Tułacze losy - Danuta-Romana Słowik - ebook

Tułacze losy ebook

Danuta-Romana Słowik

3,5

Opis

Tułacze losy to historie życia babki i wnuczki, spisane w przełomowych, nie tylko dla nich, wydarzeniach dziejowych Polski.

Romana Turońska opuściła Polskę w sierpniu 1939 roku na pokładzie „Batorego”. Jej pamiętniki noszą tytuł Szpital w zamczysku.
Strony Karuzeli to obrazy z życia w PRL-u w pierwszych czterech dekadach powojennej Polski. Historia napisania książki jest odrębnym wątkiem, wiążącym losy rodzinne i literackie. -  Róża Czerniawska-Karcz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Danuta-Romana Słowik

Tułacze losy

opowieść w dwóch częściach: "Szpital w zamczysku" i "Karuzela"

Wydanie II poprawione

Projektant okładkiDanuta-Romana Słowik

Korekta i redakcjaRóża Czerniawska-Karcz

© Danuta-Romana Słowik, 2017

© Danuta-Romana Słowik, projekt okładki, 2017

Tułacze losy to historie życia babki i wnuczki, spisane w przełomowych, nie tylko dla nich, wydarzeniach dziejowych Polski. Romana Turońska opuściła Polskę w sierpniu 1939 roku na pokładzie „Batorego”. Jej pamiętniki, to część pierwsza pt. Szpital w zamczysku.

Strony Karuzeli to obrazy z życia w PRL-u w pierwszych czterech dekadach powojennej Polski.

Historia napisania książki jest odrębnym wątkiem, wiążącym losy rodzinne i literackie.

Róża Czerniawska-Karcz

ISBN 978-83-8126-288-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

W pięćdziesiątą rocznicę śmierci,poświęcam tę książkępamięci mojej Babci

Część pierwsza

Szpital w zamczysku

W części pierwszej opartej na pamiętnikach z lat czterdziestych XX wieku, dla podkreślenia szczególnych walorów oryginalnego tekstu, celowo została zachowana gramatyka, ortografia i interpunkcja według zasad, jakie obowiązywały w ówczesnych latach w pisowni polskiej.

Było to w roku 1957 — południe, piękna, słoneczna pogoda. U drzwi wejściowych zadzwonił dzwonek. To goniec z poczty:

— „Telegram z zagranicy”.

Mama pokwitowała odbiór i weszła z telegramem do stołowego pokoju. Na arkuszu papieru przyklejone były paski z dalekopisu. Przeczytała uważnie tekst, podniosła smutne oczy i usiadła przy stole. W pokoju zawisł niepokój. Ponownie przeczytała wiadomość i przez łzy cicho powiedziała, że babcia umarła.

Telegram przyszedł z Manchesteru. Do tej pory dostawaliśmy tylko listy lub paczki ze wspaniałymi rzeczami od „babci z Anglii” — ale telegram? Mając 5 lat nie bardzo wiedziałam, co znaczy taka wiadomość — niemniej jednak zdawałam sobie sprawę z tego, że stało się coś nieodwracalnego. W domu zapanował nieopisany smutek. Nie wiedziałam również, dlaczego mama nie będzie mogła pojechać nawet na pogrzeb…

Po pewnym czasie zaskoczyło mnie, że znowu przyszła paczka z Manchesteru — czyżby od babci? Czy to znaczy, że nie umarła?

Niestety, to nie od babci. Jej współtowarzysz życia przysłał mamie prywatne pamiątki, które po babci pozostały. Różne rzeczy znajdowały się w tej paczce, ale dla mnie najciekawsze były albumy ze zdjęciami. Czegoż tam nie było! Przepiękne zdjęcia statków pasażerskich, egzotycznie wyglądające porty, wzburzone morze, góry lodowe, ale również zamczyska i ogrody w Szkocji oraz wiele, wiele postaci. Wraz z albumami była jeszcze tajemnicza, papierowa teczka, w której schowany był dziwny, duży zeszyt. Na wierzchu obrazek rysowany piórkiem, przedstawiający to samo zamczysko, co na zdjęciach w albumie, a w środku niezliczona ilość zapisanych stron.

— Co to jest, mamo? — pytałam z ciekawości.

— Zostaw Danusiu, jesteś za mała, żeby to zrozumieć. Kiedyś, jak będziesz duża, przeczytasz to sobie sama. To jest książka, którą napisała twoja babcia — odpowiedziała mama, biorąc ostrożnie z moich rąk ten zeszyt.

Któregoś dnia wpadła do nas jak burza nasza sąsiadka — przyjaciółka mamy. Cała we łzach, szlochając, rzuciła się mamie na szyję.

— Krysiu, dopiero teraz, po tylu latach, z tej książki dowiedziałam się jak umarł i gdzie jest pochowany mój brat — mówiła przez łzy. — Do tej pory uważaliśmy go za zaginionego żołnierza, który walczył w czasie wojny, gdzieś w zachodniej Europie. Twoja mama pielęgnowała go w szpitalu aż do śmierci. Dzięki niej wiem, jak umarł i gdzie jest pochowany… Krysiu, tę książkę trzeba za wszelką cenę spróbować wydać drukiem, może inni odnajdą ślad swoich bliskich, podobnie jak ja…

Pamiętam starania mojej mamy i ciche rozmowy rodziców o tym, jakie trudności wynikały w związku z wydaniem tej książki. Jakieś wydawnictwo podjęłoby się nawet tej pracy, pod warunkiem jednak, że oryginał zostałby znacznie zmieniony i oczywiście pozostałby u wydawcy. Nie można było bowiem wydać książki, która oparta była na pamiętniku osoby przebywającej w czasie wojny na Zachodzie. To nie pasowało przecież do współczesnej literatury Polski Ludowej! Mama, w porozumieniu ze swoją siostrą, nie zdecydowała się na bezpowrotną stratę tego rękopisu i na kłamliwą przeróbkę jego treści.

Kilka lat później zmarła tragicznie mamy siostra, ciocia Irenka. Książka, jako jedyna pamiątka rodzinna, pozostała u mamy w szufladzie na wiele, wiele lat. Po jakimś czasie i ja zapomniałam o niej…

Życie moje potoczyło się własnymi drogami. Mając 21 lat opuściłam rodzinny dom i założyłam własną rodzinę. Od wielu lat mieszkam za granicą. Czasy jednak bardzo się zmieniły — nie ma żadnych problemów w poruszaniu się po świecie, granice zniknęły. Nawet na połączenie telefoniczne do kraju nie trzeba czekać godzinami, jak przed laty, kilometry „skróciłyˮ się i często odwiedzamy rodzinę w kraju. Mama bardzo przeżyła nasz wyjazd, ale po pewnym czasie, wiedząc, że w każdej chwili możemy się zobaczyć, uspokoiła trochę. Była bardzo szczęśliwa, że życie moje jak i mojej siostry przebiega spokojnie, że mamy rodziny i żyjemy w znacznie bezpieczniejszych czasach niż te, w których dane było jej spędzić swoją młodość. Miała jedyne, największe marzenie — móc odwiedzić grób swojej matki w Manchesterze… Kiedyś, będąc u mnie w odwiedzinach, stwierdziła, że chyba już nigdy nie wybierze się za granicę dalej jak do mnie, ale ja z pewnością kiedyś pojadę do Wielkiej Brytanii i złożę w jej imieniu kwiaty na grobie babci.

Powiedziałam jej wówczas, że z pewnością uda nam się kiedyś pojechać tam razem… Tak to bywa, kiedy człowiek jest jeszcze młody. Wydaje mu się, że wszystko, co zaplanował, zdąży w życiu zrealizować. Czas upływa jednak nieubłaganie szybko…

Któregoś pięknego, letniego dnia zadzwonił telefon, przy aparacie była moja siostra:

— „Właśnie przyszedł telegram ze szpitala — mama przed chwilą zmarła…”

I znowu to nieznośne uczucie, że stało się coś nieodwracalnego, niczego nie zdąży się już nadrobić. Również do Wielkiej Brytanii nigdy już razem nie pojedziemy — ten rozdział został nieodwracalnie zamknięty razem z jedną rozmową telefoniczną…

Po pogrzebie byłam razem z siostrą jeszcze raz w mieszkaniu mamy. Z najtrudniejszą wizytą mojego życia. Niby wszystko po staremu, tylko gospodyni domu nie było… W szufladzie regału leżały albumy ze zdjęciami i zapomniany rękopis babci. Siostra zaproponowała mi, abym wzięła sobie coś na pamiątkę. Zdziwiona, że nie chcę niczego innego, nie miała nic przeciwko temu, że wybrałam właśnie te stare albumy i pamiętnik babci. Po powrocie do domu zaczęłam przeglądać znane mi już od dzieciństwa zdjęcia i ze spokojem zabrałam się wreszcie za czytanie rękopisu, który przeleżał w szufladach ponad pół wieku. Na pierwszej stronie, wyblakły trochę szkic zamczyska przeniósł mnie natychmiast w tamte czasy i nie sposób było oderwać się od tej lektury aż do ostatniej strony.

(Wspomnienia siostry P.C.K)Moim ukochanym CórkomIrence i Krysi

Książkę napisaną w czasie rozłąki poświęcam

Zamiast przedmowy

…A gdzie Siostra była do czasu wojny?

— Na statku. Przez pięć lat pływałam po całym świecie, jako Siostra Okrętowa.

— To znaczy, gdzie?

— Byłam w Ameryce Północnej i Południowej, w Afryce, kilkanaście razy w Palestynie, a poza tem „Kościuszko” okrążył całą Europę, podczas niezwykle ciekawej wycieczki „Dookoła Europy”. Byliśmy wtedy i na Malcie, jako pierwszy statek pasażerski. Widziałam Valettę, przepiękne miasto, w którym podziwiałam wspaniałe kościoły oraz groby maltańskich rycerzy.

— To musi być ciekawe tak ciągle podróżować. Prawda, Siostro?

— Bardzo ciekawe. Ale jednocześnie ma i złe strony taka wieczna włóczęga, bo człowiek odczuwa ciągły głód przestrzeni. Na lądzie nie potrafię się nigdzie zaklimatyzować. Zawsze mi morza brakuje i tych wrażeń, jakie dają nowi ludzie, nowe kraje i egzotyczna przyroda.

— Czy nie tęskniła Siostra za Polską?

— Boni! Jak pan może o to pytać?! Czy wyglądam na takie bezduszne stworzenie, które nie potrafi uwielbiać swojej Ojczyzny? Które nie uważa jej za najpiękniejszą? Tęskniłam zawsze za krajem. Nieraz, — te wszystkie przepiękne widoki zamieniłabym na widok jakiejś małej, polskiej wioski.

— Niech mi pan wierzy, Boni, że nigdy najwspanialsze ogrody botaniczne, nie były w stanie zaćmić wspomnienia polskiego lasu, pola lub łąki. Polska jest najpiękniejszym krajem na świecie! Nigdy nie pomyślałam o tem, żeby osiedlić się gdzieś poza krajem. Nie mogłabym się czuć szczęśliwa na obcym gruncie. Te wszystkie cuda przyrody zdumiewają człowieka, — wprost nie chce się wierzyć, że coś podobnego istnieje, ale można się tym zachwycać tylko przelotnie, bo najpiękniej jest tam, gdzie są bliscy, — gdzie się spędziło dzieciństwo. Tam każda piędź ziemi jest droga, — bo swoja!

— Boni przymyka oczy i po chwili mówi cicho:

— Ja także chciałbym widzieć te wszystkie piękne kraje i dlatego proszę sobie przypomnieć wszystko, od chwili gdy Siostra poszła na okręt. I jak będzie chwila czasu proszę mi opowiedzieć o tych podróżach, o ludziach, których Siostra spotkała i o tym życiu, które chciałbym poznać. O życiu włóczęgów, ludzi morza, którym dane jest widzieć tak wiele; którym dane jest przebywać coraz to nowe przestrzenie i spotykać nowych ludzi. Różne rasy, różne charaktery. Proszę pomyśleć, jak przyjemnie byłoby pacjentom Siostry przeczytać takie wspomnienia. Mieliby wrażenie, że także tam byli i w ich smutnym, starym życiu mogłoby im się zdawać, że odbywają te wszystkie podróże. Razem z Siostrą.

— Boni, do czego pan zmierza?

— Do tego, żeby Siostra napisała książkę o swoim życiu. O wrażeniach z podróży, o naszej tułaczce i o swoich pacjentach. Żeby, to była książka i o szpitalu w Szkocji. O tych ludziach przykutych do łóżek i o Siostrach, które ich pielęgnują. A przede wszystkim, o tej Siostrze, na którą teraz patrzę. To byłoby naprawdę ciekawe.

A widząc, że się waham, dodaje:

— Ja bardzo proszę o taką książkę!… Będzie ona miłym wspomnieniem dla nas wszystkich, tu, na wygnaniu, — gdy opuścimy szpital — i po powrocie do kraju.

Milczę. Przecież nie mam prawa powiedzieć, że Boni tej książki nie będzie czytał… że nie wróci do Polski…

Boni nie wie, że jest beznadziejnie chory, gdyż wszyscy to przed nim ukrywamy. Ale jednocześnie zastanawiam się nad tym, że powinnam opisać swoje podróże oraz życie tych biedaków których pielęgnuję, jeśli Boni tak bardzo o to prosi.

Tylko że trzeba będzie porozrywać te wszystkie rany które się zabliźniły. Trzeba będzie z księgi życia wydobyć jeden rozdział, do którego już nie powinnam powracać. Wspomnienia. Kiedyś, napisałam o nich w swoim pamiętniku.

— „Gdyby mnie ktoś zapytał, co to są wspomnienia, odpowiedziałabym bez wahania, że jest to anatomiczna sekcja, którą chirurg-Czas dokonywa na sercu żyjącego człowieka. I dlatego są takie bolesne.”

Postanawiam przypomnieć sobie to wszystko, co już minęło, o czym starałam się nie pamiętać. A widząc, że Boni nie spuszcza ze mnie wzroku, jak dziecko, które pragnie nowej zabawki, — przyrzekam mu solennie, że napiszę powieść, o którą prosi i dam jej tytuł:

„Szpital w zamczysku.”

Rozdział I

Sierpień 1939 roku. Mam zastąpić na statku pasażerskim M/S BATORY, koleżankę, pielęgniarkę od dzieci, która otrzymała urlop. Rejs[1] do Nowego Jorku, na Wystawę Wszechświatową. Bronię się jak mogę, bo w powietrzu pachnie wojną, więc wolałabym nie rozstawać się z Irenką i Krysiątkiem, ale „mus, — to wielki pan”, — więc opuszczam kraj i pocieszam się myślą, że może wojny nie będzie.

Na statku wyczuwa się podniecenie. Moc ludzi jedzie na tę amerykańską wystawę. A może część z nich emigruje do Ameryki, lub ma zamiar odwiedzić krewnych? W każdym razie atmosfera na „Batorym” nie jest taka jak zwykle podczas tego rodzaju wycieczek.

W dziesięć dni po opuszczeniu Gdyni, gdy jesteśmy w pobliżu Kanady, radiostacja podaje wiadomość o wybuchu wojny. Z jednej strony — Alianci, to jest Polska, Francja i Anglja; z drugiej — Niemcy. Pomimo tej hiobowej wieści pełna jestem jak najlepszych myśli. Moi rodacy nie darmo mają opinię dzielnych i odważnych żołnierzy. Więc łudzę się, że to długo nie potrwa.

Przypływamy do Nowego Jorku. Tu — zatrzymujemy się na kilka tygodni na rzece Hudson.

Po raz pierwszy od opuszczenia kraju wyczuwam niepewność jutra, obawę, że tam tak prędko nie wrócę. Konsul Polski przemawia do załogi „Batorego”, pozostawiając nam swobodę, jeśli ktokolwiek zechciałby pozostać w Ameryce. Jednocześnie jednak zaznacza, że powinniśmy uważać statek za cząstkę Ojczyzny i że powinniśmy pozostać wierni polskiej banderze.

Większa część załogi schodzi. Z sanitariatu, dwie siostry opuszczają statek namawiając i mnie, żebym pozostała w Nowym Jorku, ale nie mogę się na to zdecydować. Wydaje mi się, że niedługo powrócimy do Polski, — że zobaczę Irenkę i Krysię. Moje dziewczynki na pewno nie byłyby zadowolone, że opuściłam statek. Chcę wrócić do kraju na „Batorym”.

Po trzytygodniowym postoju, płyniemy do Kanady. I znów przez jakiś czas stoimy na redzie[2], w pobliżu Halifaxu, skąd motorówkami jeździmy a raczej płyniemy do miasta. Kanadyjczycy są niezwykle mili i uczynni dla Polaków. Aranżują dla nas wycieczki podmiejskie, zapraszają nas na „cup of tea”[3], wreszcie, w koncertowej sali naszego statku urządzają wspaniałą rewję, w której biorą udział amatorzy, stanowiący jednak pierwszorzędny zespół rewjowy.

Jakaś „lady”[4] śpiewa arje z „Madame Butterflay” Pucciniego. Młodziutka, jasnowłosa Kanadyjka recytuje wiersze angielskie, których nie rozumiem, gdyż nie znam biegle języka, ale jej mimika jest niezrównana i pozwala się domyślać treści recytacji. Starszy pan śpiewa arje z różnych oper, oraz pieśni angielskie i irlandzkie, a na zakończenie mała dziewczynka tańczy, wybijając rytm drewnianymi podeszwami swych bucików. Podziwiam wyczucie rytmu i szybkość, z jaką te małe nóżki się poruszają.

Wszyscy jesteśmy oczarowani koncertem. Zaraz następnego dnia marynarze zaczynają przebąkiwać, że i my powinniśmy urządzić koncert, „bo inaczej, — wezmą nas za Hotentotów!” Oczywiście cała odpowiedzialność spada na mnie. „Już Siostra coś wymyśli!…”

Aby nie zawieść zaufania poczciwych wilków morskich, naprędce szykuję program i zaczynają się gorączkowe przygotowania do koncertu.

Pierwszy oficer, kapitan K. jest reżyserem i naszym kierownikiem artystycznym. Rozpoczynamy próby. Chór marynarzy śpiewa piosenkę o morzu, którą dla nich napisałam. Poza tym, mam grać utwory Chopina, oraz akompaniować świetnemu skrzypkowi, którym jest inżynier, elektrotechnik. „Clou” programu — według zdania naszego reżysera, ma stanowić sketch, który zaprojektował jeden z marynarzy a ja napisałam, niezbyt chętnie, bo prawdę powiedziawszy, wcale nie miałam zamiaru poruszać tego tematu. Sketch p.t. „Głosy z oddali”. Czego tam nie było w tym nieszczęsnym sketchu!… Najpierw — chór włóczęgów. Potem, — Żyd z miasteczka Bełz, który po monologu śpiewał smętne piosenki. Oczywiście była i Agata — gospodyni z Bronowic — śpiewająca piosenki aktualne przeplatane recytacją, a na zakończenie, — marynarz. Jego melodeklamacja pod tło pieśni Karłowicza, wywołała największe wrażenie. W ogóle, moi śpiewacy i aktorzy popisali się pierwszorzędnie. To były wszystko głosy z Polski, — „głosy z oddali”, ale jakże nam bliskie!…

Pamiętam, że publiczność kanadyjska niezwykle serdecznie odniosła się do tego koncertu, a marynarze tryumfowali, opowiadając wszystkim, że tylko dzięki nim ruszyłam piórem… Opuściliśmy Halifax z transportem kanadyjskich żołnierzy, których „Batory” miał przewieźć do Anglji. Byłam pewna, że ta podróż nie wpłynie na moją dalszą pracę na statku, że pozostanę na nim do końca wojny, — ale niestety, stało się inaczej.

W drodze z Halifaxu do Glasgowa cała załoga malowała statek na szary kolor. „Batory” miał się stać okrętem wojennym. Bosman ofiarował mi „Battledress’y”[5], pędzel i wiadro z farbą i z anielską cierpliwością pouczał jak należy manewrować pędzlem, „żeby coś z tego wyszło”. Po dziesięciu dniach nauki rąk nie czułam ze zmęczenia, ale mój mentor był ze mnie zadowolony.

Zaczęły się sztormy[6]. Żołnierze chorowali i trzeba się było nimi zająć. Miałam do pomocy tylko sanitarjusza a chorych wciąż przybywało. Pracy było bardzo dużo, a biegania jeszcze więcej.

W mglisty, styczniowy ranek przypłynęliśmy do Glasgowa i tu dowiedziałam się, że muszę opuścić okręt. Władze angielskie nie pozwalały kobietom pracować na wojennych okrętach.

Pojechałam do Newcastle on Tyne i tam zamieszkałam w Y.W.K.A.- domu, przeznaczonym dla kobiet pracujących w wojsku oraz dla studentek i biuralistek, nie posiadających rodzin. Zarządzająca domem, — starsza pani o miłej powierzchowności — pocieszała mnie, że po pewnym czasie na pewno otrzymam jakąś posadę.

Zaczęłam się uczyć angielskiego języka. Z początku z podręczników a potem jakaś Angielka uczyła mnie oraz stewardessy z polskich statków handlowych, które również mieszkały w tym domu. Robiłam duże postępy i po kilku tygodniach nauki mogłam się już posługiwać w sklepach moją niezbyt poprawną angielszczyzną. Mijały miesiące. Przy pomocy mojej nauczycielki napisałam podanie do Ministra Pracy, prosząc go o zajęcie w szpitalu. Zażądano referencji obywatelek angielskich, więc poparła mnie moja nauczycielka, oraz kierowniczka domu, w którym mieszkałam. I w początkach lipca 1940 roku otrzymałam upragnioną posadę w „Newcastle General Hospital”

*

Duża sala szpitalna. „Medical Ward”[7]. Wszystkie łóżka pozajmowane. Powoli zapoznaję się z moimi pacjentkami. Oto jest mrs. Vass, paralityczka, która od szeregu lat nie może chodzić. Oto mrs. Turubull, biedna, obłąkana staruszka, która wciąż wyrzeka żałosnym głosem, że ją biją, — choć nikt jej nie robi najmniejszej krzywdy.

Każda z tych chorych przeżywa tragedię, jaką stanowi dożywotni pobyt w szpitalu. Już nigdy stąd nie wyjdą!

Dwa razy w tygodniu odwiedzają je krewni lub znajomi, przynosząc kwiaty i słodycze, któremi cieszą się jak dzieci. To jest „radość życia” pacjentek z „Medical Word”. Poza tem, jest ono szare, bezbarwne; życie ludzi pozbawionych ruchu i skazanych na bezustanne leżenie.

Prędko się do mnie przyzwyczajają. Witają mnie uśmiechem, a gdy przychodzę po wolnym dniu, pokazują mnie swoim krewnym, — jak jakąś osobliwość.”Polish nurse”[8]. Wydaje im się, że jestem dobra, bo nie narzekam na ciężką pracę i współczuję ich niedoli. Lubię wszystkie chore, ale największą sympatią obdarzam Sarah Queen. Jest to młoda, dwudziestokilkoletnia dziewczyna od trzech lat sparaliżowana. Jej twarz wykrzywiona straszliwym grymasem, o nieprzytomnych oczach, sprawia niesamowite wrażenie. Usta i język bezustannie drgają, przez co nic jeść nie może. Żyje płynami. Jest chuda, że nie można na nią patrzyć bez wzruszenia. Nie lubi ludzi. Gdy chcę ją wykąpać, — drapie mnie do krwi. Ale powoli udaje mi się przemóc jej dzikość. Przede wszystkim postanawiam ją forsownie odżywiać. Szoruję szczotką swoje ręce a potem ugniatam z jarzyn, chleba i ciasta małe kulki, które wtłaczam w usta Sarah i zamykam je, przytrzymując dłonią, aż połknie jedzenie. Sarah pomrukuje ze złości, — ale zaczyna przybierać na wadze.

Po dwóch miesiącach, — nie można jej poznać. Wygląda schludnie, przytyła. Zgadzają się przewieźć ją do szpitala pod Newcastle, gdzie będzie miała więcej powietrza, bo szpital jest w pięknym parku nad rzeką. Sarah okazuje mi teraz pewną sympatię. Gdy mnie widzi wydaje dzikie pomruki, które, — jak mi tłumaczy starsza siostra, — oznaczają zadowolenie. Po jej wyjeździe na sali robi się dziwnie pusto. Dostrzegam ze zdziwieniem, że ta nieszczęśliwa dziewczyna zajęła pewne miejsce w moim życiu.

Ta praca jest błogosławieństwem. Zajmuje tak wiele czasu, że nie ma kiedy zastanawiać się, że już przeszło rok jestem poza krajem, że przeszło rok nie widziałam dziewczynek…

I znów mijają miesiące. „Matron”[9] przenosi mnie na oddział położniczy. Świat maleństw i szczęśliwych matek. Pewnego dnia przybywa nowa pacjentka, chora na uremię. Zatrucie organizmu jest tak silne, że sprawia wrażenie obłąkanej. Możliwe, że ciąża pogorszyła jej stan, ale obecnie nie ma najmniejszej nadziei utrzymania jej przy życiu. Wobec tego — za zgodą męża pacjentki — lekarze przyspieszają poród, aby uratować dziecko, robiąc tak zwane cesarskie cięcie. Rodzą się bliźnięta. Dziewczynka umiera w parę godzin po urodzeniu; chłopiec, maleńki i wątły — żyje. Nazywają go Ferdynandem. Niemowlęta przeważnie karmią matki, ale Ferdynand musi być karmiony butelką. Powierzają mi opiekę nad maleństwem, które w kilka tygodni po urodzeniu zostaje sierotą.

Ferdynand — to osobliwe dziecko. Nie boi się kąpieli i obojętnie odnosi się do życiodajnej butelki mleka. Za to bardzo lubi przewracać się po kąpieli „na wszystkie strony”. Wykrzywia się przy tym pociesznie, wydając radosne piski. Ferdynand — to moja duma. Po kilku miesiącach staje się tłusty i krzyczy tubalnym głosem. Teraz żąda jedzenia coraz częściej. Cóż to za dziwne zwyczaje podawać dzieciom butelkę o oznaczonych godzinach?… Więc Ferdynand protestuje tak energicznie, że słychać go na końcu korytarza. Ale nie jest sądzone małemu Ferdynandowi przeistoczyć się w dużego Ferdynanda. Dostaje zapalenia płuc, więc przenoszą go na „Infants’ Ward”[10], gdzie po kilku dniach umiera.

— „Tak jest lepiej”, — tłumaczy mi starsza siostra widząc, że jestem przejęta śmiercią Ferdynanda, — „Smutne byłoby życie dziecka, które nie ma matki”.

Przyznaję, że ma pewną słuszność, ale przez jakiś czas nie mogę zapomnieć o małym Ferdynandzie.

Znów zmieniam oddział, ale jednocześnie zaczynam „night duty”[11]. Przez trzy miesiące pracuję jako nocna siostra. Po jedenastu nocach mam trzy dni wolne. Nie mogę się przyzwyczaić do jedzenia w nocy i sypiania w dzień, więc praca bardzo mnie męczy, ale pomimo to lubię angielski szpital. „Matron” jest dobra i sprawiedliwa. Życzliwie się odnosi do cudzoziemki, którą wojna pozbawiła możliwości powrotu do Ojczyzny. Moje koleżanki, Angielki, są dla mnie niezwykle miłe i uprzejme. Niektóre zapraszają mnie na „cup of tea”.

Ich życie rodzinne różni się od naszego. Nie okazują sobie serdeczności. Robią wrażenie dobrze zżytych kolegów lub przyjaciół, a nie rodziny. Opanowani, grzeczni aż do przesady i zawsze uśmiechnięci. Z początku nie mogę zrozumieć ich życia. Jest zupełnie odmienne od naszego. Dziwi mnie. Rodzice rzadko kiedy pieszczą dzieci. Wszyscy zachowują się niezwykle poprawnie i niezwykle chłodno.

W każdym domu dostrzegam duże zamiłowanie do porządku. Troszczą się o to, żeby było ładnie, żeby „dom” był wygodny i posiadał wszystko, konieczne do stworzenia miłego domowego ogniska. W ogródkach otaczających ich domki, rosną piękne kwiaty. Gdy wracam do szpitala ofiarowują mi uprzejmie wiązanki tych kwiatów. Lubią słuchać muzyki. Przyznają, że gram Chopina inaczej niż oni, ale to ich nie razi. Dopytują o Polskę i to jest dla mnie uderzeniem w Achillesową piętę, bo okazuje się, że mają minimalne pojęcie o naszej kulturze i o naszym życiu. Jedna z pań pyta, czy w Warszawie jest elektryczność… Dwunastoletnia dziewczynka dziwi się, że jestem … „biała”! … „Bo przecież Polacy pochodzą z kolonji, a tam są tylko czarni ludzie”…

Nie mam prawa się oburzać. Może te pytania są kwintesencją tego, że nasz kraj za mało się reklamował. I dlatego ci wszyscy ludzie — tak przychylnie dla nas usposobieni, nie zdają sobie sprawy, że Polska jest taka sama jak Anglja, że prócz kominków i kolonji posiadamy to wszystko, co i oni.

Ale odbiegłam od szpitala. Moi pacjenci są dla mnie mili i doceniają moje starania więc jest mi tu naprawdę dobrze. Niezależnie od tego wysyłam list do delegata Polskiego Czerwonego Krzyża zapytując, czy mam się przenieść do któregoś z Polskich Wojennych Szpitali w Szkocji. W odpowiedzi — otrzymuję przydział do szpitala nr. 1. Do szpitala w zamczysku.

[1] Rejs — podróż

[2] Na „redzie“ — na morzu, w pobliżu portu

[3] „cup of tea“ — herbata

[4] „lady“ — pani

[5] „Baattledress’y“ — obcisłe spodnie i obcisła bluza

[6] sztorm — burza morska

[7] „Medical Ward“ — oddział wewnętrzny

[8] „Polish nurse“ — polska pielęgniarka

[9] „Matron“ — przełożona sióstr

[10] „Infants‘ Ward“ — oddział dziecięcy

[11] „Night duty“ — nocne dyżury

Rozdział II

Cztery lata przed wybuchem wojny otrzymałam posadę pielęgniarki na statku handlowym Linji Gdynia — Ameryka. Po dwóch wycieczkach do Sztokholmu i do Kopenhagi — w czasie których nie okazałam wrażliwości na kołysanie statku, pozostałam na nim jako stała pracownica. S/s „Kościuszko” popłynął do Rumunji skąd robiliśmy regularne rejsy do Palestyny i z powrotem. Wtedy po raz pierwszy zmuszona byłam rozstać się z córkami i z Ojczyzną. Było mi bardzo trudno opanować przygnębienie, które spowodowała ta rozłąka, ale musiałam je przezwyciężyć.

Czytając kiedyś piękną nowelę Londona o prawie życia, uważałam, że jest ona fantazją autora. Przekonałam się jednak, że to „prawo życia” bywa nieraz nieubłagane i że nie ma takiej siły, która mogłaby się temu prawu przeciwstawić.

Gdybyśmy mogli jeszcze raz rozpocząć swoje dzieciństwo, to z pewnością pokierowalibyśmy nim w taki sposób, aby uniknąć rozczarowań. Ponieważ jednak jest to niemożliwe, życie ludzkie obfituje w rozczarowania. I tak było ze mną. To wszystko, co uważałam za konieczne, — cały wysiłek, aby utrzymać „dom”, okazał się niepotrzebny. Ten „dom” — był domkiem z kart, który runął… Życie, które chciałam ułatwić moim dziewczynkom trzymając dla nich nasz „dom”, okazało się wiecznym niepokojem. Nie chciały takiego życia. I wtedy musiałam przekreślić to wszystko, co było dotychczas i rozpocząć walkę o byt dla Irenki i Krysi, — o ich przyszłość. A ponieważ miało to spaść tylko na moje barki, — byłam gotowa podjąć się najcięższej pracy, aby móc je wykształcić, ubrać i wyżywić. Praca na statku opłacała się więcej niż dawanie lekcji lub pisanie książek, tym bardziej, że w warunkach w jakich dotychczas żyłam trudno je było pisać. Do tego, żeby coś tworzyć, potrzebny jest spokój, a tego w moim życiu nie było. I to wszystko stało się powodem, że pewnego dnia opuściłam Warszawę, w której spędziłam całe swoje dotychczasowe życie i pojechałam do Gdyni.

Gdy zobaczyłam po raz pierwszy okręt, — wydał mi się olbrzymem. Poczułam dziwny lęk przed jutrem. Wydało mi się niepodobieństwem mieszkać stale na okręcie, oddalić się na dłuższy czas od Polski i od rodziny. Ale nie było już czasu na refleksje. Weszłam po trapie[1] na pokład, a w chwilę potem jakiś marynarz zaprowadził mnie do biura okrętowego. I rozpoczęłam nową fazę życia; na okręcie.

*

Kabina jest maleńka i duszna a mieszkamy w niej we dwie, z Czesławą. Jest idealną współtowarzyszką. Widzi jak ciężko przeżywam rozłąkę z dziewczynkami, więc stara się mnie rozerwać, opowiadając z humorem swoje przeżycia. Gdy rano „Waćpan”, stróż nocny — budzi nas do pracy, Czesława wyrzeka na niesprawiedliwość losu.

— „Inni wylegają się w betach, a ty, człowieku, haruj i haruj!…”

Ale pomimo tego zrzędzenia pracuje pierwszorzędnie i nie liczy się z tym, że nieraz trzeba biegać po statku do późnej nocy.

Gdy ktokolwiek z załogi, jest chory, nie ma lepszej opiekunki od Czesławy. Pielęgniarka z niej jest świetna, choć ma trochę szorstkie podejście.

Nigdy nie zapomnę widowiska, które urządziła kiedyś w Dakarze. Wtedy „Kościuszko” robił rejsy do Ameryki Południowej, zatrzymując się zawsze w Afryce. Dzień był wyjątkowo duszny i upalny. Wybrałyśmy się do miasteczka, oddalonego o kilka mil od portu. Asfalt był tak rozpalony promieniami słońca, że uginał się pod stopami. Szłyśmy dość szybko bo czasu niewiele, a za nami biegła gromada murzyńskich dzieciaków, dla których widok białych ludzi jest zawsze niebywałą atrakcją. Rozmawiając z Czesławą nie zauważyłam, że z bocznej uliczki wyjechało auto prowadzone przez szofera murzyna, najeżdżając wprost na mnie. Usłyszałam krzyk Czesławy, która szarpnęła mnie gwałtownie za ramię, wyciągając prawie spod kół samochodu, a jednocześnie murzyn raptownie zahamował.

Po chwili, dzieci murzyńskie miały niezwykłe przedstawienie, bo Czesława przyskoczyła do mnie z pasją i… zaczęła mnie bić wymyślając mi wyrazami, których nie powtórzę. Nie mogłam opanować śmiechu, a ona tłukła mnie po rękach jak małego dzieciaka, ku uciesze małych diablątek, które wydawały dzikie okrzyki z radości, że mają okazję uczestniczyć w tak niezwykłym widowisku. I ten cały wybuch nastąpił tylko dlatego, że mogłam zginąć przez murzyna; „„przez taką dziką małpę!…” Tu, złość jej zwróciła się w stronę „małpy”, więc zaczęła mu tak głośno wymyślać, że przewracał białkami ze strachu.

W końcu „dał gazu” i odjechał szybko, a wtedy Czesława momentalnie się uspokoiła i w najlepszej zgodzie wróciłyśmy na statek, bo już o pójściu do miasta, nie było mowy.

*

Ważną osobą na statku jest Klaudja, — stewardessa kapitańska.

Szczupła, fertyczna, w czarnej sukni i koronkowym fartuszku nieskazitelnej białości, jest niezrównana w pracy i w opowiadaniu o życiu na okręcie.

— „Bo my, marynarze…” — rozpoczyna Klaudja swoje opowiadania, których słucham z niezwykłym zajęciem.

— „Nie masz to, jak życie na morzu! Szczury lądowe nigdy nie potrafią tego życia ocenić i zrozumieć!…

Klaudja zapada na tropikalną infekcję kiszek i przez tygodnie całe walczy ze śmiercią. Doktor nie wierzy, żeby mogła wyzdrowieć. Pielęgnuję ją, spędzając przy niej wolne chwile i noce. Cierpi straszliwie, ale dzielnie znosi chorobę przyjmując z wdzięcznością moje zabiegi i starania o jej zdrowie. Po pewnym czasie przezwycięża chorobę, ale jest tak słaba, że przez długi czas nie może pracować.

Jej choroba sprawia, że wydaje mi się kimś bliskim. Cieszę się, że żyje, że będzie mogła wrócić do kraju. Wiem, że posiada swój domek w Orłowie, pod Gdynią. Kupiła go za swoje oszczędności zdobyte długoletnią pracą na okręcie.

*

Moim serdecznym przyjacielem jest bosman, stary marynarz, który kieruje pracą na pokładzie, nie rozstając się przy tym ani na chwilę ze swoją fajką. I on też lubi opowiadać o życiu na morzu, a mówi tak przekonywująco, że nigdy nie potrafię odróżnić prawdy od fantazji.

Bosman wierzy że statek posiada duszę i że — tak jak człowiek — potrafi lubić marynarzy lub ich nienawidzić. I dlatego to nieraz się zdarza, że chłopiec okrętowy wspinając się po linie na najwyższy maszt nagle traci równowagę i upada, zabijając się na miejscu a inny znów, chociaż spadnie z tej samej wysokości to tak jak kot i nic mu się złego nie stanie.

— „Nigdy nie trzeba się weselić podczas sztormu,[2] bo okręt to mściwa bestja!…” — poucza mnie bosman, a ja święcie wierzę w jego słowa.

Kiedyś, w Dakarze, Francuz — kolonista ofiarowuje kapitanowi ptaki „teru-teru”. Są podobne do naszych bocianów. Wydają przeraźliwe głosy i są niezwykle czujne i płochliwe, dzięki czemu murzyni używają je do pilnowania dobytku, jak my używamy psy.

Ptaki „teru-teru” umieszczone zostały w pobliżu mojej kabiny, przez co wcale nie mogłam sypiać. Usłyszawszy najmniejszy szelest, krzyczały jak opętane. Bosman, litując się nad moją bezsennością, dał im coś na sen. Spały całą dobę, ale niestety po przebudzeniu krzyczały jeszcze głośniej, chcąc widocznie powetować czas stracony.

— „Kto wie co siedzi w takim ptaku; mruczy bosman przysłuchując się wrzaskom egzotycznych i dziwnych stworzeń. Dałbym głowę za to, że pokutuje w nim dusza jakiegoś marynarza, który utonął w czasie sztormu!…”

W życiu na okręcie wszystko otoczone jest mgłą fantazji i wszystko jest tajemnicze. Nawet krzykliwe ptaki „teru-teru”…

[1] Trap — ruchome schody zawieszone przy okręcie, które po wyjeździe z portu marynarze wciągają na pokład

[2] Sztorm — burza na morzu

Rozdział III

Pierwszy rejs do Ameryki Południowej. Właśnie przybyliśmy do Buenos–Aires, stolicy Argentyny, które jest ostatnim etapem naszej podróży. Po zejściu pasażerów wychodzę na pokład, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Po pewnym czasie, na chodnik prowadzący wzdłuż Dworca Morskiego, wjeżdża wspaniała limuzyna, z której wysiada elegancko ubrana pani. Patrzy na nasz statek i nagle zaczyna płakać. Schodzę po trapie na dół i zapytuję po francusku co się stało i czy mogę jej w czymś dopomóc. Odpowiada mi czystą polszczyzną, że mieszka w Argentynie od dziesięciu lat. Dowiedziawszy się, że dziś przybywa do Buenos-Aires polski statek, przyjechała go zobaczyć i nie mogła opanować łez ujrzawszy polską banderę.

Prowadzę ją na s/s „Kościuszko” i pokazuję wnętrza statku, a potem zapraszam na obiad. Wszystko jej się tu podoba. I okręt i ci ludzie, którzy przypominają Polskę.

Nawiązuje się między nami nić przyjaźni. Lucy zaprasza mnie do swego domu. Podziwiam piękne obrazy, które malowała. Największe wrażenie wywołuje portret młodego Indianina, który jest obłąkany. Lucy opowiada mi o nim. Kąpał się kiedyś w niedozwolonym miejscu, w zatoce, która tworzy przystań dla okrętów przybijających do portu. W tej zatoce pływają ryby posiadające podobne uzębienie jak rekin. Rzuciły się na chłopca i pogryzły mu nogi, wyrywając kawałki ciała. Na krzyk Indianina kilku ludzi pracujących w porcie przybiegło na ratunek. Wyciągnęli pokrwawionego chłopaka z wody i zawieźli do szpitala. Ranki prędko się zagoiły, ale chłopiec ze strachu dostał obłędu.

Lucy świetnie odtworzyła oczy obłąkanego. Patrząc na portret miałam wrażenie, że chłopiec żyje, że skarży się na swój los, który zrobił z niego szaleńca.

W mieszkaniu Lucy najwięcej mi się podoba pokój turecki, nazwany przez nią „kama-turka”. Jest w nim na wzniesieniu olbrzymie łoże pod baldachimem. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego.

Lucy pokazuje mi najpiękniejsze dzielnice miasta i ogród botaniczny, w którym podziwiam egzotyczne rośliny, a wieczorem idziemy do restauracji, w której gra węgierska orkiestra. Lucy prosi, żebym i ja coś dla niej zagrała tak jak kilka godzin temu, na okręcie. Wobec tego gram mazurki i walce Chopina.

Publiczność, trochę zdziwiona zmianą, przyjmuje mnie owacyjnie. Muszę grać na „bis”.

Gdy wracam do Lucy kelner przynosi mi wiązankę pięknych róż, ofiarowanych przez jakiegoś pana, który wygląda na Włocha. Trochę mi przykro przyjąć kwiaty od obcego człowieka, ale Lucy tłomaczy, że to się często zdarza i wcale nie jest uważane za coś niestosownego. Właśnie dlatego w każdej kawiarni lub restauracji „fioraja”[1] roznosi kwiaty, które można kupować.

Późnym wieczorem, gdy spacerujemy nad rzeką „La Plata”, Lucy zatrzymuje się przed dziwną rzeźbą. Przedstawia ona jakiegoś włóczęgę o niemiłej twarzy, w podartym ubraniu i dziurawych butach. W oczach tego człowieka widać nienawiść do życia, a może do ludzi, którzy są porządnie ubrani i syci.

Nie mogę zrozumieć, co ta rzeźba oznacza, więc znów Lucy mi to tłomaczy.