Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najnowsze wiersze autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie oraz dopełnienie Nowej Fali. Dzisiaj również jak kiedyś dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i społeczne nastroje. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 79
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Alek Skarga, 2018
Najnowsze wiersze autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie oraz dopełnienie Nowej Fali. Dzisiaj również jak kiedyś dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i społeczne nastroje. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.
ISBN 978-83-8126-589-8
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Jestem skromnym
świętym ptakiem
unoszącym się ponad Polską
od tysiąclecia z górą,
a teraz już nawet
hieroglifem odkrytym
na berlińskim murze.
Powtórzę —
jestem skromnym
świętym ptakiem,
polskim znakiem,
odwzorowaniem wolności
na berlińskim murze
jak Jaksy brakteat.
Rzuciłem przed siebie beret — wrócił,
rzuciłem myśl — wróciła,
rzuciłem swoją głowę — wróciła,
rzuciłem swoje serce — nie wróciło.
Nie wróciło,
bo nie jest bumerangiem.
Nie wróciło,
bo nie było komu go odrzucić
albo
może stał za daleko.
Industrialny anioł miłości
mechaniczno-elektroniczny,
zaprogramowany informatycznie
na sfery erotyczne
kłania się, siada, całuje na C++,
mówi — piękny, piękna, och,
zdalnie sterowany, bezprzewodowy,
industrialny anioł androidalny
potrafi nawet odlecieć
i nie powrócić —
jak duch naszej cywilizacji,
jak kobieta i mężczyzna.
Powiedz, że to prawda, że łzy to skarb.
Nie skarż się, powiedz niełamiącym się głosem,
otrzyj łzy, powiedz —
łzy są okupem odzyskanej wolności.
To twoja eksterioryzacja,
ja nie stoję nad tobą
jak kat nad dobrą duszą,
nie czyham na nie.
Mróz zamieni je w całe kontynenty,
a może nawet w galaktyki i ciała niebieskie —
takie jak kiedyś, gdy bawiliśmy się
w wojnę światów, a ty nie chciałaś być
Afryką ani Merkurym, tylko Neptunem,
a ja gwiazdozbiorem Wielkiego Psa, tylko Ameryką.
Był środek lata,
twoja sukienka stała się całkiem mokra.
Sami na planecie tortury
trzymaliśmy wspólnie patyk wbity w ziemię
jak dźwignię akceleratora.
Oparci o siebie, przytuleni w Dolinie Śmierci
nie wiedzieliśmy jeszcze, czy wystartujemy.
Szeptałaś — powiedz, że jest jakaś nadzieja
na zestalenie, na zjednoczenie, na wielki mróz,
a ona była w tęgiej minie kapitana,
gdy pociągnął dźwignię i ruszyliśmy.
Płakałaś ciągle w moich ramionach,
niech Bóg nas prowadzi na Trytona —
tam łzy zamarzną, uleczysz duszę i oczy,
dostrzeżesz mnie wyraźniej, stojącego obok.
Nie jestem kosmicznym fatum,
chociaż wyglądam jak asteroida,
jestem elegią gwiezdnej wolności zaledwie
przeżytych dni, przeczutych sposępnień,
przegranych gier w te wojny światów.
Ty jesteś moim okupem, a ja odwiecznym ukojeniem,
choć nie mam już dla ciebie łez
tak cudnych jak rosa widzialnych bytów,
odpadły jak sople z powiek, gdy patrzyłem,
jak odlatywałaś z kapitanem wieczność.
Odpadły od oczu, od twarzy, od życia,
które zapadło się w moją jaskinię
miłości pangalaktycznej, ponadcielesnej.
W całym Uniwersum nie ma już nikt
takich jak twoje diamentowych łez.
Piękny sen nad Modrym Dunajem,
smyczkiem posługujemy się jak rybą,
zbliżamy się do Park Prater
z zegarkiem za dolara.
Piękny sen nad Modrym Dunajem,
kopią już się nie posługujemy,
kręcimy największą karuzelą dziejów,
Turek wciska nam kolejne podróbki
na Mexikoplatz,
karnawał oszustw trwa.
Piękny sen nad Modrym Dunajem,
do Mohacza odpływamy, by ratować Belgrad,
ani przechodzonych aut, ani śladu Turka
w Strigonium Szczepana, strażnika rzeki,
Kingi i Jolenty różańce wymieniamy.
Piękny sen nad Modrym Dunajem,
kamienie spławiamy spod katedr
Batavis, Vindobony i Aquincum
z Carnuntum przez Gerulatę
do Seksaginta Prista,
potem same toczą się
przez Razgrad do Warny,
a tam razem z nimi
Król Władysław rzuca się w wir spraw,
nie chcąc być na dnie historii,
i wstrzymuje jej bieg.
Przez to Morze Czarne wylewa
i mamy potop turecki, zupełnie obcy.
Piękny sen nad Modrym Dunajem,
zanim Kozacy zakołaczą do bram Stambułu,
złupią i Warnę.
Nie zechcą im otworzyć —
to wielki błąd strachu,
czajka staje się jaskółką.
Piękny sen nad Modrym Dunajem,
chociaż cesarz zbyt światły
zlikwidował niektóre klasztory
i przywileje imperium,
wpływamy na losy marzeń,
gdy Janczarzy z kapeli Ivanoviciego
zawodzą po przegranej potyczce.
Zdobywamy za pierwszym podejściem
i Wiedeń, i Stambuł.
Morze Czarne jest modre,
krew osiadła na kamieniach,
dusze kupców i rolników tańczą walca na falach,
zwycięstwo lud północy
wydobywa z piersi i pieśni,
a my pierwszy raz oglądamy
perfekcyjny bazar owocowy —
ryba i smyczek Turków niewolą.
Ten śnieg jak ewokacja
i niegdysiejsze odejście przyjaciela
na bezpieczną odległość,
poza zimy poprzednie.
Bezpieczniej w zaświatach?
Bezpieczniej pod całunem?
— Czekam w bieli — usłyszałem.
— Śpiesz się.
Co szepczesz, wietrze wigilijny?
— Co szepczesz?
Śpiesz się, dziecino narodzona,
śpieszcie się, pasterzu i królu,
śpiesz się, mój uczniu —
usłyszałem
przyśpieszone bicie serca,
mojego własnego serca bez krwi
pod śniegiem,
a głos przyjaciela był
wiatrem świszczącym w tarninie,
gdy w kominie odezwało się echo.
— Czekam.
Strzepnąłem z siebie śnieg —
patynę życia,
narodziłem się na nowo.
Czas oderwać się od Trójcy ubogich.
Modernizm — oto wyzwanie światłych
zbrojnych w otwartości imperialne trójzęby
nieznoszące sprzeciwu.
Czas poderwać się ze stadem brodzącym bez celu
w sejmach, studiach, uczelniach,
polecieć jak szarańcza pocisków granicznych
do kraju pobliskiego
na pierwszy kongres międzynarodówki bogaczy.
A potem?
Potem rozbić się o okrwawioną skałę trójjedni —
wolność, równość, braterstwo.
W przebraniu sędziego trójpodziału
jak Piłat skazać kogoś porządnego
dla możnych świętego spokoju.
Trójnóg jego symbolem — rzymski,
cyniczny.
Zatarg z komputerem —
takie tam,
małe poprztykanie.
I nawet ani głupich bajek, ani dziecięcych gier
mu nie wypomniałem.
Może niepotrzebnie wypaliłem mu płytę
i sfajczyłem zasilacz —
uznał to za zamach,
za wyłupienie oczu.
Ani wpisów, ani komentarzy — tak?
Dobrze! Zwiewam, pa!
Zatarg z komputerem jednakowoż
rozchmurzył moje czoło,
rozwiał mi włos,
rozszwendał mnie na wstecznym.
Wpadłem do Baru na Stawach
na jednego studenckiego,
gdy wyszedłem bez Hnatowicza i papierosa,
postanowiłem, że już nigdy
nikt moich popiołów myśli
po jakimkolwiek blamażu
nie rozsypie byle podmuchem dąsu,
nawet niepoetycka maszyna.
Gdy słońce Róbta, co chceta
wzejdzie znowu w Kostrzynie,
Brahmaputra z MO do tłumu tako rzecze —
czas zacząć letnie sporty potakiwania,
udawania dyscyplinę rozwijać
i przywdziać perukę ptaka głuptaka,
sowę zmienić na dudka,
pelikana zamienić na flaminga,
gdy ciemne harce jeszcze nie dominują
minut poobiednich sensu,
można skorzystać z przebrania
i ukryć się na tle nieba w chmurach wylewnie pustych.
Czas zacząć chodzić w butach zamszowych
w Rogera z Byrdsów nieco letnich okularach
chociażby przez jedną bezgwiezdną noc,
a dla flamingów wystarać się o sadzawkę.
Dla nich czas tortury już minął, bo wszystko przemija.
Mogą głowy wysunąć spod kuprów,
ostatnie ich twórcze jęki zagłuszone zostaną przez
nowej ery tuptające dzieci ptaki bulgocząco-brodzące,
prawie tańczące jak Eurydyki wojny w Wietnamie
nieistniejące.
Spróbuj zanurkować w wazonie
pełnym wody i ściętych kwiatów
albo w kominie pełnym dymu
coś odnaleźć dla siebie lub siebie,
coś jak przenicowane zakrztuszenie się
sobą.
Pomyślałeś o tym — już wiesz,
oddech wewnętrzny — tego ci potrzeba,
twoim sprzętom też,
twoim książkom i zwierzętom,
nawet twoim oczom i wargom.
Przenicowane zakasłanie
na dnie dzbana
albo w kominie pełnym dymu,
wykrztuszenie zachłyśnięcia sobą,
wchłonięcie onych spazmów w próżni.
Jak bibelot prawda o tobie w twoim domu
i ty lekko zgarbiony w fotelu
z unoszącą się pod sufit piersią
i opadającą jak wodospad kwiatów,
wystraszony myślami
o ostatnim oddechu w sobie samym.
Przenicowanie ducha, tak,
raczej tego ci potrzeba.
Tęskniąc za niebytem
w chwili załamania koniunktury,
dochodzisz do konkluzji —
posłużenie się antymaterią nic nie da,
to nic nie zmieni.
Przeorałeś już niebo swoim duchem i ciałem.
Ogromna koleina wyżłobiona w hadronach zachwytu,
wyrwa w chmurach jak elegia bólu,
nic tego już nie zabliźni.
Niebyt po fakcie bytu
tylko przyciągnie żyjących innych desperatów
depresjami zmienionymi w fajerwerki astralne
atrakcją kosmicznej katastrofy twoich łez
i ta ostatnia kładka krwi zostanie zerwana
pod ciężarem obserwantów najlichszych,
przebogatych w doznania.
Tęskniąc za ucieczką do gwiazd
w chwili załamania dekoniunktury,
nie wypełnisz mojry odwiecznego trwania
w boskich koleinach ludzkiego bytu,
które przystoi właśnie herosom czasów,
humanocentrycznym zmianom materii i energii
w kolejnych odsłonach ekspansji.
Rana na niebie to jednak
nie rana twojego całego życia —
tamta nigdy się nie zabliźni jak ta
po pęknięciu serca w uniesieniu.
Pulsar twojego cierpienia
zachwyci jak byt odwieczny,
a tęsknota za nim
stanie się energetycznym tłem uniwersalnym,
światłem z Faros
dla rozpaczliwie szukających drogi powrotu.
To bolesne czekanie nie daje nic,
tylko złudzenie celu.
Widzisz ciemną gwiazdę strachu
tam, gdzie nie ma nic.
Widzisz kasandryczną przepaść czasu
tam, gdzie nie ma nic.
Widzisz epizodyczne śmierci
golemów swojej przeszłości
tam, gdzie nie ma nic.
Podejdź do krawędzi czekania
i skocz w jego gargantuiczną czeluść,
przekonaj się wreszcie,
że ty sam jesteś w nim
bez celu i aureoli
i więcej nic.
Posłuchaj swojej Galatei —
nie czekaj, skocz.
Ten system nie jest jeszcze
stworzony,
ależ tak, wymyślony jest oczywiście.
To nie są jakieś mrzonki —
pochyl się tutaj,
spójrz na te notatki i szkice,
na tę kilkuwymiarową wielobarwną mapę.
Ten system jest kompleksowy,
całościowy — rzec można —
ostateczny.
Ty pewnie powiesz —
nic nie jest doskonałe,
ale ja ci odpowiem —
mylisz się, zebro,
system jest wymyślony
i jako taki jest,
no, no — oczywiście:
doskonały.
Popłyń ze mną jego nurtem —
to nurt prawdziwej filozofii, która
zawsze wymywa z błota, oczyszcza,
unosi człowieka.
To system nieskończonej poezji, który
patrzącego ledwo nigdy nie zawiedzie.
Stwórzmy go razem wreszcie,
teraz.
Gdzie jesteś, wolności nasza?
Za nocy parowem?
Za słońca płotem?
Za samolubnym murem?
Za grobem, celą, agencją?
Za szmatławą gazetą?
Za pustym konfesjonałem?
Za telewizyjnym obłudnym studiem?
Za splugawionym biurem?
Za sądem sprzedajnym?
Za naukowym plagiatem?
Za zmanipulowanym głosowaniem?
Za zdradzieckim triumwiratem?
Za burzy nadciągającej echem —
grzechem, grzechem, grzechem?
Tak, kochani, jestem za waszym grzechem!
Skrzą się gwiazdy,
Księżyc puchnie skostniały,
mgławice przenikają zero bezwzględne,
niepodważalne,
pędzą w nieznane milczące miliardy.
Ukryty w łopianach z lodu i szkła teleskop,
mój teleskop oczu, myśli i wyobraźni,
wyłapuje ślady nielicznych kosmitów
śmigających skośnym lotem ku Ziemi,
świecących jak robaczki świętojańskie,
jak aerolity płonące,
jak iskry z lokomotywy pędzącej
przez centralną magistralę Mlecznej Drogi.
Giną w mojej dłoni,
pochwyceni tuż nad ziemią.
Zamilknę i ja —
z miliardem wizji w łopianach,
z garścią neutronowej dziwnej świetlistej materii.
Kosmici to rozpoznawalna energia serc,
żywych ludzkich serc,
które samotnie przemierzają Wszechświat.
Czasem wydają się malutcy
jak iskierki, robaczki i kwarki.
Zamilknę dla nich.
Gdy przemierzałem rajski ogród,
zrozumiałem w zachwyceniu,
że wszystkie jego kwiaty są moje.
Gdy zawróciłem do wejścia
i szedłem po swoich śladach,
rzeczywiście te boskie kwiaty
łasiły się do mnie jak koty —
biegły za mną, podskakiwały, nawoływały
jak za przewodnikiem z sezamu piękna.
Obok mnie i za mną truchtały,
wskakiwały mi same na ręce,
przytulały do policzków i lgnęły do piersi.
W bramie wschodniej
odsunąłem je delikatnie od siebie,
ułożyłem do snu jak dziatwę,
zasypiające uniosłem do warg.
Pomyślałem nawet,
aby skomponować artystyczną ikebanę
z nich i z drobnych zwierzątek rajskich
na wypadek niezbyt człowieczej śmierci,
jednak wyszedł mi tylko przeobfity breughlowski bukiet
pasujący idealnie do drewnianego wazonu serca.
Uwierzyłem w ich przywiązanie do końca
i oddanie moim salonom mód,
wróciłem z raju wprost do przymierzalni smokingów
zbyt wielkich na jeden kwiat
z bukietem w butonierce.
Niekantowskie dyskryminacje podległych rabat
powszechniejsze na ziemi publicznej jak niebo —
oto paradygmat z Królewca
wzięty żywcem, niezbędny.
Pytają — co sądzisz o czerwonej drodze kwiatów?
Odpowiedz, póki nie jest za późno,
póki nie zakażą ci w ogóle mówić
o kwiatach,
choć wiesz, że są zbyt poprawne i naprawcze,
nie tak jak kantowskie zeschłe liście,
co natenczas już znaczą niewiele,
oczy w nich ukryte o wiele więcej,
jak paradygmat dogmatu publiczności
odnogi prywatnej drogi.
Wędrowiec wie, jak się idzie,
kwiat wie, co ma począć w lecie,
droga nie wie.
Pytają — ale czy ty wiesz, co sądzić
o drodze kwiatów?
Jeżeli wiesz, to powiedz,
aby nie było za późno.
W miłości i nienawiści do siebie
znów rodzi się kantowska myśl,
powstaje nieludzkie pojęcie.
Zabiegaj o dedyskryminację
podległych szans w zapachach lata,
które ściga cię w każdej alejce
szkicowanej uczuciem.
Potem nie pozwolą mówić o niebie,
potem nie pozwolą mówić o kwiatach,
potem zapomnisz o tym, kim jesteś,
potem nie pozwolą ci pamiętać.
Chociaż kwiaty z nieba spadać będą zawsze,
to może być rzeczywiście dogmatyczną przeszkodą
dla nich, zdeterminowanych, którzy mówią —
z deszczu wzięli się ludzie i ze snów,
a ty skąd — z samego nieba?
Nie rozśmieszaj ludzi
tą swoją świetlistą pewnością lilii.
Mogę wiele powiedzieć
o tych rękach, które
ściskały mnie za szyję.
Ledwo uszedłem z życiem,
ledwo złapałem oddech,
odtrącając te kleszcze stalowe.
Mogę powiedzieć, do kogo te ręce należały,
mogę długie opowieści snuć
o tym, jak umierałem w spazmie,
o wizjach, jakie się pojawiły
w mojej głowie pozbawionej tlenu.
Żyję jednak,
żyję i oddycham,
rozmasowuję posiniaczoną szyję i kark,
piecze jeszcze,
jeszcze policzek drga,
jeszcze oczy rozbiegane
szukają punktu podparcia
jak myśl — piedestału
dla człowieka z błota.
Mogę już myśleć — to najważniejsze,
mogę określić cechy istoty,
która chciała mnie pozbawić życia.
Oddycham wreszcie swobodnie pełną piersią,
jakbym był w raju sam.
Zaraz po zwolnieniu ucisku,
po wyszarpaniu swego ledwo tlącego się jestestwa
z rąk bestii
zrozumiałem, że to były ręce
zwyczajne, delikatne, blade,
pokryte taką skórą jak moja,
z tymi samymi bliznami z dzieciństwa,
a jednak
zaciśnięte na mojej krtani i grdyce.
Były jak szczęki rekina
i były to ręce martwe.
To własna wewnętrzna śmierć
dusiła mnie przez chwilę.
Wyrwałem się jej
i odepchnąłem ją od siebie.
Dzisiaj mogę wreszcie opowiedzieć o tym,
bo język i oczy posłuszne są woli,
a wola tkwi we mnie głęboko —
wola przetrwania.
Mogę wiele powiedzieć
o tych rękach, które
znałem od urodzenia,
lecz nie pouczył mnie nikt,
jak złowieszcza siła czai się w nich,
nie domyślałem się, nie przewidziałem,
że mogą być użyte przeciw mnie —
jak wszystko, co człowiecze,
jak moja wolna wola nawet.
Strzeżcie się własnych rąk,
bacznie je obserwujcie.
Niespodziewana śmierć w nich czyha jak wąż
gotowy na jadowy atak.
Spisujcie swoje spostrzeżenia —
rachunki sumienia.
Roztrzęsiony obywatel Juncker,