Trzy minuty - Borge Hellstrom, Anders Roslund - ebook + audiobook

Trzy minuty ebook i audiobook

Borge Hellstrom, Roslund Anders

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W Szwecji pracował jako informator policji i zajmował się infiltrowaniem zorganizowanych grup przestępczych. Został zdekonspirowany w jednym z zakładów karnych i porzucony przez tych, na zlecenie których działał. Potrzebne mu były trzy sekundy, żeby przeżyć.

Trzy lata później Piet Hoffmann wciąż ucieka – tylko oficer policji Erik Wilson wie, że pod fałszywym nazwiskiem wyemigrował do narkotykowej stolicy Kolumbii – Calí. Tam został członkiem mafii kokainowej i infiltruje kartel jako agent DEA.

Podwójne życie zapewnia mu dostatek i wygodę. Do czasu, gdy podczas podróży do Kolumbii zostaje porwany Timothy D. Crouse, przewodniczący amerykańskiej Izby Reprezentantów. Nieszczęśliwy splot wydarzeń sprawia, że rząd USA i kartel narkotykowy znajdują wspólnego wroga – i jest nim Piet Hoffmann.  Piet traci wszystkich sprzymierzeńców. Jest w sytuacji bez wyjścia. Erik Wilson wysyła mu na ratunek najbardziej upartego i zgryźliwego szwedzkiego detektywa. Ewert Grens – dawniej zacięty wróg Hoffmanna – stanie się jedynym człowiekiem, któremu ten będzie mógł zaufać. A życie od śmierci będą dzielić zaledwie Trzy minuty.

Ze w Szwecji do Kolumbii i Stanów Zjednoczonych. Narkotyki, przemyt, przemoc i walka o życie.

Thriller, który zachwyci widzów „Sicario” oraz fanów serialu „Narcos”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 630

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 25 min

Lektor: Maciej Więckowski

Oceny
4,4 (91 ocen)
50
26
13
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annku90

Dobrze spędzony czas

#maratonczytam_se #czytam_se "Od dawna ją okła­my­wał, już nawet nie czuł i nie wie­dział, co jest praw­dą. A gdy go w końcu zmu­si­ła, żeby ją wy­ja­wił, zro­bił to, bo nie chciał wszyst­kie­go stra­cić. Do­pie­ro wtedy do niego do­tar­ło, że gra­ni­cę mię­dzy praw­dą a kłam­stwem prze­su­nął tak da­le­ko, że nigdy nie bę­dzie pe­wien, gdzie koń­czy się to pierw­sze, a gdzie za­czy­na to dru­gie, po­dob­nie jak nie do końca bę­dzie wie­dział, kim jest." Granice bywają cienkie jak lód. A czy Ty ograniczasz się do jednego gatunku czytanych książek? Jeśli tak, to podziel się ze mną, co najczęściej wybierasz. Ja oczywiście na pierwszym miejscu stawiam kryminały i thrillery, potem obyczajówki i literaturę piękną. Na ostatnim miejscu jest fantastyka, ale nie mówię jej nie. Jak pewnie wiecie po recenzji pierwszej części, tamta podobała mi się bardzo. Ta już minimalnie mniej, bo wiedziałam czego mogę się spodziewać po danej książce. Schemat jest bardzo podobny, ale towarzyszące emocje p...
00
aniaihenio

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
kadamosia

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszane ważne tematy, polecam. Dużo ciekawych treści, opisanych miejsc, zwyczajów. Już szukam następnych książek autorów.
00
malgosiarudnicka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna seria!!! Fabuła jest poprowadzona niesztampowo.
00
BoguslawSkrzypczyk1

Dobrze spędzony czas

dobra książka, ale jedna rzecz mnie uderzyla- czy naprawdę we Szwecji policja nie bada kierowcy alkomatem?
00

Popularność




SICARIO PO SKANDYNAWSKU

Obie strony liczą na jego lojalność.

Obie skazują go na śmierć.

W Szwecji jako tajny współpracownik policji został zdekonspirowany i porzucony przez tych, na zlecenie których działał. Cudem uszedł z życiem i musiał uciekać z kraju.

Trzy lata później Piet Hoffmann, który wyemigrował do Kolumbii, nadal działa pod przykrywką. Jako prawa ręka barona narkotykowego El Mestizo infiltruje kartel na zlecenie amerykańskiej agencji DEA.

Podwójne życie zapewnia mu dostatek i wygodę. Do czasu, aż rząd USA i mafia narkotykowa uznają go za wroga. Znów musi uciekać, nie wiedząc, której strony ma się obawiać bardziej. A jedyną osobą, na której pomoc może liczyć, jest komisarz szwedzkiej policji – jego największy wróg.

ANDERS ROSLUND(1961)BÖRGE HELLSTRÖM(1957–2017)

Duet szwedzkich autorów, który zasłynął thrillerami odznaczającymi się wyjątkowym realizmem. Roslund to znany dziennikarz specjalizujący się w tematyce społecznej i kryminalnej. Hellström był założycielem organizacji na rzecz zapobiegania przestępczości, zajmującym się problematyką szwedzkiego systemu penitencjarnego. Wspólnie napisali siedem powieści. Zadebiutowali w 2004 roku thrillerem Bestia, który został uznany za przez Szwedzką Akademię Literatury za Najlepszą Powieść Kryminalną Roku, podobnie jak opublikowane pięć lat później Trzy sekundy.

Obie powieści zostały sfilmowane; w ekranizacji tej drugiej, z 2019 roku, wystąpili Joel Kinnaman, Clive Owen, Rosamund Pike, a z polskich aktorów – m.in. Mateusz Kościukiewicz.

Trzy sekundy zapoczątkowały cykl powieści z Pietem Hoffmannem. Kolejne to Trzy minuty i Trzy godziny.

Tych autorów

DZIEWCZYNA, KTÓRA CHCIAŁA SIĘ ZEMŚCIĆ

ODKUPIENIE

DZIEWCZYNA W TUNELU

BESTIA

DWAJ ŻOŁNIERZE

Z Pietem Hoffmannem

TRZY SEKUNDY

TRZY MINUTY

oraz wkrótce

TRZY GODZINY

Tytuł oryginału:

TRE MINUTER

Copyright © Anders Roslund & Börge Hellström 2016All rights reservedPublished by agreement with Salomonsson Agency

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2019

Polish translation copyright © Wojciech Łygaś 2019

Redakcja: Marta Bogacka

Zdjęcie na okładce: Walter Morselli/Shutterstock.com

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8125-725-1

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

ZAWSZE SAM

ZAPOWIADAŁ SIĘ DOBRY DZIEŃ. Czasem już z góry wiadomo, że tak będzie.

Ciepły jak wczoraj, ciepły jak jutro. W taki dzień łatwiej się oddycha. Niedawno padał deszcz. Camilo powoli nabiera powietrza, zatrzymuje je w płucach i po trochu wypuszcza.

Wysiada z miejskiego autobusu, który kiedyś był pomalowany na czerwono i godzinę temu odjechał z przystanku w San Javier, Comuna 13. To dzielnica, w której stoją wieżowce i niskie domy. Część budynków nie ma całych ścian i znajduje się w dużej odległości od tego miejsca. Niektórzy twierdzą, że to brzydka dzielnica, ale on ma inne zdanie. Nic dziwnego, mieszka tam od urodzenia, to znaczy od dziewięciu lat. Zapachy są tam inne, nie takie jak tu, w centrum. Tutaj pachnie w nieznany, fascynujący sposób. Duży targ pewnie był tu od zawsze, podobnie jak stoiska z rybami, mięsem, warzywami i owocami, a także maleńkie restauracje dla trzech albo czterech gości. A ludzie, którzy się tutaj cisną, przepychają, tłoczą… Chyba nie wszyscy mieszkają tu od zawsze. Ludzie się rodzą, umierają, a ich miejsce zajmują inni. Teraz przebywają tu tylko ci, których widzi, ale gdy będzie starszy i większy, niektórych z nich już nie będzie, a ich miejsce zajmą nowi. Tak to się toczy.

Camilo przechodzi przez rynek, przeciska się przez tłum ludzi i kieruje w stronę La Galería. Ludzi jest jeszcze więcej niż w miejscu, gdzie stał poprzednio. Trochę tu brudno, ale jabłka, gruszki, banany i brzoskwinie, których stosy leżą na straganach i mają różne kolory, sprawiają, że to miejsce wygląda naprawdę ładnie. Camilo zderza się ze starszym mężczyzną i ten go beszta. Gdy podchodzi zbyt blisko toreb z dużymi, ciemnymi winogronami, owoce sypią się na ziemię. Camilo podnosi je i zjada tyle, ile zdąży, zanim skrzyczy go kobieta podobna do jego mamy. Słyszy te same przekleństwa, którymi obsypał go starszy mężczyzna, ale nie zwraca na nie uwagi, bo jest już przy następnym stoisku, a po chwili przy kolejnym. Kiedy mija ostatnie skrzynki z rybami i roztopionym lodem – akurat ten zapach nie jest zbyt przyjemny, bo zdechłe ryby nie lubią ciepła i jeśli nie zostaną sprzedane przed południem, śmierdzą jeszcze bardziej – wie, że jest prawie na miejscu. Jeszcze tylko kilka kroków i w końcu widzi gromadkę chłopców. Siedzą na drewnianych ławkach i krzesłach przy ciężkich stołach, które nie należą ani do sprzedających, ani do kucharzy. Ktoś je po prostu ustawił na samym końcu placu. Dalej nie ma już nic. Chłopcy niczego konkretnego nie robią, tylko siedzą i czekają. On ma dopiero dziewięć lat, więc nie wysiadywał tu aż tak często jak oni, ale zachowuje się tak samo, jak wszyscy: siada na wolnym miejscu z nadzieją, że dzisiaj dostanie zlecenie. Do tej pory jeszcze nikt go nie zatrudnił. Pozostali chłopcy są trochę starsi od niego, mają po dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście lat. Dwaj z nich skończyli czternaście lat i przechodzą mutację. Ich głosy jakby przecinają powietrze, tracąc w nim oparcie, a gdy chłopcy zaczynają mówić, dźwięki wymykają im się z ust i rozchodzą na wszystkie strony. On też chce kiedyś być taki jak oni i zarabiać pieniądze, jak na przykład jego brat, Jorge. Jorge jest od niego starszy o siedem lat. Właściwie był, bo już nie żyje. Kiedyś w ich domu zjawili się policjanci. Poinformowali mamę, że w Río Medellín znaleziono zwłoki. Podejrzewali, że to jej syn, i dlatego przyszli spytać, czy mama mogłaby pojechać z nimi na identyfikację. Okazało się, że mieli rację. To był Jorge. Nie leżał w wodzie zbyt długo, więc można go było jeszcze rozpoznać.

– Cześć.

Camilo wita się. Robi to tak niepewnie, że wydaje się, że pozostali chłopcy nie tylko nie słyszeli jego pozdrowienia, ale nawet go nie zauważyli. Mimo to siada na brzegu jednej z ławek, na której siedzą inni chłopcy w jego wieku. Przyjeżdża tu w każde popołudnie po lekcjach. Chłopcy z mutacją, którzy tu bywają, w ogóle nie chodzą do szkoły. Nikt ich nie zmusza, więc spędzają tu całe dnie i czekają. Dużo ze sobą rozmawiają, czasem się śmieją, ale cały czas zerkają w stronę otwartej przestrzeni między ostatnimi straganami. Po jednej stronie leżą na nich stosy kalafiorów i główki białej kapusty przypominające miękkie futbolówki, po drugiej – wielkie ryby z oczami, które patrzą na niego, gdy przechodzi obok. Chłopcy zerkają w tamtą stronę i udają, że nie ma tam nic szczególnego, chociaż każdy z nich wie, że pozostali tylko udają, że tam nie patrzą. Prawda jest taka, że w rzeczywistości patrzą tylko w tamtą stronę, bo to zazwyczaj stamtąd przychodzą ONI, dlatego trzeba być w ciągłej gotowości. ONI to znaczy clientes. Tak ich tu nazywają.

Camilo głęboko oddycha i czuje, jak w jego żołądku tworzy się chmura – biała, puszysta i lekka. Jakby lekko wiało. Przyjemne uczucie obejmuje całe ciało, serce bije mu szybciej, a zaczerwienione policzki przybierają ciemniejszą barwę.

Dzisiaj. Tak bardzo mu na tym zależy.

Od samego rana czuł, że dzisiaj dostanie pierwsze zlecenie. Będzie miał to za sobą. Potem – jeśli je wykona, jak – stanie się mężczyzną. Na zawsze.

Na dworze robi się coraz duszniej, ale on nie ma kłopotów z oddychaniem. Miasto leży na wysokości pięciuset metrów nad poziomem morza. Większość z tych, którzy tu przychodzą za dnia – najczęściej są to klienci – skarży się na brak tlenu. Próbują wciągnąć go więcej do płuc, aż mają wrażenie, że płuca im się kurczyły.

Jest! Pierwszy cliente.

Camilo widzi go w tym samym momencie, co pozostali chłopcy. Przeciąga się tak jak oni, wstaje z ławki i razem z nimi pędzi w jego stronę, a potem razem z nimi tłoczy się wokół niego. Mężczyzna jest gruby i łysy, ubrany w czarny garnitur i czarny kapelusz, oczy ma małe, ptasie, o czujnym spojrzeniu. Przygląda się tłumowi chłopców, którzy go otaczają i wyciągają do niego ręce. W końcu wskazuje na jednego z nich. Chłopak skończył jedenaście albo dwanaście lat i ma już na swoim koncie takie zlecenie. Po chwili obaj odchodzą z placu.

Cholera! Camilo przełyka łzy. Pewnie więcej clientes dziś nie będzie.

Przecież to była jego kolej.

Upływa kolejna godzina i jeszcze jedna. Camilo ziewa i obiecuje sobie, że nawet na moment nie zamknie oczu, liczy, ile razy w ciągu minuty uniesie i opuści lewą rękę, nuci jakąś śmieszną, dziecięcą piosenkę. To jedna z tych, które nie dają spokoju, gdy się je gdzieś usłyszy.

A więc dzisiaj też wróci bez zlecenia.

I wtedy widzi, że ktoś jednak idzie.

Jest pewien.

Mężczyzna kroczy zdecydowanym krokiem prosto w ich stronę.

A więc jednak ktoś przyszedł.

I znowu powtarza się poprzednia sytuacja. Chłopcy biegną w jego stronę, tłoczą się wokół niego i wyciągają ręce, żeby zwrócić na siebie uwagę.

Mężczyzna jest silnie zbudowany, ale nie gruby, jak ten pierwszy, tylko raczej barczysty. Indianin albo Metys. Camilo od razu go rozpoznaje. Pochodzi z Cali i jest starszy od jego taty. Tak mu się w każdym razie wydaje, bo przecież nigdy taty nie widział, a mama niewiele o nim mówi. Indianin, a właściwie Metys, daje zlecenia zazwyczaj Enrique, ale ten od pewnego czasu nie przychodzi na plac. Enrique miał już siedemnaście takich zleceń.

Chłopcy czekają z nadzieją. Zazwyczaj na placu zjawia się dwóch klientów, więc to ostatnia okazja tego dnia. Za chwilę rozejdą się do domów i znowu się okaże, że niepotrzebnie tracili czas. Otaczają więc Metysa i udają dorosłych. Ten przygląda im się uważnie.

– Wszyscy już to robiliście?

Chłopcy potwierdzają zgodnie.

– Sí!

Tylko Camilo milczy. Nie może podnieść ręki i potwierdzić, bo musiałby skłamać, a tak nie wolno. Za to inni chłopcy wykrzykują, że mają na swoim koncie osiem… dwanaście… dwadzieścia jeden zleceń. W końcu mężczyzna zatrzymuje wzrok na nim.

– A ty? – pyta.

– Nigdy… to znaczy jak na razie.

Camilo jest pewien, że mężczyzna patrzy już tylko na niego.

– W takim razie swoje pierwsze zlecenie dostaniesz ode mnie. I to zaraz.

Camilo prostuje się, żeby wyglądać na wyższego, i próbuje zrozumieć, że to, co właśnie usłyszał, jest prawdą: dzisiaj zrobi to po raz pierwszy, a jutro, gdy będzie szedł między straganami, wszystko będzie inne. Chłopcy popatrzą na niego z szacunkiem, bo swój pierwszy raz będzie miał za sobą.

Samochód stoi źle zaparkowany w pobliżu placu, przed La Galería. Mercedes klasy G, czarny i kanciasty. Na dachu ma chyba ze cztery wielkie reflektory. Są szerokie i solidne, można je obracać w różnych kierunkach. Do tego mocne szyby, przez które nic nie widać, nawet przez przednią. Camilo wie, że są kuloodporne. W samochodzie pachnie zwierzętami, bo nowe wozy tak pachną. Siedzenia są miękkie, zrobione z białej skóry. Metys przekręca kluczyk i samochód prawie bezszelestnie rusza. Camilo zajmuje miejsce w fotelu dla pasażera. Co jakiś czas, kiedy mu się wydaje, że Metys tego nie widzi, zerka na niego. Mężczyzna jest tak wysoki, że głową prawie dotyka sufitu. Kwadratowa twarz, kwadratowe ciało… w pewnym sensie przypomina samochód, który prowadzi. Ma krótki, gruby warkocz, kojarzący się ze spalonym bochenkiem chleba, związany gumką ze złotymi, błyszczącymi nićmi. Nie odzywają się, dwadzieścia minut jadą przez miasto, które zmienia kształt – zniszczone i brudne staje się zadbane i drogie, by potem znowu zmienić się w zniszczone. Przejechali przez Carrera 43A i zjechali w węższą ulicę, która na pewno ma jakąś nazwę, ale brakuje oznakowania. W końcu samochód zatrzymuje się. Camilo szuka wzrokiem tabliczek z nazwami ulic. Stoją na skrzyżowaniu Carrera 32 i Calle 10. W tej okolicy znowu robi się drogo. Dzielnica nazywa się El Poblado, ale on nigdy tu nie był. Ładnie, powiedziała jego mama. Pewnie: ludzie mieszkają tu we własnych domach, mają własne trawniki i po dwa samochody na podjeździe, chociaż do centrum wcale nie jest daleko.

Z tego miejsca dom jest dobrze widoczny, za to ich nikt nie widzi. Metys wskazuje palcem.

– To tam – mówi. – Ona stoi w oknie, na samym końcu. To twoje zadanie.

Camilo widzi kobietę. Kiwa głową. Bierze ręcznik, kładzie go na kolanach i rozwija. Patrzy na broń. To zamorana – wyprodukowany w Wenezueli, piętnastostrzałowy pistolet kalibru dziewięć milimetrów. Takie rzeczy się wie. Jorge prawie wszystkiego go nauczył.

– Wiesz, co robić? – pyta Metys.

– Tak.

– Jak strzelasz?

– Robiłem to wiele razy.

Camilo nie kłamie. Naprawdę ćwiczył strzelanie z Jorge, z takiego samego pistoletu, tylko tamten był stary. Jorge pożyczył go od kogoś, kogo on, Camilo, nigdy nie widział. Strzelali na pustyni za miastem, w La Maiala.

– To dobrze. Spotkamy się za dwie godziny. W tym samym miejscu, przed tą samą galerią. Dotrzesz tam sam.

Camilo czuje, że serce wali mu jak młotem. Rozsadza go radość, nadzieja, ale również strach i podniecenie.

Sicario – płatny morderca.

Kiedy wóz zniknął za rogiem, podchodzi do kępy rosnących przy drodze drzew i siada pod jednym z nich. Będzie mógł stąd obserwować dom, okno i kobietę, która w nim stoi i niczego się nie spodziewa.

Ma zieloną sukienkę. Nie jest aż tak stara, jak myślał. Kobieta wchodzi do kuchni i robi coś, czego on nie widzi. Camilo przykręca do lufy tłumik, tak jak nauczył go Jorge, i wsuwa pociski do pięciu komór magazynka, który też był owinięty w ręcznik. Teraz musi się tylko skupić.

Jorge zwykł mawiać: skoncentruj się, braciszku, oddychaj powoli i zamknij oczy, myśl o czymś, co lubisz. Dlatego teraz będzie rozmyślał o łodziach. Lubi duże żaglówki, które płyną z wiatrem – powoli, jeśli wiatr jest słaby, i szybko, jeśli wieje mocno. Nigdy w życiu nie żeglował, ale tak często o tym myślał, że jest pewien, że wie, jakie to uczucie.

Za dwie minuty będzie po wszystkim.

Wstaje z chodnika, wkłada pistolet za pasek spodni i sprawdza, czy zakrywa go koszula. Potem podchodzi do drzwi wejściowych budynku, który wskazał mu Metys.

Krata. Drzwi bezpieczeństwa. Grube, z dodatkowym zabezpieczeniem. Już kiedyś takie widział. Sięga do dzwonka i naciska go.

Kroki. Ktoś się zbliża, patrzy przez wizjer. Camilo widzi cień.

Wyjmuje zza spodni pistolet, naciska mały guzik znajdujący się przy kolbie i odbezpiecza go w chwili, gdy kobieta zdejmuje łańcuch i otwiera drzwi. Nie bała się. Przecież zobaczyła dziewięcioletnie dziecko.

Camilo patrzy jej w oczy, tak jak opisywał to Jorge. Unosi pistolet i celuje w górę, bo kobieta jest od niego znacznie wyższa.

Pistolet trzyma dwiema dłońmi, tak jak uczył go Jorge.

Pociąga za spust. Dwa razy.

Pierwszy pocisk trafia kobietę w klatkę piersiową i odrzuca ją w tył. Kobieta chwieje się i patrzy na niego zdumionym wzrokiem. Camilo oddaje drugi strzał. Tym razem celuje w głowę.

Kobieta osuwa się na podłogę jak liść opadający z drzewa. Jest oparta plecami o futrynę, w czole ma dziurę, z której tryska krew. Nie upada jednak na plecy ani na bok. Jest zupełnie inaczej, niż Camilo to sobie wyobrażał, nie tak jak na filmach.

Kiedy jest po wszystkim, wsiada do autobusu i zajmuje miejsce z tyłu. Czuje się tak jak niedawno – serce bije mu jak młotem ze szczęścia i podniecenia, ale już się nie boi. Wykonał swoje pierwsze zlecenie. Będzie to po nim widać, wie o tym, bo przecież codziennie widzi innych chłopców.

Samochód czeka na niego w tym samym miejscu, w pobliżu placu. Metys siedzi za kierownicą, gruby warkocz spada mu na plecy. Camilo puka w boczną szybę i drzwi od strony pasażera otwierają się.

– Załatwione?

– Tak.

Metys odbiera od niego pistolet i wyjmuje z niego magazynek. W środku są jeszcze trzy pociski.

– Zużyłeś dwa naboje?

– Tak. Jeden w pierś, drugi w czoło.

On. Sicario.

Wsiada do autobusu, a ponieważ tył jest zapełniony, zajmuje jedyne wolne miejsce, tuż za kierowcą. Oddał pistolet i ręcznik, dostał dwieście dolarów. Policzki ma ciepłe i zaczerwienione. Dwieście dolców! W prawej kieszeni! Banknoty są tak samo ciepłe jak policzki, palą go w udo, jakby chciały się wydostać na zewnątrz, pokazać się wszystkim pasażerom, którzy tego wieczoru jadą autobusem i nie mają w kieszeniach dwustu dolarów, nawet gdyby policzyć ich razem.

Sześć stref położonych wzdłuż Río Medellín tworzy szesnaście gmin i dwieście czterdzieści dziewięć barrios. Camilo jedzie do San Javier, na zboczu Comuna 13. Jest tam jego dom. Tyle razy tędy jechał, z mamą i z Jorge albo sam, ale nigdy przedtem nie czuł się tak jak teraz. Rozsiada się wygodniej na twardym siedzeniu i rozmyśla o domu: jest w nim ciasno, panuje w nim hałas i bałagan. Wysiądzie na ostatnim przystanku, pobiegnie do domu i jeszcze zanim go zobaczy, zacznie wołać „Mamo, będziemy mieć lodówkę, przecież obiecałem, że załatwię” i da jej połowę pieniędzy. Już widzi, jaka będzie z niego dumna. Potem pójdzie do sypialni, gdzie znajduje się jego tajny schowek – płaskie blaszane pudełko po czekoladkach. Włoży do niego drugi banknot studolarowy – swoją pierwszą setkę.

UFAJ TYLKO SOBIE

CZĘŚĆ PIERWSZA

GDY ŚWIT PRZECHODZI W DZIEŃ, gdy lipiec staje się sierpniem, a koniec początkiem…

Piet Hoffmann opuścił boczne szyby kabiny ciężarówki i od razu zrobił się przeciąg. Nie było jeszcze ósmej, ale z powodu upału czuł ucisk w skroniach. Lśniące strużki potu ściekały mu po ogolonej głowie. W kabinie huczał wiatr.

Gdy koniec starego staje się początkiem nowego i dlatego nigdy się nie kończy. Właśnie mijają trzy lata, od kiedy przybył do kraju, w którym nigdy przedtem nie był.

Ucieczka. Pustka. Życie, które stało się walką o przeżycie.

Zmniejszył nacisk stopy na pedał gazu i tak, jak uzgodnili, zredukował prędkość do dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Sprawdził odległość dzielącą go od jadącej przed nim ciężarówki. Dwieście metrów, tak ustalili.

Od kiedy zjechali z drogi krajowej numer sześćdziesiąt pięć, upłynęło dużo czasu. Po lewej stronie, wśród gęstych krzewów, płynęła Río Caquetá wyznaczająca granicę z prowincją Putumayo. Towarzyszyła im od godziny i chociaż trzymała się na odległość, uparcie ich nie odstępowała. Hoffmann żuł liście koki, które pozwalały mu zachować czujność. Pił też białą herbatę, która go uspokajała. Od czasu do czasu, przed każdą dostawą, wypijał mieszankę, którą wciskał mu El Mestizo. Była to jego własna wersja colady z mąki, wody i cukru, do tego mnóstwo kubańskiego espresso. Napój smakował okropnie, ale działał. Znikały głód i zmęczenie.

Wiele razy, zwłaszcza w ostatnim roku, sądził, że koniec naprawdę oznacza koniec, że istnieje szansa na powrót do domu. Do Europy, do Szwecji, do Sztokholmu, który dla niego, Zofii, Rasmusa i Emila był całym wspólnym światem. Niestety, za każdym razem szansa wymykała mu się z rąk, pustka coraz bardziej się pogłębiała, a on znowu musiał uciekać.

Dziś wieczorem znowu ich zobaczy. Kobietę, którą kocha, chociaż nie sądził, że umie kochać, i dwójkę chłopców, których kochał chyba jeszcze bardziej. A przecież nigdy nie chciał mieć dzieci. Czasem, gdy próbował sobie przypomnieć, jak to było, gdy tego wszystkiego nie miał, w jego głowie robiła się pustka, jakby te wspomnienia w ogóle nie istniały.

Lekko zahamował, bo podjechał za blisko ciężarówki. Powinien zachować stałą odległość. To ważna zasada. To on odpowiada za bezpieczeństwo obu wozów. Żeby ich przepuszczono, musieli zapłacić. W takich miejscach chłopcy dorastają i marzą o tym, aby zostać policjantami albo wojskowymi, ale nie dlatego, że chcą łapać bandytów albo chronić ludzi, tylko dlatego, że policjanci i wojskowi mogą dorobić do skromnego wynagrodzenia mnóstwo pieniędzy, biorąc od takich jak oni wysokie łapówki.

Wczoraj zajmował się ochroną. To samo dzisiaj i jutro. Transporty, ludzie. Dopóki robi to lepiej od innych, nikt nie będzie kwestionował jego metod. Gdyby El Mestizo albo ktoś z PRC choć na chwilę zwątpił, czy jest tym, za kogo się podaje, gdyby odkryto jego prawdziwą tożsamość, on, Zofia i ich synowie natychmiast straciliby życie. Dlatego każdego dnia i w każdej sekundzie musiał grać swoją rolę.

Zasunął szyby, bo upał nieco zelżał. Przeciąg osuszył strumienie potu pod sprzętem, którym był obwieszony. Miał na sobie kuloodporną kamizelkę z dwiema kieszeniami, które sam naszył. Trzymał w nich odbiornik GPS ze współrzędnymi tras i telefonem satelitarnym z zasięgiem w całej dżungli. W kaburze trzymał pistolet z fabryki w Radomiu z czternastoma pociskami w magazynku. Przyzwyczaił się do niego podczas kilkuletniej pracy pod przykryciem w polskiej mafii. Płaciły mu za to władze Szwecji. W dodatkowej kaburze pod pachą trzymał nóż myśliwski z drewnianą rękojeścią, który tak dobrze leżał mu w ręce. Niedawno naostrzył klingę. Ma ten nóż od bardzo dawna, jeszcze zanim go skazano i zanim trafił do więzienia. Takim nożem można wyrządzić naprawdę wiele zła. Na bocznym siedzeniu leżał karabin, Mini Uzi ze składaną kolbą. Szybkostrzelność – dziewięćset pięćdziesiąt pocisków na minutę. Nie za długi, tak jak lubił, i dobrze leżał mu w dłoni. Na pace za kabiną wiózł karabin Psg 90 przymocowany do burty dwoma hakami. Zabierał go zawsze, gdy w trasę wyjeżdżali ciężarówkami. Takiej broni używają strzelcy wyborowi. Na każdą sztukę broni miał licencję wystawioną przez El Cavo z Bogoty. Kosztowało go to odpowiednio dużo zwitków banknotów.

Wreszcie minęli niemalowaną szopę stojącą przy drodze, tuż przed wysokimi drzewami, które od dawna były martwe i nagie – pozbawione kory gałęzie zdawały się czekać na coś, co nigdy nie przyszło. Za szopą skręcą w prawo, przejadą dziesięć kilometrów po żwirowej błotnistej drodze, zbyt wąskiej i pełnej nieregularnych, głębokich na pół metra dziur wypełnionych wodą. Pieprzone kartoflisko. Trzydzieści kilometrów na godzinę, bo szybciej po tych wertepach się nie da. Podjechał bliżej ciężarówki, zmniejszając dystans o połowę. Dzieliło ich jakieś sto metrów.

Nigdy wcześniej nie transportował towaru do tej cociny. Zresztą to nieważne, bo wszystkie i tak wyglądały tak samo i pełniły tę samą funkcję: z liści koki ekstrahowano ponad sto kilogramów proszku na tydzień. Została im godzina jazdy przez tereny zapomniane przez Boga i kontrolowane przez partyzantkę PRC. Kiedyś rządziła tu FARC. Są tu laboratoria należące do PRC albo tych, którzy dzierżawią od PRC ziemię i płacą haracz za zgodę na uprawę i produkcję. Na samym początku wydawało mu się, że wszystkim rządzi mafia. W takiej świadomości dorastał, tak powstają mity, które później się utrwalają. Teraz już wiedział, że to nieprawda. Być może mafia rządzi w Kolumbii i śpi na pieniądzach, ale bez tych, którzy rządzą w dżungli, przestałaby istnieć. Mafia, państwo, grupy paramilitarne i wiele innych organizacji, które wzajemnie się zwalczają. Jednak bez PRC nie mają żadnej władzy, bo żeby wyprodukować kokainę, potrzebne są lasy i liście koki. Nie da się ich uprawiać na terenach kontrolowanych przez partyzantów bez ich zgody.

– Cześć.

Miał zadzwonić później, ale bardzo tęsknił za jej dłońmi, którymi dotykała jego policzków. Za jej spojrzeniem, w którym dostrzegał, że dobrze mu życzy, kocha go, wiele wytrzymała i wciąż mu ufa.

– Cześć.

Ostatnim razem nie odzywał się przez siedem dni. Teraz było podobnie, ale tak to właśnie wygląda – duże odległości, długie czekanie, długie noce. Wytrzymywał tylko dlatego, że i ona wytrzymywała. Nie mieli wyboru. Gdyby go tu nie było, nie mieliby z czego żyć. Powrót do Szwecji oznaczałby dla niego więzienie. A jeśli przestanie odgrywać swoją rolę, umrze.

– Tęsknię za tobą.

– Ja za tobą też.

– Zobaczymy się dziś wieczorem, a może nawet po południu.

– Całuski.

Powinien coś odpowiedzieć, ale połączenie zostało przerwane. Czasem tak bywa. Zadzwoni później.

Wąska droga przypominała momentami ścieżkę. Coraz bardziej się zwężała, za to dziury robiły się coraz szersze. Hoffmann z trudem utrzymywał właściwą odległość. Czasem pierwszy samochód znikał mu za zakrętem albo za wzniesieniem. Właśnie udało mu się wyciągnąć z dziury tylne koło, gdy daleko przed sobą ujrzał dwa światła hamulcowe. W ostrych promieniach słońca błyszczały jak para czerwonych oczu. Błąd. Pierwsza ciężarówka nie powinna zwalniać ani się zatrzymywać. Nie tu i nie teraz. To on zaplanował całą marszrutę i on za wszystko odpowiada. Wyraźnie mówił, że nie powinni bez uprzedzenia zwalniać do dwudziestu pięciu na godzinę.

– Uważajcie.

W posrebrzanym odbiorniku usłyszał głos El Mestizo. Hoffmann pokręcił potencjometrem, żeby go lepiej słyszeć.

– Zatrzymaj się.

Hoffmann zahamował i zatrzymał się, tak jak El Mestizo, który stał jakieś osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt metrów przed nim. Dopiero teraz zobaczył, co się stało, chociaż widok przesłaniał mu krzaki i ostry zakręt. Drogę zagradzał im ustawiony w poprzek ciemnozielony wóz terenowy. Było ich tam więcej. Hoffmann doliczył się czterech pojazdów wojskowych. Stały w rzędzie, tworząc półkole przypominające uśmiech, który rozciągał się od jednego drzewa do drugiego.

– Czekaj…

W odbiorniku rozległy się głośne trzaski i zagłuszyły słowa El Mestizo, który przepiął mikrofon wielkości szpilki na kołnierz koszuli i przełączył go na nadawanie.

Hoffmann nie wyłączył silnika, tylko wpatrywał się w stojący w poprzek drogi pojazd. Może to zwykli żołnierze? Tylko skąd? Przecież już dostali swoją dolę. A jeśli to jakaś grupa paramilitarna? W takim razie mają problem. El Mestizo nie ma takich jak oni na swojej liście płac.

Nagle drzwi samochodów otworzyły się i jak na komendę zaczęli z nich wyskakiwać żołnierze w zielonych mundurach. Byli uzbrojeni w broń automatyczną, ale na razie zachowywali się spokojnie. Hoffmann dopiero teraz się zorientował.

To nie była żadna grupa paramilitarna, bo ci mieli inne mundury. Odetchnął z ulgą. El Mestizo pewnie też, bo jego głos nie był już taki ochrypły. Robił się taki tylko wtedy, gdy Metys stawał się czujny albo coś wzbudzało jego podejrzliwość.

– Wiem, kim są. Odezwę się.

Drzwi kabiny ciężarówki, w której jechał El Mestizo, otworzyły się. Był on ciężkim, wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Mimo to lekko zeskoczył na gliniaste podłoże.

– Kapitanie Vásquez… Co tu się dzieje?

Nadajnik na kołnierzu przestał trzeszczeć, dźwięk był teraz jasny i czysty. Także wtedy, gdy nastąpiła przedłużająca się cisza. W końcu Vásquez rozłożył ręce.

– Jak to co się dzieje?

– Twoje wozy tarasują nam drogę.

– Mmm… Zgadza się. Właśnie to robimy.

W tonie jego głosu było coś, co Hoffmannowi wcale się nie podobało. Czegoś w nim brakowało: rezonansu, głębi. Kiedy człowiek chce zrobić coś złego, nieświadomie napina struny głosowe, co wpływa na sposób artykułowania dźwięków. Hoffmann uniósł się ostrożnie z siedzenia, otworzył tylną szybę i wydostał się przez okno na pakę okrytą plandeką. Karabin wisiał na dwóch zaczepach. Uwolnił je, rozłożył podstawek, położył się i wysunął lufę przez specjalnie do tego celu zrobiony otwór w brezencie.

– Za wszystko zapłaciliśmy.

– Za mało.

Dzięki lunecie wszystkich miał na muszce. Wydawało mu się, że stoi blisko nich, a nawet między nimi: El Mestizo po jednej stronie, kapitan Vásquez po drugiej.

– Dostałeś tyle, ile chciałeś, Vásquez.

– Powtarzam: to za mało.

Hoffmann widział ich z bliska, wydawało mu się, że mógłby dotknąć twarzy El Mestizo, a właściwie Johnny’ego, bo coraz częściej tak go nazywał. Twarz mu lśniła, jak zawsze, gdy wyjeżdżali z Cali albo z Bogoty do dżungli. Miał zacięte usta i oczy myśliwego. Kiedyś go przerażały, ale nauczył się je lubić, chociaż często z łagodnych zmieniały się w bezwzględne. Widział też twarz Vasqueza – czarne jak węgiel gęste wąsy, z których kapitan tak bardzo był dumny, i brwi sterczące jak dwie anteny. Wyglądał jak zawsze, a zarazem inaczej. Jego głos miał inne brzmienie, ruchy też były inne – nie popędliwe i porywcze, lecz pewne. Powolne, zbyt mocno akcentowane, jakby chciał, żeby rozmówca skupił całą uwagę na nim. Był inny niż wtedy, gdy z nim negocjowali, a za to, żeby przepuścił bez kontroli trzy transporty, odpalili mu dolę w brudnej restauracji za kościołem w miejscowości Florencia. Wtedy Vásquez zjawił się w cywilnym ubraniu, wyglądał na podenerwowanego, poruszał się niepewnie, mówił przerywanym głosem. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy rozerwał kopertę i mrucząc coś do siebie, przeliczył banknoty.

– Nie powiedziałeś mi, że transport będzie tak duży. Okłamałeś mnie.

– Zawarliśmy umowę.

– Nie wiedziałem, że transport będzie tyle wart. Teraz już wiem.

Hoffmann obserwował ich przez lunetę na karabinie. Skupił uwagę na oczach El Mestizo. Już wiedział, że za chwilę dokona się w nich zmiana. Za każdym razem odbywało się to w przyspieszonym tempie: powiększone źrenice, które szykowały się do ataku i dlatego musiały zgromadzić więcej światła i siły.

– Żartujesz? Już dostałeś zapłatę.

– Chcę tyle samo jeszcze raz. – Vásquez wzruszył ramionami i wskazał ręką na ciężarówki i stojących przed nimi czterech młodych mężczyzn. Jak na dany znak położyli palce na spustach, nie unosząc broni. Hoffmann domyślił się, że to umówiony sygnał.

Poprawił ustawienie lunety i skierował lufę w głowę Vasqueza, w punkt położony między brwiami.

– Już dostałeś tyle, ile chciałeś.

– To ty tak uważasz. Ja twierdzę inaczej.

– Ostrzegam cię, Il Capitano.

Temperatura dwadzieścia siedem stopni. Hoffmann przyłożył dłoń do lunety. Bezwietrznie. Ujął małe pokrętło między palec wskazujący a kciuk. Odległość dziewięćdziesiąt metrów. Przekręcił, ustawił na innej kresce.

TPH jeden. Transport w prawo jeden.

Obiekt na celowniku.

– Ostrzegam cię, Vásquez… sam wiesz najlepiej, że w dżungli nietrudno o wypadek. Dlatego posłuchaj, co ci powiem: nie dostaniesz ode mnie ani grosza więcej.

Hoffmann obserwował przez lunetę, jak Vásquez marszczy czoło i ściąga brwi. Właśnie usłyszał wyraźną groźbę, więc od razu zareagował.

– No cóż… w takim razie…

Jego pewność siebie i opanowanie – cechy, którymi emanował jeszcze przed chwilą – w jednej chwili zamieniły się w agresję.

– …konfiskuję transport.

Hoffmann wiedział, co się za chwilę stanie. Coś, czego nie chciał. Przyłożył do spustu prawy palec wskazujący. Nie może zawieść. Musi przeżyć. Oficjalnie jest tu po to, żeby chronić El Mestizo. On w to wierzy. I niech tak zostanie.

Oddychał równomiernie i spokojnie, przez nos i usta. Czuł, jak ogarnia go spokój, był w pełni opanowany. Zabił siedmiu ludzi, w tym pięciu, od kiedy zjawił się w tym kraju. Tego wymagała sytuacja. Musiał to zrobić. Nie mógł pozwolić, żeby jego prawdziwa tożsamość wyszła na jaw.

Ty albo ja.

A ponieważ bardziej zależy mi na sobie niż na tobie, wybieram siebie.

Ludzie, których zabijał, żyli z handlu narkotykami i stopniowo wysysali z innych życie. Na przykład taki Vásquez – zwykły urzędnik państwowy, oficer armii kolumbijskiej. Zachowywał się jak wielu innych. Dostosował się do systemu i żył z łapówek.

– Twoja ciężarówka należy do mnie…– Vásquez był uzbrojony, przez lewe ramię miał przewieszony karabin automatyczny, przy prawej kieszeni spodni wisiała kabura. Nagle szybkim ruchem wyciągnął z niej rewolwer i przyłożył El Mestizo do skroni. – A ty jesteś aresztowany.

Głos kapitana docierał do Hoffmana słabiej niż przed chwilą, jakby coś ich nagle rozdzieliło. Pojawiły się głośne, metaliczne kliknięcia. Vásquez odciągnął kurek. Bębenek lekko się obrócił, pocisk znalazł się w lufie.

Wdech, wydech.

Hoffmann wiedział, co robić. Działał automatycznie. Był w swoim świecie, czuł się w nim bezpiecznie. Strzał, trafienie. Bez zbędnego przelewu krwi. Za każdym razem wystarczyło zabić przywódcę, a wtedy reszta musiała myśleć o sobie, ustalić, skąd nadleciał pocisk, ukryć się.

– Nikt nie będzie przykładał mi broni do głowy.

El Mestizo mówił cichym głosem, prawie szeptem. Nagle, mimo przytkniętej do skroni lufy pistoletu, odwrócił się. Na skórze pozostał mu okrągły, czerwony ślad.

– El Sueco.

Mówiąc to, spojrzał w kierunku ciężarówki, w której został Hoffmann.

– Teraz.

Strzał, trafienie.

Hoffmann pociągnął za spust.

A ponieważ bardziej zależy mi na sobie, niż na tobie, wybieram siebie.

Kiedy kula trafiła kapitana Vasqueza w czoło, stało się coś, co dzieje się za każdym razem, gdy ktoś używa takiej amunicji. Otwór wlotowy był niewielki, miał mniej więcej centymetr średnicy. Za to otwór wylotowy był tak ogromny, że Vásquez stracił całą tylną część głowy.

TIMOTHY D. CROUSE NIGDY wcześniej nie widział, jak ktoś umiera. Oddech, myśli, miłość, tęsknota… i nagle wszystko się kończy.

Raz sam spotkał się ze śmiercią. Ścigany przez tchórzliwą i brzydką kostuchę, nauczył się ją nienawidzić, ale w inny sposób niż zwykle – wiedział, jakie to uczucie, gdy ktoś trzyma ją za rękę, a jednocześnie żegna się z ukochaną osobą.

Crouse wpatrywał się w ekran zakrywający całą ścianę sali nazwanej jego imieniem. Satelita, który niedawno zarejestrował, jak pocisk wystrzelony przez strzelca wyborowego trafił ofiarę w sam środek czoła, unosił się zdaniem operatora na wysokości stu sześćdziesięciu kilometrów nad ziemią. Każdy obrót, jaki wykonywał wokół Ziemi, trwał osiemdziesiąt osiem minut.

Obraz widziany z góry, po lekkim skosie.

Mężczyzna w mundurze – prawdopodobnie dowódca, bo tak można było wnioskować ze sposobu, w jaki traktował czterech innych umundurowanych mężczyzn – uniósł pistolet i przytknął go do głowy kierowcy ciężarówki. Drogę blokowały cztery pojazdy wojskowe. Na nagraniu widać było, jak dowódca i kierowca się kłócą. Dowódca odszedł z tego świata na oczach swoich ludzi, którzy stali zdezorientowani, bo nawet nie zauważyli, skąd nadleciała kula. Zaraz potem oni też zostali ostrzelani. Pociski spadały obok nich i za nimi. Wyglądało na to, że strzelec, który przed chwilą zlikwidował dowódcę, specjalnie pudłował, jakby chciał pokazać, że chce ich tylko nastraszyć i mieć sytuację pod kontrolą. Czterej żołnierze padli na ziemię. Właściwie nie padli, tylko błyskawicznie się na nią rzucili. Wysoki kierowca ciężarówki, który miał kwadratową twarz i gruby, ciemny warkocz opadający na plecy, wyciągnął swój pistolet i podbiegł do czwórki żołnierzy. Po kolei związał im ręce za plecami i kazał leżeć twarzą do ziemi.

Nagle wszystko ustało. Kierowca ciężarówki jakby na coś albo na kogoś czekał. Crouse dopiero teraz zobaczył w prawym rogu ekranu nadbiegającego mężczyznę. Domyślił się, że to ów strzelec wyborowy. Mężczyzna ślizgał się po nierównym, błotnistym podłożu, w ręce trzymał karabin.

– Eddy… wszystko w porządku?

Zbrodnię popełniono podczas transmisji na żywo, w obecności dwóch świadków, którzy obserwowali ją na ekranie monitora. Oprócz Crouse’a całe wydarzenie widział operator satelity, który na zmianę z innym prowadził monitoring Kolumbii.

– Tak, proszę pana.

– Zrób sobie przerwę, jeśli chcesz. Coś okropnego…

– Poradzę sobie.

– W takim razie na chwilę cię zostawię. Potrzebuję świeżego powietrza.

Crouse położył dłoń na ramieniu operatora i wstał z krzesła. Zerknął przelotnie na dwa ogromne ekrany, które razem z tym, przed którym siedział przed chwilą, tworzyły główną część wyposażenia Sali Crouse’a. Przy sąsiednich stołach prowadzono monitoring Złotego Trójkąta – Laosu, Birmy i Tajlandii – oraz krajów Złotego Półksiężyca – Afganistanu, Iranu i Pakistanu.

Obserwowali też plantacje koki i wytwórnie kokainy w Kolumbii, makowe pola w Azji i wytwórnie opium. Dalsze ogniwa tego łańcuszka były im dobrze znane: dostawa, handel, nałóg, śmierć. Taka, jaką właśnie zobaczył.

Wyjął plastikową kartę elektroniczną, otworzył nią drzwi i ruszył przed siebie korytarzem, który zdawał się nie mieć końca. Powietrze było tu duszne od kurzu. W znajdującym się w połowie korytarza aneksie kuchennym nikogo nie było. Crouse ucieszył się, bo na to właśnie liczył. Nalał wody do czajnika i postawił go na kuchence. W milczeniu obserwował, jak czajnik się nagrzewa, jak bucha z niego para, aż w końcu rozległ się głośny świst. Lubił tak stać w oparach wilgotnej pary i przysłuchiwać się świstowi czajnika. Do kubka z napisem NGA nasypał kilka łyżeczek ciemnego proszku. Lubił mocną kawę. Wypił pierwszy łyk i od razu poczuł ożywczy przypływ energii. Miał ochotę postać dłużej w wilgotnej parze i pić kawę, która rozgrzewała jego ciało. Czasem lubił zanurzyć się w pustce, nie myśleć o śmierci, odpowiedzialności i obowiązkach. Przewodniczący Izby Reprezentantów to w Stanach Zjednoczonych trzecia po prezydencie i druga po wiceprezydencie osoba w państwie. Tymczasem on stał w tym ciasnym aneksie kuchennym, w budynku, do którego coraz częściej zaglądał, i przez chwilę czuł się tak, jakby był nikim.

Wyszedł na korytarz, który nie wydawał mu się już tak duszny jak przed chwilą, i minął drzwi z tabliczką z napisem OperationNeptune’sSpear, chociaż misja, którą tu nadzorowano, już dawno się skończyła. Pozyskane informacje miały kluczowe znaczenie dla akcji wojskowej wymierzonej w miejscowość Abbottabad w Pakistanie, gdzie stał dom, w którym ukrywał się Osama bin Laden. Crouse minął drzwi z napisem Operation Iraqi Freedom, za którymi koordynowano akcję polowania na pięćdziesiąt dwie najbardziej poszukiwane osoby z okresu inwazji w Iraku. Na kolejnych drzwiach wisiała tabliczka z napisem Operation Aladdin, a na następnych Operation Mermaid, która jeszcze się nie zaczęła.

Nagle korytarz, który zdawał się nie mieć końca, skończył się.

Crouse wszedł do jednego z największych pokojów świata. Było to atrium ze szklanym dachem, które pomieściłoby Statuę Wolności. W ręce nadal trzymał porcelanową filiżankę. Wybrał ławkę blisko schodów. Nie była zbyt ładna, ale właśnie na niej siadywał najchętniej. Pił kawę, patrząc na niebieskie niebo nad szklanym dachem. To tam krążyły satelity, którym poświęcał większość czasu w swojej pracy.

Liz.

Tęsknił za nią każdego dnia. Nieustannie. Uczucie tęsknoty nigdy go nie odstępowało i nigdy nie słabło. Przeciwnie. Miał wrażenie, że tęskni za nią coraz bardziej. I chociaż czuł, że dłużej tego nie wytrzyma, następnego dnia musiał wytrzymać jeszcze więcej.

Śmierć zawsze prowadzi do śmierci.

Powoli oddychał i rozglądał się po budynku, w którym pracowało osiem tysięcy ludzi. Mimo to nie był tak znany jak inne budynki rządowe i często mylono go z NSA. Instytucja, która się w nim mieściła, nazywała się National Geospatial-Intelligence Agency, w skrócie NGA. Była to agencja państwowa, a jej zadanie polegało na analizie zdjęć lotniczych wykonanych przez amerykańskie satelity komercyjne, satelity należące do innych państw i ich własne.

Zdjęcia jednego z nich przeniosły go przed chwilą do odległego zakątka świata. Ujrzał rzeczywistość, do której wkrótce będzie musiał wrócić.

– Proszę pana? Nie lubię, jak pan tu siedzi.

– A ja nie lubię, jak mi to wytykasz.

Crouse uśmiechnął się do wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny, który wyrósł przed nim jak spod ziemi. Ciemny garnitur, pistolet w kaburze przewieszonej na pasku przez pierś, krótkofalówka. Przypominał wielu innych ochroniarzy zatrudnionych w tym budynku, a zarazem różnił się od nich. Miał imię i nazwisko, które Crouse zapamiętał. To właśnie z nim spędzał najwięcej czasu jako przewodniczący Izby Reprezentantów. Roberts był jednym z wielu ochroniarzy, ale także jednym z tych, którzy trwali przy nim najdłużej, odkąd został wybrany na przywódcę mniejszości w Kongresie i zaczął otrzymywać pierwsze groźby od ludzi, którzy byli wściekli albo rozczarowani i chcieli się na kimś wyładować.

– Powinien pan meldować, jak wychodzi pan z sali.

– Chciałem przez chwilę pobyć sam.

– Moja praca nie polega na tym, żeby popijał pan kawę bez ochrony, tylko na tym, żeby nie stracił pan życia.

– Jak widzisz, żyję. W porządku?

Wracali razem, Roberts towarzyszył Crouse’owi aż do samych drzwi, na których wisiała tabliczka z napisem Model Crouse’a. Roberts zajął miejsce przed drzwiami. Zostanie tam do czasu, aż Crouse znów wyjdzie na korytarz.

– Za chwilę odzyskamy obraz, proszę pana – powiedział operator monitorujący obszar Kolumbii. Ekran był zupełnie czarny. – Zaraz otworzymy inne okno. Złapiemy ich z innego satelity.

Crouse usiadł na prostym drewnianym krześle. Siadywał na nim tak często, że prawie stało się jego własnością. Przed kilkoma laty, gdy wdrożono jego projekt, na monitorach zawieszonych w tej sali dominowały pozbawione koloru i dźwięku obrazy. Tylko co jakiś czas pojawiały się na nich obrazy o wysokiej rozdzielczości, dzięki czemu można było coś zobaczyć. Teraz było na odwrót: zaledwie kilka razy na dzień tworzą się tak zwane „okna czasowe”, gdy orbity satelitów szpiegowskich, które krążą wokół Ziemi niżej i szybciej od innych satelitów, nie zazębiają się z ich orbitami, przez co tracą z oczu obserwowane miejsca. Oznacza to, że w tych krótkich przerwach satelity nie mogą prowadzić monitoringu wybranych obszarów.

– Gotowe. Obraz odzyskany. Znowu możemy ich obserwować.

Crouse zerknął na ekran. Obraz z satelity się zmienił. Dwa pojazdy wojskowe, które blokowały drogę, odjechały, ale czterej umundurowani żołnierze wciąż leżeli na ziemi. Byli związani, a pilnował ich kierowca z kwadratową twarzą.

– Zrobimy zbliżenie.

Operator wziął do ręki coś, co przypominało rysik, przesunął nim po leżącej na biurku płycie i powiększył obraz kierowcy.

– Jest tak blisko, że moglibyśmy go zidentyfikować.

Crouse obserwował człowieka stojącego na środku krętej drogi w sercu amazońskiej dżungli. Ów człowiek nawet nie podejrzewał, że jest obserwowany. Krążył wokół żołnierzy leżących na ziemi i co jakiś czas wymierzał któremuś z nich solidnego kopniaka. Wystarczyło, że któryś za bardzo się poruszył. Satelita przesyłał obraz z góry, pod kątem, ale jakość była znakomita, co pozwalało zauważyć wiele szczegółów. Kiedy zaczynali wdrażać ten projekt, nie było to możliwe. Za pierwszym razem korzystali z przekazu satelity szpiegowskiego przesyłającego im sekwencje, w których każdy piksel odpowiadał dziesięciu centymetrom. Widoczne na nich obrazy były nieostre, a identyfikacja postaci niemożliwa. Kolejna generacja satelitów o rozdzielczości trzech centymetrów na piksel też była niewystarczająca. W końcu dostali satelity o rozdzielczości jednego centymetra, ale czekali już na najnowszą generację, o rozdzielczości zero przecinek jeden. Wtedy będą mogli czytać teksty w gazetach i to nawet te pisane małą czcionką.

– Czy możemy uzyskać dokładniejszy obraz?

– Niestety nie, proszę pana.

Twarz mężczyzny rozpływała się na ekranie, tworząc bezbarwne kwadraty. Dla Crouse’a i tak nie miało to znaczenia, bo wiedział, kto to jest – już wcześniej oglądał go w różnych okolicznościach. Mężczyzna znajdował się w odległości czterech tysięcy kilometrów od niego, a zarazem tak blisko, że mógłby go dotknąć.

El Mestizo vel Johnny Sánchez. Znany cyngiel. Na liście FBI, zawierającej nazwiska najgroźniejszych osób powiązanych z partyzantką PRC, zajmował czwarte miejsce.

Jednak Crouse’a o wiele bardziej zainteresował mężczyzna towarzyszący Metysowi. Kierowca drugiej ciężarówki, a zarazem strzelec wyborowy. Już drugi raz przebiegł przez pole objęte zasięgiem satelity, tym razem pojawił się z lewej strony.

– Chciałbym, żebyś mi skadrował tego faceta – powiedział Crouse do operatora.

Kolejne zbliżenie i jeszcze więcej bezbarwnych kwadratów. Mężczyzna z ogoloną głową, na której widać było coś, co przypominało duży tatuaż. Był niższy i szczuplejszy od Sancheza, ubrany w myśliwską kamizelkę, koszulę, dżinsy, ciężkie buty i ciemne rękawiczki.

– Widział pan?

Dwanaście sekund. Przez tyle czasu mogli go obserwować, zanim wsiadł do jednego z dwóch wozów terenowych i wjechał nim w gąszcz.

– Tak, widziałem.

Tego mężczyznę FBI umieściło na siódmym miejscu liczącej trzynaście nazwisk listy osób uznanych za groźne, określanych jako most wanted. Były to najważniejsze postacie związane z finansowaną z handlu kokainą partyzantką PRC. Jedyna osoba, której tożsamości wciąż nie udało się ustalić.

– To El Sueco, prawda?

– Tak, to on.

Mężczyzna nie przypominał z wyglądu typowego mieszkańca Ameryki Południowej. Według posiadanych informacji nie pochodził nawet z tego kontynentu. Niekoniecznie musiał być Szwedem, choć właśnie taki pseudonim otrzymał. Najprawdopodobniej pochodził z Europy Północnej, Australii albo Ameryki Północnej. Tyle udało się ustalić na podstawie programu do identyfikacji twarzy.

– Za każdym razem, gdy odnotowujemy jego obecność, pojawia się Sánchez. A raczej odwrotnie, to on pojawia się u boku Sancheza. Facet, o którym wiemy najmniej, jest jego prawą ręką. Nadzoruje uprawy kokainy, produkcję i transport. Chroni dostawy broni i samego Sancheza.

Zabójstwo dokonane w czasie transmisji na żywo.

Ludzie na ekranie zachowywali się tak, jakby nic się nie stało. Pilnowali związanych żołnierzy i usuwali samochody z drogi. Typowy dzień handlarzy narkotyków stosujących się do podstawowej zasady: ludzkie życie jest mniej ważne od pieniędzy. Crouse krążył niecierpliwie po sali, czując niepokój, który właściwie nigdy go nie opuszczał. Znowu poczuł, że jedna śmierć prowadzi do następnej. Przeszedł obok kolejnego ekranu, na którym operator obserwował jedną z anonimowych fabryk, gdzie produkowano laotańskie opium. Na kolejnym ekranie widać było pole w Afganistanie, porośnięte makiem, i grupę chłopów, którzy zbierali plon za pomocą prostych narzędzi. W głębi sali czekały na niego osoby odpowiedzialne za rozwój Sił Crouse’a. Przywitał się z każdą z nich i zapowiedział wyjazd w teren następnego dnia. Trochę dalej siedziało kierownictwo Grupy Crouse’a, tworzące trzon Modelu Crouse’a. Byli to analitycy, którzy zajmowali się analizą informacji dostarczanych przez satelity szpiegowskie należące do NGA, podsłuchy telefoniczne i dokumenty uzyskane dzięki specjalnemu programowi szpiegowskiemu używanemu przez NSA, a także informacji pozyskanych dzięki infiltracji DEA.

Wszystko na próżno.

Crouse czuł, jak coraz bardziej rośnie w nim zniecierpliwienie. Przed chwilą człowiek żył, a teraz nie ma go pośród żywych.

Wykonał jeszcze jedną rundę po sali i wrócił na stanowisko, na którym prowadzono monitoring wybranych obiektów w Kolumbii. Kraju, który w swojej klasie był największym producentem narkotyków i dostarczał osiemdziesiąt pięć procent całej kokainy, wciąganej, palonej albo wstrzykiwanej do żył, która przez meksykańską granicę trafia do sześciu milionów Amerykanów. Także do jego córki, jednej z ofiar nałogu.

Zamknął oczy i nabrał powietrza, żeby się uspokoić. Nie pomogło. Był już naprawdę wkurzony.

Pieprzona rocznica.

1915 rok – całkowity zakaz kokainy.

2015 – przez granicę przedostaje się do kraju więcej białego proszku niż kiedykolwiek wcześniej.

Sto lat niepowodzeń.

Spojrzał na ekran, na którym obraz miał przez chwilę idealną rozdzielczość. Kolejna ciężarówka stała zaparkowana za tą, którą prowadził Sánchez. I tylko człowieka zwanego przez nich El Sueco nigdzie nie było widać. Znalazł się poza zasięgiem kamer satelitarnych. Sánchez zachowywał się tak, jakby na coś czekał, ale niezbyt niecierpliwie.

W dżungli doszło do morderstwa.

Mordercy nawet nie wiedzieli – w przeciwieństwie do tych, którzy obserwowali ich z odległości kilku tysięcy kilometrów – że są ścigani.

Nagle Sánchez jakby się ożywił. Odwrócił się i najwyraźniej zaczął czegoś szukać.

– Powiększ obraz – powiedział Crouse.

Operator wziął rysik i przeciągnął nim po leżącej na biur- ku płycie. Zbliżenie wykonał w pięciu etapach, aż w końcu Crouse zobaczył to, na co czekał: mikrobus, dwa motocykle i grupę umundurowanych mężczyzn. Zbliżali się z dużą prędkością.

NA NIERÓWNEJ POWIERZCHNI paki Hoffmann rozłożył matę. Przykrył ją gazetą „El Espectador” z poprzedniego dnia i zużył do tego wszystkie kartki. Następnie rozłożył na części swoją broń – dwanaście elementów, które zamierzał oczyścić z resztek prochu strzeleckiego i naoliwić.

Zabił człowieka. Dziś wieczorem porozmawia o tym z Zofią. Nie po to, żeby go oceniła albo krytykowała, bo nigdy tego nie robiła. Powód był inny – nauczył się, że trzeba o tym rozmawiać… a właściwie to ona go tego nauczyła.

Zerknął na zegarek i policzył. Są tu już godzinę i czterdzieści minut. Do Puerto Arango został im kawałek drogi, ale El Cavo wkrótce tu przybędzie.

Rewolwer. Vásquez przyłożył Johnny’emu rewolwer do skroni.

Johnny – w takich momentach El Mestizo stawał się Johnnym – był dziewięćdziesiąt metrów dalej.

Powoli się odwrócił w jego stronę i szepnął do mikrofonu: „El Sueco, teraz”.

Johnny ufał mu nawet wtedy, gdy groziła mu śmierć, chociaż to właśnie jemu nie powinien ufać.

Czterem umundurowanym chłopakom z regularnej armii kazali położyć się na brzuchu, z twarzą w błocie, po czym związali im ręce na plecach. Potem Hoffmann podjechał ciężarówką i zaparkował za wozem El Mestizo. Wcześniej przestudiował mapę topograficzną terenu i znalazł urwisko w miejscu, gdzie dżungla była częściowo wykarczowana, pół kilometra od miejsca ich przymusowego postoju. Nie powstał tam jeszcze świeży gąszcz, a rzadka roślinność przypominała bardziej tę, którą widywali z Zofią podczas wędrówek wzdłuż sztokholmskich szkierów. W takim terenie da się bez problemu jeździć. Wsiadł do pierwszego wojskowego pojazdu, uruchomił silnik, przejechał przez dżunglę i zatrzymał wóz w pewnej odległości od urwiska. Dwadzieścia pięć metrów niżej płynęła kręta rzeka. Hoffmann ruszył, przyspieszył i tuż przed urwiskiem wyskoczył z szoferki. Samochód kilka razy podskoczył, przetoczył się przez skraj urwiska i spadł do rzeki. Hoffmann zdążył się już pozbyć zmęczenia, które go naszło z powodu upału i wilgoci, i poszedł po następny wóz. W ten sposób na dole znalazły się wszystkie cztery sześciokołowe pojazdy wojskowe. Ich kabiny skierowane były w różne strony, jak kwiaty w zwiędłym bukiecie.

Tak to się kończy, gdy ktoś grozi El Mestizo.

Hoffmann spryskał dokładnie wszystkie części karabinu, usunął z niego resztki prochu i naoliwił lufę. Na rozłożonej gazecie leżało dwanaście elementów broni. Oddzielnie nie stanowiły żadnego zagrożenia, ale gdy je ponownie złoży, przyniosą komuś śmierć.

Obraz, który utkwił mu w pamięci, nie chciał ustąpić. Strzelił Vasquezowi w czoło, między oczy. Otwór wlotowy jest zawsze mały, wylatujący pocisk odrywa pół głowy.

Wyczołgał się przez tylną szczelinę w brezencie i przewiesił przez ramię karabin. Wybrał jedno z drzew rosnących sto pięćdziesiąt metrów dalej, przykręcił do karabinu laser i śledząc ruch czerwonego punktu, sprawdził, czy luneta jest dokładnie skalibrowana. Włożył nowy magazynek z dziewięcioma nabojami i załadował. Broń była gotowa do użytku.

– Już tu są – powiedział El Mestizo.

Mówiąc to, wskazał ręką w kierunku, z którego niedawno przyjechali. Wozów nie było jeszcze widać, ale za to wyraźnie je słyszeli. Dwa, trzy pojazdy jechały błotnistą, podmokłą szutrową drogą. Hoffmann wszedł z powrotem na pakę, zamocował karabin na dwóch podpórkach i zeskoczył na ziemię.

Chwilę potem pojawiły się dwa motocykle i mikrobus z sześcioma osobami. Ośmiu policjantów, którymi dowodził El Cavo.

El Mestizo dał im znak, żeby zjechali na bok, i przywitał się z wysokim, chudym mężczyzną, który poruszał się w charakterystyczny sposób, ze stopami zwróconymi do środka. Wśród policjantów to rzadki widok.

– Sánchez… dawno się nie widzieliśmy.

El Mestizo rzadko posługiwał się swoim prawdziwym nazwiskiem. Oznaczało to, że z El Cavo łączą go bliskie relacje.

– A jak się już spotykamy, to zawsze w takich samych oko… – El Cavo przerwał nagle, bo zauważył martwego Vasqueza – …licznościach – dokończył.

A właściwie nie Vasqueza, tylko jego mundur. Cofnął się o krok.

– Kapitan? Wojsko tutaj?

– Co się stało, to się nie odstanie.

– Nasza umowa czegoś takiego nie przewidywała!

El Mestizo zawierał umowy z tyloma ludźmi, że trudno byłoby ich wszystkich policzyć. Hoffmann blisko z nim współpracował od dwóch i pół roku i przez cały czas pojawiali się nowi klienci. Celnicy, którzy fałszowali deklaracje celne, prokuratorzy, którzy nikogo nie oskarżali, sędziowie, którzy fabrykowali uzasadnienia wyroków, wojskowi, którzy rejestrowali pozwolenia na broń, i policjanci, którzy przymykali oczy, gdy było trzeba. Takich ludzi od dokumentów było mnóstwo. Byli też inni, przynajmniej w siedmiu spośród trzydziestu dwóch prowincji, na które podzielona jest Kolumbia. Hoffmann znał ich wielu. Na przykład wysokiej rangi policjantów, którzy w zamian za hojne wynagrodzenie zajmowali się czymś bardziej skomplikowanym niż dokumenty – ludzkimi zwłokami. Jednym z nich był El Cavo, któremu podlegała prowincja Caquetá. Hoffmann widział go już wcześniej. Johnny zastrzelił wtedy pewnego człowieka, który dzierżawił ziemię, uprawiał ją, a to, co zebrał, sprzedawał, ale zbyt często zapominał o zapłacie.

– Załatwił go ten chłopiec – powiedział El Mestizo, wskazując na Hoffmanna. – Pochodzi ze Szwecji, a skoro zabił kogoś z Kolumbii, może sobie zapaskudzić papiery. Dlatego będę wdzięczny, jeśli tu po nas posprzątasz.

Hoffmann miał ochotę zaprotestować, ale nie zrobił tego. Chłopiec? Ma już trzydzieści osiem lat i jest niewiele młodszy od El Mestizo. Domyślił się jednak, że El Mestizo próbuje zmarginalizować jego czyn, zyskać mu sympatię.

– Dostaniesz ode mnie za to od ręki dziewięć milionów peso. Niezależnie od comiesięcznej zapłaty.

– Dziewięć milionów?

– Tak.

– Człowieku, jest nas tutaj ośmiu. Jak mamy się tym podzielić?

El Cavo, który co jakiś czas zerkał na przestrzeloną głowę i czterech związanych żołnierzy, posługiwał się dziwnym dialektem, którego Hoffmann nigdy przedtem nie słyszał. Chociaż hiszpański znał tak samo dobrze jak szwedzki i polski, miał kłopot ze zrozumieniem policjanta, bo przekręcone i niewyraźnie wypowiadane słowa i zdania tworzyły jakby inny język.

– Co ty na to, Sánchez? Niewiele nam zostanie.

– Ja na to, że co miesiąc dostajesz ode mnie kupę szmalu. Najczęściej za nic.

– Jeśli mam… mamy… tu posprzątać, zapłacisz dziewięć milionów, ale osiem razy.

– Chyba ci odbiło…

– Posłuchaj, co ci powiem. Jeśli zabijesz wojskowego dowódcę, kosztuje to dokładnie tyle. Wypłata ma być w dolarach. Po trzy tysiące pięćset dolarów na głowę. Razem dwadzieścia osiem tysięcy. Co ty na to?

El Mestizo rzadko ustępował w czasie rozmów o pieniądzach. W zasadzie w ogóle rzadko ustępował. Teraz jednak musiał. Podszedł do kabiny ciężarówki, pogrzebał w schowku i wrócił z brązową kopertą. El Cavo wyciągnął chudą rękę i wziął ją od niego. Obaj wiedzieli, co zdarzy się później – na miejscu zdarzenia „pojawi się” ktoś, kogo tu nigdy nie było. W eter pójdzie komunikat o „czarnym mężczyźnie, który był widziany na miejscu zdarzenia, ale niestety uciekł”.

Tym razem wypadki potoczyły się inaczej.

El Mestizo podał kopertę, skinął głową na znak, że obaj dobili targu, i podszedł do zwłok. Na szyi martwego Vasqueza wisiał karabin automatyczny. El Mestizo odwiązał go, skinął El Cavo i ruszył w stronę czterech żołnierzy, którzy leżeli związani na ziemi. Akurat w ich przypadku określenie „chłopiec” było jak najbardziej na miejscu. Uniósł karabin i przestawił mechanizm na strzelanie pojedyncze. Potem po kolei wszystkich czterech zabił strzałem w serce.

– Jeśli chcesz aż tyle zarobić, nimi też się zajmij – powiedział. – Zasłużysz sobie na podwyżkę.

Trzeci raz skinął głową policjantowi, który w milczeniu trzymał kopertę.

– Dwadzieścia osiem tysięcy dolarów – dodał El Mestizo. – Jak to podzielimy na pięć trupów… wychodzi średnio po pięć tysięcy sześćset na głowę. Tak chyba lepiej, prawda, panie komendancie?

HOFFMANN WYSUNĄŁ RĘKĘ przez opuszczoną szybę i poprawił lusterko boczne. El Cavo i jego ludzie robili się coraz mniejsi, choć nie tak szybko, jak się spodziewał. Obie ciężarówki toczyły się powoli, do końca zostało im dwadzieścia kilometrów drogi, która od początku była trudno przejezdna, a tu i tam wyglądała jeszcze gorzej. Wydawało się, że zabierze im to dodatkowe czterdzieści pięć minut jazdy.

Jeszcze raz poprawił lusterko. Powinien je obrócić bardziej w lewo. Właśnie tak. Może trochę pod kątem w dół. Doskonale. W końcu zobaczył to, co chciał: El Cavo i jego ludzie zabrali się do kopania grobów. Niezbyt głębokich, żeby pakożery – psy leśne – szybko zwietrzyły odór zwłok. Widział ich ślady, gdy spychał z urwiska wojskowe wozy. Zwierzęta leżały w pobliżu i cierpliwie czekały. Na miejscu zjawią się szybko i w stadzie, jak wilki. W ciągu dziesięciu, najwyżej piętnastu minut potrafią dokopać się do głębokości pół metra. Potem wywlekają zwłoki na powierzchnię i rozszarpują je na strzępy. To też robią szybko. Psy leśne wiedzą, że ich czas jest ograniczony, dlatego pożerają zdobycz w pośpiechu, bo smród gnijących zwłok szybko się rozprzestrzenia i wkrótce zjawia się konkurencja. Kondory i sępy złotogłowe będą zataczać kręgi, a potem zaatakują psy, które na ich widok porzucą zdobycz i odejdą. Wielkie ptaszyska zajmą ich miejsce i będą kontynuować żer, tyle że trochę spokojniej. Nikt im nie przeszkodzi do momentu, aż o zmroku pojawi się niedźwiedź andyjski, który dokończy to, co zostało. Zmiażdży kości, żeby dostać się do szpiku. Po nim pojawią się jaguary, które zabiorą kości udowe. Na dnie dołu zostaną tylko ogryzione do gołej kości czaszki, a następnego dnia rano policja otrzyma zgłoszenie, że zaginęło pięcioro ludzi.

Rozmowy z Zofią stawały się coraz bardziej irytujące i trudne.

Najpierw będzie musiała zrozumieć, że jej mąż zabił kolejnego człowieka, bo uznał, że nie miał wyjścia. Potem będzie musiała pogodzić się z myślą, że zwłoki czterech młodych żołnierzy zostały zakopane w dołach, by wkrótce wygrzebały je dzikie zwierzęta. Bo El Mestizo też doszedł do wniosku, że nie ma wyjścia, i zrobił to, co zwykle w sytuacji, gdy ktoś go obrażał albo lekceważył. Później Zofia będzie musiała przyjąć do wiadomości, że El Cavo i jego ludzie usunęli zwłoki i każdy z nich dostał po trzy i pół tysiąca dolarów. Hierarchia. Pieniądze. Nic się nie zmienia.

– Zofia?

Odpowiedziała po kilku sygnałach.

– Cześć. Znowu. Poprzednio coś nam przerwało?

– Tak… sama wiesz, tak to już jest w dżungli.

– Wiem.

– Dziś wieczorem.

– Jeśli… czekam na ciebie. Tutaj.

– Kocham cię.

Połączenie znowu zostało przerwane. Tym razem to on o tym zdecydował. Wystarczy. Zofia wie, co to znaczy: że ma położyć Rasmusa i Emila wcześniej spać, a oni usiądą w kuchni naprzeciwko siebie i będą rozmawiać tak długo, aż się nagadają. Potem usiądą obok siebie na kanapie i będą milczeć.

Dżungla robiła się coraz gęstsza, trudniej było się przedzierać przez gałęzie, liście i liany uderzające o szyby wozu. Siatkę lokalnych dróg stworzyli partyzanci. To oni wyrąbali drzewa, wytyczyli trasy, ustalili miejsca spotkań i pobudowali obozy, do których nikt inny nie mógłby dotrzeć. Stworzyli swój własny świat w świecie innych ludzi. I te dźwięki… niesamowity szum wydawany przez setki tysięcy owadów, które przenosiły się z miejsca na miejsce jak chmury na niebie; głosy wydawane przez czaple, tukany i papugi ary, które wzajemnie się przekrzykiwały; wrzaski małp siedzących na drzewach i podgrzewających atmosferę ostrymi, ostrzegawczymi okrzykami. Mroczny, zielony świat, który przypominał gigantyczną oranżerię, stanowiącą zarazem pierwotne pudło rezonansowe.

Hoffmann znowu zerknął na mapę. Był pewien, że wkrótce dotrze na miejsce. Został mu jeszcze kilometr, nie więcej. Przyłożył rękaw koszuli do szyi, głowy i twarzy, ale warstwa potu wcale nie zniknęła. Po prostu materiał wchłonął wilgoć i na jej miejsce pojawiła się świeża. W końcu Hoffmann ujrzał w oddali cynkowy dach, bambusowe ściany i wyschniętą glinę. Cocina. Dom i praca dla dziesięciorga ludzi: dowódcy obozu, dwóch chemików, trzech asystentów i czterech strażników. Hoffmann zatrzymał wóz w tym samym momencie co El Mestizo. Wysiadł z kabiny i przywitał się z dowódcą obozu, El Comandante, który przyjął ich w swojej trochę większej od innych chacie. Mieszkał sam; na podłodze leżał poplamiony materac wypchany sianem, obok stało biurko, nad którym wisiała goła żarówka. Na drzewie przed jego domem zamocowano ogromny telewizor z przenośną anteną. Telewizor był podłączony do tego samego generatora co lampa. Potem Hoffmann przywitał się ze starszym chemikiem, który nie nosił munduru kamuflującego i przedstawił się jako Carlos. Hoffmann uśmiechnął się, bo wszyscy chemicy, których do tej pory spotkał, mieli na imię Carlos.

Obie ciężarówki przywiozły ten sam ładunek. Dwadzieścia cztery wielkie worki, wyglądające jak te, które można zobaczyć przed placem budowy. Wszystkie były wypełnione po brzegi liśćmi koki. Do tego dwadzieścia cztery beczki z chemikaliami.

Dźwig wyciągnął ramię, jakby to był drapieżny szpon, metalowa łapa wystająca z miejsca między paką a kabiną operatora, dość łatwa w obsłudze. Kolejne worki i beczki trafiały na palety, dzięki czemu nie lądowały w błocie, które mogło pochłonąć praktycznie wszystko. Po każdym kroku brązowe buty Hoffmanna pokrywała kolejna warstwa brudnej mazi. On i El Mestizo wykonywali tę robotę już wiele razy.

– Głodni?

Komendant przybił gwoździami sznury moskitiery do gałęzi, a następnie rozłożył czarne plastikowe worki na drewnianych deskach, które łączyły jego chatę z chatami strażników i chemików, tworząc w samym sercu dżungli coś w rodzaju salonu.

– Ajiaco? Dzisiaj to nasz główny posiłek. Za to po raz pierwszy mamy zaszczyt poczęstować naszych gości zimnym piwem.

Za kuchnią, w której chemicy przerabiali liście koki na proszek, znajdowała się niewielka ziemianka. Komendant z dumą ich tam zaprowadził, aby pochwalić się nową lodówką podłączoną do generatora. Otworzył ją z szerokim uśmiechem na twarzy, a wtedy ich oczom ukazały się rzędy butelek jasnego, lekkiego piwa marki Aguila i Club Colombia. Komendant i Carlos usiedli na przykrytych plastikowymi workami deskach, dali gościom znak, żeby usiedli naprzeciwko nich, i zabrali się do jedzenia zupy z ziemniakami, kurczakiem i kukurydzą oraz wznoszenia toastów dobrze schłodzonym piwem. Strażnicy i asystenci stali w pewnej odległości i czekali na swoją kolej.

Obóz osłaniała wysoka na trzydzieści metrów ściana zieleni, która chroniła go przed słońcem i satelitami szpiegowskimi. Stanowił coś w rodzaju niedostępnej i niemożliwej do namierzenia twierdzy. Odwiedzane przez Hoffmanna laboratoria, w których produkowano kokainę, znajdowały się albo tutaj, albo na odludziu przy granicy z Wenezuelą. Stosowano w nich inny rodzaj ochrony – jeśli zjawiało się wojsko i PRC musiała się bronić, partyzanci salwowali się ucieczką przez granicę. Żołnierze nigdy się tam nie zapuszczali, bo gra nie była warta świeczki. Byli uzbrojeni, co po drugiej stronie granicy mogło zostać wykorzystane jako pretekst do wypowiedzenia wojny i kolejnego konfliktu zbrojnego między obu państwami, i tak już zmęczonymi walkami.

– Deser?

Komendant odczekał, aż asystent sprzątnie sztućce i naczynia i włoży je do prymitywnego, ale praktycznego zlewozmywaka zrobionego z plastikowych kanistrów i poszczerbionej blachy udającej koryto.

– Ja dziękuję – powiedział El Mestizo, a wskazując na Hoffmanna, dodał: – Ale może nasz młody przyjaciel się poczęstuje?

– Arroz con leche de coco. Podać? – Dowódca uśmiechnął się do Hoffmanna. Minę miał równie dumną jak wtedy, gdy otwierał lodówkę. – Nie co dzień zdarza mi się przyjmować gości.

– Dziękuję, ale nie jestem już głodny.

– Z mlekiem kokosowym, przyjacielu, nawet nie smakuje ryżem.

Hoffmann poklepał się po brzuchu.

– Dzięki, jestem naprawdę najedzony.

Komendant uniósł rękę i znowu się uśmiechnął.

– Trudno. Zostanie więcej dla mnie. Ale w takim razie nalegam, abyście przed odjazdem zabrali tamales. Są już gotowe. Będą wam smakować.

Ryż, kurczak, warzywa. Hoffmann skinął głową, wstał, przeciągnął się i zerknął tam, gdzie – jak sądził – płynęła rzeka. Niestety, nic nie zobaczył, bo przeszkodziła mu zielona ściana roślinności. Według mapy rzeka płynęła całkiem blisko.

Musi tam pójść, zanim odjadą. Jedynie tam będzie sam.

Tylko przestępca umie udawać przestępcę.

Obszedł worki i beczki, włożył rękę między gęsto spakowane liście koki i kilka razy uderzył dłonią w blachę. Rozległ się głuchy dźwięk. Beczki były po brzegi wypełnione chemikaliami. To tam bije kokainowe serce. Największa budowla w obozie była przykryta cynkowanym dachem, a ściany zrobiono z gęsto plecionego bambusa. Drewniana podłoga była wydeptana, na środku bardziej grząska niż w innych miejscach, łatwo zamieniała się w błoto. Za chwilę, gdy wszyscy zjedzą, liście koki zostaną zamoczone w etanolu wypełniającym beczki po oleju, a chemicy będą z nich metodycznie pozyskiwać sok. Potem liście trafią do następnej beczki, gdzie zostaną oddzielone od benzyny, zmieszane z amoniakiem i poddane procesowi filtracji. Dawno temu – jeszcze przed Zofią i dziećmi, zanim pojawiły się kłamstwa i obietnice, których zaczął w końcu dotrzymywać – palił mnóstwo kleistej masy, powstającej na tym etapie produkcji. W czasach, gdy kupował i sprzedawał w Sztokholmie, nazywali ją base. W Kolumbii base nazywali bazuko. Johnny twierdził, że ma zupełnie inną jakość, daje mocniejszego kopa i wywołuje straszniejsze paranoje. Jedno i drugie może trwać kilka dni.

Hoffmann czasami za tym tęsknił, ale więcej do tego nie wrócił.

Na ostatnim etapie bazuko zamienia się w biały proszek. Odbywa się to w reakcji z chemikaliami – tymi, które tu dzisiaj przywieźli ciężarówkami. Eterem, butanem, kwasem solnym. Tyle zdążył wyczytać z listów przewozowych. Beczek jest więcej, zawartości ostatnich nie zdążył ustalić.

– Coś się nie zgadza?

El Mestizo położył rękę na ramieniu Hoffmanna. Rzadko mu się to zdarzało. Zwykle wtedy, gdy był w dobrym humorze.

– Tak.

Po wejściu do laboratorium Hoffmann od razu się rozejrzał. Zawsze to robił, gdy wchodził do pomieszczenia. Teraz zrobił to po raz drugi. Zobaczył blaty robocze zrobione z pustych skrzyń używanych w transporcie i blaty z płyt pilśniowych leżących na ociosanych pniach drzew. Plastikowe beczki, plastikowe wiadra, metalowe naczynia, pojemniki, ścierki, kuchenki mikrofalowe, palety transportowe, wysokie stojaki z probówkami… Wszystko się zgadzało.

– A to? Nie pasuje mi tu.

W rogu pomieszczenia leżał stos toreb, aktówek i walizek różnych rozmiarów. Wszystkie w tym samym kolorze, wykonane z tego samego materiału, chyba ze skóry.

– Masz rację i jej nie masz. Nie pasują do tego miejsca, a zarazem są jego częścią. Carlos? – El Mestizo zwrócił się do pierwszego chemika, który stał przed wejściem i palił papierosa.

– Tak?

– Zdradź naszemu europejskiemu gościowi naszą małą tajemnicę.

Carlos rzucił papierosa na ziemię, przydeptał go piętą i wszedł do środka. Carlos. Hoffmann przypomniał sobie, że tak samo miał na imię poprzedni chemik. Niestety, facet za dużo gadał i rok później El Mestizo dostał na niego zlecenie. Nowy Carlos podszedł do stosu toreb i walizek leżących pod ścianą, wziął średniej wielkości walizkę i położył ją na ławie.

– Rozumiem, że wiesz, co robisz… – zaczął, patrząc na El Mestizo. – Zamierzasz…

– Carlos?

– Tak?

– Pokaż mu.

Dwie zaskakująco twarde dłonie otworzyły walizkę, która w środku wyglądała jak każda inna.

– To nasz sposób na to, żeby zaopatrzyć klienta w… powiedzmy… wybrane próbki towarów.

Chemik wskazał potężną dłonią na pustą walizkę.