Prawdziwe życie Lilianny - Stefania Jagielnicka-Kamieniecka - ebook

Prawdziwe życie Lilianny ebook

Stefania Jagielnicka Kamieniecka

3,0

Opis

— Kim jesteś? — spytałam zaskoczona.– Tobą. — Mną? Jesteś moim alter ego? To dlaczego mówisz po francusku?! — krzyknęłam zdumiona. — Nie denerwuj się. Dowiesz się w odpowiednim czasie. Przekonasz się, że miałaś fałszywe wyobrażenie o sobie i o innych. Nieraz ukazywała ci się prawda, przeżywałaś nawet wizje swojej przyszłej postaci, ale natychmiast je zapominałaś. Teraz ją właśnie widzisz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Stefania Jagielnicka-Kamieniecka

Prawdziwe życie Lilianny

© Stefania Jagielnicka-Kamieniecka, 2017

— Kim jesteś? — spytałam zaskoczona.– Tobą.

— Mną? Jesteś moim alter ego? To dlaczego mówisz po francusku?! — krzyknęłam zdumiona.

— Nie denerwuj się. Dowiesz się w odpowiednim czasie. Przekonasz się, że miałaś fałszywe wyobrażenie o sobie i o innych. Nieraz ukazywała ci się prawda, przeżywałaś nawet wizje swojej przyszłej postaci, ale natychmiast je zapominałaś. Teraz ją właśnie widzisz.

ISBN 978-83-8126-322-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

Widziałam Jerzego jak żywego. Jego malachitowe oczy i hebanowe, włosy. Pamiętałam każde jego słowo, każdy gest, każdy dotyk.

Przed tygodniem wypisano mnie ze szpitala, ponieważ okazało się, że nowotwór zupełnie mnie wykończył. Przerzuty sięgały już mózgu. Leżałam w swojej sypialni, nie mogłam opuścić łóżka. Było mi dobrze. Z samego rana zjawiała się pielęgniarka, zmieniała pieluchę, zajmowała się moją toaletą. Następnie przychodził lekarz i aplikował mi zastrzyk morfiny, abym nie odczuwała bólu. Co dzień odwiedzała mnie też bratowa, przynosiła jakąś moją ulubioną potrawę, którą zjadałam łapczywie, poiła mnie sokiem pomarańczowym, zadawała mi te same zdawkowe pytania, na które nie chciało mi się odpowiadać, po czym kładła na nocnej szafce buteleczkę szampana. Lekarz pozwolił mi na jedzenie i picie wszystkiego, na co mam ochotę. Obok łóżka, na stoliku, w zasięgu ręki bez potrzeby podnoszenia się z pościeli, leżało pokaźnych rozmiarów powiększające lusterko i torebka z kosmetykami. Po wyjściu bratowej wyjmowałam z niej ogromny pędzel i róż. Po ożywieniu delikatnymi rumieńcami woskowej cery przyglądałam się sobie w lusterku. Jak na osiemdziesięcioletnią konającą kobietę nieźle wyglądałam.

Była to ostatnia, wyczerpująca czynność w danym dniu. Teraz mogłam zamknąć oczy i pogrążyć się w rozmyślaniach. Zdarzało się, że odrywał mnie od nich natarczywy dzwonek komórki leżącej na nocnej szafce. Nie podnosiłam jej, ale nie wyłączałam. Nie miałam wprawdzie ochoty na rozmowy, lecz chciałam wiedzieć, czy ktoś o mnie myśli. Od czasu do czasu łykałam nieco szampana z buteleczki.

Nigdy dotąd w ciągu długiego życia nie byłam w tak dobrym nastroju. Myślałby ktoś, że to zasługa morfiny. Z pewnością. Jednak istniała jeszcze inna przyczyna — wizja, którą przeżyłam przed wielu laty, po śmierci matki:

Pewnej nocy nie mogłam usnąć. Wstałam, przeszłam do kuchni, żeby się czegoś napić, zapaliłam światło i osłupiałam. Na krześle przy stole siedziała… mama! W pierwszej chwili ledwo ją rozpoznałam. Była młoda i piękna. Jej twarz promieniała szczęściem. Wyglądała tak samo, jak na pożółkłym ze starości zdjęciu z Klubu „Strzelców”. Miała na sobie tę samą elegancką białą suknię.

— Przecież ty nie żyjesz! — wykrzyknęłam zszokowana.

— Cha, cha, cha — roześmiał się duch. — To ty nie żyjesz!

Wprawdzie ugięły się pode mną nogi, jednak nie zlękłam się tej zjawy, która zresztą natychmiast znikła, wręcz przeciwnie ogarnęła mnie radość, że przynajmniej po śmierci moja matka jest szczęśliwa.

Usiadłam na krześle, na którym ona przed chwilą siedziała i zaczęłam zastanawiać się nad znaczeniem jej absurdalnego stwierdzenia. Serce biło mi w piersi mocno, w żyłach nieprzerwanie krążyła krew, zachłystywałam się pełnią życia. A ona powiedziała, że nie żyję!

Dopiero teraz, czekając na śmierć, zrozumiałam, że matka chciała mi zza grobu przekazać, iż prawdziwe życie zaczyna się dopiero po śmierci. Przekonana byłam, że będzie ono stanowić rekompensatę za nieszczęścia doznane w życiu doczesnym, które jawiło mi się obecnie jako zły sen.

— To będzie… prawdziwe życie — wyszeptałam w rozmarzeniu.

Czekałam na nie cierpliwie, dniami i nocami rozpamiętując całą przeszłość. Mieszały mi się wspomnienia, w głowie pojawiały się bohaterki napisanych przeze mnie powieści, na przemian z autentycznymi zdarzeniami. Moja świadomość przepełniona była obrazami i emocjami, lecz traktowałam je ze spokojem. Obserwowałam to wszystko jakby z boku. Przeżywałam stan głębokiego odprężenia. Czułam się jak na statku płynącym po spokojnych falach oceanu. Nawet tajemnicę zdradzoną mi przez matkę na łożu śmierci, która mnie wówczas niesamowicie wzburzyła, teraz traktowałam z dystansem.

Przysypiałam nieraz i wtedy śniły mi się alternatywne scenariusze pośmiertnego życia. Sądziłam, że jeden z nich urzeczywistni się po śmierci. Wiara ta opierała się na teorii kwantowej dotyczącej mikroświata i zachowania cząstek elementarnych, według której świat złożony jest z nakładających się na siebie rzeczywistości. Każda cząsteczka może poruszyć się kilkoma drogami i wtedy powstaje tyle nowych wszechświatów, ile możliwych jest dróg — a w każdym z nich cząsteczka porusza się po innej. Wykoncypowałam, że tak samo jest z ludzkim życiem. Istnieje nieskończenie wiele wersji tej samej osoby w różnych odnogach rzeczywistości. Przypomina to wielkie drzewo. Jak ptak siadamy na gałęzi, nie zdając sobie sprawy, że istnieje wiele identycznych z nami ptaków, siedzących na gałęziach innych drzew w innym miejscu świata.

Pomyślałam, że po śmierci będę mogła poznawać odmienne wersje siebie samej, w innych rodzinach, z zupełnie inną historią życia. Byłam niemal pewna, że ludzka świadomość istnieje poza ograniczeniami narzucanymi przez czas i przestrzeń.

Wieczorem znowu przychodziła pielęgniarka i przygotowywała mnie do snu. Po jej wyjściu, przed zaśnięciem rozpamiętywałam krótki przebieg miłości swego życia. Widziałam Jerzego jak żywego. Jego malachitowe oczy i hebanowe włosy. Pamiętałam każde jego słowo, każdy gest, każdy dotyk. Marząc o nim, usypiałam w błogim nastroju.

W tym dniu wyraźnie czułam, że nadchodzi śmierć. Słyszałam wręcz, jak pobrzękuje kosą. Nagle…

Znalazłam się w windzie ze wzrokiem wlepionym w porażająco pięknego, wytwornego mężczyznę uderzająco podobnego do Jerzego, rozmawiającego z dystyngowanym starszym panem trzymającym w ręku niezapalone cygaro, u którego zauważyłam jedynie przez moment dłoń z sygnetem. Ledwie rzuciłam okiem na stojącego obok nich młodzieńca. Winda zatrzymała się, a ów przystojny brunet zbliżył się do mnie, gdyż zamierzali wysiąść.

— Pardon, madame — powiedział, spojrzawszy mi w oczy.

— Oh là là — wyszeptałam, po czym wyzionęłam ducha.

Rozdział 2

Trwało to przez ułamek sekundy, po czym spojrzałam z góry Ziemię, a na niej ujrzałam nieskończenie wiele swoich sobowtórów, w przeróżnych, znanych mi i nieznanych miejscach.

Moja dusza uleciała z martwego ciała. Lżejsza niż ptasie piórko unosiłam się w przestworzach, wchłonięta w harmonię wszechświata. Cała moja znikoma jak ziarnko piasku egzystencja rozpływała się w świetlistej jasności kosmicznego piękna wymykającego się wszelkim wyobrażeniom, po czym spojrzałam z góry Ziemię, a na niej ujrzałam nieskończenie wiele swoich sobowtórów, w przeróżnych, znanych mi i nieznanych miejscach. Roiły się przed moimi oczami, powodując zawrót głowy. Zamknęłam oczy i ogarnęła mnie ciemność. Rozpłynęłam się w niebycie.

Stan ten utrzymywał się przez pewien czas. Żadnej myśli, żadnego uczucia, żadnego wspomnienia. Koniec. Wszystko się skończyło.

***

Siedziałam na stole owinięta we frotowy ręcznik i machałam rączką. Babcia Karolcia wycofywała się tyłem, wykonując ten sam gest:

— Pa, pa, Lilusiu — powtarzała.

Było to pierwszy obraz, który wyłonił się z czarnej dziury.

Kurr… zapiał! — zaklęłam na głos. — Od początku mam przechodzić przez to swoje upiorne życie. To samo, które już raz przecierpiałam. Przecież po śmierci miałam być kimś innym.

— Teraz odkryjesz wszystko, czego nie wiedziałaś, Liliane. Poznasz prawdę o sobie i bliskich — powiedziała po francusku wytworna młoda dama, która nagle zjawiła się przed moimi oczami. — Przejdziesz przez czyściec, który wymaże z twojego sumienia nieuzasadnione wyrzuty dręczące cię przez całe doczesne życie. Błądziłaś jak we mgle. Dzięki temu w pośmiertnym życiu będziesz już żyła świadomie i spokojnie. Zaznasz wiele szczęścia i radości.

Poczułam zapach jej perfum przypominający wiosenny powiew wiatru. Stwierdziłam, że dama ma mój wygląd z lat młodości, lecz jest o wiele piękniejsza. Nie byłam tak wysoka i tak wypielęgnowana. Owszem, miała szmaragdowe, duże oczy, mój nos, jednak jej brązowe włosy o złotawym odcieniu, w odróżnieniu od moich, sięgały pasa. Długie paznokcie i usta o pięknie zarysowanej linii pomalowane były na kolor pomarańczowo-czerwony, podczas gdy ja przez całe życie podkreślałam tylko oczy. No i nigdy nie byłam tak elegancka. Jej koktajlowa sukienka o kolorze soczystej trawy obsypana była polnymi kwiatkami niczym łąka, tak samo wyglądały jej buty i zawieszona na ramieniu torebka, co tworzyło jednolitą całość. Wyglądała jak nimfa.

— Kim jesteś? — spytałam zaskoczona.

— Tobą.

— Mną? Jesteś moim alter ego? To dlaczego mówisz po francusku?

— Dowiesz się w odpowiednim czasie.

— Zgoda, ale nie chcę sobie niczego przypominać! — zaprotestowałam gwałtownie. — Wystarczy mi to, co pamiętam. A najlepiej, żebym i to zapomniała.

— Nie denerwuj się. Przekonasz się, że miałaś fałszywe wyobrażenie o sobie i o innych. Nieraz ukazywała ci się prawda, przeżywałaś nawet wizje z innego wymiaru rzeczywistości, ale natychmiast wszystko zapominałaś. Dopiero teraz zobaczysz prawdziwy obraz swego życia.

— Po co? Wolałabym nie przeżywać jeszcze raz tego samego. Nie jestem w stanie. Nie znając przyszłości, przebrnęłam przez to wszystko, ale teraz… Nie, nie dam rady unieść tego brzemienia nieszczęść.

— Niestety, musisz jeszcze raz przez to przejść, ponieważ tkwisz na razie jedną nogą w doczesności. Tak już jest po śmierci, ale nie przejmuj się, to ci szybko zleci i będziesz Liliane. Spójrz na mnie. Tak wyglądasz, jestem tobą. Twoje przeżarte rakiem, stare ciało jest już w ziemi.

Znów ogarnęła mnie ciemność. Nie wiem, jak długo to trwało, lecz w pewnym momencie znalazłam się w ogrodzie i przyglądałam się różnokolorowym kwiatom tak samo wysokim jak ja. Chyba od niedawna umiałam chodzić. Na progu domu stała jakaś dama w żółtej sukni i patrzyła na mnie z uśmiechem. Nie wiedziałam, kim jest. Dla mnie była to „starsza pani w pięknym domu”, chociaż teraz zobaczyłam, że kobieta jest w średnim wieku. Trwało to przez mgnienie oka.

— Skoro jesteś taka wszechwiedząca, to powiedz mi skąd to wspomnienie — zwróciłam się do wszechwiedzącej damy z drugiego świata. — Za życia tego nie pamiętałam.

— To była Niemka, u której twoja mama sprzątała. Matka twojego ojca podpisała w czasach okupacji Volkslistę, ponieważ jej ojciec miał niemieckie pochodzenie i wciągnęła na nią wszystkie swoje dzieci i wnuki, między innymi twojego tatę, który — gdy miałaś dwa latka –przed wkroczeniem Rosjan, przeniósł się ze swoją rodziną do niemieckiego miasteczka Katarinaberg, ale po wojnie wróciliście do Polski. Nie przybyliście do Bytomia ze Wschodu, tylko z Katarinaberg. Ojciec lękał się wiecznie, że będzie miał z tego powodu kłopoty, więc ukrywał to przed tobą, żebyś się przed kimś nie wygadała jako nieświadome niebezpieczeństwa dziecko.

Obraz znikł i ukazał się inny.

Byłam zaskoczona, że mamusia kładzie mnie do łóżeczka w ubraniu i butach. Zrozumiałam dlaczego, gdy zawyła syrena.

— Biegniemy do schronu. Nalot! — krzyknęła mama.

W piwnicy szukałyśmy między szczebelkami drewnianej podłogi smoczka. Wypadł z buzi mojemu braciszkowi, który darł się w niebogłosy.

Przecież w Kałuszu nie było żadnego bombardowania, pomyślałam. Jaki nalot? Jaki schron?

— Coś nie tak z twoimi wspomnieniami. — Znów usłyszałam swoje władcze alter ego z zaświatów. — Jesteś pewna, że nie chciałabyś dowiedzieć się, skąd znalazł się ten epizodw twojej pamięci?

— No, dobrze. To co oznacza to wspomnienie?

— Przeżyłaś ten nalot w Katarinaberg.

— A co mnie to obchodzi. Zależy mi tylko na tym, by te wspomnienia jak najszybciej się skończyły, żebym mogła wreszcie przejść do swojego pośmiertnego życia. W zupełności wystarczy mi to, co pamiętam. Aż nadto.

Niestety, ze wstydem przypomniałam sobie, jak cieszyłam się ze śmierci braciszka Lesia. Znajdowaliśmy się w bydlęcym wagonie wiozącym nas z Kałusza, z kresów na Zachód.

— No co ty opowiadasz? Jechaliście z Katarinaberg do Bytomia.

— No dobrze. Niech tak będzie. Ale przykro mi, że zadowolona byłam z jego śmierci. Cieszyłam się, że on wreszcie nie będzie mi wyrywał z rąk zabawek i bił po twarzy, że wreszcie będę miała spokój. Zdumiona wpatrywałam się w niezwykły obraz ojca płaczącego nad jego zwłokami. To, że płakała również matka, było czymś zwyczajnym, doświadczanym na co dzień.

Znów ogarnęła mnie ciemność. Westchnęłam z ulgą. Chyba nic już więcej sobie nie przypomnę z tak wczesnego okresu życia.

Powoli z mojej pamięci wyłaniało się całe późniejsze dzieciństwo. Widziałam je jak na dłoni.

Gdy wylądowaliśmy w Bytomiu, zamieszkaliśmy przy ulicy Żeromskiego, w oficynie składającej się z jednego pokoju i kuchni, bez łazienki. Rodzice przekonani byli, że niebawem Niemcy powrócą, a my udamy się z powrotem na Wschód, więc nie zajęli żadnego z opuszczonych przez nich umeblowanych komfortowych mieszkań. Pamiętałam z jakim podekscytowaniem słuchali w radio jakiegoś „blondyna”. Wśród straszliwych trzasków i mrugania zielonego magicznego oka rozlegał się sygnał: „Bum, bum, bum — tu mówi blondyn.” Nie znałam słowa Londyn. Nie wiedziałam jeszcze o istnieniu takiego miasta. Co wieczór usypiałam przy tych dźwiękach, nie rozumiejąc ani słowa z tego, co ów „blondyn” mówił. Rozumiałam natomiast dobrze, o czym rozmawiali rodzice. Nadzieja powrotu na Wschód nie schodziła im z ust. Jednakże po pewnym czasie ożywienie zamieniło się w ponure milczenie, przerywane narzekaniami matki na ból głowy od tego „smrodu i brudu na Śląsku.” Z biegiem czasu pogodziliśmy się z myślą, że musimy tu pozostać, więc przenieśliśmy się do lepszego mieszkania w domu znajdującym się przy tej samej ulicy, naprzeciw szpitala, na parapetach okien którego siedzieli mężczyźni w kalesonach ze spuszczonymi na zewnątrz bosymi stopami. Wiedziałam, że to Ruscy. Zachowywali się w gorszący sposób. Zaczepiali przechodzące ulicą kobiety. Na szczęście szybko zniknęli.

Oj, było na co popatrzeć! Do szpitala nieustannie wchodziło mnóstwo ludzi. Ojciec oburzał się niezmiennie, gdy widział kobietę mocującą się z ciężkimi drzwiami wejściowymi, podczas gdy jej towarzysz spokojnie czekał, aż uda się jej otworzyć. Kiedy to zobaczył po raz pierwszy, nie posiadał się z oburzenia i przywołał do okna matkę:

— Chodź tutaj Lodziu, zobacz, co za chamstwo!

Tuż obok, począwszy od ulicy Bolesława Prusa i Placu Słowiańskiego znajdowała się lepsza od naszej, zielona dzielnica przesiedlonych Niemców z secesyjnymi kamienicami i willami otoczonymi ogrodami. Pozostawili w mieszkaniach meble i całe wyposażenie. Inni repatrianci zajmowali je bez skrupułów, jako że na Wschodzie też porzucili cały dobytek. Idąc do śródmieścia, przechodzili naszą ulicą. Co dzień przewijał się przed naszymi oknami tłum barwnych postaci. Zakład szewski ojca mieścił się w pokoju przylegającym w amfiladzie do kuchni i drzwi do niego były zawsze otwarte, więc gdy zobaczył coś ciekawego, przywoływał do okna matkę. Dyrektora szpitala, ordynatorów i lekarzy znaliśmy po nazwisku, ale inne osoby regularnie przechodzące przez naszą ulicę, określało się: „ta czarna“, „ta mała“, „ten przystojniak“ itp.

— Zobacz, zobacz Lodziu — wołał ojciec matkę. — Idzie ta czarna.

I my podbiegałyśmy z matką do okna, by zobaczyć, jak ta czarna jest dzisiaj ubrana.

Najważniejszy był wówczas dla mnie malutki ratlerek Dżokuś. Woziłam go w wózeczku dla lalek i wszędzie ze sobą zabierałam. W kinie zawsze spał na moich kolanach, podczas gdy ja z wysiłkiem śledziłam niezrozumiałą akcję. Pewnego razu Dżokuś, właśnie przed kinem, gdzieś się zapodział. Bezskutecznie szukaliśmy go po całym Bytomiu. Baliśmy się strasznie, że go może złapać hycel. Gdy w końcu ojciec zdecydował, że trzeba mi kupić innego psa, niespodzianie zjawił się pod naszymi drzwiami, lecz w ślad za nim przybiegła wymalowana dama, która na wpół po rosyjsku krzyczała, że mamy jej go oddać. Moi rodzice bali się Ruskich, więc skłonni byli zrezygnować z Dżokusia, lecz ja zalałam się łzami i trzymałam go mocno na rękach, nie dając go sobie wyrwać. Wtedy dama zagroziła, że wezwie milicjanta, co podchwycił ojciec i wszyscy udaliśmy się na pobliski komisariat, gdzie dama zaczęła krzyczeć, że jej rebionok musi dostać sobaczkę z powrotem. Komendant jednak był niewzruszony:

— Pies należy do właściciela — rzekł zdecydowanym tonem i odprawił ją z kwitkiem.

Rozdział 3

Ciocia cierpiała na „manię wyższości “. Tak mówił o niej ojciec. W jego oczach było to coś złego. Mnie jednak ta mania imponowała.

Ciocia Brońcia leżała w trumnie na katafalku. Bez makijażu, bez fryzury, z siwym odrostem. Nie, nie mogłam się z tym pogodzić. Zawsze była taka piękna, żywotna, elokwentna, energiczna, wprost pełna życia… W pełni życia. Miała dopiero czterdzieści lat. Wyobraziłam sobie, jak bardzo musi się wstydzić, że wszyscy oglądają ją w takim stanie. Płakałam rzewnymi łzami, podczas gdy jej córka Henia nie uroniła ni łezki. W ogóle nikt poza mną nie płakał! Jak to możliwe? Nie byłam w stanie tego zrozumieć. Przecież to było takie straszne, ta śmierć. Często spotykana, bliska osoba, piękna kobieta z płomiennie rudymi włosami, lubująca się w jaskrawych kolorach, czym ściągała powszechną uwagę, zamieniła się w poczerniałe zwłoki w czarnej sukni. W powietrzu unosiła się jakaś złowroga woń przemieszana z zapachem kwiatów.

Nigdy już cioci nie zobaczę, nigdy już nie będę mogła z nią porozmawiać, rozpaczałam. Puste miejsce przy stole… Zostanie po niej pustka. Nic. Po prostu nic. To tak jakby powstała dziura w niebie.

— Przestań wreszcie ryczeć! — zezłościła się w końcu mama, gdyż przez cały dzień pochlipywałam po kątach. — Ciekawa jestem, czy po mojej śmierci też będziesz tak płakała?

— Wtedy chyba umrę z rozpaczy, mamciu — zapewniłam ją. — Dlaczego ludzie muszą umierać? — pytałam rozpaczliwie. — To takie straszne!

Przez długi czas modliłam się za ciocię Brońcię, a ona wiecznie mi się ukazywała. Nie mogłam się nadziwić, jak to możliwe, że ona żyje, skoro widziałam ją w trumnie. Czasami bałam się jej, ale na ogół godziłam się z tym, że ona dalej żyje mimo swej śmierci.

— Kompletna bzdura — powiedziałam. — Nigdy nie wierzyłam w duchy i nigdy mi się nie ukazywały.

— A jednak tak było, tylko wymazałaś to z pamięci — odezwała się piękna dama.

Ciocia cierpiała na „manię wyższości “. Tak mówił o niej ojciec. W jego oczach było to coś złego. Mnie jednak ta mania imponowała. Na czym polegała? Przede wszystkim na ukrywaniu ubóstwa i braku wykształcenia. Ciocia Brońcia wyrażała się zawsze „wyższym stylem“, którego ojciec używał tylko w rozmowach z „lepszymi ludźmi“. Zastępował wówczas „całkiem“ słowem „zupełnie“, a zamiast „albo“ mówił „ewentualnie“. Z cioci śmiał się, że wyraża się „per ę, ą“. Poza tym ona stroiła się i perfumowała na co dzień. Farbowała włosy. Zawsze była umalowana i miała czerwone paznokcie. Najbardziej denerwował ojca fakt, że nigdy nie przychodziła z pustymi rękami.

— No i po co ona to przynosi? — złościł się po jej wyjściu. Końca z końcem nie może związać, z głodu srać nie może, a udaje hrabinę.

Istotnie, ciocia przychodziła do nas, by zjeść coś dobrego, bo matka nie żałowała pieniędzy na jedzenie i świetnie gotowała. Ojciec był szewcem, a w tamtych czasach tak zwana „prywatna inicjatywa“ kwitła.

Oczywiście nigdy cioci nie odwiedzał.

— Tam do nich, jeszcze na Wschodzie, człowiek nie śmiał wejść w butach — opowiadał z dezaprobatą — podłoga była tak napastowana, że można było się poślizgnąć, bałem się gdzieś usiąść, bo wszędzie były poduszki, poduszeczki, serweteczki. Ciocia lizała mieszkanie, a Brońcia piłowała paznokcie, pudrowała się, szminkowała, po całych dniach siedziała przed lustrem i czekała na księcia z bajki. Wykończyły z ciotką i wujka i tego męża Brońci. Nie dziw, że tak wcześnie obaj umarli. Człowiek musi się w domu czuć swobodnie. A tam u nich to trzeba było oddech wstrzymywać.

Dlaczego ta Henia nie ufarbowała cioci przynajmniej włosów, gdy wiadomo było, że już dogorywa, zżerana przez raka? Kiedy umarła, jej jedyna, ukochana córka zostawiła ją samą w mieszkaniu i przybiegła do nas.

— Niemożliwe — zaprotestowałam. Nic takiego nie pamiętam

— Okazuje się, że teraz sobie przypomniałaś. Przypomnisz sobie jeszcze wiele zdarzeń, których za życia nie pamiętałaś.

— No dobrze. Jedźmy dalej, żebym jak najszybciej skończyła z tym wspominaniem. Nie mogę się już doczekać innego życia w twojej postaci.

Przed śmiercią cioci Henia nawet nie wezwała księdza. Cóż, chyba nie kochała matki. Nie, żeby miała jej za złe tę manię wyższości. Sama też ją miała. Ale wiecznie się kłóciły. Na Wschodzie nie było sadzy w powietrzu, myło się okna od czasu do czasu, a w Bytomiu trzeba je było myć co tydzień, żeby były czyste. Kto miał to robić? Kto miał zająć się sprawunkami, ugotować obiad? Ciocia wracała późno z pracy i usiłowała ogarnąć to wszystko. Robiła Heni wymówki, że w niczym jej nie pomaga. Miała do niej żal, że wiecznie wagaruje, siedzi w domu, czyta romanse i nie uczy się. A przecież chciała zostać aktorką, musiała więc najpierw zdać maturę. Wyobrażałam sobie, ile zdrowia kosztowało to ciocię. Pewnie z tego wiecznego stresu dostała raka. Byłam o tym przekonana. Nowotwór wykończył też siostrę ojca — ciocię Lońcię i jego kuzynkę Gizę. Wszystkie trzy żyły w nieustannym stresie i wiecznie miały mnóstwo zmartwień. Chyba najgorszy był ten brud i smog, nieznany na Wschodzie, tak samo jak życie w obcym, nieprzyjaznym środowisku.

Napływowa ludność, przybyła na Śląsk z różnych stron kraju, nie darzyła autochtonów sympatią, oni zresztą odwzajemniali się wrogością, nazywając wszystkich nie-Ślązaków „gorolami”. Kiedyś koleżanka z podwórka powiedziała mi, że na przystanku tramwajowym pobito jakiegoś „gorola”. Spytałam ją o powód tego zajścia.

— Jak to, z jakiego powodu? Bo gorol! — odpowiedziała, zdumiona nieświadomością czegoś tak oczywistego.

Pamiętałam też przerażenie, gdy jakiś Ślązak napadł na ojca, krzycząc:

— Chcesz się bić, pieroński gorolu?!

Na szczęście rozeszło się po kościach, gdyż ojciec nie był skory do bitki. A poza tym w odróżnieniu od matki nie miał nic przeciwko Ślązakom. Jednego zatrudnił nawet w swoim warsztacie. Był to milczący, niepozorny człowieczek imieniem Alfred. Nie odzywał się do nikogo, gdyż nie znał polskiego. Ojciec uczył się w szkole niemieckiego, więc rozmawiał z nim w tym języku. Alfred na każde pytanie wypowiadane po polsku odpowiadał „tak”. Pewnego razu przyszedł do pracy nadzwyczaj odświeżony, ale smutny. Przyczynę stanowiła wizyta u fryzjera, do którego udał się w przeddzień, żeby się ostrzyc. Po ostrzyżeniu fryzjer spytał go o coś, na co on, zgodnie z rutyną, odpowiedział „tak”. Wówczas fryzjer zaczął go golić. Po czym padło parę kolejnych pytań i ta sama odpowiedź. Zaaplikowano mu kompletny zestaw usług, łącznie z masażem i wycięciem włosków w nozdrzach. A w końcu, o nic już nie pytając, wręczono cennik, wskazując końcową sumę. Podobne przygody przeżywało wielu Ślązaków w Bytomiu, który przed wojną należał do Niemiec i mówienie po polsku było zabronione. Tylko starsi znali trochę polski język, a właściwie śląski.

Matka natomiast nie akceptowała Ślązaków. W jej ustach określenie „ta Ślązaczka“ oznaczało kogoś na wskroś obcego, człowieka innego gatunku. Nie utrzymywało się kontaktów z nikim poza rodziną i znajomymi ze Wschodu. Zaistniał jednak pewien wyjątek. Jedna ze śląskich sąsiadek, samotna kobieta, była chora na gruźlicę. Nikt jej nie odwiedzał, gdyż wszyscy bali się zarażenia. Jedynie mama zanosiła jej rosół z kury.

Dla mnie jednak Ślązaczki były bliskimi koleżankami, bawiłam się z nimi na podwórku i rozmawiałam po niemiecku, nie zdając sobie sprawy, że istnieją jakieś dwa odrębne języki. Ich matki zabierały mnie ze sobą na zakupy, podczas których pełniłam rolę tłumaczki, w zamian za co pozwalały mi bawić się porcelanowymi lalkami, które ukrywały przed swymi córkami w obawie, by je nie stłukły. Dobrze się wśród nich czułam, natomiast nie znosiłam sąsiada ze Wschodu, który śmiał się ze mnie, że mam na kolanach łatki. Nie dał sobie wytłumaczyć, że to wcale nie są łatki, tylko ślady po upadkach, gdyż nie umiałam tak szybko biegać jak inne dzieci.

— Nie dziwisz się, że tak bez problemów rozmawiałaś z innymi dziećmi po niemiecku? –wtrąciło moje alter ego, towarzyszące mi podczas tych wspomnień i rozpamiętujące wraz ze mną moje minione życie.

— No przecież nie nauczyłam się języka jako dwuletnie dziecko podczas krótkiego pobytu w tym jakimś Katarinaberg

— Nie, byłaś połączona z jednym ze swoich sobowtórów, z Niemką Erną.

— To mnie nie interesuje. Chyba nie zamierzasz mi o niej opowiadać.

W dalszym ciągu jawiły się przed moimi oczami moje ciotki. Uświadomiłam sobie, z czego jako dziecko nie zdawałam sobie sprawy, że drugi powód frustracji sióstr i kuzynek ojca stanowiło ubóstwo, gdyż wszystkie te kobiety żyły przed wojną na Wschodzie dostatnio, a na Zachodzie w biedzie.

— U nas w domu zawsze były pieniądze — wspominała z dumą jedna z trzech sióstr ojca, ciocia Adela. — Chodziłyśmy sobie do kina, na lody, na teatr do Domu Ludowego. Babka gotowała, mama robiła zakupy, a my trzy… Rano szybciutko wysprzątałyśmy dom i nie miałyśmy nic więcej do roboty. Po obiedzie wysztafirowałyśmy się, wystroiły i szły na miasto.

Szukały męża. Niestety, ciotki Adela i Walercia wyszły za mąż za Ukraińców, tylko ciocia Lońcia wyszła za Polaka. I tylko ona jedna musiała razem z nami uciekać przed Ukraińcami, gdy chcieli nas zamordować. Całe szczęście, że mąż cioci Walerci nas ostrzegł.

— Nic takiego. Obie puszczały się na prawo i lewo i miały nieślubne dzieci z Ukraińcami. Zostały z nimi w Kałuszu.

— Ciocia Adela z córeczką ściągnęła do nas później, zostawiła tego Ukraińca, bo chciała żyć w Polsce. Zaś ciocia Walercia została na Wschodzie z mężem.

— Nie z mężem, tylko z kochankiem, który zresztą rychło ją porzucił, tak samo jak ten, z którym miała dziecko Adela, więc z tego powodu przesiedliła się do Polski.

— Niech ci będzie, ale ja o tym nie wiedziałam.

Pamiętałam, że obie też miały kompleks wyższości. Gdy ciotka Walerka nas odwiedziła w Polsce, natychmiast skróciła płaszcz i sukienki, bo do Związku Radzieckiego nie dotarła jeszcze moda na długość „za kolano“, a ona — jak twierdziła — ubierała się zawsze „po najnowszej modzie“. Podobnie jak inne ciotki lakierowała paznokcie, czego nigdy nie robiła moja matka, nakładała sobie plasterki ogórków na twarz, a na noc zakręcała włosy na papiloty. Zaraz po przyjeździe nie tylko gruntownie wysprzątała, ale i przemeblowała całe nasze mieszkanie.

Rozdział 4

Nigdy przedtem ani potem nie byłam na wsi tak „zabitej deskami“, że nie doprowadzono do niej elektryczności. I to stanowiło jedyny minus, gdyż jedzenie czuć było naftą używaną do lampy.

Nie pamiętałam, w jaki sposób rodzina i znajomi ze Wschodu nas odnaleźli. Z początku ściągnęły do nas tylko ciocia Brońcia z małą Henią i ciocią-babcią. Nieco później zjawił się brat matki — wujek Edziu, który wrócił ze Związku Radzieckiego, gdyż został wciągnięty do Armii Czerwonej, podobnie jak Ślązacy bywali wcielani do Wehrmachtu. Niestety drugi jej brat, wujek Bolek napluł w twarz sowieckiemu oficerowi i mówiło się o nim, że „zabrali go Ruscy“. Dlatego babcia Apolonia została w Kałuszu. Czekała na wujka, gdyż przekonana była, że on powróci. Niestety, rychło zmarła. Nie doczekała się syna, po którym ślad zaginął. Ale siostra matki, ciocia Wańdzia zjawiła się w Bytomiu. Zarówno ona jak i moja matka odznaczały się czymś jeszcze gorszym od „manii wyższości” — były straszliwie uparte. To też ojca irytowało, bo stanowiło powód wiecznych sprzeczek między nimi. Ja jednak nie widziałam w tym nic złego. Jedna drugiej nie chciała ustąpić, a w każdej kwestii miały odmienne zdanie.

— Ja się będę biła za prawdę! — krzyczała ciocia Wańdzia zapalczywie.

— Moje musi być na wierzchu — upierała się zawzięcie matka.

Na szczęście ciocia poznała wkrótce pochodzącego z centralnej Polski górnika, za którego wyszła za mąż i wyprowadziła się od nas.

Pojęcia nie miałam, w jaki sposób odnaleźli nas inni: pan Oleś z rodziną, mieszkający w Katowicach, ciocia Lońcia z babcią Karolcią, które los rzucił do wsi Nowy Wielisław, w pobliżu Polanicy-Zdroju, pani Hrycynowa z rodziną zamieszkała w Ząbkowicach Śląskich oraz liczni inni znajomi z Kałusza rozrzuceni po całej zachodniej Polsce. Wszyscy wprawdzie zostali, podobnie jak my, repatriowani bydlęcymi wagonami, lecz nieco później. W każdym razie utrzymywało się z nimi regularną korespondencję. Matka miała ładny charakter pisma w odróżnieniu od ojca, który gryzmolił, więc siadała przy stole w kuchni z maczanym w kałamarzu piórem w ręku, a ojciec dyktował, co do kogo napisać.

Nieustannie ktoś nas odwiedzał, a to babcia Karolcia, a to ciocia Lońcia, kuzynki przyjeżdżały aż z Sopotu, gdzie później spędzałam wakacje. Raz nawet zjawiła się u nas ciocia Lilianna — prawdziwa dama, gdyż mąż jej ukończył przed wojną politechnikę i obecnie zajmował stanowisko dyrektora wielkiego przedsiębiorstwa. Była moją chrzestną matką. Właśnie po niej otrzymałam imię.

My również jeździliśmy do znajomych. Nie zapomnę, jak raz wybrałyśmy się z mamą do Ząbkowic Śląskich i przejechałyśmy tę stację. Wysiadłyśmy w Henrykowie, gdzie cały dzień aż do wieczora zmuszone byłyśmy czekać na pociąg do Ząbkowic. Tak rzadko jeździły. Stacja była pusta, miejscowość wymarła. Nie miałyśmy niczego do picia, a panował potworny upał.