Trzy sekundy - Anders Roslund, Borge Hellstrom - ebook + audiobook

Trzy sekundy ebook i audiobook

Roslund Anders, Borge Hellstrom

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pitbul na usługach polskiej mafii. Ale także tajny współpracownik sztokholmskiej policji. Właśnie nadarza się okazja, by przeniknął jeszcze głębiej w struktury organizacji przestępczej. Polscy zleceniodawcy oczekują, że zorganizuje sieć sprzedaży narkotyków w miejscu, które przynosi największe zyski – w szwedzkich więzieniach. Jeśli mu się powiedzie, wykończy konkurencję i zdusi proceder w zarodku. W przeciwnym razie może tylko mieć nadzieję, że śmierć będzie szybka.

Bo poza nim i oficerem prowadzącym tylko trzy osoby wiedzą o akcji w murach więzienia dla najgroźniejszych przestępców i jeśli coś pójdzie nie tak, jeśli zostanie zdekonspirowany, umyją od tego ręce. Zostanie kompletnie sam. I o tym, czy przeżyje, zadecydują Trzy sekundy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 616

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 33 min

Lektor: Maciej Więckowski

Oceny
4,2 (41 ocen)
19
15
3
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Dobrze spędzony czas

#maratonczytam_se #czytam_se "Każdy czło­wiek ma jakąś gra­ni­cę, któ­rej nie prze­kro­czy, poza którą dalej się nie da." Wolicie historie zamknięte w jedyni tomie czy serie? Ja nie potrafię wybrać, bo jedno i drugie może być dobre. Mam kilka takich serii, które trzymają dobry poziom, a ta jest jedną z nich. "3 sekundy" to początek wszystkiego. Piet Hoffman to główny bohater, który niejedno już w życiu widział. Teraz ma pokierować akcją wprowadzenia narkotyków do szwedzkich więzień. Tylko kilka osób zna prawdę, ale nie wszyscy są lojalni. Hoffman wchodzi w środowisko świadomie i świadomie daje się zamknąć w celi z fałszowaną kartoteką. Niestety nie wszystko idzie zgodnie z planem... To jest początek, którego się pragnie. Akcja, która nie nudzi, a cały czas powoduje dziwne napięcie w organizmie w oczekiwaniu na najgorsze. Potem napięcie chwilowo spada, by znów wzrosnąć do niebotycznych rozmiarów. Staje się to nałogiem... A Ty cały czas czekasz... I w tym przypadku chcesz ...
01

Popularność




THRILLER UZNANY PRZEZ SZWEDZKĄ AKADEMIĘ LITERATURY ZA NAJLEPSZĄ POWIEŚĆ ROKU. NOMINOWANY DO NAGRODY SREBRNEGO KLUCZA.

Pitbul na usługach polskiej mafii. Ale także tajny współpracownik sztokholmskiej policji. Właśnie nadarza się okazja, by przeniknął jeszcze głębiej w struktury organizacji przestępczej. Polscy zleceniodawcy oczekują, że zorganizuje sieć sprzedaży narkotyków w miejscu, które przynosi największe zyski — w szwedzkich więzieniach.

Jeśli mu się powiedzie, wykończy konkurencję i zdusi proceder w zarodku.

W przeciwnym razie może tylko mieć nadzieję, że śmierć będzie szybka.

Bo poza nim i oficerem prowadzącym tylko trzy osoby wiedzą o akcji w murach więzienia dla najgroźniejszych przestępców i jeśli coś pójdzie nie tak, jeśli zostanie zdekonspirowany, umyją od tego ręce.

Zostanie kompletnie sam.

I o tym, czy przeżyje, zadecydują trzy sekundy.

ANDERS ROSLUND(1961)BÖRGE HELLSTRÖM(1957–2017)

Duet szwedzkich autorów, który zasłynął thrillerami odznaczającymi się wyjątkowym realizmem. Roslund to znany dziennikarz specjalizujący się w tematyce społecznej i kryminalnej. Hellström był założycielem organizacji na rzecz zapobiegania przestępczości, zajmującym się problematyką szwedzkiego systemu penitencjarnego. Wspólnie napisali siedem powieści. Zadebiutowali w 2004 roku thrillerem Bestia, który został uznany za przez Szwedzką Akademię Literatury za Najlepszą Powieść Kryminalną Roku, podobnie jak opublikowane pięć lat później Trzy sekundy.

Obie powieści zostały sfilmowane; w ekranizacji tej drugiej, z 2019 roku, wystąpili Joel Kinnaman, Clive Owen, Rosamund Pike, a z polskich aktorów – m.in. Mateusz Kościukiewicz.

Trzy sekundy zapoczątkowały cykl powieści z Pietem Hoffmannem. Kolejne to Trzy minuty i Trzy godziny.

Tych autorów

DZIEWCZYNA, KTÓRA CHCIAŁA SIĘ ZEMŚCIĆ

ODKUPIENIE

DZIEWCZYNA W TUNELU

BESTIA

DWAJ ŻOŁNIERZE

Z Pietem Hoffmannem

TRZY SEKUNDY

TRZY MINUTY

oraz wkrótce

TRZY GODZINY

Tytuł oryginału:

TRE SEKUNDER

Copyright © Anders Roslund & Börge Hellström 2009All rights reservedPublished by agreement with Salomonsson Agency

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2019

Polish translation copyright © Wojciech Łygaś 2012

Redakcja: Joanna Morawska

Zdjęcie na okładce: Georgios Tsichlis/Shutterstock.com

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8125-724-4

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Vanji,która uczyniła nasze książki trochę lepszymi

CZĘŚĆ PIERWSZA

NIEDZIELA

DO PÓŁNOCY ZOSTAŁA jeszcze godzina.

Mimo późnej wiosny było ciemniej, niż się spodziewał. Najczarniejsza wydawała się woda, jak powłoka, która stoi na przeszkodzie ku temu, co zdawało się pozbawione dna.

Nie lubił statków ani łodzi, a może po prostu nie rozumiał morza. Zawsze gdy wiało tak jak teraz, marzł. Świnoujście dość powoli znikało za linią horyzontu. Zazwyczaj stał wtedy z dłońmi zaciśniętymi na relingu i czekał, aż domy przestaną przypominać domy i zamienią się w zwykłe czworokąty, które znikną ostatecznie, gdy otaczająca go ciemność zgęstnieje jeszcze bardziej.

Miał dwadzieścia dziewięć lat i bał się.

Słyszał ludzi, którzy mijali go z tyłu. Oni też byli w drodze. Noc, kilka godzin snu i obudzą się w innym kraju.

Pochylił się i przymknął oczy. Czuł się tak, jakby każda kolejna podróż była gorsza od poprzedniej. Jego umysł zdawał sobie sprawę z ryzyka tak samo jak jego ciało. Drżące ręce, krople potu na czole i gorące policzki, choć marzł w silnych podmuchach wiatru. Jeszcze dwie doby. Za dwie doby znowu będzie stał w tym miejscu, ale wtedy będzie już wracał. I znowu zapomni o swojej przysiędze, że nigdy więcej tego nie zrobi.

Puścił poręcz i otworzył drzwi. Fala ciepła doprowadziła go do dużych schodów, po których nieznani mu ludzie szli do swoich kajut.

Nie chciał iść spać. Nie mógłby zasnąć, jeszcze nie teraz.

Bar nie był zbyt duży. Prom m/f Wawel nie należał do największych jednostek kursujących między północną Polską a południową Szwecją. Byle jakie stoły i krzesła z czterema marnymi szczeblami udającymi oparcie na plecy nie zachęcały, żeby posiedzieć tu dłużej.

Nadal się pocił. Drżącymi palcami z trudem utrzymywał kanapkę i szklankę z piwem. Gapił się przed siebie i starał się nie okazywać strachu. Dwa łyki piwa, kawałek sera… nadal było mu niedobrze, ale miał nadzieję, że smak tego, co zje i wypije, pomoże pozbyć się mdłości. Najpierw duży, tłusty kawałek wieprzowiny. Musi coś zjeść, żeby żołądek ułożył mu się odpowiednio w brzuchu. Potem jeszcze to coś żółtego, ukrytego w brązowej gumowej masie. Połykał to dwieście razy, a oni dokładnie liczyli. Robił to tyle razy, że w końcu zadrapał sobie przełyk.

– Czy podać panu coś jeszcze?

Młoda kobieta za kontuarem popatrzyła na niego, ale pokręcił głową. Nie teraz, ani kęsa więcej.

Policzki przestały być już takie gorące. W lusterku wiszącym koło kasy ujrzał bladą twarz. Odsunął od siebie po blacie kontuaru talerzyk z nienapoczętą kanapką i pełną szklanką tak daleko, jak to było możliwe, i wskazał na niego palcem. Kelnerka domyśliła się, o co mu chodzi, i położyła wszystko na półce obok innych naczyń przeznaczonych do zmywania.

– Postawić ci piwo?

Jakiś facet w jego wieku, trochę pijany, ktoś, kto chce z kimś pogadać, żeby tylko nie czuć się samotnym. On nadal gapił się wprost przed siebie, oglądał blade odbicie w lustrze i nawet się nie odwrócił. Nie bardzo wiedział, kto go nagabuje i dlaczego; ktoś usiadł po prostu obok i udaje, że jest pijany, chce postawić piwo, więc może zna cel jego podróży. Położył dwadzieścia euro na srebrzystym talerzyku na paragony i wyszedł z tego przygnębiającego miejsca z pustymi stolikami i bezsensowną muzyką.

Miał ochotę krzyczeć z pragnienia, szukał językiem więcej śliny, żeby w ustach nie było tak sucho. Nie miał odwagi się napić z obawy, że poczuje się jeszcze gorzej, że nie będzie w stanie powstrzymać w żołądku wszystkiego, co zjadł.

Musi opanować odruch wymiotny, bo inaczej… wiadomo, co się stanie. Będzie trupem.

SŁUCHAŁ ŚPIEWU PTAKÓW o zwykłej porze, gdy późnym popołudniem ciepłe powietrze napływające znad Atlantyku ustępuje miejsca kolejnemu chłodnemu wieczorowi. To właśnie tę porę dnia lubił najbardziej. Zrobił już to, co miał do zrobienia, ale wcale nie czuł się zmęczony. Ma jeszcze kilka godzin, zanim pójdzie spać, zanim ułoży się w wąskim hotelowym łóżku i spróbuje zasnąć w pokoju, w którym nadal był samotny.

Erik Wilson wystawił twarz na ciepłe podmuchy wiatru, przymknął na chwilę oczy, żeby nie oślepił go silny blask reflektorów zalewających całą okolicę zbyt jaskrawym światłem. Odchylił się i zaczął ostrożnie sikać na potężne słupy, przez które i tak już wysokie druciane ogrodzenie wydawało się jeszcze wyższe. Z trudem zapanował nad dziwnym uczuciem, jakby ogrodzenie na niego upadało.

Z odległości około dwustu metrów dobiegły go głosy ludzi, którzy przechodzili wielkim wyasfaltowanym placem zalanym światłem reflektorów.

Sześciu ubranych na czarno mężczyzn przed chronionym obiektem i obok niego, z tyłu – siódmy.

Czarny samochód powoli jechał za nimi.

Wilson z zaciekawieniem obserwował każdy ich krok.

Transport obiektów chronionych. Transport na otwartej przestrzeni.

Nagle rozległ się zupełnie inny dźwięk. Tak, ktoś użył broni. Ktoś wymierzył i strzelił precyzyjnie w grupę idących ludzi. Wilson stał nieruchomo i ujrzał, jak dwaj ubrani na czarno mężczyźni znajdujący się najbliżej chronionego obiektu rzucają się na niego i przewracają na ziemię. Czterech pozostałych odwraca się i spogląda w kierunku, z którego rozległ się strzał.

Zrobili to samo co Wilson, to znaczy starali się zidentyfikować broń, nasłuchując.

Kałasznikow.

Strzał oddano z pasażu między dwoma niskimi domami, czterdzieści, może pięćdziesiąt metrów od tego miejsca.

Ptaki, śpiewające jeszcze przed chwilą, odleciały. Nawet ciepły wiatr, który niedługo zrobi się zimny, też gdzieś znikł.

Wilson stał w miejscu, obserwował przez ogrodzenie każdy ruch i wsłuchiwał się w ciszę. Ubrani na czarno mężczyźni odpowiedzieli ogniem, samochód znacznie przyspieszył i zatrzymał się obok chronionego obiektu, odgradzając go od linii strzału. Ktoś nadal strzelał z obu niskich domów. Po nie więcej niż dwóch sekundach chroniony obiekt znalazł się na tylnym siedzeniu pojazdu, który zaraz potem znikł w ciemnościach.

– Dobrze.

Głos z góry.

– Na dzisiaj wystarczy.

Głośniki były zamocowane tuż pod wielkimi reflektorami. Mężczyzna, który tego wieczoru udawał prezydenta, przeżył. Wilson przeciągnął się i zaczął nasłuchiwać… Tak, ptaki wróciły. Dziwne miejsce. Po raz trzeci przyjechał do FLETC, Federal Law Enforcement Training Center, na południu stanu Georgia. Była tu baza wojskowa należąca do państwa, centrum szkoleniowe dla amerykańskich jednostek policyjnych, takich jak DEA, ATF, US Marshals, Border Patrol i ta, która przed chwilą po raz kolejny uratowała naród przed nieszczęściem – Secret Service. Był pewien, że to oni; spojrzał na rozświetlony asfalt, tak, to ich samochód, ich ekipa, często trenują o tej porze dnia.

Wilson szedł wzdłuż ogrodzenia, gdzie przebiegała linia oddzielająca go od innej rzeczywistości. Oddychanie nie sprawiało mu trudności, tutejsza pogoda zawsze mu odpowiadała. Było tu jaśniej i o wiele cieplej niż w Sztokholmie, gdzie ciągle czeka się na lato, które i tak nigdy nie nadchodzi.

Hotel wyglądał jak wszystkie inne. Wilson przeszedł obok lobby, kierując się w stronę drogiej, nudnej restauracji. Zmienił jednak zamiar i poszedł do wind, wjechał na dwunaste piętro budynku, który na kilka dni, tygodni albo miesięcy stawał się wspólnym domem wszystkich uczestników kursu.

Pokój był duszny i zbyt gorący. Otworzył okno wychodzące na wielki plac treningowy i przez chwilę przyglądał się grze świateł. Włączył telewizor i przerzucił kilka kanałów, ale wszystkie i tak nadawały ten sam program. Zostawi jeden z nich do czasu, aż położy się spać, bo tylko w taki sposób ten pokój może nabrać życia.

Był dziwnie niespokojny.

Niepokój wypełniał go stopniowo od żołądka aż do stóp. Wstał z łóżka, przeciągnął się, podszedł do biurka. Na jasnym blacie leżało pięć telefonów komórkowych ułożonych w odstępie kilku centymetrów od siebie. Pięć identycznych aparatów między lampką z jasnym abażurem a podkładką z ciemnej skóry.

Po kolei sięgał po każdy z nich, sprawdzając, czy są jakieś wiadomości albo nieodebrane rozmowy. Na cztery pierwsze nikt nie dzwonił, nikt nie wysłał mu SMS-a. Za to na piątym widać było aż osiem nieodebranych połączeń.

Wszystkie z tego samego numeru.

Tak to sobie wymyślił. Rozmowy łączone na ten telefon tylko z tamtego numeru. I rozmowy łączone z tego telefonu tylko na tamten numer.

Dwie niezarejestrowane karty, z każdej można się dodzwonić wyłącznie na drugą. To na wypadek gdyby ktoś kiedyś coś sprawdzał, gdyby ktoś wszedł w posiadanie ich telefonów. Żadnych nazwisk, jedynie dwie komórki, każda odbiera połączenia od jednego nieznanego abonenta i z każdej można się dodzwonić też tylko do jednego, nieznanego abonenta. Nie można ich namierzyć. Nigdzie.

Wilson spojrzał na cztery aparaty leżące na stole. Wszystkie dobrane w ten sam sposób co ten, który trzyma w ręce. Z każdego dzwoni się do jednego nieznanego abonenta, do każdego może się dodzwonić wyłącznie jeden nieznany abonent.

Osiem nieodebranych rozmów.

Trzymał w dłoni telefon należący do Pauli.

Zaczął liczyć, jak duża jest różnica czasowa. W Szwecji minęła już północ. Wybrał numer. Usłyszał głos Pauli:

– Musimy się spotkać. Na piątce. Dokładnie za godzinę.

Piątka. Vulcanusgatan 15 i Sankt Eriksplan 17.

– To niemożliwe.

– Musimy.

– To niemożliwe. Jestem za granicą.

Ciężki oddech. Tuż przy uchu. Kilka tysięcy kilometrów stąd.

– No to mamy cholerny problem, Erik. Za dwanaście godzin będzie duża dostawa.

– Przerwij akcję.

– Za późno. Piętnastu polskich kurierów jest już w drodze.

Wilson usiadł na krawędzi łóżka, w tym samym miejscu co poprzednio. Zwinął trochę narzutę.

Duża dostawa.

Pauli udało się wejść głęboko w strukturę gangu. Głębiej niż komukolwiek innemu.

– W takim razie znikaj. Natychmiast.

– Wiesz, że tak się nie robi. Wiesz, że muszę to jeszcze ciągnąć. Albo kula w łeb.

– Powtarzam: wycofaj się. Nie dasz rady, bo nie będę mógł cię ochraniać. Znikaj, do cholery.

Kiedy ktoś odkłada słuchawkę w trakcie rozmowy, zapada nieprzyjemna cisza. Wilson nie lubił takiej elektronicznej pustki, gdy ta druga osoba decyduje, kiedy połączenie ma się skończyć.

Znowu podszedł do okna i zaczął czegoś szukać wzrokiem w silnym świetle, które sprawiało, że wielki plac treningowy się kurczył, prawie tonął w bieli.

Głos Pauli brzmiał jak głos człowieka mówiącego z wysiłkiem, pod wpływem strachu, przymuszonego do tego.

Wilson nadal trzymał telefon w ręce. Spojrzał na niego i słyszał ciszę, która się z niego wydobywała.

Nie był w stanie pomóc Pauli.

PONIEDZIAŁEK

ZATRZYMAŁ SAMOCHÓD na samym środku mostu Lidingöbron.

Słońce przebiło się po raz pierwszy przez ciemność kilka minut po trzeciej. Później coraz energiczniej rozpychało się na niebie, aż w końcu ciemność znikła. Pojawi się dopiero wieczorem. Ewert Grens wychylił się przez okno i spojrzał w stronę wody. Zaczerpnął trochę powietrza, które ciągle jeszcze było chłodne. Wschód słońca zwiastował nadejście poranka, ta cholerna noc zostawi go wreszcie w spokoju.

Patrzył ponad śpiącą wyspą w drugą stronę, przyglądając się domom stojącym w pięknym miejscu na klifie, z widokiem na płynące w pobliżu łodzie. Zaparkował samochód na pustym asfalcie, odłączył radio policyjne od ładowarki i przymocował mikrofon do klapy płaszcza. Zawsze kiedy odwiedzał Anni, zostawiał urządzenie w samochodzie, bo żadne wezwanie z centrali nie było wtedy ważniejsze od rozmowy z nią. Teraz nie miał już z kim porozmawiać, więc nikt i nic w niczym mu nie przeszkodzi.

Jeździł do domu opieki społecznej raz na tydzień przez dwadzieścia dziewięć lat. Po jej śmierci też nie przestał, chociaż w pokoju żony mieszkał już ktoś inny. Podszedł do okna, które kiedyś było jej oknem. Siedziała przy nim i obserwowała toczące się życie. On też tam siedział, obok niej, bo chciał zrozumieć, czego właściwie szuka za oknem.

Była jedyną osobą, której kiedykolwiek ufał.

Tak bardzo mu jej brakowało… Anni. Ta pieprzona pustka ciągle w nim tkwiła. Nocami, gdy nie mógł zasnąć, chodził niespokojnie, a ona wciąż go prześladowała, nie umiał się jej pozbyć. Krzyczał na nią, a ona po prostu tam była. Oddychał nią i nie miał pojęcia, jak i kiedy zniknie.

– Panie komisarzu…

Jej głos dotarł do niego ze szklanych drzwi, które przy ładnej pogodzie zostawiano otwarte. Wszystkie wózki podjeżdżały wtedy do stołu w altanie. Susann, dawna studentka medycyny, była już młodszym lekarzem – tak przynajmniej wynikało z treści identyfikatora przypiętego do białego fartucha. Kiedyś pojechała z nim i z Anni na wycieczkę statkiem i ostrzegała go, żeby nie robił sobie zbyt dużej nadziei.

– Dzień dobry.

– Znowu pan tu przyszedł.

– Tak.

Nie widział jej od dawna, chyba od śmierci Anni.

– Po co pan tu przychodzi?

Grens spojrzał na puste okno.

– O co pani chodzi?

– Po co pan to robi… wbrew sobie?

Pokój był zaciemniony; osoba, która w nim teraz mieszkała, właśnie spała.

– Nie rozumiem.

– Widziałam tu pana przez dwanaście wtorków z rzędu.

– Czy to zabronione?

– Ten sam dzień tygodnia, ta sama godzina. Jak wtedy.

Grens nie odpowiadał.

– Gdy jeszcze żyła.

Susann zeszła do niego po schodach.

– Wyrządza pan sobie krzywdę.

Mówiła do niego podniesionym głosem.

– Trwanie w żałobie to jedna rzecz. Ale nie może pan podchodzić do tego schematycznie. Pan nie żyje z żałobą. Pan żyje dla niej. Trzyma ją, ukrywa się za nią. Czy pan tego nie rozumie? To, czego pan się tak obawiał, już się stało.

Grens wpatrzył się w ciemne okno i zobaczył siebie. Promienie słońca odbijały w szybie postać starszego mężczyzny, który nie wie, co powiedzieć.

– Powinien pan odpuścić. Trzeba żyć dalej, poza takim schematem.

– Tak bardzo mi jej brakuje.

Susann zeszła ze schodów i położyła dłoń na klamce drzwi do altany. Chciała je zamknąć, ale tylko przymknęła.

– Nie chcę tu pana więcej widzieć.

MIESZKANIE PRZY VäSTMANNAGATAN 79 było naprawdę ładne. Trzy duże, jasne pokoje w starym budownictwie, wysoki sufit, wycyklinowana podłoga, okna wychodzące na Vanadisvägen.

Piet Hoffmann stał w kuchni. Otworzył lodówkę, żeby wziąć kolejną butelkę mleka.

Spojrzał na mężczyznę leżącego na podłodze z twarzą pochyloną nad czerwonym plastikowym wiadrem. Gówniarz z Warszawy, zwykły złodziejaszek uzależniony od prochów, pryszczaty, popsute zęby, w zbyt dużym ubraniu. Kopnął go czubkiem buta w bok, śmierdziel upadł na podłogę i zwymiotował. Mleko i małe brązowe kawałeczki gumowej masy wyleciały mu na spodnie i czystą marmurową podłogę kuchni.

Musi się napić więcej. Napij się, kurwa, przecież musisz jeszcze coś wyrzygać!

Kopnął go znowu, ale już nie tak mocno. Brązowa gumowa masa otaczała każdą kapsułkę, żeby ochronić żołądek przed dziesięcioma gramami amfetaminy. Nie może sobie pozwolić, żeby choć jeden gram się zmarnował. Śmierdziuch na podłodze to jeden z piętnastu kurierów, którzy przez ostatnią dobę przewozili po dwa tysiące gramów. Najpierw promem ze Świnoujścia, potem pociągiem z Ystad. Żaden z nich nie wiedział o czternastu pozostałych, którzy też przekraczali granicę, a teraz siedzą gdzieś w Sztokholmie i czekają, aż pozbędą się treści żołądka.

Najpierw spokojnie do niego mówił. Woli taką metodę. Ale teraz zaczął krzyczeć: „Pij, do cholery!”. Kiedy go kopał, krzyczał głośniej. Niech w końcu wypije ten pieprzony karton mleka i niech – „Pij, do cholery!” – wyrzyga tyle kapsułek, ile tylko zdoła. Kupiec musi je sprawdzić i wycenić.

Chłopak zaczął płakać.

Na spodniach i na koszuli miał pełno plam, a jego pryszczata twarz była tak biała jak podłoga, na której leżał.

Hoffmann przestał go w końcu kopać. Przeliczył ciemne kawałki pływające w mleku. Na razie więcej nie potrzebował. Włożył rękawiczki, wyłowił z mleka dwadzieścia prawie okrągłych kulek i opłukał je pod kranem. Potem usunął z nich brązową gumową masę, aż zostało mu dwadzieścia małych kapsułek. Ułożył je na porcelanowych talerzykach.

– Jest jeszcze trochę mleka i kilka kartonów z pizzą. Zostań tutaj. Pij, jedz i rzygaj. Poczekamy na resztę.

W dużym pokoju było ciepło i pachniało stęchlizną. Trzej mężczyźni siedzący przy długim stole z ciemnego dębu się pocili. Za dużo ubrań, za mało adrenaliny. Hoffmann otworzył drzwi balkonowe i stał w milczeniu.

Znał polski. Dwaj pozostali woleli, żeby rozmawiał z nimi w tym języku.

– Zostało mu jeszcze tysiąc osiemset gramów. Zajmijcie się nim. I zapłaćcie mu, jak będzie po wszystkim. Cztery procent.

Wszyscy byli do siebie podobni. Czterdzieści kilka lat, ogolone głowy, ciemne i drogie garnitury, które i tak wyglądały na tanie. Kiedy stał koło nich, widział na ich głowach dobowy rudawy zarost. Do tego nieobecne oczy pozbawione radości. Żaden z nich nie uśmiechał się zbyt często. Właściwie to nigdy nie widział, żeby się śmiali. Zrobili, co im kazał: poszli do kuchni, żeby pomóc leżącemu kurierowi opróżnić żołądek. To przecież jego dostawa, więc żaden z nich nie miał ochoty tłumaczyć się w Warszawie, dlaczego towar szlag trafił.

Hoffmann zwrócił się do trzeciego mężczyzny siedzącego przy stole i po raz pierwszy przemówił po szwedzku.

– Mamy już dwadzieścia kapsułek. Dwieście gramów. Wystarczy, żebyś zrobił wycenę.

Mężczyzna był wysoki i wysportowany, miał jasne włosy i był w jego wieku, to znaczy miał około trzydziestu pięciu lat. W czarnych dżinsach, białym T-shircie, obwieszony srebrem: na palcach, nadgarstkach, na szyi. Za próbę zabójstwa został skazany na cztery lata odsiadki w zakładzie w Tidaholm, a za dwa ciężkie pobicia dostał dwadzieścia siedem miesięcy w Mariefred. Wszystko wygląda jak trzeba. A jednak… Hoffmanna ogarnęło nieokreślone uczucie, jakby kupujący udawał, jakby grał jakąś rolę i robił to w nieodpowiedni sposób.

Przyglądał mu się uważnie. Mężczyzna wyjął z kieszeni dżinsów brzytwę i naciął jedną z kapsułek wzdłuż brzegu. Pochylił się nad talerzem, żeby powąchać jej zawartość.

Znowu to uczucie. Nadal w nim tkwi.

A może kupiec jest po prostu podniecony? Albo zdenerwowany? Może chodzi mu o to, z czym Hoffmann w samym środku nocy dzwonił do Erika Wilsona, bo coś mu się nie zgadzało, choć nie potrafił określić tego przez telefon?

Zapachniało tulipanami.

Hoffmann siedział dwa krzesła od niego, ale wyraźnie czuł ten zapach.

Kupiec pociął na kawałeczki żółtobiałą masę i rozkruszył ją na proszek. Nabrał na ostrze brzytwy i wsypał do pustej szklanki. Naciągnął do strzykawki dwadzieścia milimetrów wody i wstrzyknął ją do proszku, który szybko się rozpuścił i zamienił w przezroczystą, zawiesistą ciecz. Mężczyzna skinął z zadowoleniem głową. Tak, to amfetamina. Jest tak silna, jak obiecał mu sprzedawca.

– Tidaholm. Cztery lata. Mam rację?

Wszystko robi jak na profesjonalistę przystało, ale nadal coś tu nie gra. Hoffmann pociągnął do siebie talerz z kapsułkami i czekał na odpowiedź.

– Od dziewięćdziesiątego siódmego do dwutysięcznego. Tak, dostałem cztery lata, ale odsiedziałem tylko trzy. Wyszedłem przed czasem.

Hoffmann przyglądał się twarzy kupca. Nieruchoma twarz, ani jednego mrugnięcia oczu. Żadnych oznak zdenerwowania.

Po szwedzku mówił z lekkim akcentem, który mógł wskazywać, że pochodzi z któregoś z sąsiednich krajów, na przykład z Danii albo Norwegii. Mężczyzna podniósł się nagle poirytowany, jego dłoń znalazła się zbyt blisko twarzy Hoffmanna. Wszystko niby nadal jest w porządku, ale i tak jest już za późno; trzeba go było sobie ustawić dużo wcześniej, przejechać mu dłonią przed twarzą już na początku. Nie ufasz mi, skurwielu?

– Przecież już widziałeś wyrok, no nie?

Teraz znowu udaje poirytowanego.

– Jeden raz. Na którym oddziale?

– Blok C. Od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego do tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego.

– Blok C. Gdzie?

Za późno to zrobił.

– O co ci, kurwa, chodzi?

– Gdzie?

– Blok C. Oddziały w Tidaholm nie mają numerów.

Tamten uśmiechnął się. Hoffmann odwzajemnił uśmiech.

– Z kim siedziałeś?

– Za dużo sobie, kurwa, pozwalasz.

Kupiec mówił podniesionym tonem, chciał, żeby wyczuli jego poirytowanie, że niby czuje się znowu obrażony. Jednak Hoffmann usłyszał coś innego. Niepewność.

– Dobijamy targu czy kończymy? Rozumiem, że mnie tu zaprosiłeś, bo chciałeś mi coś sprzedać?

– Z kim siedziałeś?

– Skåne. Mio. Josef Libanon. Virtanen. Greven. Mam dalej wyliczać?

– Z kim jeszcze?

Mężczyzna nadal stał wyprostowany, ale teraz zrobił jeden krok w kierunku Hoffmanna.

– Kończmy te targi.

Podszedł bliżej, a kiedy uniósł dłoń na wysokość jego twarzy, na nadgarstku i palcach rozbłysło srebro.

– To ci musi wystarczyć, więcej nie powiem. Decyduj się, robimy ten interes czy nie?

– Josef Libanon został wydalony z kraju bez prawa powrotu i zniknął, gdy trzy i pół miesiąca temu wylądował w Bejrucie. Virtanen spędził ostatni rok w domu wariatów w Säter, po brodzie cieknie mu ślina i cierpi na chroniczną psychozę. Mio leży pod ziemią…

Czterej mężczyźni w garniturach i kurier z ogoloną głową usłyszeli podniesione głosy i otworzyli drzwi do kuchni.

Hoffmann dał im znać ręką, żeby nie podchodzili bliżej.

– Mio leży w żwirowni koło Ålstäket na wyspie Värmdö. Ma w tylnej lewej części głowy dwie dziury od kulek.

Teraz już trzy osoby w pokoju mówiły obcym językiem. Hoffmann zauważył, że kupiec rozgląda się, jakby szukał drogi ucieczki.

– Libanon, Virtanen, Mio. No i Skåne… Facet zapił się tak bardzo, że już nie pamięta, gdzie siedział, w Tidaholm, Kumli czy może w Hall. A Greven… Klawisze odcięli go, gdy się powiesił na prześcieradle w areszcie w Härnösand. Pięć świetnych nazwisk. Nieźle je wybrałeś. Żaden z nich nie może potwierdzić, że z nimi siedziałeś.

Jeden z czterech mężczyzn, który miał na imię Mariusz, zrobił krok do przodu. W ręce trzymał czarny pistolet wyprodukowany w fabryce w Radomiu. Pistolet wyglądał na nowy. Przystawił lufę do głowy kupca, ale Hoffmann krzyknął na niego: „Uspokój się, kurwa!”. Musiał powtórzyć te słowa kilka razy. Kazał mu też odsunąć lufę od głowy kupca.

Mariusz położył kciuk na bezpieczniku, powoli go odciągnął, roześmiał się i opuścił pistolet. Hoffmann znowu przeszedł na szwedzki.

– Kim był Frank Stein?

Spojrzał na kupca. Spodziewał się, że jego oczy będą wyrażać poirytowanie, urazę, a nawet wściekłość. Tymczasem dostrzegł w nich napięcie i strach. Mężczyzna obwieszony srebrem próbował to ukryć.

– Przecież wiesz, że wiem.

– To dobrze. Kim był Frank Stein?

– Blok C. Tidaholm. Siódme nazwisko. Zadowolony?

Hoffmann sięgnął po telefon komórkowy leżący na stole.

– No to może z nim porozmawiasz? Przecież razem siedzieliście.

Trzymał telefon przed jego twarzą i wpatrywał mu się w oczy, które wyrażały czujność. W końcu wybrał numer. Obaj mężczyźni obserwowali się wzajemnie. Hoffmann wysłał plik zdjęciowy i znowu wybrał numer.

Jerzy rozmawiał z Mariuszem podniesionym głosem. „Stań z drugiej strony, na prawo od kupca”. „Bliżej głowy”. Niech podejdzie jeszcze bliżej, podniesie pistolet, niech mu przyłoży do prawej skroni.

– Nie gniewaj się na moich przyjaciół z Warszawy, są trochę nerwowi.

Ktoś odebrał. Hoffmann zamienił z nim kilka słów i pokazał kupcowi ekran komórki. Widać na nim było mężczyznę z długimi, ciemnymi włosami związanymi w kucyk. Jego twarz nie wyglądała już tak młodo jak kiedyś.

– Mówi Frank Stein.

Hoffmann dostrzegł niepokój kupca, który uciekał ze wzrokiem.

– I co, nadal twierdzisz, że się znacie? – spytał.

Wyłączył telefon i położył go na stole.

– Obaj moi przyjaciele nie mówią po szwedzku. To, co teraz powiem, jest przeznaczone wyłącznie dla ciebie.

Krótkie spojrzenie w stronę Mariusza i Jerzego, którzy podeszli jeszcze bliżej i nadal dyskutowali, jak powinni się ustawić, żeby wycelować lufę w skroń kupca.

– Wygląda na to, że mamy problem, ty i ja. Nie jesteś tym, za kogo się podajesz. Daję ci dwie minuty na wyjaśnienie, kim jesteś.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi.

– Tylko nie pierdol. Już na to za późno. Masz mi jedynie powiedzieć, kim jesteś. I zrób to teraz. Bo w przeciwieństwie do moich kumpli uważam, że trup oznacza kłopoty. No i jest niewypłacalny.

Czekają. Na to, co zrobi ten drugi. Że któryś odezwie się głośniej niż Mariusz, który, mówiąc swoim monotonnym głosem, przyłożył wylot lufy do twarzy kupca.

– Sporo się napracowałeś, żeby wymyślić sobie nową przeszłość. Teraz już wiesz, że cała twoja wersja nie trzyma się kupy. Nie doceniłeś tych, z którymi masz do czynienia. Ta organizacja powstała wokół grupy oficerów z polskich służb wywiadowczych, więc mogę się dowiedzieć wszystkiego, czego chcę. Mogę spytać, gdzie chodziłeś do szkoły, a ty możesz mi opowiedzieć swoją wyuczoną formułkę, ale ja już po jednej rozmowie będę wiedział, czy to prawda. Mogę cię spytać, jak miała na imię twoja matka, czy twój pies był szczepiony i jakiego koloru jest twój nowy ekspres do kawy. Jedna rozmowa i wiem, czy mówisz prawdę. I właśnie to zrobiłem: zadzwoniłem. Niestety, Frank Stein cię nie rozpoznał. Nie siedzieliście razem w Tidaholm, bo ty w ogóle tam nie siedziałeś. Papier z wyrokiem to lipa, żebyś mógł tu z nami siedzieć i udawać, że kupujesz świeżutką amfę. Dlatego zapytam cię jeszcze raz. Wyjaśnij mi, kim jesteś. A wtedy może mi się uda… powtarzam: może… powstrzymać tych dwóch, żeby cię nie zabili.

Mariusz trzymał kurczowo rękojeść pistoletu. Słyszał, że pada coraz więcej słów, że robi się coraz głośniej. Wprawdzie nie rozumiał, o czym obaj rozmawiają, ale domyślał się, że za chwilę coś się wydarzy. Krzyknął po polsku: „O czym wy, kurwa, gadacie?!” i odbezpieczył broń.

– Okay.

Kupiec zrozumiał, że w Mariuszu narasta coraz większa agresja, że staje się bezradny i nieobliczalny.

– Jestem policjantem.

Mariusz i Jerzy nie znali szwedzkiego, ale słowa „policjant” nie trzeba im było tłumaczyć.

Znowu zaczęli na siebie krzyczeć, bardziej Jerzy, który wrzeszczał na Mariusza, że ma pociągnąć za spust. Hoffmann podniósł ręce i cofnął się o krok.

– Cofnijcie się!

– To gliniarz!

– Sam to załatwię!

– Nie teraz!

Hoffmann skoczył w ich stronę, ale i tak by nie zdążył. Kupiec wyczuł to, zaczął się trząść, odwrócił głowę.

– Jestem policjantem, zabierz go ode mnie, kurwa!

Jerzy ściszył trochę głos i kazał Mariuszowi podejść bliżej, z drugiej strony, bo chyba lepiej będzie strzelić w drugą skroń.

WILSON NADAL LEŻAŁ w łóżku. Był to jeden z tych poranków, kiedy ciało nie ma ochoty się obudzić, a świat jest zbyt daleko.

Oddychał wilgotnym powietrzem.

Wczesny ranek, południowa Georgia. Przez otwarte okno wpadało do środka chłodne powietrze. Już niedługo zrobi się ciepło, jeszcze cieplej niż wczoraj. Próbował śledzić plamy światła na suficie, ale przestał, bo rozbolały go oczy. Przespał zaledwie godzinę. W nocy rozmawiali ze sobą cztery razy. Za każdym razem z głosu Pauli przebijała coraz większa panika. Ten głos brzmiał tak obco, jakby mówiąca osoba była w stresie, zagubiona i zdezorientowana, jakby przed czymś uciekała.

Przez długą chwilę dobiegały go z zewnątrz znane mu już odgłosy z wielkiego placu należącego do FLETC. Musiało już być po siódmej, a w Szwecji wczesne popołudnie. Pomyślał, że niedługo pewnie skończą.

Uniósł się trochę i wsunął poduszkę pod plecy. Przez okno widział dzień, który zaczął się kilka godzin temu. Twardy asfaltowy plac, gdzie jeszcze wczoraj Secret Service ratowała prezydenta, był pusty. Erik słyszał tylko ciszę panującą po wczorajszej symulowanej strzelaninie. Za to dwieście metrów dalej zobaczył ranne ptaszki z Border Patrol. Chłopcy mieli na sobie mundury przypominające wojskowe. Biegli właśnie w stronę biało-zielonego helikoptera, który wylądował w pobliżu. Wilson doliczył się ośmiu ludzi, którzy wsiedli na pokład i odlecieli.

Wstał z łóżka, wziął zimny prysznic i poczuł się bardziej rześko. Coraz lepiej przypominał sobie noc, rozmowy ze strachem.

– Musisz się wycofać.

– Wiesz, że nie mogę.

– Ryzykujesz od dziesięciu do czternastu lat.

– Jeśli tego nie zrobię, jeśli teraz się wycofam, jeśli zrobię to bez uzasadnionego powodu… ryzykuję jeszcze więcej. Moje życie.

Podczas każdej z tych czterech rozmów próbował na różne sposoby wytłumaczyć, że dostawa i transakcja nie mogą dojść do skutku bez jego zabezpieczenia. Na razie nic nie załatwił ani z kupującym, ani ze sprzedającym, a kurierzy dotarli już do Sztokholmu.

Zrobiło się za późno, żeby to przerwać.

Uznał, że zdąży jeszcze zjeść szybkie śniadanie. Naleśniki z jagodami, bekon, jasny chleb. Filiżanka czarnej kawy i „New York Times”. Zawsze siedział przy tym samym stoliku, znalazł sobie spokojny kąt w wielkiej jadalni. Lubił spędzać ranek samotnie.

Wcześniej nigdy nie pracował z kimś takim jak Paula. Z nikim, kto tak głęboko przeniknął do struktur organizacji, kto był równie bystry, czujny, zimny. Miał teraz pięcioro współpracowników, ale żaden nie był tak dobry jak Paula, zbyt dobry, żeby być kryminalistą.

Kolejna filiżanka czarnej kawy. Wrócił szybko do pokoju, już spóźniony.

Przez otwarte okno widział helikopter lecący nad ziemią. Trzej ubrani w mundury Border Patrol mężczyźni wisieli na stalowych linach w odległości metra od siebie. Spuszczali się po nich, żeby znaleźć się w symulowanej strefie nadgranicznej w pobliżu granicy z Meksykiem. Kolejny trening, jeden z wielu w tym miejscu. Wilson mieszkał w bazie wojskowej od tygodnia, zostały mu jeszcze dwa. On, europejski policjant, chodził na zajęcia z informacji, inwigilacji i ochrony świadków.

Zamknął okno; sprzątaczki nie lubiły, kiedy zostawiało się je otwarte, bo podobno w ich hotelu dla oficerów zamontowano nową klimatyzację. To jak miała sprawnie funkcjonować, jeśli każdy otwierał okna? Zmienił koszulę i zobaczył w lustrze wysokiego, jasnego blondyna w średnim wieku, który powinien już zmierzać na zajęcia z udziałem policjantów z czterech amerykańskich stanów.

Mimo to stał w miejscu. Dziesięć po ósmej. Chyba już po wszystkim.

Aparat z numerem Pauli leżał z prawej strony, obok czterech pozostałych. Podobnie jak inne miał zaprogramowany tylko jeden numer.

Gdy zadzwonił, Wilson nie zdążył nawet zapytać.

– Wszystko do dupy.

SVEN SUNDKVIST NIGDY nie lubił długich, ciemnych i zakurzonych korytarzy budynku, gdzie znajdował się wydział dochodzeniowy. Całe swoje dorosłe życie przepracował w policji miejskiej. Jego pokój znajdował się niedaleko skrzynek pocztowych i automatu z artykułami spożywczymi. Sundkvist siedział przy biurku i uważnie studiował nagłówki kodeksu karnego. Kiedy szedł korytarzem i mijał pokój szefa, przystanął.

– Ewert?

Silnie zbudowany, sprawiający wrażenie dość nieporadnego mężczyzna chodził na czworakach po swoim pokoju. Sundkvist zastukał ostrożnie w futrynę drzwi.

– Ewert?

Grens go nie słyszał. Nadal chodził na czworakach wokół kilku dużych brązowych kartonów. Sundkvist starał się przezwyciężyć uczucie niesmaku. Jakiś czas temu zobaczył krzykliwego komisarza policji kryminalnej w podobnej sytuacji. Było to przed osiemnastu miesiącami. Grens siedział wtedy w piwnicy na podłodze, a przed nim leżał stos dokumentów z jakiegoś starego dochodzenia. Grens siedział tam i powtarzał tylko dwa zdania: „Ona nie żyje. To ja ją zabiłem”. Śledztwo sprzed dwudziestu siedmiu lat w sprawie uszkodzenia ciała urzędnika państwowego. Pewna młoda policjantka doznała poważnych obrażeń i już do końca życia została skazana na pobyt w domu opieki społecznej. Kiedy jakiś czas później Sundkvist przeglądał akta sprawy, natknął się na jej nazwisko: Anni Grens. Nie miał pojęcia, że była żoną Ewerta.

– Ewert? Co ty wyrabiasz?

Grens był zajęty pakowaniem czegoś do dużych brązowych kartonów. Tyle tylko udało się Sundkvistowi zobaczyć. Nie wiedział jednak, co Grens pakuje. Jeszcze raz zapukał do drzwi. W środku panowała cisza. No tak, znowu go nie słyszy.

To był naprawdę dziwny okres.

Grens, podobnie jak wszystkie inne osoby pogrążone w żałobie, zareagował na początku w typowy sposób: przyjął postawę zaprzeczenia – to się nie wydarzyło. Potem pojawiła się złość: dlaczego właśnie mnie to spotkało? Do następnej fazy nie był już w stanie przejść, zatrzymał się przy złości. W taki sposób radził sobie z większością kłopotów. Wprawdzie proces pogrążania się w smutku zaczął się w jego przypadku całkiem niedawno, kilka tygodni wcześniej, ale teraz nie był już zły, tylko bardziej zamknięty w sobie, zamyślony. Mniej mówił i prawdopodobnie więcej myślał.

Sundkvist wszedł do pokoju. Grens usłyszał go, ale nawet się nie odwrócił. Westchnął głośno, jak zawsze, gdy był czymś poirytowany. Coś go gryzło. Nie chodziło jednak o Sundkvista. To, co czuł, czuł od chwili, gdy pojechał dzisiaj do domu opieki, choć wizyty w tym miejscu zawsze go uspokajały. Susann, dawna studentka medycyny, która pracowała tam już dość długo i tak dobrze opiekowała się Anni, jest zatrudniona na stanowisku młodszego lekarza. Pozwalała sobie na różne komentarze, nawet okazywała mu pewną niechęć: „Trzeba żyć dalej, bez takiego schematu”. Cholernie łatwo powiedzieć coś takiego zwykłej dziewczynie z Lidingö, która posiada mądrość i doświadczenie życiowe osoby dwudziestoczteroletniej. „To, czego pan się tak obawiał, już się stało”. A co ona może wiedzieć o samotności?

Spod domu opieki odjechał szybciej, niż zamierzał. Potem poszedł prosto do policyjnego archiwum i odszukał w nim cztery kartony. Nie wiedząc dlaczego, poszedł do pomieszczenia służbowego, w którym urzędował od niepamiętnych czasów. Stał przez chwilę przy regale za biurkiem i spoglądał na jedyną rzecz, jaka miała dla niego znaczenie: kasety magnetofonowe z nagraniami Siw Malmkvist, które sam nagrał w odpowiedniej kolejności, okładki płyt z lat sześćdziesiątych, jak zwykle w intensywnych kolorach, fotografie Siw Malmkvist, które zrobił jej któregoś wieczoru w Parku Ludowym w Kristianstad. Wszystko to przypominało mu czasy, gdy było im z Anni tak dobrze.

Grens zaczął wkładać rzeczy do pudeł, owinął je w gazety i ustawił karton na kartonie.

– Ona już nie żyje.

Stał na podłodze i wpatrywał się w brązowe pudełka.

– Słyszysz, co mówię? Ona już nigdy nie zaśpiewa w tym pokoju.

Negacja, złość, smutek.

Sundkvist patrzył na jego nagą czaszkę i przypomniał sobie, jak często stał przed drzwiami pokoju, czekając, aż Grens przestanie się kołysać w takt muzyki pod brzydką lampą. Wczesnym rankiem i późnym wieczorem przy akompaniamencie głosu Malmkvist Grens tańczył z kimś, kogo przy nim nie było, trzymał ją mocno w ramionach. Sundkvist czuł, że będzie mu brakować tej irytującej muzyki i tekstów, które brzmiały tak natrętnie, że w końcu zaczął je nucić z pamięci. Była to jego własna cząstka, jaką wyniósł ze wszystkich lat współpracy z Grensem.

Będzie mu brakować tego widoku. Będzie się śmiał, że w końcu go nie ma.

Ewert Grens przeszedł przez życie o kulach. Anni. Siw Malmkvist. Teraz on sam. To chyba dlatego chodził na czworakach po podłodze.

Sundkvist usiadł na wytartej kanapie i przyglądał się, jak Grens podnosi ostatnie pudło i stawia je na pozostałych, które stały już w narożniku pokoju. Grens był spocony i wiedział, co robi. Kilka razy kopnął kartony, aż znalazły się tam, gdzie chciał. Sundkvist zamierzał go spytać, jak się czuje, ale nie zrobił tego. Popełniłby błąd; lepiej martwić się o siebie samego. Grens przeżywa teraz trudne chwile, coś się z nim dzieje, ale nie wiadomo co.

– Co ty zrobiłeś? – Mariana Hermansson nie zapukała, po prostu weszła do środka i zatrzymała się, czując, że zaszły tu pewne zmiany: nie grała muzyka, a półka obok biurka opustoszała. – Ewert, co ty zrobiłeś?

Spojrzała na Sundkvista, który skinął głową, najpierw w stronę pustego miejsca, a potem w stronę kartonów. Nigdy przedtem nie była w tym pokoju, gdy nie wypełniały go dźwięki muzyki, wspomnienia przeszłości, Siw Malmkvist. Teraz, bez tych dźwięków, będzie tu inaczej.

– Ewert…

– Chcesz coś ode mnie?

– Chcę wiedzieć, co zrobiłeś.

– Jej już nie ma.

Hermansson podeszła do pustego regału, przejechała palcem po zakurzonych krawędziach, gdzie kiedyś stały kasety z muzyką, wieża i głośniki, a nawet czarno-białe zdjęcie piosenkarki, które znajdowało się na tym miejscu od wielu lat.

Przeciągnęła palcem po grudce kurzu i ukryła ją w dłoni.

– Jej już nie ma?

– Nie.

– Kogo?

– Jej.

– Kogo? Anni? A może Siw Malmkvist?

Grens po raz pierwszy odwrócił się i spytał:

– Chciałaś czegoś?

Nadal siedział na podłodze, pochylał się nad kartonami albo opierał o ścianę. Żałobę obchodził już od półtora roku, przechodził od stanu załamania do szaleństwa. Był to dla niego piekielnie trudny okres. Hermansson kilka razy mówiła mu, żeby sobie dał spokój, i tyle samo razy prosiła go później o przebaczenie. Chciała się już poddać, pozbyć rozpaczy przepełniającej człowieka żyjącego w rozgoryczeniu, które nie miało końca. Powoli zaczęła wierzyć, że któregoś dnia Grens skapituluje i całkowicie się załamie, położy się i nigdy nie wstanie. Ale ta jego twarz… Jego umęczona twarz wyrażała jakąś zawziętość, zdecydowanie, to znaczy te cechy, których dawno u niego nie widziała.

Kilka kartonów, pusta półka… tak, może to przyniesie mu ulgę.

– Tak, potrzebuję. Dostaliśmy zgłoszenie. Västmannagatan siedemdziesiąt dziewięć.

Czuła, że Grens słucha, i to w tak intensywny sposób, jakiego już od dawna w nim nie widziała.

– Egzekucja.

HOFFMANN WYJRZAŁ PRZEZ OKNO. Znajdował się już w innym mieszkaniu w innej dzielnicy centrum Sztokholmu, ale oba były do siebie podobne: każde składało się z trzech wyremontowanych pokoi z wysokimi sufitami i jasnymi ścianami. Z tą tylko różnicą, że w tym mieszkaniu na wycyklinowanej podłodze nie leżał trup z wielką dziurą w jednej skroni i dwoma w drugiej.

Na chodniku stały grupy ludzi. Byli ładnie ubrani i szykowali się do wyjścia na popołudniowe przedstawienie w teatrze. Zachowywali się trochę hałaśliwie, jakby weszli na scenę, gdzie wykrzykiwali swoje kwestie.

Czasem tęsknił za takim życiem złożonym z samych dni powszednich, wśród zwykłych ludzi robiących wspólnie zwykłe rzeczy.

Odszedł od okna, z którego rozpościerał się widok na ulicę Vasagatan i na most Kungsbron, przeszedł przez duży pokój – swój pokój – i wszedł do gabinetu ze stojącym w nim antycznym biurkiem, dwoma zamkniętymi na klucz gablotami na broń i kominkiem, który wreszcie działa jak należy. Usłyszał, jak w kuchni wymiotuje ostatni kurier, a właściwie kurierka. Robiła to już od dłuższej chwili, nie była jeszcze przyzwyczajona, nauczy się tego dopiero po odbyciu kilku podróży. Wszedł do środka. Jerzy i Mariusz stali przy zlewie, mieli na rękach żółte gumowe rękawiczki i wyciągali z dwóch wiader stojących na podłodze kawałki brązowej masy, którą dziewczyna zwróciła razem z wypitym mlekiem. Była piętnastą, ostatnią, kurierką. Pierwszy z kurierów zwymiotował wszystko na Västmannagatan, pozostałych zmusili do zrobienia tego tutaj. Hoffmann bardzo tego nie lubił. To mieszkanie było jego kryjówką, fasadą i dlatego nie chciał, żeby ktoś o nim wiedział, ani ludzie z branży narkotykowej, ani Polacy. Niestety, spieszyło mu się i wszystko poszło nie tak. Teraz musiał coś zrobić z facetem, który miał przestrzelone skronie. Przyglądał się Mariuszowi, jego ogolonej na gładko głowie, i drugiemu mężczyźnie, który dwie godziny wcześniej zabił innego człowieka, ale nic po sobie nie pokazywał. Nie umiał? Może był zawodowcem? Hoffmann nie bał się go, tak jak nie bał się Jerzego, czuł jednak respekt przed ich bezwzględnością. Gdyby wzbudził w nich niepokój, gdyby nabrali podejrzeń co do jego lojalności, kula, którą wystrzelili, mogła równie dobrze trafić w jego głowę.

Czuł, jak wzbiera w nim frustracja połączona z niesmakiem i złością. Nie mógł ustać spokojnie w miejscu, bo ciągle jeszcze nim trzęsło.

Był tam z nimi i nie mógł im w niczym przeszkodzić.

Gdyby to zrobił, już by nie żył.

Dlatego musiał zginąć ktoś inny.

Młoda kobieta wreszcie skończyła. Nie znał jej, nigdy przedtem się nie spotkali. Wystarczyło, że wiedział, jak ma na imię i skąd pochodzi – Irena z Gdańska, dwudziestodwuletnia studentka. Podjęła tak wielkie ryzyko, że nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Kurier doskonały. Takich właśnie szukali. Byli też inni, zwykłe ćpuny, z przedmieść wielkich miast, którzy chętnie udostępniali swoje ciało do przewozu prochów za mniejsze kwoty niż ona. Nauczył się jednak nie korzystać z usług narkomanów. Takim nie można ufać, bo często zdarzało się, że zwracali towar, kiedy im się spodobało, zanim dotarli na miejsce.

Czuł złość, frustrację i niesmak.

To nie była operacja. Raczej dostawa, nad którą nie miał kontroli.

Bez rezultatów. Obaj Polacy wrócą wkrótce do Warszawy. Byli jego narzędziem służącym do namierzania i werbowania kolejnych chętnych do współpracy.

Nie ubili żadnego interesu. Niepotrzebnie zatrudnili tamtych piętnastu kurierów, w tym dziesięciu doświadczonych. Z ich usług korzystali już wcześniej, każdy z nich przewoził po dwieście kapsułek. Pięciu było nowych, wieźli po sto pięćdziesiąt kapsułek. W sumie ponad dwadzieścia siedem kilo nowej fabrycznie amfetaminy, która po wymieszaniu będzie ważyć na ulicy osiemdziesiąt osiem kilogramów po sto pięćdziesiąt koron za gram. Jednak bez wsparcia nie doszło do żadnej operacji, nie osiągnięto żadnych rezultatów, nie zawarto interesu.

Była to niekontrolowana dostawa, podczas której doszło do morderstwa.

Hoffmann skinął głową młodej bladej kobiecie o imieniu Irena. Pieniądze już od rana ma popakowane w gotowych zwitkach, trzyma je w kieszeniach spodni. Wyjął ostatni z nich, przeliczył banknoty, żeby wiedziała, że kwota się zgadza. Irena to jedna z nowych kurierów, brakuje jej jeszcze trochę umiejętności przewożenia większych partii towaru. W czasie pierwszego kursu przewiozła tylko tysiąc pięćset gramów. Gdy się to potem wymiesza, powstanie trzy razy więcej, całość będzie warta w sumie sześćset siedemdziesiąt pięć tysięcy koron.

– Twoje cztery procent. Dwadzieścia siedem tysięcy koron. Zaokrąglę w górę. Trzy tysiące euro. Jeśli następnym razem uda ci się połknąć więcej, zarobisz więcej. Każda dostawa rozciągnie ci żołądek trochę bardziej.

Irena była ładną dziewczyną. Nawet z bladą i spoconą twarzą, gdy klęczała przy wiadrze i przez trzy godziny wymiotowała.

– Jeszcze moje bilety.

Hoffmann skinął Jerzemu i ten wyjął z kieszeni marynarki dwa bilety. Jeden na pociąg ze Sztokholmu do Ystad i jeden na prom z Ystad do Świnoujścia. Podał je jej, a gdy chciała wziąć, cofnął dłoń i uśmiechnął się. Odczekał i znowu zrobił to samo, a ona znowu wyciągnęła rękę, żeby odebrać bilety. I wtedy Jerzy ponownie cofnął rękę.

– Kurwa, Jerzy, należą jej się! – Hoffmann wyrwał mu bilety i podał dziewczynie. – Zgłosimy się, kiedy będziesz nam potrzebna.

Złość, frustracja, niesmak.

Znowu zostali sami w mieszkaniu, które udawało biuro jednej z firm ochroniarskich w Sztokholmie.

– To była moja operacja. – Hoffmann podszedł do mężczyzny, który przed południem zastrzelił człowieka. – W tym kraju to ja wydaję polecenia.

W jego głosie było coś więcej niż tylko złość. Także gniew. Od chwili, gdy padł strzał, tłumił go w sobie. Najpierw musiał się zająć kurierami, odebrać towar, zabezpieczyć dostawę. Teraz może to już z siebie wyrzucić.

– Jeśli ktoś ma strzelać, to tylko na mój, powtarzam, na mój wyraźny rozkaz.

Nie wiedział, skąd mu się to wzięło, jak zdobył się na tak twardy ton. Może z powodu rozczarowania, że nie udało się rozpoznać jednego ze współpracowników? Może z powodu frustracji, że człowiek, który prawdopodobnie miał takie samo zadanie jak on, został zastrzelony bez potrzeby?

– Gdzie masz pistolet?

Mariusz wskazał na wewnętrzną kieszeń marynarki.

– Zamordowałeś człowieka. Grozi ci za to dożywocie, a ty jesteś na tyle głupi, że dalej przechowujesz pistolet w kieszeni marynarki?

Hoffmanna opanował gniew. Poczuł też jeszcze coś. Powinniście jechać do Polski, żeby złożyć raport, pomyślał. Odsunął od siebie uczucie, które można by określić jako strach, podszedł blisko do Mariusza, który uśmiechał się do niego i wskazywał palcem na kieszeń. Graj swoją rolę, powtarzał w myślach. Chodzi przecież tylko o to, o władzę i szacunek, żeby coś chwycić i już nie puścić. Graj swoją rolę albo giń.

– To był policjant – rzucił Mariusz.

– A skąd ty, kurwa, możesz wiedzieć?

– Sam to powiedział.

– Od kiedy to rozumiesz po szwedzku?

Hoffmann oddychał ciężko, poirytowany i zmęczony. Podszedł do okrągłego stołu kuchennego i spojrzał na metalowy półmisek, w którym leżało dwa tysiące siedemset pięćdziesiąt czystych kapsułek zawierających ponad dwadzieścia siedem kilogramów czystej amfetaminy.

– Powiedział po szwedzku polis. Nie tylko ja to słyszałem, ty też.

Hoffmann odpowiedział mu, nie odwracając się.

– Byłeś w Warszawie na tym samym spotkaniu co ja. Wiedziałeś, jak się sprawy mają. Do czasu, aż tu skończymy, wyłącznie ja o wszystkim decyduję. I nikt więcej.

W CZASIE KRÓTKIEJ JAZDY z Kronobergu do Vasastan Grensowi było dość niewygodnie. Czuł, że siedzi na czymś. Kiedy Hermansson skręciła w Västmannagatan i samochód podjechał pod dom numer 79, Grens uniósł trochę swoje ciężkie ciało, żeby sprawdzić, co jest pod spodem. Na siedzeniu znalazł dwie kasety magnetofonowe z piosenkami Siw Malmkvist. Trzymał w ręce plastikowe pudełka, które też powinien był spakować. Spojrzał w stronę przedniego siedzenia, gdzie w schowku w desce rozdzielczej leżały dwie inne kasety. Pochylił się i wsunął je jak najdalej pod siedzenie pasażera. Bał się zarówno tego, że będą zbyt blisko niego, jak i tego, że zapomni je zabrać, ostatnie cztery składniki innego życia, które schował do kartonu i zakleił taśmą.

Grens wolał siedzieć na tylnym siedzeniu.

Nie miał już w samochodzie żadnych nagrań, które mógłby sobie odtworzyć. Nie miał też ochoty wysłuchiwać komunikatów nadawanych przez policyjne radio ani odpowiadać na wezwania. Poza tym Hermansson lepiej sobie radziła z prowadzeniem samochodu w ruchu ulicznym niż on czy Sven Sundkvist.

Na miejscu było już dość ciasno. Trzy radiowozy i granatowy bus marki Volkswagen stały zaparkowane wzdłuż długiego rzędu samochodów należących do lokatorów. Hermansson zwolniła, wjechała na chodnik i zatrzymała się przed drzwiami wejściowymi, tuż przy dwóch umundurowanych policjantach, którzy pilnowali wejścia. Obaj byli młodzi i mieli blade twarze. Ten, który stał bliżej, ruszył w ich kierunku. Hermansson domyśliła się, czego będzie chciał, w tej samej chwili, gdy zastukał w szybę ich samochodu. Opuściła szybę i pokazała legitymację służbową.

– Jesteśmy z sekcji dochodzeniowej. Cała trójka.

Uśmiechnęła się do niego. Policjant nie tylko wyglądał na młodego, ale prawdopodobnie był jeszcze młodszy od niej. Domyśliła się, że służył w policji dopiero od kilku tygodni. Niewielu policjantów nie wiedziało, kim jest Ewert Grens.

– To wy przyjęliście zgłoszenie?

– Tak.

– Kto go dokonał?

– Anonimowa osoba.

– Określiliście to jako egzekucję?

– Powiedzieliśmy, że to wygląda na egzekucję. Jak tam wejdziecie, zrozumiecie dlaczego.

Drzwi do mieszkania na piątym piętrze były otwarte. Wejścia pilnował kolejny umundurowany policjant. Był starszy od tych na dole, poznał Sundkvista i kiwnął mu głową na powitanie. Hermansson przygotowała legitymację służbową; za chwilę znowu będzie musiała ją pokazać. Zastanawiała się, czy przepracuje gdziekolwiek na tyle długo, że i ją zacznie rozpoznawać więcej osób niż tylko te z najbliższego otoczenia. Nie bardzo w to wierzyła, chyba nie należała do osób, które zostają w jednym miejscu zbyt długo.

Włożyli białe fartuchy, przezroczyste osłony na obuwie i weszli do środka. Grens uparł się, że poczeka na windę, która wolno kursowała między piętrami. Pewnie zaraz się zjawi.

Dość wąski przedpokój, sypialnia z prostym, wąskim łóżkiem, kuchnia z ładnymi meblami pomalowana na zielono i gabinet z pustym biurkiem i pustymi półkami na książki.

Kolejny pokój. Spojrzeli na siebie i poszli dalej.

W dużym pokoju znajdował się właściwie tylko jeden mebel: duży, prostokątny, dębowy stół z sześcioma krzesłami. Cztery z nich stały tuż przy nim, piąte trochę z boku, po skosie, jakby ktoś na nim siedział i nagle wstał. Szóste krzesło leżało na podłodze. Choć było ciężkie, z jakiegoś powodu się przewróciło. Podeszli bliżej, żeby sprawdzić dlaczego.

Duża, prawie brązowa plama o nierównych brzegach. Mogła mieć czterdzieści, może pięćdziesiąt centymetrów średnicy.

Trochę dalej zobaczyli głowę.

Leżała w kałuży krwi, właściwie na niej, jakby płynęła. Mężczyzna musiał być dość młody, trudno było określić wiek, ponieważ miał zmasakrowaną twarz. Ciało wyglądało na silne, natomiast ubranie raczej nie z tych, które noszą starsi mężczyźni: czarne buty, czarne dżinsy, biały T-shirt, dużo srebra na szyi, nadgarstkach i palcach.

Sundkvist skupił się na pistolecie, który zabity trzymał w prawej ręce. Jeśli będzie mu się przyglądał wystarczająco długo, jeśli nie będzie zwracał uwagi na nic innego, być może nie zauważy śmierci, której nigdy nie potrafił zrozumieć.

Broń połyskiwała metalicznym czarnym kolorem, kaliber dziewięć milimetrów. Pochodziła z fabryki w Radomiu, nie za często znajduje się takie na miejscu zbrodni. Sundkvist pochylił się bardziej nad pistoletem, dzięki czemu odsunął się od nieistniejącego życia, które dobiegło końca, ale wcześniej zdążyło utworzyć ciemną plamę na drogim dywanie. Wyglądało to tak, jakby zamek cofnął się tylko częściowo. Wyraźnie widział pocisk, który zdążył przebyć zaledwie połowę drogi w lufie. Obejrzał lufę, rękojeść i dźwignię bezpiecznika. Próbował znaleźć coś, na czym mógłby zaczepić wzrok, cokolwiek, byle nie śmierć.

W pokoju stał Nils Krantz z dwoma młodszymi technikami. Musieli przeszukać każdy centymetr kwadratowy mieszkania. Jeden z nich miał w ręce kamerę wideo i filmował coś, co znalazł na ścianie pokrytej białą tapetą. Sundkvist oderwał wzrok od głowy i spojrzał na to, co kręciła kamera. Jakieś odbarwienie, nic wielkiego, drobiazg z dala od oczu, w których zgasło już życie.

– Zabity ma w głowie tylko jeden otwór wlotowy od jednej kuli.

Krantz przeszedł obok technika, który filmował ścianę, i zbliżył usta do ucha Sundkvista.

– Ale za to dwa otwory wylotowe.

Sundkvist odwrócił się do ściany i spojrzał pytającym wzrokiem na starego technika.

– Poza tym otwór wlotowy jest większy niż oba otwory wylotowe, ponieważ to w tym miejscu ciśnienie gazu było najwyższe.

Sundkvist uważnie słuchał Krantza. Nie do końca wszystko zrozumiał, ale postanowił, że nie będzie pytać o szczegóły; woli nie wiedzieć. Spojrzał w ślad za palcem, którym Krantz wskazywał odbarwienie na tapecie.

– To, co właśnie nagrywaliśmy i na co patrzysz, pochodzi od zabitego. To jego substancja mózgowa.

Sundkvist oddychał powoli. Zawsze starał się unikać widoku śmierci i dlatego skoncentrował uwagę na odbarwieniu na ścianie, gdzie znowu ujrzał śmierć, i to w najbardziej konkretnej formie. Opuścił wzrok i zauważył, że do pokoju wszedł Grens.

– Sven?

– Tak?

– Może lepiej będzie, jak zejdziesz na dół i przesłuchasz tych dwóch młodych chłopaków, którzy przyjęli zgłoszenie? Może sąsiadów? Tych, których nie ma tutaj.

Sundkvist spojrzał na niego z wdzięcznością i opuścił miejsce z ciemnymi plamami na dywanie i odbarwieniami na tapecie. Grens przykucnął, żeby przyjrzeć się z bliska martwemu mężczyźnie.

ZNOWU PODZIELILI SIĘ władzą. Musieli tak zrobić, ale to on musiał za każdym razem wygrywać.

Nie przestawaj grać. Bo zginiesz.

Stał między Mariuszem i Jerzym przy okrągłym stole kuchennym w swoim biurze Hoffmann Security AB i opróżniał dwa tysiące siedemset pięćdziesiąt kapsułek z amfą. Ostatnia partia przyszła z wytwórni w Siedlcach. Rękami w białych gumowych rękawiczkach usuwał brązową masę, która miała chronić żołądek kuriera przed przedostaniem się proszku do organizmu, a potem rozcinał kapsułkę na połowę i wysypywał proszek do dużej szklanej salaterki, gdzie mieszał go z cukrem gronowym. Dwie porcje amfetaminy ze wschodniej Polski i dwie porcje cukru ze sklepu sieci Konsum przy Odengatan. Dwadzieścia siedem kilogramów narkotyku zamieniało się w osiemdziesiąt osiem kilogramów działek przeznaczonych do sprzedaży na ulicy.

Hoffmann postawił metalową puszkę na domowej wadze i napełnił ją tysiącem gramów mieszanki z amfą. Taśmą z folii aluminiowej zakrył ostrożnie proszek, a potem na folii położył coś, co przypominało kawałek cukru. Przysunął zapałkę do porcji metaldehydu, a gdy biały czworobok zaczął płonąć, zacisnął pokrywę puszki. Kiedy skończy się tlen, płomień szybko zgaśnie, a wtedy kilogram amfetaminy znajdzie się w próżniowym opakowaniu.

Te same czynności powtórzy osiemdziesiąt jeden razy po kolei.

– Benzyna?

Jerzy otworzył butelkę z czystą chemicznie benzyną, pokropił bezbarwną cieczą wieczko i roztarł ją bawełnianym tamponem na metalowej powierzchni. Wyjął zapałkę i podpalił; niebieski płomień objął wszystko na dziesięć sekund, aż Jerzy zdusił go kawałkiem ścierki.

Dzięki temu na puszce nie zostaną odciski palców.

PLAMY PO KRWI BYŁY najmniejsze na samej tapecie, trochę większe na ścianie po drugiej stronie dużego pokoju, jeszcze większe na stole i największe na podłodze wokół przewróconego krzesła. Stawały się ciemniejsze i mniej zwarte, im bliżej ciała. Głowa zabitego spoczywała na dywanie.

Grens siedział wystarczająco blisko i gdyby zmarły nagle przemówił, mógłby go usłyszeć. Nie czuł nic oprócz śmierci, ale nie miała nawet imienia lub nazwiska.

– Wlot kuli, tutaj.

Krantz filmował i fotografował, chodząc po podłodze na czworakach. Był jednym z niewielu fachowców, którym Grens ufał, bo wielokrotnie udowodnił, że nie zadowala go byle odpowiedź, dzięki której będzie mógł wrócić do domu godzinę wcześniej i obejrzeć telewizję.

– Ktoś przyłożył mu pistolet do głowy. Ciśnienie gazu między wylotem lufy a skronią było niesamowicie wysokie. Sam zobacz. Połowa czaszki rozerwana na strzępy.

Skóra na twarzy zabitego przybrała już szary kolor. Puste oczy i usta, które nigdy nie przemówią.

– Nie rozumiem. Jeden otwór wlotowy, ale dwa otwory wylotowe?

Krantz przystawił dłoń do otworu w czaszce, który znajdował się po jej prawej stronie i miał wielkość piłki tenisowej.

– Przez trzydzieści lat służby widziałem coś takiego zaledwie dwa razy. Ale takie wypadki się zdarzają. Sekcja potwierdzi, że chodzi tylko o jeden strzał. Jestem tego pewien.

Pociągnął Grensa za rękaw płaszcza i zaczął mówić prawie przejętym głosem:

– Tylko jeden strzał w skroń. Pocisk typu dum-dum, połowa z ołowiu, połowa z tytanu. Podzielił się na dwie części, kiedy uderzył w kość.

Krantz podniósł się i uniósł ramię. Mieszkanie było stare i miało trzy metry dwadzieścia centymetrów wysokości. Kilka rys czy pęknięć, ale poza tym w dobrym stanie, z wyjątkiem jednej rzeczy, na którą zwrócili uwagę technicy, a mianowicie głębokiego pęknięcia lub otworu w białej ścianie.

– Stąd wyciągnęliśmy połówkę kuli.

Kiedy wcześniej jeden z techników wydłubywał ostrożnie metalowy pocisk, na podłogę spadło kilka kawałków tynku.

– A tu znaleźliśmy drugą połówkę. Oznacza to, że drzwi do kuchni były zamknięte.

– Nie jestem taki pewien – odparł Grens.

Nadal pochylał się nad głową, w której było jakby za dużo dziur.

– Policjanci, którzy zjawili się na miejscu, uznali, że to egzekucja. Ale kiedy się temu przyglądam… Równie dobrze można powiedzieć, że mamy do czynienia z samobójstwem.

– Komuś bardzo zależało, żeby to tak wyglądało.

– Co masz na myśli?

Krantz postawił stopę koło ręki trzymającej pistolet.

– Wygląda to tak, jakby ktoś to upozorował. Uważam, że ktoś go zastrzelił i dopiero potem wsunął mu pistolet do ręki.

Wyszedł do przedpokoju, ale zaraz wrócił z czarną torbą.

– Muszę to jednak sprawdzić. Porównać odciski palców. I od razu będziemy wiedzieć.

Grens zaczął liczyć, spojrzał na Hermansson. Ona też liczyła.

Godzina i czterdzieści pięć minut od powiadomienia; mieli wystarczająco dużo czasu, bo ciało nie zdążyło jeszcze wchłonąć obcych pierwiastków i badanie odcisków dłoni będzie ważne.

Krantz otworzył torbę i wyjął z niej tubę z taśmą do zdejmowania odcisków palców. Kilka razy przycisnął do niej dłoń zabitego, zwłaszcza w okolicach palca wskazującego i kciuka. Potem przeszedł do kuchni i usiadł przy mikroskopie stojącym przy zlewie. Położył taśmę z odciskami na szklaną płytkę i zaczął ją badać przez okular.

Wystarczyło mu kilka sekund.

– Brak śladów prochu.

– Tak jak przypuszczałeś.

– To znaczy, że dłoń trzymająca pistolet nie oddała strzału.

Krantz odwrócił się do Grensa i dodał:

– To zabójstwo.

SIĘGNĄŁ LEWĄ RĘKĄ do prawego barku i pociągnął za skórzane paski, aż poczuł, że ucisk na ramieniu zelżał. W ręce trzymał kaburę. Otworzył ją i wyjął pistolet wyprodukowany w Radomiu, kaliber dziewięć milimetrów. Wykonał zamaszysty ruch i włożył do magazynka ostatnią kulę. Pozostałych czternaście było już na miejscu.

Hoffmann stał przez krótką chwilę w ciszy i oddychał tak głośno, że sam to słyszał.

Był sam w mieszkaniu, z którego rozciągał się widok na Vasagatan i Kungsbron. Ostatni kurier już od dwóch godzin jechał pociągiem na południe, a Jerzy i Mariusz wyruszyli niedawno samochodem w tym samym kierunku.

To był długi dzień, ale do wieczora pozostało jeszcze trochę czasu. Musiał być na nogach jeszcze kilka godzin.

Dwie identyczne skrzynki na broń stały na podłodze obok biurka, wysokie na metr i na metr szerokie, pusta przegródka na górze i dwie sztuki broni w o wiele większej przegródce na dole. Hoffmann położył pistolet w pierwszej przegródce, a pusty magazynek w drugiej, na tej samej wysokości.

Przeszedł przez pokoje, które od dwóch lat pełniły funkcję biura firmy Hoffmann Security AB. Była to jedna z wielu filii firmy Securitus International. Większość z nich odwiedził przy różnych okazjach, nawet te, które znajdowały się daleko na północy. Był też w Helsinkach, Kopenhadze i Oslo.

Popatrzył na piękny kominek z ciemnej cegły z jasnym wzorkiem. Wiedział, że spodoba się Zofii, bo od dawna chciała mieć taki w domu. Wyjął z kosza kilka niewielkich szczap suchego drewna, zapalił ogień i poczekał, aż te większe i grubsze, które położył na wierzchu, zaczną się palić. Potem rozebrał się i wrzucił ubranie do ognia. Marynarka, spodnie, koszula, majtki i skarpetki płonęły w prawie żółtych płomieniach. To samo zrobił z ciuchami Mariusza i Jerzego. Tym razem płomienie miały czerwony kolor. Stał nago i chłonął ciepło ognia aż do chwili, gdy zmęczenie przeważyło nad przyjemnością. Poszedł wziąć prysznic, żeby zmyć z siebie ten popieprzony dzień.

Człowiekowi przestrzelono skroń.

Komuś, kto miał prawdopodobnie takie samo zadanie jak on. Niestety, ktoś opracował mu życiorys w niewłaściwy sposób.

Przekręcił kurek i w jego ciało uderzył strumień gorącej wody, prawie na granicy bólu. Jeśli wytrzyma, ciało się odpręży i napełni dziwnym spokojem.

Już za długo się tym zajmuje, czasami zapomina, kim naprawdę jest. Nieraz go to przerażało, podobnie jak życie, które prowadzili inni ojcowie i mężowie. Dni wypełnione spokojem w okolicy, gdzie sąsiedzi koszą trawę i pielą grządki.

Emil i Rasmus.

Obiecał, że ich odbierze po czwartej. Zakręcił kurek i sięgnął po czysty ręcznik leżący na półce obok lustra. Było już prawie wpół do piątej. Przeszedł szybko do pomieszczeń biurowych, sprawdził, że ogień powoli dogasa, otworzył garderobę i wybrał białą koszulę, szarą marynarkę i wytarte dżinsy.

– Masz sześćdziesiąt sekund, żeby wyjść z mieszkania i zamknąć je na klucz.

Wzdrygnął się na dźwięk głosu i w chwili, gdy wklepywał sześć cyfr w urządzenie do kodowania, zrozumiał, że nigdy się nie przyzwyczai do elektronicznego głosu przemawiającego z głośnika.

– Za pięćdziesiąt sekund włączy się system alarmowy.

Niedługo musi nawiązać kontakt z Warszawą, już dawno powinien był to zrobić, ale celowo czekał, bo chciał się upewnić, że dostawa jest bezpieczna.

– Za czterdzieści sekund alarm zostanie uruchomiony.

Zamknął na klucz okratowaną bramę i grube drzwi zewnętrzne prowadzące do siedziby Hoffmann Security AB. Firma ochroniarska. W taki właśnie sposób funkcjonują wszystkie odgałęzienia mafii ze wschodniej Europy. Przypomniał sobie wyjazd do Petersburga sprzed roku. W mieście działa osiemset firm ochroniarskich założonych przez byłych funkcjonariuszy KGB i oficerów wywiadu. Różne fasady, ale ten sam rodzaj działalności.

Zdążył zejść do połowy schodów, gdy zadzwonił jego telefon komórkowy. Jeden z tych dwóch, które obsługują pojedynczy numer.

– Poczekaj chwilę.

Samochód zaparkował przy Vasagatan. Otworzył drzwi i wsiadł do niego, żeby uniknąć ewentualnych świadków rozmowy.

– Słucham?

– Potrzebujesz mojej pomocy.

– Potrzebowałem jej wczoraj.

– Zmieniłem rezerwację na samolot i będę w Sztokholmie już jutro. Spotkamy się o jedenastej na piątce. I jeszcze jedno: myślę, że zanim do tego dojdzie, ty też powinieneś dokądś pojechać. Żeby się uwiarygodnić.

DUŻE DZIURY W GŁOWIE zabitego wydawały mu się jeszcze większe, kiedy stał w pewnym oddaleniu od zwłok.

Grens poszedł za Krantzem do kuchni, ale po chwili zawrócił i zaczął się przyglądać mężczyźnie leżącemu przy przewróconym krześle. Zabity miał jeden otwór wlotowy w prawej skroni, ale dwa otwory wylotowe w lewej. Grens prowadził śledztwa w sprawie zbrodni od tylu lat, ile lat miał zamordowany, i w ciągu całego tego okresu nauczył się jednej prawdy: każda ofiara jest inna, ma swoją historię, przeszłość i przyszłość. Za każdym razem spotykał się z czymś, co było inne i nowe, czego nie widział nigdy przedtem, i już w chwili, kiedy zbliżał się do pustych oczu, wiedział, że patrzą w stronę, w którą nie powinien iść.

Teraz zastanawiał się, w jaki sposób odszedł z tego świata zabity mężczyzna i co zdążyły zobaczyć jego oczy.

– Chcesz wiedzieć czy nie?

Krantz kucał na podłodze w kuchni. Czekał trochę za długo.

– Mam jeszcze inne rzeczy do zrobienia. – Trzymał dłoń przy jakiejś szczelinie w marmurowej podłodze. Grens skinął głową na znak, że chce się dowiedzieć. – Ta plama. Widzisz?

Grens spojrzał na coś białego o nierównych brzegach.

– Treść żołądka. Na pewno ma mniej niż dwanaście godzin. W mieszkaniu jest więcej takich plam.

Krantz zakreślił ręką krąg w powietrzu.

– Wszystkie o tej samej zawartości. Resztki jedzenia i żółci. Ale jest też coś bardziej interesującego, a mianowicie cząstki gumowej masy.

Grens zauważył, że białe plamy o nierównych brzegach znajdują się jeszcze przynajmniej w trzech miejscach.

– Masa jest częściowo strawiona, prawdopodobnie przez kwas żołądkowy. A sam wiesz najlepiej, co oznacza gumowa masa w wymiocinach.

Ewert westchnął głośno. Obecność takiej masy oznaczała, że chodzi o ludzki kontener. Ludzki kontener oznaczał dostawę narkotyków. Martwy mężczyzna w powiązaniu z dostawą narkotyków oznaczał zabójstwo z powodu narkotyków. A tego rodzaju zabójstwo niemal gwarantowało, że śledztwo potrwa długo, że pochłonie wiele godzin pracy i środków.

– Kurier, który przewoził narkotyk w żołądku i zwrócił go tu, w kuchni.

– A co wiemy o zabitym?

– Nic.

– Nic?

– Na razie nic. Ale ty na pewno coś znajdziesz.

Grens przeszedł do dużego pokoju i stanął przy zamordowanym. Przyglądał mu się, podczas gdy dwaj mężczyźni chwycili zwłoki za ramiona i nogi, unieśli je z podłogi i włożyli do gumowego worka. W końcu zaciągnęli zamek błyskawiczny i położyli worek na metalowym wózku na kółkach, który idealnie zmieścił się w ciasnym przedpokoju.