, oddając Algierię w ręce arabskich nacjonalistów.

Chociaż nie poniósł osobistej szkody z powodu wycofania się Francji z Algierii, nie kierowały nim względy prywatne. Jako patriota uważał, że przysłuży się ukochanej ojczyźnie, zabijając człowieka, który ją zdradził. W tym czasie stanowisko to podzielały tysiące Francuzów, lecz tylko nieliczni byli fanatycznymi członkami Organizacji Tajnej Armii, zdecydowanymi zamordować de Gaulle’a i położyć kres jego rządom. Takim człowiekiem był Bastien-Thiry.

Kiedy zadzwonił telefon, sączył piwo. Barman podał mu słuchawkę, a następnie poszedł na drugi koniec baru i włączył telewizor. Bastien-Thiry słuchał kilka sekund, aby w końcu mruknąć: „Znakomicie, dziękuję” i odłożyć słuchawkę. Już wcześniej zapłacił za piwo. Wyszedł z baru na ulicę, wyciągnął gazetę, którą trzymał pod pachą, i złożył ją dwukrotnie.

W mieszkaniu na pierwszym piętrze, po drugiej stronie ulicy, młoda kobieta zaciągnęła zasłonę z koronki i powiedziała dwunastu mężczyznom, którzy czekali w pokoju: „Trasa numer dwa”. Pięciu młodzików, amatorów w dziedzinie zabijania, przestało wykręcać nerwowo ręce i skoczyło na równe nogi.

Siedmiu pozostałych było bardziej doświadczonych i mniej nerwowych. Grupą zamachowców dowodził zastępca Bastiena-Thiry’ego, wywodzący się z rodziny ziemiańskiej porucznik Alain Bougrenet de la Tocnaye, zwolennik skrajnej prawicy. Trzydziestopięcioletni mężczyzna miał żonę i dwójkę dzieci.

Najbardziej groźnym z zamachowców był trzydziestodziewięcioletni Georges Watin, barczysty facet o kwadratowej szczęce, fanatyczny członek OAS, niegdyś inżynier rolnictwa z Algierii, który w ciągu dwóch lat okazał się jednym z najbardziej niebezpiecznych zabójców tajnej organizacji. Z powodu odniesionej rany nogi utykał i dlatego koledzy nazywali go Kulawy.

Po otrzymaniu wiadomości od dziewczyny dwunastu mężczyzn zbiegło po schodach na tył domu, gdzie w bocznej uliczce czekało sześć skradzionych lub wynajętych pojazdów. Była dziewiętnasta pięćdziesiąt pięć.

Bastien-Thiry poświęcił wiele dni na przygotowanie zasadzki, określenie kątów ostrzału, szybkości i odległości poruszających się pojazdów oraz siły ognia niezbędnej do zatrzymania prezydenckiego konwoju. Wybrał długi prosty odcinek drogi nazywany avenue de la Libération, prowadzący do głównego skrzyżowania Petit-Clamart. Pierwsza grupa ze snajperem miała rozpocząć ogień do prezydenckiej limuzyny w odległości dwustu metrów przed skrzyżowaniem. Mężczyźni ukryci za furgonetką marki Renault Estafette zaparkowaną przy poboczu mieli strzelać pod ostrym kątem, aby dać czas snajperowi.

Z obliczeń Bastiena-Thiry’ego wynikało, że w pierwszej limuzynie utkwi sto pięćdziesiąt pocisków, zanim zrówna się z furgonetką. Kiedy prezydencki citroen zostanie zatrzymany, z bocznej uliczki wybiegnie druga grupa, aby razić ogniem wóz ochrony z bliskiej odległości. Obie grupy miały kilka sekund na dokończenie dzieła i dotarcie do trzech pojazdów czekających w bocznej uliczce.

Bastien-Thiry, trzynasty członek grupy uderzeniowej, pełnił funkcję obserwatora. O dwudziestej pięć obie grupy zajęły wyznaczone pozycje. W odległości stu metrów od miejsca zasadzki, na przystanku autobusowym, stał bezczynnie Bastien-Thiry z gazetą w dłoni. Machnięcie gazetą miało być sygnałem dla Serge’a Berniera, dowódcy pierwszego oddziału, czekającego w ukryciu obok renault estafette. Bernier miał przekazać rozkaz strzelcowi leżącemu w trawie u jego stóp, a Alain Bougrenet de la Tocnaye – zajechać drogę wozowi ochrony. Watin zwany Kulawym czekał obok, ściskając w dłoni pistolet maszynowy.

* * *

Po odblokowaniu Petit-Clamart konwój generała de Gaulle’a opuścił zatłoczone ulice centrum Paryża i wjechał na puste podmiejskie arterie. Szofer przyspieszył do niemal dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Wjeżdżając na pusty odcinek drogi, Francis Marroux rzucił okiem na zegarek, wyczuwając zniecierpliwienie starego generała i jeszcze bardziej przyspieszając. Dwaj policjanci na motocyklach zostali w tyle, zajmując miejsce na końcu konwoju. De Gaulle nie lubił afiszować się ochroną i rezygnował z motocyklowej eskorty, gdy tylko mógł. W ten sposób kawalkada dotarła do avenue de la Division Leclerc w Petit-Clamart. Była dwudziesta siedemnaście.

Dwa kilometry dalej Bastien-Thiry miał doświadczyć skutków swojej fatalnej pomyłki. Dowie się o niej od policji kilka miesięcy później, w celi, oczekując wykonania kary śmierci. Planując datę zamachu, sięgnął po kalendarz i zanotował, że dwudziestego drugiego sierpnia zmrok zapadnie o dwudziestej trzydzieści pięć, co dawało spiskowcom dość czasu, nawet gdyby de Gaulle zjawił się później niż zwykle, jak się faktycznie stało. Niestety, kalendarz, z którego korzystał, pochodził z roku 1961. Rok później dwudziestego drugiego sierpnia zmierzch zapadł o dwudziestej dziesięć. Te dwadzieścia pięć minut miało zaważyć na całej współczesnej historii Francji. O dwudziestej osiemnaście Bastien-Thiry dostrzegł konwój pędzący avenue de la Libération z prędkością stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Zaczął machać gazetą jak oszalały.

Sto metrów dalej Bernier wpatrywał się gniewnie w niewyraźną postać na przystanku autobusowym.

– Czy pułkownik dał znak gazetą? – zapytał samego siebie. Nie zdążył dokończyć, gdy ostry nos prezydenckiej limuzyny śmignął obok przystanku, pędząc ku niemu. – Ognia! – krzyknął do snajpera leżącego u jego stóp. Zaczęli strzelać pod kątem dziewięćdziesięciu stopni do ruchomego celu mijającego ich z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę.

W limuzynę trafiło dwanaście kul – jedynie wskutek świetnego wyszkolenia snajpera. Większość pocisków utkwiła w jadącym z tyłu citroenie. Kule rozerwały dwie opony. Chociaż były to opony samouszczelniające, nagły spadek ciśnienia spowodował, że pędzący samochód zakołysał się i przednie koła wpadły w poślizg. Właśnie w tym momencie Francis Marroux ocalił de Gaulle’owi życie.

Kiedy strzelec wyborowy, dawny legionista Varga, celował w opony, pozostali strzelali w tylną szybę oddalającej się limuzyny. Kilka kul przeszyło karoserię, a jedna rozbiła tylną szybę, przelatując w odległości kilkunastu centymetrów od prezydenta. Siedzący z przodu pułkownik de Boissieu odwrócił się i krzyknął do teściów: „Na podłogę!”. Pani de Gaulle położyła głowę na kolanach męża, a generał rzucił lodowato: „Co? Znowu?”, wyglądając przez tylną szybę.

Marroux skręcił drżącą kierownicę, wchodząc w delikatny poślizg i spuszczając nogę z gazu. Po chwilowej utracie mocy citroen przyspieszył w kierunku skrzyżowania z avenue du Bois, gdzie czekali mężczyźni z drugiej grupy uderzeniowej OAS. Marroux ujrzał nagle za sobą drugi wóz prezydenckiej ochrony nietknięty przez kule.

Dla Bougreneta de la Tocnaye’a siedzącego w wozie z włączonym silnikiem, zaparkowanym w avenue du Bois, widok rozpędzonych limuzyn oznaczał jasny wybór: zajechać im drogę i popełnić samobójstwo lub zwolnić sprzęgło pół sekundy później. Wybrał drugie rozwiązanie. Kiedy ruszył od krawężnika i zrównał się z prezydenckim konwojem, znalazł się nie obok limuzyny de Gaulle’a, lecz strzelca wyborowego d’Joudera i komisarza Ducreta. Watin wychylił się przez okno z prawej strony i wpakował cały magazynek w tył jadącego przed nim citroena DS, w którym za rozbitą szybą dostrzegł dumny profil de Gaulle’a.

– Czemu ci idioci nie odpowiadają ogniem? – spytał żałośnie prezydent.

D’Jouder próbował strzelić do zamachowców z odległości trzech metrów dzielących oba samochody, lecz policyjny kierowca blokował mu widok. Ducret krzyknął, aby szofer jechał na ogonie prezydenckiej limuzyny, i sekundę później wóz OAS pozostał w tyle. Dwaj motocykliści, których niemal przewróciło nagłe wtargnięcie wozu de la Tocnaye’a, odzyskali równowagę i dogonili konwój. Przemknęli rondo i skrzyżowanie, pędząc w stronę Villacoublay.

Oasowcy, którzy pozostali na miejscu zamachu, nie mieli czasu na wzajemne oskarżenia. Wiedzieli, że pomówią o tym później. Porzucili trzy wozy użyte podczas operacji, wsiedli do przygotowanych samochodów i zniknęli w zapadających ciemnościach.

Używając umieszczonego w samochodzie nadajnika, komisarz Ducret nawiązał łączność z komendą policji w Villacoublay, opisując przebieg wydarzeń. Kiedy konwój nadjechał dziesięć minut później, generał de Gaulle polecił, aby jechać prosto na płytę lotniska, gdzie czekał helikopter. Gdy limuzyna stanęła, otoczyła ją grupa oficerów i funkcjonariuszy, otwierając drzwi i pomagając stanąć na nogi drżącej pani de Gaulle. Z drugiej strony rozbitej limuzyny wyłonił się generał, strząsając kawałki szkła z klap marynarki. Ignorując nacechowane paniką prośby oficerów, obszedł samochód, aby podać ramię żonie.

– Chodź, kochanie. Pojedziemy do domu – oznajmił małżonce i przedstawił personelowi lotniczemu swoją opinię na temat OAS: – Ci ludzie nie potrafią strzelać. – Po tych słowach zaprowadził żonę do helikoptera i zajął miejsce obok niej. Do prezydenckiej pary dołączył d’Jouder i chwilę później odlecieli, aby spędzić weekend na wsi.

Francis Marroux siedział cały czas za kółkiem z twarzą bladą jak płótno. Obie opony z prawej strony w końcu się poddały i citroen DS jechał na felgach. Ducret wymamrotał ciche podziękowanie pod jego adresem i poszedł ustalić, co się stało.

* * *

Podczas gdy dziennikarze na całym świecie snuli spekulacje na temat zamachu, dysponując jedynie własnymi domysłami, francuska policja pod kierunkiem Sûreté Nationale, przy wsparciu tajnych służb i żandarmerii, przeprowadzała największą operację w historii Francji. Akcja policyjna przerodziła się niebawem w największą obławę, jaką znał ten kraj. Wkrótce miało ją przyćmić polowanie na innego zabójcę o nieznanej tożsamości, który figurował w kartotekach pod kryptonimem Szakal.

Do pierwszego przełomu doszło podczas rutynowej kontroli przeprowadzonej trzeciego września, jak to zwykle bywa w policyjnej robocie. Nieopodal Valence, na południe od Lyonu, podczas blokady głównej drogi wiodącej z Paryża do Marsylii, zatrzymano prywatny samochód z czterema mężczyznami. Tego dnia skontrolowano setki wozów w celu sprawdzenia dokumentów pasażerów. Tym razem okazało się, że jeden z mężczyzn ich nie ma. Utrzymywał, że je zgubił. Wraz z pozostałymi został przewieziony do Valence na rutynowe przesłuchanie.

Na posterunku okazało się, że trzej pierwsi nie mieli nic wspólnego z czwartym, którego najzwyczajniej w świecie zabrali po drodze. Wypuszczono ich. Czwartemu pobrano odciski palców i przesłano je do Paryża, aby sprawdzić, czy jest tym, za kogo się podaje. Odpowiedź nadeszła dwanaście godzin później: odciski palców należały do dwudziestodwuletniego dezertera z Legii Cudzoziemskiej oskarżonego o naruszenie przepisów wojskowych. Człowiek ten podał policji prawdziwe nazwisko – Pierre-Denis Magade.

Magade został przewieziony do kwatery głównej policji kryminalnej w Lyonie. Przed przesłuchaniem jeden z pilnujących go policjantów spytał żartem:

– Wiesz coś o zamachu w Petit-Clamart?

Magade wzruszył obojętnie ramionami.

– Tak, a co chcesz wiedzieć?

Magade „śpiewał” przez bite osiem godzin. Oficerowie policji słuchali jak skamieniali, a stenografowie zapisywali jeden notatnik po drugim. W końcu Pierre-Denis Magade wymienił wszystkich uczestników zamachu w Petit-Clamart oraz dziewięciu innych, którzy odegrali pomniejszą rolę w fazie planowania lub zdobywania sprzętu. W sumie dwadzieścia dwie osoby. Polowanie trwało, lecz teraz policja wiedziała już, kogo szukać.

W końcu tylko jednemu zamachowcowi udało się uciec i nie schwytano go do dziś. Georges Watin zdołał się wymknąć. Podobno mieszka w Hiszpanii razem z innymi przywódcami OAS, ukrywając się wśród emigrantów z Algierii.

Przesłuchania i przygotowanie aktu oskarżenia przeciwko Bastieneowi-Thiry’emu, Bougrenetowi de la Tocnaye’owi i pozostałym uczestnikom spisku zakończono w grudniu, a w styczniu 1963 wszyscy stanęli przed sądem.

Podczas procesu OAS przypuściła kolejny zmasowany atak na gaullistowski rząd, a francuskie tajne służby odpowiedziały kłami i pazurami. Pod powierzchnią eleganckiego paryskiego życia, pod płaszczykiem kultury i cywilizacji, toczyła się jedna z najbardziej zaciekłych i sadystycznych podziemnych wojen w historii współczesnego świata.

Francuskie służby specjalne nosiły nazwę Służby Dokumentacji Zagranicznej i Kontrwywiadu, w skrócie SDECE2. Ich zadaniem było prowadzenie działalności wywiadowczej poza granicami Francji i działalności kontrwywiadowczej na jej terytorium, co niekiedy się pokrywało. Tak zwany wydział pierwszy parał się typową działalnością wywiadowczą i dzielił na komórki oznaczone literą R3. R1 zajmowała się analizą danych wywiadowczych, R2 Europą Wschodnią, R3 Europą Zachodnią, R4 Afryką, R5 Bliskim Wschodem, R6 Dalekim Wschodem, R7 Ameryką/półkulą zachodnią. Działalność kontrwywiadowcza była domeną wydziału drugiego. Wydziały trzeci i czwarty tworzyły tak zwaną sekcję komunistyczną. Wydział szósty zajmował się finansami, a wydział siódmy administracją.

Wydział piąty, określany mianem „operacyjnego”, powołano do zwalczania OAS. W jego kwaterze głównej, zlokalizowanej w kompleksie niepozornych gmachów przy boulevard Mortier, nieopodal Porte des Lilas, w obskurnej podmiejskiej dzielnicy Paryża, walkę z terrorystami toczyły setki pracowników wydziału operacyjnego. Ludzie ci, głównie Korsykanie, stanowili niemal idealne uosobienie „twardzieli”. Świetnie wyszkolonych funkcjonariuszy wysłano do ośrodka Satory, gdzie z najlepszych utworzono sekcję specjalną, ucząc ich wszystkiego o sztuce niszczenia i zabijania. Stali się mistrzami we władaniu bronią ręczną i w walce wręcz, opanowali karate i judo. Ukończyli kursy radiołączności, saperski i sabotażu. Wiedzieli, jak przesłuchiwać, uciekając się do tortur i bez ich pomocy, jak porywać ludzi, podpalać i zabijać.

Niektórzy mówili wyłącznie po francusku, inni posługiwali się biegle kilkoma językami i czuli jak w domu w wielkich stolicach świata. Mieli prawo zabijać podczas wykonywania zadań i często to czynili.

Kiedy działania OAS przybrały na sile i stały się bardziej brutalne, szef SDECE, generał Eugène Guibaud, spuścił psy ze smyczy. Niektórzy z agentów wstąpili do OAS i przeniknęli na najwyższe szczeble organizacji. Dostarczali później cennych informacji, które umożliwiały podejmowanie skutecznych działań ich kolegom. Członkowie OAS wykonujący zadania we Francji lub innych krajach byli narażeni na represje policji z powodu informacji przekazanych przez agentów wydziału operacyjnego, którzy przeniknęli do organizacji terrorystycznych. Inni byli poszukiwani przez policję, nie mogli wjechać do Francji i ginęli poza jej granicami. Wielu krewnych członków OAS, którzy zniknęli w tajemniczych okolicznościach, uważa, że ich bliscy zostali zlikwidowani przez funkcjonariuszy wydziału operacyjnego.

Oasowcy nie potrzebowali nauki w dziedzinie przemocy. Nienawidzili agentów wydziału operacyjnego, których nazywali barbouze – „brodatymi”, tajną policją, ponieważ działali potajemnie, bardziej skrycie niż zwykła policja. W okresie walki o władzę między OAS i rządem gaullistowskim oasowcy schwytali w Algierii siedmiu „brodatych”. Później znaleziono ich okaleczone, pozbawione uszu i nosa ciała dyndające na balkonach i latarniach. Tajna wojna trwała, nigdy nie dowiemy się dokładnie, ilu ludzi zginęło podczas tortur w piwnicach po jednej i drugiej stronie.

Pozostali agenci działali na zewnątrz OAS, gotowi przystąpić do akcji na rozkaz SDECE. Niektórzy przed wstąpieniem na służbę mieli kontakt ze światem przestępczym i podtrzymywali stare znajomości, skłaniając dawnych przyjaciół do wykonania brudnej roboty dla rządu. Działania te spowodowały, że we Francji zaczęto mówić o policji „równoległej” (nieoficjalnej) wykonującej rozkazy prawej ręki prezydenta de Gaulle’a, monsieur Jacques’a Foccarta. W rzeczywistości nie istniała żadna policja „równoległa”, a akcje jej przypisywane były dziełem agentów wydziału operacyjnego lub szefów grup mafijnych z tak zwanego środowiska wykonujących zlecenia dla rządu.

Korsykanie, którzy zdominowali wydział operacyjny oraz światek przestępczy Paryża i Marsylii, wiedzieli to i owo na temat wendety, dlatego po zamordowaniu siedmiu „brodatych”, wchodzących w skład działającej w Algierii Misji C, wydali krwawą wojnę OAS. Wcześniej, w 1944 roku, korsykańscy przestępcy pomogli aliantom w lądowaniu na południu Francji (uczynili to we własnym interesie, aby w nagrodę mieć pod kontrolą handel narkotykami na Lazurowym Wybrzeżu). Na początku lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku Korsykanie stanęli ponownie po stronie Francji w okresie krwawej wendety przeciwko OAS. Ponieważ wielu członków OAS było pieds-noirs4 i zewnętrznie przypominało Korsykanów, czasami wojna sprawiała wrażenie bratobójczej.

Podczas procesu Bastiena-Thiry’ego i jego towarzyszy trwała kampania terroru rozpętana przez OAS. Jej przywódcą i ukrytym pomysłodawcą zamachu w Petit-Clamart był pułkownik Antoine Argoud. Ukończył jedną z czołowych francuskich uczelni, École Polytechnique, odznaczał się przenikliwym umysłem i niespożytą energią. W okresie Wolnej Francji służył w stopniu porucznika pod de Gaulle’em, działając na rzecz wyzwolenia kraju spod nazistowskiej okupacji. Później dowodził pułkiem kawalerii zmechanizowanej w Algierii. Ten niski, żylasty mężczyzna był świetnym, choć bezlitosnym żołnierzem. W 1962 roku został szefem komórki operacyjnej OAS na wygnaniu.

Ponieważ miał doświadczenie w prowadzeniu wojny psychologicznej, wiedział, że walka przeciw gaullistowskiej Francji musi być toczona na wszystkich frontach środkami terroru, dyplomacji i narzędziami public relations. Elementem kampanii było zaproszenie szefa Krajowej Rady Ruchu Oporu5, politycznego ramienia OAS, dawnego ministra spraw zagranicznych Francji Georges’a Bidaulta, do udzielenia szeregu wywiadów prasowych i telewizyjnych w Europie Zachodniej, w których wyjaśnił w „cywilizowany” sposób, dlaczego OAS sprzeciwia się polityce generała de Gaulle’a.

Niezwykła inteligencja Argouda, która kiedyś uczyniła go najmłodszym pułkownikiem armii francuskiej, sprawiła, że stał się najbardziej niebezpiecznym członkiem OAS. Zorganizował Bidaultowi cykl wywiadów z korespondentami głównych sieci telewizyjnych i gazet, podczas których wytrawny polityk przedstawił w oględny sposób mniej chlubne działania zbirów z OAS.

Sukces kampanii medialnej Bidaulta zaniepokoił francuski rząd równie mocno jak taktyka terroru i seria wybuchów bomb z plastycznym materiałem wybuchowym w kinach i kawiarniach całej Francji. Czternastego lutego wykryto kolejny spisek, którego celem było zgładzenie generała de Gaulle’a. Następnego dnia prezydent miał wygłosić odczyt w École Militaire na Polu Marsowym. Zamachowcy chcieli go zgładzić strzałem w plecy z broni snajpera ukrytego pod okapem sąsiedniego budynku.

Wkrótce przed sądem stanęli kolejni spiskowcy: Jean Bichon, kapitan artylerii Robert Poinard i pani Paule Rousselet de Liffiac, nauczycielka angielskiego z Akademii Wojskowej. Snajperem był Georges Watin, lecz Kulawemu i tym razem udało się ujść cało. Karabin z lunetą snajperską został znaleziony w mieszkaniu Poinarda i cała trójka trafiła do aresztu. Podczas późniejszego procesu zeznali, że zastanawiając się nad sposobem przemycenia Watina i karabinu do gmachu akademii, zasięgnęli rady chorążego Mariusa Tho, a ten udał się wprost na policję. Generał de Gaulle zgodnie z planem wziął udział w uroczystości wojskowej piętnastego lutego, musiał jednak przyjechać w opancerzonym samochodzie, co bardzo go zdenerwowało.

Chociaż akcja była przeprowadzona w sposób niesłychanie amatorski, rozzłościła prezydenta. Następnego dnia wezwał do siebie ministra spraw wewnętrznych Freya, walnął pięścią w stół i oznajmił urzędnikowi odpowiedzialnemu za bezpieczeństwo kraju: „Trzeba położyć temu kres!”.

Zdecydowano, że należy dać nauczkę oasowcom i wymierzyć surowe wyroki czołowym przywódcom, aby odstraszyć pozostałych. Frey nie miał wątpliwości, jakim wyrokiem zakończy się proces Bastiena-Thiry’ego, który toczył się przed Najwyższym Sądem Wojskowym, albowiem na ławie oskarżonych zamachowiec nie umiał wyjaśnić, dlaczego Charles de Gaulle powinien umrzeć. Trzeba było jednak bardziej zdecydowanych działań, aby odstraszyć pozostałych.

Dwudziestego drugiego lutego na biurku szefa wydziału operacyjnego znalazła się kopia notatki służbowej, którą szef wydziału drugiego SDECE (zajmującego się kontrwywiadem i bezpieczeństwem wewnętrznym) przesłał ministrowi spraw wewnętrznych. Oto jej fragment:

Udało się nam ustalić miejsce pobytu jednego z głównych przywódców organizacji wywrotowej, byłego pułkownika armii francuskiej Antoine’a Argouda. Argoud uciekł do Niemiec i ma zamiar, zgodnie z informacjami przekazanymi przez wywiad, pozostać tam kilka dni…

W tych warunkach jego ujęcie należy uznać za możliwe. Z powodu odrzucenia prośby naszego kontrwywiadu skierowanej do niemieckich władz, a także dlatego, że Niemcy spodziewają się, iż depczemy po piętach Argoudowi i innym przywódcom OAS, operacja mająca na celu ujęcie Argouda powinna być przeprowadzona z najwyższą szybkością i dyskrecją.

Zadanie aresztowania Argouda zlecono wydziałowi operacyjnemu.

Po południu dwudziestego piątego lutego Argoud wrócił do Monachium z Rzymu, gdzie spotkał się z innymi przywódcami OAS. Zamiast udać się wprost na Unertlstrasse, pojechał taksówką do hotelu Eden-Wolff, w którym zarezerwował pokój, najwyraźniej planując odbyć jakieś spotkanie. Nigdy tam jednak nie dotarł. W holu podeszło do niego dwóch mężczyzn mówiących płynnie po niemiecku. Przekonany, że ma do czynienia z niemiecką policją, sięgnął do kieszeni, aby pokazać paszport.

Wtedy wykręcono mu ręce w żelaznym uścisku, powalono i wywleczono na zewnątrz do czekającej furgonetki z pralni. Kiedy zaprotestował, usłyszał potok francuskich przekleństw. Twarda pięść grzmotnęła go w nos, a inna uderzyła w brzuch. Poczuł palec na splocie nerwowym poniżej ucha i stracił przytomność.

Dwadzieścia cztery godziny później ktoś zadzwonił na Quai des Orfèvres 36, do wydziału kryminalnego paryskiej policji. Szorstki głos poinformował sierżanta pełniącego służbę, że dzwoni w imieniu OAS i że Antoine Argoud leży „zgrabnie związany” w furgonetce zaparkowanej obok ich gmachu. Kilka minut później otworzono drzwi furgonetki i Argouda otoczyli oniemiali z wrażenia policjanci.

Argoud nie mógł skupić wzroku, ponieważ od dwudziestu czterech godzin miał opaskę na oczach. Trzeba go było podtrzymać, aby nie upadł. Twarz pokrywała zaschnięta krew z nosa, a usta były obolałe od knebla wyjętego przez policjantów.

– Czy pan to pułkownik Antoine Argoud? – spytał któryś z funkcjonariuszy.

– Tak – wymamrotał.

Agenci wydziału operacyjnego jakimś sposobem przemycili go przez granicę poprzedniej nocy, a anonimowy rozmówca powiadomił policję o przesyłce czekającej na policyjnym parkingu, co trzeba uznać za specyficzny rodzaj poczucia humoru. Argouda trzymano w areszcie do czerwca 1968 roku. Porwanie Argouda wywołało ogromną demoralizację w szeregach OAS, otworzyło też drogę jego ukrytemu w mroku zastępcy, mało znanemu, lecz równie inteligentnemu podpułkownikowi Marcowi Rodinowi, który objął dowództwo nad działaniami mającymi na celu zgładzenie de Gaulle’a. Pod wieloma względami było to niefortunne wydarzenie.

Czwartego marca Najwyższy Sąd Wojskowy wydał wyrok na Jeana-Marie Bastiena-Thiry’ego. On i dwaj inni zostali skazani na karę śmierci, podobnie jak trzech kolejnych, w dalszym ciągu przebywających na wolności, między innymi Watin, Kulawy. Ósmego marca generał de Gaulle przez trzy godziny słuchał w milczeniu prawników reprezentujących skazanych, którzy błagali go o ułaskawienie. Zamienił dwa wyroki śmierci na dożywocie, lecz kara dla Bastiena-Thiry’ego nie została cofnięta.

Tej samej nocy prawnik przekazał pułkownikowi sił powietrznych ostateczną decyzję.

– Wyrok zostanie wykonany jedenastego marca – powiedział klientowi, a gdy ten uśmiechnął się do niego z niedowierzaniem, wybuchnął: – Zostaniesz rozstrzelany!

Bastien-Thiry pokręcił głową, nie tracąc dobrego humoru.

– Nic nie rozumiesz – wyjaśnił prawnikowi. – Żaden francuski pułk nie wykona takiego wyroku.

Okazało się, że był w błędzie. Wiadomość o wykonaniu wyroku ogłoszono o ósmej rano we francuskim Radiu Europa 1. Stacja była słyszalna na terenie prawie całej Europy Zachodniej, pod warunkiem że ktoś nastroił na nią odbiornik. W małym pokoiku hotelowym w Austrii komunikat ten zapoczątkował cały ciąg myśli i działań, które sprawiły, że generał de Gaulle otarł się o śmierć bliżej niż kiedykolwiek dotąd. W hoteliku tym zatrzymał się pułkownik Marc Rodin, nowy szef komórki operacyjnej OAS.

Rozdział drugi

Marc Rodin wyłączył radio i wstał od stołu, niemal nie tykając śniadania. Podszedł do okna, zapalił kolejnego papierosa i spojrzał na pokrytą śniegiem okolicę. Tego roku późna wiosna nie dała jeszcze o sobie znać.

– Dranie – mruknął złowieszczo. Po tym słowie nastąpił cały szereg wypowiedzianych sotto voce rzeczowników i przymiotników wyrażających jego uczucia do francuskiego prezydenta, jego rządu i agentów wydziału operacyjnego.

Rodin różnił się od swojego poprzednika niemal pod każdym względem. Był wysoki i szczupły, miał wymizerowaną twarz trawioną nienawiścią, chociaż zwykle ukrywał swoje emocje pod płaszczykiem nietypowej dla mieszkańców południa oziębłości. W jego przypadku drzwi do awansu nie otworzyło ukończenie École Polytechnique. Gdy Niemcy pokonały Francję, Marc, syn szewca, uciekł do Anglii łodzią rybacką i zaciągnął się w stopniu szeregowca pod sztandar krzyża lotaryńskiego.

Musiał ciężko harować, by awansować z sierżanta na chorążego, podczas zaciekłych walk w Afryce Północnej, gdzie służył pod Koenigiem, a później w Normandii pod dowództwem Leclerca. Oficerskie szlify, których nigdy nie otrzymałby z racji wykształcenia lub pochodzenia, dostał za udział w walkach o zdobycie Paryża. W powojennej Francji stanął przed wyborem powrotu do cywila lub pozostania w armii.

Czy rzeczywiście miał do czego wracać? Nie znał innego fachu oprócz szewstwa, którego nauczył go ojciec. Na dodatek wśród francuskich robotników wiedli prym komuniści, którzy zdominowali podziemny ruch oporu i francuskie siły wewnętrzne. Pozostał w armii i z rozgoryczeniem typowym dla oficera frontowego obserwował przedstawicieli nowej generacji, którzy świeżo po szkole oficerskiej, dzięki zadaniom teoretycznym wykonywanym na salach wykładowych, otrzymywali te same szlify, na które on musiał zapracować własnym potem i krwią. Zaczął odczuwać gniew, widząc, że przewyższają go szarżą i przywilejami.

Pozostał mu tylko jeden wybór, wstąpić do któregoś z pułków kolonialnych, jak to czynili twardzi wojacy, którzy walczyli, podczas gdy ich towarzysze z poboru paradowali po placu musztry. Załatwił sobie przeniesienie do kolonialnych oddziałów spadochronowych.

Po roku został dowódcą kompanii w Indochinach; żył wśród ludzi, którzy mówili i myśleli podobnie jak on. Młody mężczyzna będący synem szewca mógł awansować dzięki udziałowi w walce. Pod koniec wojny w Indochinach dochrapał się stopnia majora, a po nieszczęśliwym i frustrującym roku spędzonym we Francji został wysłany do Algierii.

Wycofanie się Francji z Indochin i rok spędzony w ojczyźnie sprawiły, że jego uśpiona gorycz przekształciła się w ogromną pogardę dla polityków i komunistów, których z tymi pierwszymi utożsamiał. Doszedł do wniosku, że dopóki Francja nie będzie rządzona przez wojskowego, nigdy nie uwolni się z niewoli zdrajców i wazeliniarzy, którzy opanowali jej życie publiczne. Dwie wspomniane grupy nie istniały tylko w armii.

Podobnie jak większość oficerów frontowych, którzy oglądali śmierć swoich ludzi i grzebali potwornie okaleczone ciała tych, co mieli pecha i dostali się żywcem w ręce wroga, Rodin otaczał czcią wojskowych, uważając ich za sól ziemi – ludzi poświęcających własną krew, aby burżuje mogli prowadzić wygodne życie w ojczyźnie. Po ośmiu latach spędzonych w dżungli Indochin usłyszał od francuskich cywilów, że nie obchodzi ich los żołnierzy. Lewicowi intelektualiści potępiali armię z powodu takiej drobnostki jak torturowanie jeńców w celu uzyskania ważnych informacji. Rodin zareagował bardzo emocjonalnie, co w połączeniu z rozgoryczeniem wypływającym z braku życiowych możliwości uczyniło z niego fanatyka.

Był przekonany, że gdyby cywilne władze Wietnamu oraz rząd i rodacy w ojczyźnie dostarczyli armii wystarczającego wsparcia, zdołałaby pokonać Viet Minh (Ligę Niepodległości Wietnamu). Wycofanie się Francji z Indochin uznał za wielką zdradę wobec tysięcy wspaniałych młodych mężczyzn, którzy ponieśli bezsensowną śmierć w tym rejonie. Rodin doszedł do wniosku, że nie będzie więcej tolerował zdrady. Dowiódł tego w Algierii. Wypłynął z portu w Marsylii wiosną 1956 roku, tak szczęśliwy jak jeszcze nigdy dotąd, przekonany, że na odległych algierskich wzgórzach ujrzy dopełnienie dzieła swojego życia, apoteozę armii francuskiej.

Mimo dwóch lat zażartych, morderczych zmagań jego przekonania pozostały niewzruszone. To prawda, że buntownicy nie byli tak łatwi do pokonania, jak początkowo sądził. Niezależnie od tego, ilu fellachów zabili, ile wiosek zrównali z ziemią, ilu terrorystów z FLN6 zamęczyli na torturach, powstanie rozprzestrzeniało się, aż objęło swoim zasięgiem cały kraj i rozlało się na miasta.

Marc Rodin uważał, że potrzebowali jedynie większej pomocy ze strony Francji. Tym razem nie można było powiedzieć, że toczą wojnę w jakimś odległym zakątku imperium. Algieria była częścią Francji, fragmentem jej terytorium zamieszkanym przez trzy miliony Francuzów. Powinni walczyć o Algierię jak o Normandię, Bretanię czy Alpy Nadmorskie. Awansowany do stopnia podpułkownika Marc Rodin przeniósł się z frontu do miasta, najpierw do Bône7, a później do Konstantyny.

Na froncie walczył z wojownikami ALN8, członkami nieregularnej armii, lecz mimo wszystko żołnierzami. Nienawiść odczuwana wobec nich była niczym w porównaniu z tą, która zaczęła go trawić, kiedy rozpoczął podstępną, krwawą wojnę w miastach, gdzie sprzątacze podkładali bomby z plastycznego materiału wybuchowego w kawiarniach uczęszczanych przez Francuzów, supermarketach i parkach. Środki, które przedsięwziął, aby oczyścić Konstantynę z plagi zabijającej bombami francuskich cywilów, sprawiły, że mieszkańcy starego miasta nazwali go Rzeźnikiem.

Do pokonania FLN i jej zbrojnego ramienia ALN potrzebne było jedynie wsparcie Paryża. Podobnie jak większość fanatyków Rodin ignorował fakty. W jego oczach nie liczyły się rosnące koszty prowadzenia wojny, rozchwianie francuskiej gospodarki pod ciężarem wysiłku wojennego, malejące perspektywy wygranej oraz rosnąca demoralizacja wśród poborowych.

W czerwcu 1958 roku generał de Gaulle ponownie objął urząd premiera Francji. Skutecznie odsuwając od władzy przedstawicieli skorumpowanej, chwiejącej się Czwartej Republiki, ogłosił nastanie Piątej. Kiedy wypowiedział słowa Algérie Française, które zdaniem generałów zapewniły mu powrót do Matignon, a w styczniu 1959 roku do Pałacu Elizejskiego, Rodin poszedł do swojego pokoju i zapłakał. Gdy de Gaulle odwiedził Algierię, jego przyjazd był dla Rodina niczym zstąpienie Zeusa z Olimpu. Był pewny, że francuska polityka przybierze nowy kierunek. Komuniści stracą zajmowane stanowiska, Jean-Paul Sartre zostanie rozstrzelany za zdradę, związki zawodowe będą ujarzmione, a synowie Francji walczący w Algierii zyskają pełne wsparcie ojczyzny jako armia broniąca granic francuskiej cywilizacji.

Rodin był tego tak pewny jak tego, że słońce wzejdzie na wschodzie. Kiedy de Gaulle poczynił kroki w kierunku normalizacji sytuacji w kraju, Rodin uznał to za jakąś pomyłkę. Sądził, że trzeba dać staruszkowi więcej czasu. Gdy rozeszły się plotki o rozmowach wstępnych z Ben Bellą i FLN, nie mógł w to uwierzyć. Chociaż w 1960 roku sympatyzował z buntem osadników pod wodzą Big Jo Ortiza, był przekonany, że brak sukcesów w ostatecznej rozprawie z fellachami był taktycznym posunięciem ze strony de Gaulle’a. Uważał, że Le Vieux, Staruszek, wie, co robi. Czyż nie wypowiedział złotych słów: Algérie Française?

Kiedy w końcu dostał rozstrzygający dowód, że Nowa Francja Charles’a de Gaulle’a nie obejmie Algierii Francuskiej, jego świat pękł jak porcelanowa waza zmiażdżona przez pociąg. Nic nie pozostało z wiary i nadziei, zaufania i pewności. Ich miejsce zajęła nienawiść. Nienawiść do systemu, do polityków, do intelektualistów, do Algierczyków, związków zawodowych, dziennikarzy i cudzoziemców. Największa była jednak nienawiść do de Gaulle’a. Z wyjątkiem kilku głupków, którzy odmówili udziału, cały batalion Rodina przyłączył się do wojskowego puczu w kwietniu 1961 roku.

Pucz zakończył się klęską. De Gaulle stłumił przewrót w zarodku jednym prostym, porażająco skutecznym posunięciem. Nikt nie zwrócił większej uwagi, gdy na kilka tygodni przed ogłoszeniem rozpoczęcia oficjalnych rozmów z FLN żołnierzom rozdano tysiące prostych odbiorników radiowych. Odbiorniki, uważane za źródło nieszkodliwej żołnierskiej rozrywki, były aprobowane przez wielu oficerów i starszych podoficerów. Muzyka rozrywkowa nadawana z Francji pozwalała wojsku zapomnieć o skwarze, muchach i nudzie.

Trudno było jednak uznać za nieszkodliwy głos de Gaulle’a. Kiedy wierność armii została poddana najwyższej próbie, dziesiątki tysięcy poborowych siedzących w algierskich barakach dowiedziały się o tym z radia. Po wiadomościach usłyszeli ten sam głos, który Rodin słyszał w czerwcu 1940 roku. Przesłanie było niemal identyczne: „Stoicie przed wyborem, komu będziecie posłuszni. Jestem Francją, narzędziem jej przeznaczenia. Chodźcie za mną. Okażcie mi posłuch”.

Przy dowódcach innych batalionów została jedynie garstka oficerów, nawet większość sierżantów odeszła.

Iluzję buntu zdławiono drogą radiową. Rodin miał więcej szczęścia. Pozostało z nim stu dwudziestu ludzi: oficerów, podoficerów i zwykłych żołnierzy. Stało się tak dlatego, że dowodził jednostką, w której służyło więcej starych wiarusów z Indochin i algierskich okopów. Wspólnie z innymi uczestnikami przewrotu utworzyli Organizację Tajnej Armii, przysięgając obalić judasza z Pałacu Elizejskiego.

Do czasu objęcia władzy przez FLN i lojalną armię francuską trwała orgia zniszczenia. W ciągu siedmiu tygodni osadnicy sprzedali za bezcen dorobek całego życia i opuścili spustoszone wojną wybrzeże. Tajna Armia dokonała ostatniej odrażającej zemsty na tym, co za sobą pozostawili. Kiedy dobiegła końca, przywódcom, których nazwiska były znane gaullistowskim władzom, pozostało jedynie wygnanie.

Zimą 1961 roku Rodin został zastępcą Argouda pełniącego wówczas funkcję szefa komórki operacyjnej OAS na wygnaniu. To właśnie jego talent, mądrość i błyskotliwa wizja kryły się za ofensywą OAS na terenie Francji. Pełen sprytu i zdrowego rozsądku Rodin zajmował się organizacją podziemnej działalności. Gdyby był jedynie zatwardziałym fanatykiem, stwarzałby niewielkie zagrożenie. Okazał się jednak kimś więcej. Stary szewc spłodził syna o przenikliwym umyśle. Chociaż Rodin nie otrzymał formalnego wykształcenia wojskowego, rozwinął naturalne zdolności na własny wyjątkowy sposób.

Choć tak jak pozostali był fanatycznie oddany swojej wizji Francji i honorowi armii, w obliczu praktycznych problemów umiał wskazać pragmatyczne i logiczne rozwiązanie bardziej skuteczne od gwałtownego entuzjazmu lub bezsensownej przemocy.

Wykorzystał te zdolności rankiem jedenastego marca, szukając sposobu pozbawienia życia Charles’a de Gaulle’a. Nie był tak głupi, aby sądzić, że będzie to łatwe zadanie. Wręcz przeciwnie, nieudane zamachy w Petit-Clamart i École Militaire dodatkowo je utrudniły. Znalezienie płatnego zabójcy nie przedstawiało większego problemu. Prawdziwym wyzwaniem było wybranie odpowiedniego człowieka lub stworzenie planu na tyle przebiegłego, aby zdołał przeniknąć przez pierścień bezpieczeństwa otaczający prezydenta.

W metodyczny sposób przeanalizował główne problemy. Dwie godziny stał w oknie, wypalając jednego papierosa po drugim, aż pokój zasnuł gęsty, błękitny dym. Następnie zaczął się zastanawiać nad sposobem ich rozwiązania lub obejścia. Żaden nie zdołał jednak pomyślnie przejść najważniejszej próby. Rodin zawsze stawał przed nierozwiązywalnym problemem – kwestią bezpieczeństwa.

Od czasu zamachu w Petit-Clamart sytuacja uległa zmianie. Agenci wydziału operacyjnego coraz głębiej infiltrowali OAS. Okoliczności stawały się wręcz alarmujące. Niedawne porwanie Argouda wskazywało, jak daleko mogą się posunąć tamci, aby aresztować i przesłuchać przywódców OAS. Nie zawahali się nawet przed zatargiem z niemieckim rządem.

Po trwających czternaście dni przesłuchaniach Argouda wszyscy przywódcy OAS rzucili się do ucieczki. Bidault nagle stracił ochotę do publicznych wystąpień i wystawiania się na atak. Inni liderzy CNR uciekli w panice do Hiszpanii, Ameryki Północnej i Belgii. W pośpiechu kupowali fałszywe dokumenty i bilety w odległe miejsca.

Szeregowi członkowie tracili ducha, obserwując, co się dzieje. Ludzie we Francji, wcześniej gotowi pomóc, udzielić schronienia poszukiwanym, przesłać paczkę z bronią i amunicją, przekazać wiadomość czy nawet dostarczyć informacje, teraz odkładali słuchawkę, mrucząc jakieś usprawiedliwienie.

Po nieudanym zamachu w Petit-Clamart i przesłuchaniu więźniów na terenie Francji zlikwidowano trzy siatki konspiracyjne – réseaux. Dzięki zdobyciu poufnych informacji francuska policja przeszukiwała dom po domu, likwidując magazyny broni i amunicji. Dwa inne zamachy na życie de Gaulle’a zostały udaremnione przez policję, gdy konspiratorzy spotkali się po raz drugi, aby zaplanować operację.

Chociaż przywódcy CNR wygłaszali mowy i wspominali o przywróceniu demokracji we Francji, Rodin z ponurą miną myślał o faktach opisanych w dokumentach spoczywających w pękatej walizce pod jego łóżkiem. Kurczące się środki, słabnące poparcie w kraju i za granicą, malejąca liczba członków, utrata wiarygodności. OAS uginała się pod ciosami francuskiej policji i tajnych służb.

Rozstrzelanie Bastiena-Thiry’ego mogło jedynie pogorszyć i tak już słabe morale. W takiej sytuacji znalezienie ludzi gotowych im pomóc byłoby naprawdę trudne. Twarze tych, którzy mogli się na to poważyć, były doskonale znane każdemu francuskiemu policjantowi oraz kilku milionom obywateli. Nowy plan opracowany w takich warunkach, mimo ogromnej pracy i współdziałania wielu grup, zostałby udaremniony, zanim zabójca znalazłby się w odległości dwustu kilometrów od de Gaulle’a.

Doszedłszy do końca swojego rozumowania, Rodin wymamrotał:

– Człowiek, o którym nikt nie wie… – Pomyślał o ludziach, którzy nie zawahaliby się zabić prezydenta. Każdy z nich miał w kwaterze głównej francuskiej policji akta, które pod względem objętości nie ustępowały Biblii. Czy gdyby było inaczej, ukrywałby się w hoteliku w małej wiosce w austriackich Alpach?

Znalazł odpowiedź tuż przed południem. Początkowo ją odrzucił, aby po chwili do niej powrócić z jeszcze większym zainteresowaniem. Gdyby udało się znaleźć takiego człowieka… gdyby istniał… Powoli i z mozołem stworzył kolejny plan oparty na istnieniu odpowiedniej postaci, a następnie poddał go najróżniejszym sprawdzianom i próbom. Pomyślnie przeszedł wszystkie, nawet sprawdzian bezpieczeństwa.

Przed lunchem Marc Rodin narzucił płaszcz i zszedł po schodach. W drzwiach poczuł podmuch wiatru hulającego na oblodzonej uliczce. Wzdrygnął się, a jednocześnie pozbył tępego bólu głowy wywołanego papierosowym dymem wypełniającym przegrzany pokój. Skręcił w lewo, idąc z chrzęstem po śniegu do poczty przy Adlerstrasse, skąd nadał kilka krótkich telegramów, informując kolegów mieszkających pod fałszywymi nazwiskami w południowych Niemczech, Austrii, we Włoszech i w Hiszpanii, że przez kilka tygodni nie będzie dostępny z powodu ważnej misji.

Wlokąc się do skromnego hoteliku, pomyślał, że niektórzy uznają, iż stchórzył, rozpłynął się w powietrzu przerażony groźbą porwania lub zamordowania przez agentów wydziału operacyjnego. Wzdrygnął się. Niech sobie myślą, co chcą, czas wyjaśnień już minął.

Zjadł lunch w pensjonacie Stammkarte, gdzie tego dnia podawano golonkę z kluskami. Chociaż lata spędzone w dżungli Indochin i na pustkowiach Algierii sprawiły, że przywykł do nędznego jadła, z trudnością przełknął danie. Wyjechał po południu, spakowawszy walizki i uregulowawszy rachunek, aby znaleźć odpowiedniego człowieka, choć nie wiedział nawet, czy taki istnieje.

* * *

Kiedy Rodin wsiadał do pociągu, samolot marki Comet 4B linii BOAC lądował na pasie zero-cztery londyńskiego lotniska. Maszyna przyleciała z Bejrutu. Wśród pasażerów wchodzących do hali przylotów był wysoki, jasnowłosy Anglik. Jego twarz pokrywała zdrowa opalenizna będąca dziełem bliskowschodniego słońca. Czuł się zrelaksowany i wypoczęty po dwóch miesiącach przyjemnego pobytu w Libanie. Jeszcze większej przyjemności dostarczyła mu pokaźna sumka przelana na jego szwajcarskie konto z banku w Bejrucie.

W piasku dalekiej pustyni pozostawił ciała dwóch niemieckich konstruktorów rakiet, ze zgrabnym otworem po kuli w kręgosłupie. Teraz zwłoki zostały już pewnie pogrzebane przez skonsternowaną i wściekłą egipską policję. Pozbycie się obu mężczyzn opóźni o kilka lat zapoczątkowane przez Nassera prace nad skonstruowaniem rakiety Al Zafira, więc milioner syjonista z Nowego Jorku miał poczucie, że jego pieniądze zostały dobrze zainwestowane. Anglik przeszedł bez żadnego problemu przez kontrolę celną i pojechał wynajętym samochodem do swojego mieszkania w Mayfair.

* * *

Poszukiwania trwały dziewięćdziesiąt dni. Ich owocem były trzy krótkie dossier umieszczone w szarych kopertach, te zaś spoczywały w teczce, z którą Rodin nigdy się nie rozstawał. Wrócił do Austrii w połowie czerwca i zameldował się w małym wiedeńskim pensjonacie Kleist przy Brucknerallee.

Z poczty głównej nadał dwie lakoniczne depesze, jedną do Bolzano w północnych Włoszech, drugą do Rzymu. W każdej wzywał swoich głównych współpracowników na pilne spotkanie, które miało się odbyć w jego pokoju hotelowym w Wiedniu. Mężczyźni przybyli w ciągu dwudziestu czterech godzin. René Montclair przyjechał z Bolzano wynajętym samochodem, a André Casson wsiadł na pokład samolotu rejsowego z Rzymu. Obaj podróżowali pod fałszywymi nazwiskami i posługiwali się podrobionymi dokumentami, albowiem ich dane personalne figurowały na pierwszych miejscach list agentów SDECE we Włoszech i w Austrii. Francuska tajna policja wydawała mnóstwo pieniędzy, aby przekupić informatorów na przejściach granicznych i lotniskach.

André Casson zjawił się w pensjonacie Kleist siedem minut przed jedenastą, na którą wyznaczono spotkanie. Kazał kierowcy taksówki stanąć na rogu Brucknerallee i spędził kilka minut na poprawianiu krawata w odbiciu okna kwiaciarni, zanim szybkim krokiem wszedł do holu pensjonatu. Rodin zameldował się jak zwykle pod fałszywym nazwiskiem, jednym z dwudziestu znanych wyłącznie jego najbliższym współpracownikom. Telegraficzna wiadomość wzywająca na spotkanie była podpisana nazwiskiem „Schulz”, którym posługiwał się w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.

– Herr Schulz, bitte? – Casson zagadnął młodego recepcjonistę, a ten sprawdził dane w księdze gości.

– Wynajął pokój sześćdziesiąt cztery. Spodziewa się pana?

– Tak. – Casson skinął głową i ruszył w kierunku schodów. Wszedł na pierwsze piętro, skręcił w korytarz i zaczął szukać pokoju sześćdziesiąt cztery. Znalazł go w połowie korytarza, po prawej stronie. Uniósł dłoń, aby zapukać, gdy nagle ktoś chwycił ją od tyłu. Odwrócił się i ujrzał nad sobą grubą, siną twarz o wydatnej szczęce. Oczy łypiące na niego spod czarnych, krzaczastych brwi były pozbawione zainteresowania. Mężczyzna ruszył za nim, gdy Casson przeszedł obok wnęki cztery metry wcześniej. Nie usłyszał żadnego dźwięku, choć dywan na korytarzu był cienki.

– Czego chcesz? – spytał po francusku olbrzym.

Casson poczuł skurcz żołądka, przypominając sobie, jak szybko cztery miesiące wcześniej zgarnięto Argouda z hotelu Eden Wolff. Po chwili skojarzył, że człowiek, który za nim stoi, jest Polakiem z Legii Cudzoziemskiej służącym pod rozkazami Rodina w Indochinach i Wietnamie. Przypomniał też sobie, że Rodin wykorzystywał Wiktora Kowalskiego do zadań specjalnych.

– Mam spotkanie z pułkownikiem Rodinem, Wiktorze – odpowiedział delikatnie.

Kowalski jeszcze bardziej zmarszczył brwi, słysząc swoje nazwisko i nazwisko przełożonego.

– Jestem André Casson – dodał gość.

Na Kowalskim nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Sięgnął ponad ramieniem Cassona, by zapukać lewą ręką do pokoju sześćdziesiąt cztery.

– Tak? – rozległ się męski głos.

Kowalski zbliżył usta do drzwi.

– Mamy gościa – warknął. Drzwi lekko się uchyliły, Rodin wyjrzał na zewnątrz i otworzył je na oścież.

– Witaj, André! Przepraszam za niego. – Skinął głową Kowalskiemu. – W porządku, kapralu. Oczekiwałem tego człowieka.

Uwolniony Casson wszedł do pokoju. Rodin zamienił na progu kilka słów z Kowalskim i ponownie zamknął drzwi. Polak wrócił na korytarz i ukrył się w ciemnej wnęce.

Rodin wymienił z Cassonem uścisk dłoni i podszedł do jednego z dwóch foteli stojących przed piecykiem gazowym. Chociaż była połowa czerwca, na zewnątrz panował chłód, a obaj mężczyźni przywykli do gorącego słońca Afryki Północnej. Piecyk gazowy nastawiono na najwyższą temperaturę. Casson zdjął płaszcz przeciwdeszczowy i usiadł przy ogniu.

– Zwykle nie stosujesz takich środków ostrożności, Marc – zauważył.

– Nie chodzi o mnie – odrzekł Rodin. – W razie czego umiem się o siebie zatroszczyć. Potrzebowałbym jednak kilku minut, aby pozbyć się tych papierów. – Wskazał biurko przy oknie, na którym leżała gruba szara teczka. – Właśnie dlatego sprowadziłem Wiktora. Dzięki niemu zyskałbym sześćdziesiąt sekund na zniszczenie dokumentów.

– Muszą być bardzo ważne.

– Być może, być może. – W głosie Rodina dało się wyczuć nutkę satysfakcji. – Poczekamy na René. Kazałem mu przyjść o jedenastej piętnaście, abyście nie zjawili się w odstępie kilku sekund i nie zdenerwowali Wiktora.

Rodin uśmiechnął się przelotnie na myśl, co by się stało, gdyby zdenerwowany Wiktor sięgnął po ciężkiego colta, którego trzymał w kaburze pod lewą pachą. Usłyszeli pukanie do drzwi. Rodin podszedł i przyłożył usta do desek.

– Tak?

Tym razem usłyszał zdenerwowany i napięty głos René Montclaira.

– Marc, na miły Bóg…

Rodin otworzył drzwi i ujrzał Montclaira wyglądającego jak karzeł na tle ogromnego Polaka, który stał za jego plecami.

– W porządku, Wiktor – mruknął ochroniarzowi, który zwolnił uścisk krępujący Montclaira.

Ten z radością wszedł do pokoju i skrzywił się na widok Cassona, który uśmiechał się do niego z fotela. Drzwi zamknęły się ponownie i Rodin powtórzył przeprosiny.

René podszedł do niego i podali sobie dłonie. Montclair zdjął płaszcz, odsłaniając źle skrojony, wygnieciony szary garnitur z marynarką wiszącą mu na ramionach. Podobnie jak większość byłych wojskowych przywykłych do munduru, on i Rodin nigdy nie nauczyli się nosić garnituru.

Pełniąc funkcję gospodarza, Rodin usadził obu gości w głębokich fotelach, a sam zajął miejsce na krześle za stołem, który zamienił w biurko. Sięgnął po butelkę francuskiej brandy stojącą na stoliku przy łóżku i uniósł ją pytająco. Obaj goście skinęli potakująco głowami. Rodin napełnił hojnie trzy szklanki, a następnie podał Montclairowi i Cassonowi. Pociągnęli po łyku niczym dwaj wędrowcy czekający, aby napój rozgrzał ich zziębnięte ciała.

Niski i krępy René Montclair, opierający głowę o zagłówek, był żołnierzem zawodowym, podobnie jak Rodin. W przeciwieństwie do niego nigdy jednak nie służył na froncie. Przez całe życie wykonywał administracyjną robotę, a przez dziesięć ostatnich lat zajmował się wypłacaniem żołdu w Legii Cudzoziemskiej. Wiosną 1963 roku był skarbnikiem OAS.

André Casson to jedyny cywil w tym gronie. Mały i skrupulatny, wciąż nosił się niczym dyrektor banku, którym był w Algierii. Obecnie zajmował się koordynacją działań OAS-CNR na terenie metropolii francuskiej.

Obaj mężczyźni byli fanatycznymi członkami OAS, choć z nieco innych przyczyn. Montclair miał dziewiętnastoletniego syna, który trzy lata wcześniej wykonywał obywatelski obowiązek w Algierii, podczas gdy jego ojciec zajmował się płacami Legii Cudzoziemskiej w bazie nieopodal Marsylii. Major Montclair nigdy nie zobaczył ciała syna. Zostało pochowane przez patrol legii, który zajął wioskę, gdzie partyzanci przetrzymywali młodego szeregowego. Dowiedział się jednak ze szczegółami, co zrobiono synowi. W legii żadna tajemnica długo się nie uchowa. Ludzie paplają o wszystkim.

André Casson był jeszcze bardziej zaangażowany w sprawę. Urodzony w Algierii, całe życie poświęcił karierze zawodowej i rodzinie. Bank, w którym pracował, miał centralę w Paryżu, więc Casson nawet po odzyskaniu niepodległości przez Algierię miałby robotę. Gdy w 1960 roku francuscy osadnicy wzniecili bunt, przyłączył się do nich, stając się jednym z przywódców w rodzinnej Konstantynie. Pracując w banku, widział, jak ludzie likwidują jedno konto po drugim, a przedsiębiorcy sprzedają firmy, by przeprowadzić się do Francji. Zrozumiał, że złoty okres francuskiej obecności w Algierii dobiegł końca. Wkrótce po buncie w armii, doprowadzony do pasji nową polityką gaullistowską, niedolą drobnych rolników i kupców uciekających ze zrujnowanego kraju do Francji, o której nie mieli zielonego pojęcia, pomógł oddziałowi OAS obrabować własny bank z trzydziestu milionów starych franków. Młodszy kasjer domyślił się wszystkiego i doniósł na niego przełożonym, więc kariera Cassona w banku była skończona. Wtedy odesłał żonę i dwójkę dzieci do teściów w Perpignan i wstąpił do OAS. Był cennym członkiem, ponieważ znał osobiście kilka tysięcy sympatyków OAS mieszkających obecnie na terenie Francji.

Marc Rodin usiadł i przyjrzał się uważnie kolegom. Odpowiedzieli zaciekawionym spojrzeniem, lecz nie zadali żadnych pytań.

Rozpoczął odprawę w metodyczny i ostrożny sposób, koncentrując się na długiej liście niepowodzeń i porażek, których OAS doznało z rąk francuskich tajnych służb w ciągu ostatnich miesięcy. Goście wbili ponury wzrok w szklanki.

– Trzeba stawić czoło faktom. W ostatnich czterech miesiącach ponieśliśmy trzy dotkliwe porażki. Udaremnienie zamachu w École Militaire, który miał uwolnić Francję od dyktatora, to zaledwie ostatnia z długiej listy prób, które udaremniono jeszcze przed rozpoczęciem operacji. Dwie inne, podczas których nasi ludzie znaleźli się w odległości rzutu kamieniem od prezydenta, spaliły na panewce z powodu elementarnych błędów w fazie planowania lub realizacji. Nie będę się wdawał w szczegóły, dobrze je znacie. Porwanie Antoine’a Argouda pozbawiło nas jednego z najlepszych przywódców. Mimo jego oddania sprawie nie mam wątpliwości, że nowoczesne metody przesłuchiwania z użyciem środków farmakologicznych zagrażają bezpieczeństwu całej naszej organizacji. Antoine wiedział o wszystkim. Powinniśmy zacząć budować od początku. Właśnie dlatego siedzimy teraz w obskurnym hoteliku zamiast w monachijskiej kwaterze. Jeszcze rok temu było znacznie mniej trudności. Mogliśmy liczyć na tysiące ochotników pełnych entuzjazmu i patriotycznych uczuć. Teraz nie jest to takie łatwe. Stracenie Jeana-Marie Bastiena-Thiry’ego bynajmniej nam w tym nie pomoże. Obiecaliśmy ludziom rezultaty, a nie daliśmy niczego. Mają prawo oczekiwać konkretów, a nie słów.

– W porządku, masz rację. Do czego zmierzasz? – spytał Montclair. Obaj goście zdawali sobie sprawę, że Rodin ma słuszność. Montclair wiedział lepiej od innych, że pieniądze zrabowane z algierskich banków wydano niemal w całości na bieżącą działalność, a datki od prawicowych przemysłowców zaczęły się kurczyć. Niedawno jego prośba o pieniądze spotkała się z nieskrywaną pogardliwą odmową. Casson też dostrzegał, że jego łączność z podziemną Francją z tygodnia na tydzień staje się coraz wątlejsza, że policja robi naloty na ich kryjówki, a po aresztowaniu Argouda wielu towarzyszy wycofało swoje poparcie. Rozstrzelanie Bastiena-Thiry’ego mogło jedynie przyspieszyć ten proces. Opis sytuacji podany przez Rodina był zgodny z prawdą, choć jego wysłuchanie nie należało do przyjemności.

Marc Rodin kontynuował, jakby mu nie przerwano:

– W chwili obecnej osiągnięcie naszego głównego celu, odsunięcie Wielkiego Zdrajcy, stało się niemożliwe przy wykorzystaniu tradycyjnych środków, bez tego zaś nie uda się nam zrealizować dalszych zamierzeń. Panowie, mam wątpliwości, czy powinienem zwerbować kolejnych młodych patriotów do wykonania planu, który za kilka dni stanie się znany francuskiemu gestapo. Mówiąc wprost, w naszym gronie jest zbyt wielu kapusiów, draniów i sabotażystów. Tajna policja wykorzystała ten fakt i przeniknęła do wnętrza organizacji. Dochodzi do przecieków ze spotkań naszych czołowych przywódców. Odnoszę wrażenie, że policja potrzebuje kilku dni, aby ustalić, jakie decyzje podjęto, jakie mamy zamiary, co planujemy i kim są nasi ludzie. Wiem, że to, co mówię, jest przykre, lecz jestem przekonany, że trzeba to uczynić, aby nie żyć dłużej w stanie iluzorycznego błogostanu. Doszedłem do wniosku, że istnieje tylko jeden sposób osiągnięcia naszego głównego celu, zamordowania zdrajcy. Tylko jeden sposób pokonania siatki szpiegów i agentów, pozbawienia tajnej policji przewagi i sprawienia, żeby przeciwnik nie tylko nie wiedział, co się dzieje, lecz nie mógł pokrzyżować naszych planów, nawet gdyby je znał.

Montclair i Casson podnieśli głowy.

Zapanowało milczenie przerywane jedynie dudnieniem kropel deszczu o szybę.

– Jeśli zgodzicie się z moją oceną sytuacji, która jest, niestety, prawdziwa – ciągnął Rodin – będziecie musieli przyznać, że wszyscy ludzie przygotowani i zdolni do zlikwidowania Wielkiego Zdrajcy są znani tajnej policji. Każdy z nich z chwilą przekroczenia granicy Francji stanie się ściganą zwierzyną… zwierzyną tropioną nie tylko przez zwykłą policję, lecz całą sieć tajniaków i kapusiów. Panowie, doszedłem do wniosku, że jednym sposobem, który nam pozostał, jest zatrudnienie do tej roboty kogoś z zewnątrz.

Montclair i Casson spojrzeli na niego ze zdumieniem, które po chwili ustąpiło miejsca akceptacji.

– Kogo masz na myśli? – spytał w końcu Casson.

– Niezależnie od tego, kogo wybierzemy, musi być cudzoziemcem – wyjaśnił Rodin. – Nie powinien być członkiem OAS ani CNR. Nie może być znany żadnemu policjantowi we Francji, nie może też figurować w żadnych kartotekach. Słabość każdej dyktatury polega na potężnie rozbudowanej biurokracji. To, czego nie ma w dokumentach, nie istnieje. Ten człowiek przyjedzie z zagranicznym paszportem, wykona robotę i rozpłynie się we własnym kraju, a obywatele Francji powstaną, aby uwolnić się od zdradzieckiej gaullistowskiej hołoty. Ucieczka sprawcy nie ma większego znaczenia, uwolnimy go bowiem po przejęciu władzy. Ważne, aby zdołał przybyć do kraju w sposób legalny i niewzbudzający podejrzeń.

Obaj mężczyźni milczeli, pogrążeni we własnych myślach, obserwując, jak plan Rodina materializuje się w ich głowach.

Montclair gwizdnął cicho.

– Potrzebujemy zawodowego zabójcy, najemnika.

– Właśnie – przytaknął Rodin. – Oczywiście nie można oczekiwać, że zrobi to z miłości do nas, z patriotyzmu lub czort jeszcze wie czego. Trzeba zatrudnić prawdziwego zawodowca o umiejętnościach i opanowaniu potrzebnym do spełnienia misji. Tacy pracują jedynie za pieniądze, duże pieniądze – dodał, rzucając szybkie spojrzenie w kierunku Montclaira.

– Jak go znajdziemy? – spytał Casson.

Rodin uniósł dłoń.

– Po kolei, panowie. To oczywiste, że trzeba się zająć mnóstwem szczegółów. Chciałbym wiedzieć, czy w ogóle popieracie ten pomysł.

Montclair i Casson spojrzeli po sobie, aby po chwili zwrócić się do Rodina i wolno przytaknąć.

– Dobrze. – Rodin odchylił się do tyłu tak daleko, jak pozwalało oparcie krzesła. – Pierwszy punkt załatwiony, mamy ogólną zgodę. Druga kwestia dotyczy bezpieczeństwa i ma zasadnicze znaczenie dla powodzenia całej operacji. Wiem, że grono osób, którym można zaufać i które ponad wszelką wątpliwość nie staną się źródłem przecieku, jest coraz bardziej ograniczone. Nie oznacza to, że uważam naszych kolegów z OAS lub CNR za zdrajców. Stara zasada głosi, że im więcej osób zna jakąś tajemnicę, tym mniejszym jest ona sekretem. Powodzenie akcji zależy od całkowitej tajemnicy, dlatego im mniej ludzi będzie o niej wiedziało, tym lepiej. Do OAS przeniknęli agenci, którzy zajęli odpowiedzialne stanowiska i teraz informują o naszych planach tajną policję. Choć kiedyś przyjdzie na nich czas, obecnie stwarzają duże zagrożenie. Wśród polityków CNR są ludzie zbyt delikatni lub tchórzliwi, aby w pełni pojąć doniosłość sprawy, której są rzekomo oddani. Nie chciałbym narażać niczyjego życia bez potrzeby. René i André, wezwałem was, ponieważ jestem całkowicie przekonany o waszej lojalności i umiejętności dochowania tajemnicy. Potrzebuję twojej pomocy, René, aby spełnić finansowe żądania zabójcy. Twoja współpraca, André, będzie niezbędna, aby z pomocą garstki zaufanych ludzi udzielić mu wsparcia na terenie Francji, gdyby okazało się to konieczne. Nie widzę powodu, by szczegóły operacji miały być znane komuś innemu oprócz nas trzech. Proponuję, abyśmy zawiązali komitet i wzięli na siebie całą odpowiedzialność za pomysł, plan, realizację i sfinansowanie tej akcji.

Ponownie zapadła cisza.

– Chcesz pominąć radę OAS i radę CNR? – spytał w końcu Montclair. – Nie będą z tego zadowoleni.

– Po pierwsze, nie będą o niczym wiedzieli – odparł spokojnie Rodin. – Aby przedstawić im pomysł, trzeba by zwołać zebranie plenarne. Wzbudziłoby to czujność tajniaków pragnących za wszelką cenę ustalić, co było jego tematem. Mogłyby się nawet pojawić przecieki. Indywidualne spotkanie ze wszystkimi i uzyskanie wstępnej akceptacji pomysłu zajęłoby tygodnie. Później chcieliby znać szczegóły każdej fazy planowania. Wiecie, jacy są politycy i członkowie rad. Chcą wiedzieć o wszystkim dla samej wiedzy. Chociaż nic nie zrobią, każdy będzie mógł zagrozić powodzeniu operacji jednym nieostrożnym słowem lub pijackim zwierzeniem. Po drugie, uzyskanie aprobaty rad OAS i CNR nie posunie nas do przodu, o planie zaś będzie wiedziało trzydzieści osób. Jednakże jeśli weźmiemy na siebie odpowiedzialność i plan się nie powiedzie, sytuacja organizacji nie ulegnie pogorszeniu. Będą wzajemne oskarżenia, lecz nic ponadto. Jeśli nam się uda, zdobędziemy władzę i nikt nie będzie miał o to pretensji. Sposób zlikwidowania dyktatora stanie się kwestią czysto akademicką. Powiem krótko, czy wy dwaj zgadzacie się być wraz ze mną jedynymi pomysłodawcami, organizatorami i wykonawcami akcji, którą wam przedstawiłem?

Montclair i Casson ponownie spojrzeli po sobie, a następnie zwrócili się do Rodina i skinęli głowami. Było to ich pierwsze spotkanie od czasu porwania Argouda trzy miesiące temu. Kiedy Argoud kierował organizacją, Rodin trzymał się w cieniu. Teraz okazał się niezależnym i dojrzałym przywódcą. Szef podziemnej siatki i skarbnik OAS byli pod wrażeniem.

Rodin spojrzał na obu, zrobił wolny wydech i uśmiechnął się.

– Dobrze – powiedział. – A zatem możemy przejść do szczegółów. Pomysł zatrudnienia zawodowego zabójcy przyszedł mi do głowy, gdy usłyszałem przez radio o egzekucji nieszczęsnego Bastiena-Thiry’ego. Od tego czasu rozglądałem się za odpowiednim człowiekiem. Oczywiście niełatwo takiego znaleźć. Płatni zabójcy nie reklamują swoich usług. Prowadzę poszukiwania od połowy marca. Oto rezultaty.

Mówiąc to, podniósł szarą teczkę leżącą na blacie stołu. Montclair i Casson ponownie wymienili spojrzenia. Rodin uniósł brwi, więc nie odezwali się ani słowem.

– Sądzę, że powinniście przejrzeć dossier – mówił dalej. – Kiedy się z nimi zapoznacie, zdecydujemy, kogo wybrać. Osobiście uszeregowałem ich w kolejności od najbardziej do najmniej pożądanego, w razie gdyby któryś nie mógł lub nie chciał się podjąć tego zadania. Ponieważ nie ma więcej egzemplarzy, będziecie musieli się wymieniać.

Otworzył szarą teczkę i wyciągnął z niej trzy koperty. Jedną podał Montclairowi, drugą Cassonowi. Trzecią zatrzymał, lecz nie zadał sobie trudu, by ją otworzyć. Znał na pamięć zawartość każdej z nich.

Nie była to długa lektura. Określenie dossier przedstawionych przez Rodina mianem „zwięzłych” okazało się boleśnie prawdziwe. Casson zapoznał się z zawartością koperty jako pierwszy, spojrzał na Rodina i skrzywił się boleśnie.

– To wszystko?

– Tacy ludzie ukrywają informacje na swój temat – odparł Rodin, podając Cassonowi ostatnią kopertę.

Chwilę później Montclair skończył czytać i podał swoją Rodinowi, a ten wręczył mu dossier przejrzane przez Cassona. Obaj mężczyźni ponownie pogrążyli się w lekturze. Tym razem Montclair skończył jako pierwszy. Spojrzał na Rodina i wzruszył ramionami.

– No cóż… nic szczególnego, wśród naszych znaleźlibyśmy pięćdziesięciu podobnych. Na świecie jest mnóstwo zabójców.

Przerwał mu Casson.

– Przeczytaj to. – Odwrócił ostatnią stronę i przebiegł wzorkiem trzy końcowe akapity. Kiedy skończył, spojrzał na Rodina, lecz szef OAS nie zdradził swoich osobistych preferencji. Wziął kopertę, z którą zapoznał się Casson, i podał ją Montclairowi. Cztery minuty później obaj mężczyźni zakończyli równocześnie.

Rodin zebrał koperty i odłożył na biurko. Odwrócił i przysunął krzesło do ognia, po czym usiadł na nim okrakiem, kładąc ręce na oparciu i przyglądając się kolegom.

– No cóż, wspomniałem chyba, że to wąskie środowisko. Być może takich ludzi jest więcej, lecz bez dostępu do archiwów naszej poczciwej tajnej policji cholernie trudno ich znaleźć. Najlepsi przypuszczalnie w ogóle nie mają swoich teczek. Zapoznaliście się z trzema. Nazwijmy ich Niemcem, Południowoafrykańczykiem i Anglikiem. André?

Casson wzruszył ramionami.

– Osobiście nie mam wątpliwości. Jeśli informacje na jego temat są prawdziwe, bije tamtych na głowę.

– René?

– Zgadzam się. Niemiec jest trochę za stary na tę robotę. Oprócz kilku operacji wykonanych na zlecenie nazistowskich niedobitków i wymierzonych przeciw izraelskim agentom, którzy ich ścigali, nie zajmował się likwidowaniem polityków. Poza tym przypuszczalnie zabijał Żydów z pobudek osobistych, nie jest więc stuprocentowym zawodowcem. Południowoafrykańczyk mógłby rozwalić kilku czarnoskórych polityków w rodzaju Lumumby, nie nadaje się jednak do przeprowadzenia zamachu na prezydenta Francji. Na dodatek Anglik mówi płynnie po francusku.

Rodin skinął wolno głową.

– Nie sądziłem, że będziecie mieli większe wątpliwości. Wybór był oczywisty jeszcze przed zakończeniem kompletowania dossier.

– Jesteś za Anglikiem? – spytał Casson. – Naprawdę wykonał zlecenia, które tu opisano?

– Sam byłem zaskoczony – odrzekł Rodin. – Poświęciłem mu nieco więcej czasu. Oczywiście nie ma niepodważalnych dowodów. Gdyby istniały, byłby to zły znak. Figurowałby wówczas we wszystkich kartotekach jako osoba niepożądana. Obecnie nie ma przeciwko niemu nic prócz plotek. Oficjalnie jego kartoteka jest biała jak śnieg. A jeśli figuruje w brytyjskich archiwach, obok jego nazwiska mogli postawić wyłącznie znak zapytania. Wynika stąd, że nie przekazali danych Interpolowi. Szanse, że Brytyjczycy powiadomią o nim SDECE, są znikome, nawet jeśli zostanie wszczęte oficjalne dochodzenie. Wiecie, jak się nienawidzą. Nie powiadomili naszych, że Georges Bidault był w styczniu w Londynie. Anglik nadaje się idealnie do tej roboty, jest jednak jedno ale…

– Jakie? – zapytał szybko Montclair.

– To proste, facet nie będzie tani. Tacy ludzie chcą dużej forsy. Jak stoimy finansowo, René?

Montclair wzruszył ramionami.

– Nieszczególnie. Ostatnio wydatki nieco zmalały. Po porwaniu Argouda chojracy z CNR przenieśli się do tanich hotelików. Stracili upodobanie do pięciogwiazdkowych pałaców i wywiadów telewizyjnych. Jednakże pieniądze płyną do nas coraz węższą strużką. Jak powiedziałeś, musimy poczynić zdecydowane kroki, w przeciwnym razie trzeba będzie zakończyć działalność z powodu braku środków. Nikt nie daje forsy za miłość i pocałunki.

Rodin ponuro skinął głową.

– Jestem podobnego zdania. Trzeba będzie znaleźć forsę. Musimy jednak pamiętać, że podejmowanie takich czynności nie ma sensu, dopóki nie dowiemy się, ile będziemy potrzebowali…

– Wynika stąd – wtrącił gładko Casson – że kolejnym krokiem powinno być nawiązanie kontaktu z Anglikiem, aby się dowiedzieć, czy byłby skłonny przyjąć zlecenie i ile by to kosztowało.

– Tak. Czy wszyscy jesteśmy zgodni w tym względzie? – Tym razem to Rodin spojrzał na kolegów. Obaj skinęli głowami. Rodin popatrzył na zegarek. – Minęła pierwsza. Zadzwonię do naszego człowieka w Londynie. Poproszę, aby się z nim skontaktował i zaproponował przyjazd. Jeśli przyleci do Wiednia wieczornym samolotem, spotkamy się z nim po kolacji. Tak czy siak, dowiemy się wszystkiego, gdy mój człowiek oddzwoni. Pozwoliłem sobie wynająć sąsiednie pokoje. Myślę, że będziemy bezpieczniejsi, przebywając razem pod opieką Wiktora, niż oddzielnie, lecz bez żadnej ochrony. Na wszelki wypadek, mam nadzieję, że rozumiecie.

– Jesteś przekonany o słuszności tego pomysłu? – spytał Casson, urażony, że Rodin wszystko przewidział.

Rodin wzruszył ramionami.

– Gromadzenie informacji zajęło mi dużo czasu. Im mniej go teraz stracimy, tym lepiej. Jeśli mamy przystąpić do działania, uczyńmy to jak najszybciej.

Wstał, a goście poszli za jego przykładem. Rodin wezwał Wiktora i powiedział mu, aby zszedł na dół po klucze do pokojów sześćdziesiąt pięć i sześćdziesiąt sześć.

– Zadzwonię z gmachu poczty głównej – wyjaśnił, gdy Montclair i Casson czekali na klucze. – Wiktor pójdzie ze mną. Gdy mnie nie będzie, zostaniecie w jednym pokoju. Zamknięcie za sobą drzwi. Moim sygnałem rozpoznawczym będą trzy stuknięcia, przerwa i dwa kolejne.

Był to znany znak „trzy plus dwa” naśladujący rytm słów Algérie Française, który kierowcy samochodów wybijali klaksonem w minionych latach, aby wyrazić dezaprobatę dla polityki de Gaulle’a.

– Nawiasem mówiąc, czy któryś z was ma broń? – zagadnął Rodin.