Odłamki czasu - Włodzimierz Dajcz - ebook + książka

Odłamki czasu ebook

Włodzimierz Dajcz

0,0

Opis

Pamięć udostępnia nam zaledwie Odłamki czasu, który przeżyliśmy. Z takich odłamków, które utkwiły w pamięci Włodzimierza Dajcza powstała książka. To historia człowieka wraz z tym, co stanowi jego tło — jego istotę, a więc z ludźmi, którzy jako przodkowie dali podstawę pewnemu systemowi wartości. Dzięki niej spełnia się pragnie autora, aby „nic nie ginęło ostatecznie, a zostało utrwalone w głębi największej tajemnicy wszechświata, do której poznania nieustannie dążymy od zarania świadomości”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 720

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Włodzimierz Dajcz

Odłamki czasu

Jak splatają się losy

Wydanie II

Uzupełnione i poprawione

© Włodzimierz Dajcz, 2018

Pamięć udostępnia nam zaledwie odłamki czasu, który przeżyliśmy. Z takich odłamków, które utkwiły w pamięci Włodzimierza Dajcza powstała książka. To historia człowieka wraz z tym, co stanowi jego tło — jego istotę, a więc z ludźmi, którzy jako przodkowie dali podstawę pewnemu systemowi wartości. Dzięki niej spełnia się pragnie autora, aby „nic nie ginęło ostatecznie, a zostało utrwalone w głębi największej tajemnicy wszechświata, do której poznania nieustannie dążymy od zarania świadomości”.

ISBN 978-83-8126-674-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Wstęp

„Życie bez zmartwychwstania nie miałoby sensu”.

Jan Paweł II

Ta książka powstała z poskładanych odłamków czasu, a raczej ze śladów tych odłamków zapisanych w słabnącej pamięci kogoś, kto był świadomym obserwatorem pewnego ciągu wydarzeń, czynnym uczestnikiem pewnego spektaklu, ale też bezwolnym jego rekwizytem. Przedstawienie nadal trwa, choć inne jest już tempo akcji i scenografia, a aktorzy widowiska zmieniają się sukcesywnie. Przychodzą nowi w miejsce tych, co odeszli w inną, może wirtualną przestrzeń. Fabuła tej opowieści osnuta została wokół splotu losów ludzkich, powstała w oparciu o wydarzenia, o których nie wiadomo, kiedy się zaczęły ani kiedy nastąpi ich kres.

Istotę tej akcji stanowi przemijanie, które jest, jak się wydaje, pasem transmisyjnym życia, wprawdzie naznaczonym przekleństwem śmierci, ale też nadzieją na nieskończoność istnienia, skoro wszystko na tym świecie ma swoje przeciwieństwo. Jeśli dobro jest odwrotnością zła, a światło — ciemności, to, uznając tę zasadę za uniwersalną, nie można wykluczyć, że przemijanie ma swoje przeciwieństwo, a więc nic nie ginie ostatecznie, tylko zostaje utrwalone w głębi największej tajemnicy wszechświata, do której poznania nieustannie dążymy od zarania świadomości.

Rozdział 1: Wspomnienia Józefa

W Sądzie Pokoju

W przeddzień świętego Mikołaja, 5 grudnia 1927 roku, notariusz Grzankowski wyznaczył wizytę Józefowi w swoim piotrkowskim biurze. Zbieżność terminu spisania aktu w Repertorium numer 2034 z wizytą świętego, rzekomo rozdającego prezenty, sugeruje, że Józef z notariuszem, działając wspólnie i w porozumieniu, szykowali się do wręczenia komuś jakiegoś souveniru. Wprawdzie powszechnie wiadomo, że nie święci garnki lepią, a na pewno niczego materialnego nie rozdają, niemniej trudno byłoby Józefowi o lepszy moment do sporządzenia aktu darowizny na rzecz swoich dzieci: Józefy i Wojciecha. Darczyńca, zbliżając się do połowy ósmego krzyżyka, czując chłód i mrok nadciągającej śmierci, postanowił podzielić między swoje dzieci wszystko, co posiadał, czyli chłopskie gospodarstwo z ziemią, budynkami oraz żywym i martwym inwentarzem. Oddawał swoim następcom nie tylko to, co odziedziczył po ojcu Filipie, ale także to, co dokupił za ruble i złote zdobyte ciężką harówką całego swojego i żony Katarzyny życia. Od dziecka służył ziemi rodzicielce, obdarzony nadzwyczajnym zdrowiem, tężyzną fizyczną i rozumem nie od parady. Dokupując gruntu, powiększył niewielką zagrodę, którą ojciec otrzymał na własność na mocy carskiego ukazu z 2 marca 1864 roku, a wcześniej zrosił krwią i potem, podobnie jak jego przodkowie, przybyli tu, na Równinę Piotrkowską, w XIV wieku z magnackim rodem Krzysztoporskich. W dniu uwłaszczenia Józef miał zaledwie jedenaście lat, ale pamiętał tak, jakby to było wczoraj, tę powszechną radość licznych rodzin w całej, składającej się z dwudziestu jeden zagród, wiosce, wielką satysfakcję, skażoną może nieco nutką tradycyjnej chłopskiej nieufności. A dziś zawinięty w kożuch do samej ziemi z wysoko postawionym kołnierzem, w barankowej czapie imitującej karakułę siedział na wozie obok syna Wojciecha i zięcia Józefa Gąsiora. Wóz podskakiwał na grudzie, raźno ciągniony przez parskające na mrozie konie po wyboistej drodze do Piotrkowa. Mieli do przebycia dwanaście wiorst traktem pełnym zamarzniętych kałuż, z koleinami wyrzeźbionymi przez żelazne obręcze kół jeżdżących tędy pojazdów. Droga była w fatalnym stanie chyba od zawsze. Wydawała mu się dziś równie trudna do przebycia jak przed trzydziestoma siedmioma laty. Tyle tylko, że wtedy był ciepły lipiec, a on miał w kościach o tyle właśnie lat mniej.

Wówczas sam powoził koniem, siedząc na wozie wyposażonym w pleciony kosz. Jadąc, sięgał co jakiś czas do miejsca na piersiach, gdzie pod koszulą ukrył woreczek przywiązany do tasiemki przewieszonej przez szyję, jakby nie dowierzał, że jest na swoim miejscu, mimo iż czuł chłodny dotyk i ciężar srebrnych monet. Mimo wybojów droga w środku lata była bardziej przejezdna niż w innych porach roku, więc w niespełna dwie godziny stanął przed rogatkami Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Natenczas właśnie przejeżdżał po lśniących w słońcu szynach pociąg, zwalniając przed piotrkowskim dworcem. Dymiąca i parskająca lokomotywa ciągnęła kilka wagonów oznaczonych cyframi według klas od pierwszej do trzeciej, zależnie od komfortu oferowanego podróżnym. W otwartych oknach Józef widział ufryzowane głowy wytwornych kobiet obwieszonych widoczną z daleka biżuterią. Doskonale rozróżniał kolory szlachetnych kamieni w złotej oprawie naszyjników, bowiem z natury był dalekowidzem, więc z dalszej odległości widział lepiej jak z bliska. Od kolejowej rogatki do właściwego miasta dzieliło go jeszcze półtorej wiorsty, choć za sprawą kolei tu i ówdzie, niemal w szczerym polu, wyrastały wzdłuż torów jakiś składy, warsztaty i małe fabryczki. Właściwe miasto zaczynało się dopiero za mostem na Strawie przecinającej wyjazdową ulicę nazywaną Krakówką. Stary gród skoncentrował się na niewielkim pagórku. Otoczony był do niedawna murami obronnymi; zostały zburzone przez gubernatora przekonanego, że bramy i baszty trzymają w okowach kipiący miejski żywioł. Musiał mieć rację, bo wkrótce po tym substancja miejska zaczęła się wylewać z ciasnego gorsetu Starego Miasta, tworząc nowe enklawy i łącząc je w ciągi uliczne. Józef z zainteresowaniem przyglądał się panoramie miasta z dominującą po prawej stronie sylwetą farnego kościoła pod wezwaniem św. Jakuba z charakterystyczną wieżą ceglaną na tle błękitnego nieba. Po lewej, zachodniej, stronie pyszniła się potężna bryła klasztoru Bernardynów, mając obok kolumnę z figurą św. Antoniego. Nie było jeszcze wtedy wspaniałego pałacu gubernatora, który później wielokrotnie budził w nim podziw, już w trakcie budowy i podczas poświęcenia w 1905 roku. Wówczas dość często jeździł na Świński Rynek. Wprawdzie bliżej miał do miasteczka Rozprza, ale gdzie tam było upadającej osadzie do gubernialnego Piotrkowa, liczącego już czterdzieści tysięcy mieszkańców. Wśród całej plejady budynków i kamienic szczególnie przyciągał jego uwagę zwalisty gmach na tyłach kościoła Pijarów, gdzie według opowieści mieszczan mieściła się słynna szkoła, w której nauki pobierali tak sławni ludzie, jak Stanisław Konarski i Stanisław Małachowski. Dziwnym zrządzeniem losu pół wieku później absolwentami tej szkoły mieli zostać trzej jego prawnukowie, co Józef jakby instynktownie przeczuwał. Teraz jednak kolebał się w swym zaprzęgu, sunąc po nierównych miejskich brukach, i przyglądał się ludzkiej gromadzie zaludniającej ulice stolicy guberni. Ten ruch i gwar fascynowały go w mieście najbardziej, więcej niż wysokie domy i potężne świątynie. Z wielkością i pięknem świątyni był przecież oswojony we własnej parafii, do której chodził jak inni w niedzielę, jeśli tylko stan drogi z Woli do Bogdanowa na to pozwalał. Niestety droga była kręta, nierówna, pocięta koleinami. Obok biegła wydeptana przez pieszych ścieżka. Tą ścieżką szli pięć wiorst parafianie do słynnego, starego i potężnego, bogdanowskiego kościoła. Latem szli boso. Nie z fanaberii, lecz z konieczności. Tuż przed kościołem myli nogi w stawie i zakładali buty, które należało oszczędzać, bo nierzadko musiały wystarczyć na całe życie. W niedziele i święta Bogdanów stawał się ludnym miejscem, szczególnie zaś w czerwcowy odpust obchodzony pod wezwaniem Świętej Trójcy, ale gdzie tam mu było do Piotrkowa. Józef bardzo lubił przyglądać się ludziom chodzącym ulicami. Dziwił się mężczyznom spacerującym w odświętnych tużurkach, choć był to wtorek, zwykły, powszedni dzień. Zauważył też dwie strojne damy wysiadające z powozu na zakurzoną ulicę. Ubrane były zbytkownie w jedwabne, powłóczyste suknie, przemyślnie uszyte. Na taką suknię musiało wyjść z piętnaście łokci jedwabiu po rublu za łokieć — oceniał w myślach. Licząc za kunsztowne szycie ze dwadzieścia pięć rubli, taka kreacja musiała kosztować około 40 rubli, tyle samo, co dwie morgi ziemi, ziemi żywicielki. Miasto było miejscem ogromnych kontrastów. Obok elegancko ubranych mieszczan wegetowali tu okryci łachmanami i oblepieni brudem żebracy. Nazywano ich też dziadami kościelnymi, bo trzymając w rękach sękate kostury, wystawiali przed kościołami swoją nędzę na widok publiczny, licząc na wrażliwość tych lepiej przez los obdarowanych. Kiedy jakaś wytworna kobieta wstępowała na schody świątyni, ciągnęła się za nią smuga wonnych perfum, przebijając się przez wydzielany z ciał i łachmanów straszliwy odór żebraczej nędzy. Przeganiani przez stójkowych żebracy po pewnym czasie wracali albo przenosili się pod inne kościoły, bo nie mieli dokąd pójść. Zadziwiał i fascynował Józefa ów ruch, ta wrzawa, gwar rozmów toczonych niekiedy przy wsparciu gwałtownej gestykulacji, niczym na targowisku. Całe miasto było w pewnym sensie jednym wielkim targowiskiem. Po bruku turkotały koła wyładowanych ciężkich wozów, ale też lekkich dorożek wożących bogato ubranych pasażerów. Obrazu miasta dopełniali żandarmi stojący przed cyrkułem oraz paradujący w barwnych galowych mundurach sołdaci z miejskiego garnizonu, chroniący rosyjskiego gubernatora Piotrkowa. Na placu Mikołajewskim, nazwanym tak ku czci najjaśniejszego pana, cara Mikołaja II, w budynku pod numerem 73 mieściły się Sąd Pokoju i Kancelaria Hipoteczna. Obok kancelarii funkcjonowało biuro Notariusza Floriana Dąbrowskiego. To biuro stanowiło cel podróży Józefa. Zanim jednak wszedł do budynku sądu, musiał zająć się koniem. Wyprzągł Gniadego i uwiązał przodem do wozu, zdjął mu wędzidło i odkrył żłóbek z obrokiem. Zdrożony koń zrazu powoli, a z czasem bardziej ochoczo zabrał się do jedzenia. Gospodarz dokładnie zlustrował swoje ubranie przed wejście do urzędu. Z powodu lipcowego upału Józef był bez marynarki. Do czarnych spodni i butów nosił kamizelkę tej samej barwy, założoną na białą koszulę, świeżo odprasowaną, zawiązaną po szyją ozdobną tasiemką. W miejsce guzików były przyszyte małe, ozdobne, z drewna wykonane kołeczki. Ubranie było porządnie skrojone i uszyte u dobrego krawca. Józef bowiem przywiązywał dużą wagę do własnego wyglądu i nosił się jak na gospodarza przystało. Chłop to był na schwał i prezentował się adekwatnie do opisu wójta gminy Krzyżanów w wydanym przez pisarza gminnego zaświadczeniu. A tam stało po rosyjsku, że Józef Filipowicz Motyka, poddany rosyjski, należy do stanu chłopskiego, jest wyznania rzymsko-katolickiego, zajmuje się wiejskim gospodarstwem rolnym jako stały mieszkaniec wsi Wola Krzysztoporska oraz jest właścicielem zagrody, którą zapisał mu ojciec Filip Pawłowicz Motyka.

Upewniwszy się, że prezentuje się godnie, wszedł Józef do budynku sądu, odnalazł biuro notarialne i nacisnął ozdobną mosiężną klamkę. Drzwi ustąpiły i Józef znalazł się w przedpokoju notariusza.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — chłopskim zwyczajem pozdrowił obecne w pomieszczeniu osoby.

— Na wieki wieków. Amen — odpowiedział praktykujący u notariusza dependent. A po uważnym przyjrzeniu się interesantowi zapytał:

— Jak się nazywacie gospodarzu i po co przyszliście?

Józef wymienił swoje nazwisko i cel, w jakim przybył, po czym rozejrzał się po pokoju. Ściany obstawione były ozdobnymi szafami pełnymi książek, a meble pokryte amarantowym utrechtem. Następne drzwi prowadziły do gabinetu notariusza. Dependent kazał Józefowi czekać. Otworzył te drzwi i wszedł do środka z informacją o przybyciu kolejnego interesanta. Józef ponownie rozejrzał się wokół. Pod oknem wyposażonym w ciężkie story stała ława misternie wykonana z jakiegoś szlachetnego drewna. Siedział na niej starszy mężczyzna z brodą — w jasnym tużurku, z białą laseczką na kolanach i cylindrem w tym samym kolorze. W pewnej odległości od tego wytwornego pana stało trzech Żydów z pejsami, w chałatach i jarmułkach. Rozmawiali w języku jidysz, co Józef rozpoznał bez namysłu. Starozakonni byli tak zajęci sobą, że nie zauważyli nawet wejścia nowego interesanta. Może kłócili się o coś, żywo przy tym gestykulując i mówiąc podniesionymi głosami, a może tylko omawiali jakąś transakcję z pobudliwością charakterystyczną dla ludów Wschodu. Przerwali jedynie na chwilę swoją dyskusję w momencie, kiedy dependent wrócił z gabinetu i, zwracając się do Józefa, powiedział:

— Powiadomiłem Floriana Pantaleonowicza o waszym przybyciu. Kazał wam czekać na wezwanie.

Józefowi przyszło czekać dość długo, więc siedząc na krześle, zamyślił się głęboko. Ojciec zapisał mu notarialnie siedem mórg ziemi, do której pełne prawo własności nabył z mocy carskiego dekretu. Ten zapis uczyniony Józefowi miał ostatecznie potwierdzić nieodwracalność skutków aktu uwłaszczeniowego.

W wieku dwudziestu czterech lat wstąpił w związek małżeński, a rok później, w 1878 roku, miejscowa akuszerka, bardzo doświadczona, bo sama urodziła kilkanaścioro dzieci, odebrała przy porodzie żony Katarzyny zdrową córeczkę. Dziewczynka, jako pierwsze dziecko w rodzinie, otrzymała imię po ojcu. Józef kochał córeczkę, ale ambicja nakazywała mieć też męskiego potomka. Uważał, że ciąży na nim odpowiedzialność za zachowanie ciągłości starego chłopskiego rodu; tego był absolutnie pewien. Mijały kolejne lata, a jego gorące pragnienie pozostawało niezaspokojone. Nie był człowiekiem wylewnym, i nie zdradził się, że cierpiał w skrytości swego serca. Cierpiał, nie miał bowiem komu przekazać wiedzy o tajnikach służby ziemi żywicielce. Kogo miałby wdrożyć do panowania i opieki nad koniem, tym żywym motorem napędowym gospodarstwa. Kogóż miałby uczyć trudnej sztuki uprawy, nawożenia i płodozmianu, chować zwierzęta gospodarskie, naprawiać narzędzia i sprzęt rolniczy, jak dbać o rodzinę, o całą wiejską zagrodę? Na te pytania nie znajdował żadnej sensownej odpowiedzi. Do czasu. Nadszedł bowiem szczęśliwy rok 1888. Pod tą szczególną datą narodził się Józefowi wymarzony syn. Wcześniej modlili z żoną do św. Wojciecha w intencji narodzenia chłopca, więc dali mu jego imię. Szczęśliwy ojciec miał już dwoje dzieci, a gospodarstwo nie na tyle duże, żeby je dzielić na części. Gospodarski honor wymagał obsadzenia syna w rodzinnej zagrodzie i odpowiedniego wyposażenia córki. Najbardziej cennym i pożądanym posagiem była ziemia, więc Józef, człowiek honoru, postanowił ziemi dokupić, żeby zapewnić obojgu dzieciom stabilną przyszłość. Oszczędny i myślący o przyszłości, od dawna składał kopiejkę do kopiejki, ale tylko w monetach ze szlachetnego kruszcu. Doświadczenie uczyło go, że wielu ludziom papierowe ruble poszły z dymem, ale nie tylko pożaru się bał. Dewaluacja o tyle bywała łaskawsza, że zabierała tylko część oszczędności, ale strata bolała nie mniej. W okresie kampani krymskiej, wojny o niepomyślnym dla Rosji przebiegu i zakończeniu, papierowe rosyjskie pieniądze znacznie straciły na wartości. Najlepszą lokatą była ziemia, kiedy więc zebrał odpowiednią kwotę — a nadarzyła się właśnie nadzwyczajna okazja — przystąpił do dzieła. Zmarł Franciszek Jerzyniecki, właściciel działek na Małym Kozubie, Ruścu i Komornickim, a pozostały po nim wdowa Konstancja z domu Jędraszczyk i cztery zamężne córki: Marianna Wiktorowska, Józefa Jankowska, Antonina Mąkolska i Florentyna Orecka. Na rzecz tej ostatniej matka i siostry zrzekły się swoich praw. Zaspokoiwszy roszczenia rodziny, Orecka postanowiła sprzedać cztery morgi ziemi. Warunki transakcji zostały pomyślnie uzgodnione, pozostało więc dokonać odpowiednich wpisów w księdze aktów notarialnych. Dlatego właśnie Józef siedział tego upalnego lipcowego dnia na krześle w przedpokoju kancelarii.

Z zamyślenia wyrwał go głos dependenta, który urzędowo po rosyjsku wyrecytował, stojąc w drzwiach gabinetu:

— Notarius Florian Pantaleonowicz Dombrowskij prigłaszajet w kabiniet ziemlewładielcow — tu wymienił strony umowy notarialnej — Józef Filipowicz Motyka, Franc Iwanowicz i Florientina Francewna Orieckije.

Gabinet notariusza urządzony był niemal z przepychem. Ściany obito wzorzystą tkaniną z przewagą bordowego koloru. Okna zaopatrzono w zasłony, lekko przysłonięte teraz z uwagi na panujący w mieście upał. Pod oknem stał misternie rzeźbiony drewniany kantorek, za którym zasiadał sam notariusz Florian Dąbrowski. Pod ścianą z lewej strony stało kilka krzeseł obitych skórą. Siedziało tam dwóch dostojnie wyglądających panów ubranych w nienagannie uszyte surduty z ciemnego kortu, ozdobione dwoma rzędami eleganckich guzików. Obaj panowie mieli rozpięte i lekko rozchylone poły ubrań, było więc widać pod spodem białe koszule i kamizelki kontrastujące z modnymi sztuczkowymi spodniami. Jeden z mężczyzn wyróżniał się dużym złotym sygnetem na palcu, a drugi zegarkiem z dewizką, też oczywiście szczerozłotym. Byli to specjalni świadkowie, rzec by można — ludzie zaufania publicznego, prawnicy odpowiedniej rangi podpisujący akt notarialny w imieniu stron umowy, o ile byli to ludzie niepiśmienni. Za niegramotnych uważano wszystkich niepiszących i nieczytających płynnie po rosyjsku, a takich była zdecydowana większość. Dependent przedstawił obu panów, o różnych wprawdzie fizys, ale jednako emanujących pewnością siebie z domieszką nieukrywanej wyższości wobec nieznających urzędowego języka w mowie i piśmie oraz zawiłości prawnych sformułowań petentów.

— Feliks Fortunatowicz Strzyżewski i Józef Ajzenowicz Skórzewski, prawnicy z Piotrkowa Trybunalskiego — tym razem po polsku wyrecytował dependent.

Obaj przedstawieni panowie kolejno lekko skinęli głowami na powitanie i potwierdzenie słów praktykanta notariusza. Zarówno notariusz, jak i zacni świadkowie nie byli nieznani interesantom. Florentyna Orecka uczestniczyła już tu w spisywaniu umowy notarialnej w 1890 roku, kiedy to jej matka i siostry zrzekły się roszczeń do schedy po mężu i ojcu za odpowiednią opłatą. Józef był tu wcześniej, żeby uzgodnić termin wpisu do księgi hipotecznej umowy zawieranej z Orecką.

Notariusz Dąbrowski wyglądał nie mniej wytwornie od świadczących mu usługi prawników — stosownie do rangi swego urzędu i pozycji społecznej, jaką miał w piotrkowskiej guberni. Siedział dostojnie za swym mahoniowym kantorkiem. Na ścianie za jego plecami wisiał olejny portret Aleksandra III, imperatora Rosji. Najjaśniejszy pan przedstawiony był w bogato zdobionym mundurze galowym, z całą plejadą orderów na piersi. Na biurku przed notariuszem leżały jakieś księgi. Stał też kałamarz napełniony czarnym atramentem z piasecznicą służącą do osuszania świeżo zapisanych kart. Leżała także poduszeczka nasączona zielonym tuszem, a obok spoczywała sporych rozmiarów okrągła pieczęć. Pod ścianą z prawej strony stał potężny stół obity zielonym suknem. Na nim spoczywała gruba księga sporego formatu służąca do zapisywania aktów notarialnych. Stały też dwa duże mosiężne lichtarze z obsadzonymi woskowymi świecami. Za stołem siedział oficjalista, który lada chwila miał przystąpić do spisywania aktu. Zanim to nastąpiło, osoby zawierające umowę przedstawiły metryki urodzenia i zaświadczenia z gmin stałego zamieszkania kwalifikujące do zawarcia umowy kupna-sprzedaży ziemi. Przedmiotem umowy były cztery morgi ziemi sprzedawane przez małżeństwo Oreckich, a kupowane przez Józefa Motykę. Oficjalista pisał szybko i sprawnie. W ciszy gabinetu oprócz skrzypienia pióra na papierze słychać było tylko brzęczenie uporczywej muchy, która usiłowała się pożywić naskórkiem wszystkich po kolei uczestników tego prawnego misterium. Od czasu do czasu spokój panujący w kancelarii przerywał też głos Floriana Dąbrowskiego dyktujący swojemu pracownikowi kolejne akapity tekstu wpisywanego do księgi. Niekiedy notariusz zadawał jakieś pytanie osobom składającym oświadczenie woli. W końcu oficjalista zapisał w księdze, że sprzedający otrzymali zapłatę w trakcie spisywania umowy. Wtedy Józef wyłożył na stół garść srebrnych monet, a wśród nich nawet jeden złoty półimperiał. Oficjalista przeliczył pieniądze, których było równo sto rubli. Z tej sumy osiemdziesiąt rubli przekazał Florentynie Oreckiej. Pozostałe dwadzieścia rubli położył na biurku przed notariuszem, jako zapłatę za dokonanie wpisu do księgi i sporządzenie wypisu dla kupującego, w tym jeden rubel dwadzieścia pięć kopiejek za wysokiej jakości papier aktowy i dwadzieścia kopiejek za znaczek opłaty skarbowej. Pozostałe osiemnaście rubli i pięćdziesiąt pięć kopiejek było przeznaczone na koszty utrzymania biura, wynagrodzenie notariusza i poświadczających akta prawników. Te dwadzieścia rubli za akt notarialny to była według Józefa kwota nazbyt wygórowana, bo stanowiła dwadzieścia procent całej transakcji i równowartość całej morgi ziemi, a to już budziło w jego sercu grozę. Godził się jednak z bólem serca na te niepojęte koszty, bo był przekonany, że prawne zabezpieczenie chroniło go przed ewentualną samowolą dziedziców. Wprawdzie wierzył w Boską sprawiedliwość, ale i cenił sobie porzekadło: „Strzeżonego Pan Bóg strzeże”. Właśnie dlatego zapis w księdze aktów notarialnych był dla niego tak ważny. Na jego życzenie notariusz polecił zapisać dodatkowy akapit w umowie, mówiący o tym, że sprzedający przekaże mu ziemię niezwłocznie po zebraniu tegorocznych plonów, czyli po żniwach i wykopkach. Po spisaniu aktu notariusz złożył pod nim podpis, a oficjalista odcisnął pieczęć. W imieniu stron umowy podpisy złożyli prawnicy, mieszkańcy Piotrkowa. Józef jeszcze dziś miał otrzymać wypis. Postanowił więc poczekać w przedpokoju, żeby dopiąć sprawę do końca.

Do gabinetu wchodzili następni interesanci. Tym razem grupka starozakonnych, która po długim wyczekiwaniu i burzliwej dyskusji skompletowała wreszcie swój skład. Dependent zaś, biegły w kaligrafii, żwawo zabrał się do sporządzania bumagi. Użył w tym celu specjalnego papieru wyższej jakości, przeznaczonego wyłącznie do wypisów w sprawach, w których wartość transakcji mieściła się w granicach od pięćdziesięciu do dwustu pięćdziesięciu rubli. Dla drobniejszych spraw były aktowyje bumagi gorszej jakości. Józefowi czas się dłużył niezmiernie, bo choć w urzędach czuł się dość pewnie, to najlepiej mu było w bliskim kontakcie z przyrodą. Zaczął też niepokoić się o konia stojącego przy wozie na placu. „Doskwierało mu już wcześniej pragnienie — myślał — więc jak bardzo może chcieć pić po zjedzeniu słomianej sieczki wymieszanej z ziarnem?”. Na szczęście dla konia dependent nie próżnował i kilka pacierzy później wręczył Józefowi upragnioną bumagę z podpisem notariusza i odciśniętą na zielono pieczęcią Kancelarii Hipotecznej Sądu Pokoju. Z wyraźną ulgą opuścił Józef budynek sądu.

Minęło południe. Ruch na ulicach miasta wyraźnie stracił dynamikę. Była to przecież pora obiadu. Koń, czując i widząc gospodarza, zaczął parskać i przebierać nogami. Józef wiedział, że Gniady jest spragniony i spieszy mu się do stajni. Nabrał wody z ulicznej studni. Napoił konia i sam też się napił, po czym popatrzył na rosyjskojęzyczne szyldy okolicznych sklepów. Miał w zwyczaju przywozić z miasta swoim bliskim jakiś gościniec. Wszedł do sklepu, który wydawał mu się duży i elegancki, szczególnie w porównaniu do sklepiku Mośka w Woli, dusznego i ciasnego, zapchanego od dołu do góry beczkami i workami, z rozczochraną Żydówką za kontuarem. Tu był duży wybór towarów znacznie wyższej jakości, ale i po wyższych cenach. Wysupłał z sakiewki dwie srebrne czterdziestówki. Kupił dwa bajgle, słodką chałkę i torebkę lukrowanych pierników. Wsiadł na wóz i ruszył prosto ku słońcu. Lejce uwiązał do kłonicy, jak tylko znalazł się za miastem. Nie potrzebował już kierować koniem, ten instynktownie i nieomylnie pociągnął wóz w stronę domu. Z każdą wiorstą powrotnej drogi Józef gubił wewnętrzne napięcie, które towarzyszyło mu dziś od wczesnego poranka, kiedy tylko zaczął szykować się do wyjazdu, a nasilało się z godziny na godzinę, osiągając apogeum w chwili obwieszczenia przez notariusza, że umowa została zawarta. Ten stan szczególnej wewnętrznej koncentracji ustępował teraz torującej sobie drogę do jego świadomości satysfakcji z osiągnięcia celu, który sobie nakreślił w dniu naznaczonym radością narodzin tak długo wyczekiwanego syna. Nieważne, jakim wysiłkiem to osiągnął — że zarobił i zaoszczędził tyle pieniędzy, ile było trzeba na zakup ziemi, i dokonał zakupu w chwili, kiedy szczęśliwy los dał mu szansę. Józef był przekonany, że posiadanie ziemi jest warunkiem niezbędnym zachowania godności. Gospodarz posiadający tyle ziemi, ile mógł z rodziną uprawić, mieścił się w kategorii ludzi wolnych. Był wolny, bo niezależny materialnie, związany tylko z matką ziemią, żywicielką, którą mu Bóg powierzył w opiekę na czas pobytu na tym świecie. W feudalnym systemie człowiek bez ziemi zdany był na igraszki losu jak żeglarz na porywy wiatru, nie posiadał bowiem kotwicy, którą mógłby zarzucić, kiedy jego życie zaczynało tracić sterowność na skutek ulegania podszeptom diabła. Człowiek, który utracił ziemię, stawał się pariasem. Nawet jeśli dopisało mu szczęście, mógł być tyko parobkiem żyjącym z ciężkiej harówki, bez pewności jutra, a jeśli los mu nie sprzyjał, musiał szukać przystani wśród dziadów kościelnych żyjących z cudzej łaski.

W tym zamyśleniu nie zauważył, że minął Siomki i Bogdaszkę. Jechał już akacjową aleją, wprost do majątku Szpilfoglów. Wracał jednak do domu, minął więc ogród, skręcił w lewo koło stawu i znalazł się we własnej zagrodzie powiększonej właśnie o cztery morgi. Ukrywał wzruszenie, które uważał za słabość; a przecież świat dla słabych zawsze był nieprzyjazny, nawet groźny.

Tak podczas ostatniej podróży do miasta wspominał Józef swoją pierwszą wizytę u notariusza. Trzydzieści siedem lat minęło jak z bicza strzelił, a on pamiętał tamten dzień w każdym szczególe, choć tyle innych, ważnych, przeżyć zatarło mu się w pamięci.

Magnackiegniazdo

Wola Krzysztoporska zawdzięcza istnienie i nazwę panującemu przez cztery wieki na tej części Równiny Piotrkowskiej magnackiemu rodowi z Małopolski. Kiedy Józef przyszedł na świat, w 1853 roku, Krzysztoporskich już tu nie było. W wolskim folwarku siedział dziedzic Trzciński, którego okoliczni chłopi niezbyt szanowali; bo nie bez racji uważali go za dziwaka i utracjusza? Zatrudnieni w majątku ludzie opowiadali w miejscowej karczmie i podczas pieszych wędrówek na niedzielną mszę o fanaberiach szlagona, który zamiast ekonomią i zarządzaniem zajmował się astrologią, wróżbiarstwem i uzdrawianiem, odnosząc w tych dziedzinach niebagatelne sukcesy. Szczególnie zasłużył się w leczeniu kołtuna, który powszechnie traktowano jako chorobę, a nie przejaw niechlujstwa. Dziwactwa, zwłaszcza tego rodzaju, bywają kosztowne. Dziedzic zaciągał długi u Żyda w Warszawie, beztrosko podpisując weksle, do czasu aż suma długów zaczęła sięgać kwoty równej wartości posiadanych przez Trzcińskiego tysiąca hektarów ziemi, budynków, inwentarza i całej reszty. Wówczas wierzyciel uwolnił szalonego dziedzica od kłopotów i przejął majątek, oddając w dzierżawę innemu Żydowi, Józefowi Szpilfoglowi z Piotrkowa. Wraz z przybyciem rodziny Szpilfoglów rozpoczęła się druga era świetności Woli, która trwała ponad sto lat, od 1865 do 1989 roku, czyli do ostatecznego upadu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.

W czasach Józefa mit o magnatach, założycielach Woli, był jeszcze całkiem żywy. Przekazywano go sobie z ust do ust, z pokolenia na pokolenie. Wobec braku pisanej wersji opowieść ulegała różnym przekształceniom i deformacjom. Ten możny, magnacki ród mógł się równać pod względem znaczenia w Rzeczpospolitej z rodami Lubomirskich i Tarnowskich. Jan Krzysztoporski (1518–1585) był jednym z najbardziej wpływowych ludzi w czasach największej świetności państwa polskiego. Jako sekretarz króla Zygmunta Augusta zajmował się polską polityką zagraniczną. Za ostatnich Jagiellonów Polska była europejskim mocarstwem, można więc przypuszczać, że w jego rezydencji w Woli Krzysztoporskiej kształtowały się opcje europejskiej dyplomacji przed zagranicznymi wojażami, na które udawał się jako wysłannik polskiego monarchy. Był Jan kasztelanem wieluńskim i sieradzkim, dostąpił też godności senatorskiej. Odegrał dużą rolę na Sejmie Lubelskim 1569 roku. Warto prześledzić historię życia tego niezwykłego i wielkiego Polaka.

Wszystko zaczęło się w Wittenberdze. Tam, gdzie w 1517 roku zbuntowany przeciw obłudzie i hipokryzji Kościoła ksiądz Marcin Luter wystąpił z programem naprawy zawartym w dziewięćdziesięciu pięciu tezach wypisanych na papierze przybitym do drzwi miejscowej katedry. To wydarzenie zmieniło losy świata, kształtując ruch propagujący etos pracy, indywidualizmu i skromności, który nadał potężny impuls rozwojowy zachodniej cywilizacji, przygotowując grunt pod rewolucję naukowo-techniczną. Reformacja czyniła nadspodziewanie szybkie postępy, mimo prześladowań ze strony katolickiej większości. W 1526 roku na sejmie w Spirze już 6 księstw i 14 miast Rzeszy oprotestowało dyskryminowanie mniejszości religijnych. Od czasu tego protestu cały ruch odnowy religijnej przyjął nazwę protestantyzmu. Nie był to ruch jednolity, ścierały się w nim różne tendencje, które doprowadziły do wyłonienia się wielu doktryn religijnych w obrębie chrześcijaństwa i skupionych wokół nich grup wyznawców nazywanych zborami. Reformacja na Zachodzie spotkała się z ostrą reakcją sił związanych z kościołem katolickim, co doprowadziło do krwawych wojen religijnych zakończonych dopiero pokojem augsburskim w 1555 roku i przyjęciem tam zasady cuius regio, eius religio. Ta zasada nie miała nic wspólnego z tolerancją, oznaczała bowiem przymus religijny z woli władcy dla poddanych. W Polsce reformacja nie miała tak wielu zwolenników, ale też kontrrewolucja przebiegała o wiele łagodniej. W nieco dalszej przyszłości miało być jednak inaczej. Nie wiadomo do dziś, jaki to duch, dobry czy zły, podszepnął Lutrowi owe 95 tez, które zmieniły bieg historii. Nawet oceniając po owocach, nie można jednoznacznie stwierdzić, czy zbuntowany ksiądz był wysłannikiem piekieł. Wprawdzie jego tezy stały się zaczynem całego cyklu wojen religijnych, które przyniosły mieszkańcom Europy gehennę, poniewierkę i morze przelanej krwi, ale też otworzyły drogę nowej formacji społecznej, która w przyszłości przyniosła dobrobyt ludności zachodniego świata.

Nie wiadomo więc, skąd pochodziła inspiracja, nie ulega jednak wątpliwości, że ksiądz Marcin, wbijając gwóźdź w odrzwia wittenberskiego kościoła, przypieczętował losy Krzysztoporskich, znakomitego polskiego rodu magnackiego. Andrzej Frycz Modrzewski (1503–1572), największy polski pisarz polityczny Odrodzenia, bywał gościem Piotra Krzysztoporskiego, pana na zamku w Krzysztoporzycach. Tak nazywano rezydencję magnacką, w odróżnieniu od wsi Wola Krzysztoporska, leżącej poza murami zamku. Modrzewski, przesiąknięty ideałami reformacji, namówił młodego Krzysztoporskiego na studia w Wittenberdze, które to miasto było jaskinią lwa reformacji, samego Marcina Lutra. Młody, wybitnie zdolny polski magnat szybko zaraził się protestantyzmem promieniującym z otoczenia wielkiego reformatora. Zgłębiał tam tajniki nowej doktryny religijnej w latach 1537–1539. Wiedzę swoją uzupełnił podczas rocznego pobytu w Padwie i wrócił do kraju jako wyznawca kalwinizmu. Po powrocie Jana Krzysztoporscy ufundowali w swoim majątku zbór kalwiński. Okazały budynek stanął obok zachodniej, wjazdowej, bramy zamku, na małym, piaszczystym pagórku w linii murów otaczających rezydencję. Podczas modłów w zborze Jan wracał pamięcią do wykładów Filipa Melanchtona, który był profesorem języka greckiego, ale przede wszystkim wielkim teoretykiem i działaczem protestantyzmu, twórcą augsburskiego wyznania wiary i inspiratorem wielu książek, zdobiących świetny księgozbiór biblioteki w Woli Krzysztoporskiej. Księgi w tej bibliotece nie leżały bezużyteczne. Przez dwór magnata przewijało się wielu młodych, zdolnych ludzi, dla których Jan Krzysztoporski był prawdziwym polskim mecenasem, który, jak na prawdziwego humanistę przystało, obracał się wśród najwybitniejszych twórców polskiego Odrodzenia. Bywali tu też Mikołaj Rej i Jan Kochanowski. Jan także pisał książki. Być może to on jest autorem Pieśni o prośbę człowieka krześcijańskiego. Synów, Mikołaja i Piotra, wychował na miłośników i twórców literatury. Urodzony w 1547 roku Mikołaj był znanym poetą. Nie mogło zresztą być inaczej, skoro chłopcy wyrastali w atmosferze szacunku dla naukowych i literackich dokonań, w kontakcie z największymi przedstawicielami polskiego Renesansu. Z biegiem lat poglądy senatora Krzysztoporskiego ulegały ewolucji pod wpływem powstających jak grzyby po deszczu doktryn religijnych, dzielących szeroką rzekę reformacji na wiele nurtów. Można powiedzieć, że poszedł za radykalnym strumieniem pędzącym ku stromym kataraktom późniejszych wydarzeń. W twórczym fermencie polskiej reformacji wyłonił się w roku 1562 z krakowskiego zboru kalwińskiego Zbór Mniejszy, czyli zbór braci polskich, zwanych też arianami czy antytrynitarzami. Jako najwybitniejsi teoretycy myśli ariańskiej objawili się: Grzegorz Paweł z Brzezin i Szymon Budny. W ich szeregach dominowali przedstawiciele średniej szlachty, mieszczan, chłopstwa i gołoty. Arianie za podstawę swej doktryny uważali Biblię, ale nie uznawali dogmatu o Trójcy Świętej. Sprzeciwiali się wojnie, walkom zbrojnym, rozlewowi krwi, karze śmierci, kłamstwom i oszustwom. Chcieli równości wszystkich stanów i równości ludzi wobec prawa. Byli przekonani, że należy żyć wyłącznie z pracy własnych rąk, a wyzyskiwać innych po prostu się nie godzi. Głosili więc zniesienie pańszczyzny i domagali się oddania chłopom ziemi. Tak radykalnych poglądów społecznych nie mogła mieć i nie chciała szlachta, która korzystała z wyzysku uciemiężonych do imentu chłopów. Godzący w podstawy szlacheckiego dobrobytu arianie byli szlachcie solą w oku. Nieuchronnie musiała więc nadejść krwawa rozprawa z heretykami podobna do tej na Zachodzie. Nie było jednak w Polsce Jagiellonów sprzyjających warunków do ostatecznej rozprawy katolików z innowiercami. To właśnie była owa słynna polska tolerancja religijna, która utrzymała się jeszcze za pierwszych władców elekcyjnych, aż do Jana Kazimierza. W 1602 roku powstała słynna Akademia Rakowska z aktywnym domem wydawniczym. Stało się to w okresie największego rozkwitu ruchu braci polskich.

Ilekroć jakaś awangarda wystąpiła z hasłem powszechnej równości, to prawie zawsze kończyło się to krwawą łaźnią dla reformatorów. Wydarzenia te mogą posłużyć za mocny argument zwolennikom teorii o nieuchronnej porażce wszelkich ruchów społecznych wychodzących z założenia, że dobrem można pokonać zło. Takie cuda zdarzają się niezmiernie rzadko. Wystarczy wspomnieć tragiczny finał misji Jezusa Chrystusa albo skalę rozlewu krwi wywołanego hasłem: „Wolność, Równość, Braterstwo” we Francji 1789 roku. Byli więc arianie utopistami. Nie pierwszymi i nie ostatnimi w dziejach.

Przywiązany do ideałów reformacji Jan Krzysztoporski, zmieniając na ariański zbór kalwiński w Woli Krzysztoporskiej, także okazał się niepoprawnym marzycielem. Na szczęście ten magnat i intelektualista jako mąż stanu był stanowczym obrońcą interesów Rzeczpospolitej, wytrawnym, a przede wszystkim skutecznym, dyplomatą i negocjatorem. Ród Krzysztoporskich, jak się wydaje, był jedynym spośród magnaterii wyznającym arianizm. Wśród magnatów sprzyjających reformacji dominowały luteranizm i kalwinizm. Mimo radykalnych poglądów religijnych i społecznych Jan Krzysztoporski cieszył się zaufaniem królów polskich. Poczynając od Zygmunta Starego i jego syna Zygmunta Augusta, na Henryku Walezym i Stefanie Batorym skończywszy, powierzali mu władcy najpoważniejsze zadania w polityce zagranicznej i dyplomacji. Szczytowym osiągnięciem tego znakomitego męża stanu był nader istotny udział w wykreowaniu i wynegocjowaniu rozwiązań ustrojowych wspólnego państwa polsko-litewskiego, powstałego wreszcie po stu siedemdziesięciu latach luźnego związku opartego głównie na unii personalnej. Na sejmie w Lublinie w 1569 roku Polska i Litwa połączyły się w jeden organizm państwowy na podstawie dobrowolnej, wynegocjowanej, umowy, a nie w wyniku podboju czy zhołdowania. Unia Lubelska przetrwała aż do czasów rozbiorów Rzeczpospolitej i może pod pewnymi względami być traktowana jako pierwowzór Unii Europejskiej utworzonej cztery wieki później.

W XVI wieku w Polsce nie tylko demokracja szlachecka oddychała pełną piersią. Był to także czas wielkiego rozkwitu nauk. Spory i dyskusje luminarzy tego okresu były niesamowicie burzliwe i zdawały się nie mieć końca. Niesłychanie ciekawe musiały być spotkania Jana Krzysztoporskiego z Rejem, Kochanowskim i Fryczem Modrzewskim. W owych czasach Piotrków był jednym z krajowych centrów politycznych. Na sejmy walne, zjazdy szlacheckie i synody kościelne przybywali tu na przestrzeni wieku najwybitniejsi Polacy. Wielu z nich musiało być gośćmi magnatów Krzysztoporskich w ich podpiotrkowskiej rezydencji. Może gościł tu także Stanisław Orzechowski (1513–1566), pisarz polityczny i religijny, zwolennik reformacji, a później, jako ortodoksyjny katolik, atakujący bez pardonu różnowierców, szczególnie arian. Spory, jakie toczył z Krzysztoporskim, musiały siać wzburzenie w głowach słuchaczy. Jednak szczególnie ciekawie przedstawiały się zapewne relacje senatora Jana z Mikołajem Kopernikiem. Z Fromborka przeciekały na Zachód wieścił o niezwykłym odkryciu. Kopernik w 1533 roku ukończył dzieło swojego życia, De revolutionibus Orbium Coelestium. Z obawy przed represjami ze strony hierarchów katolickich wahał się z ogłoszeniem drukiem swojej teorii, burzącej sankcjonowany przez Kościół porządek świata. Podczas studiów Jana w Wittenberdze sławny profesor matematyki w miejscowej uczelni, która była wówczas centrum światowej nauki, Georg Joachim von Lauchen zwany Retykiem (Rheticus), wybrał się w podróż do Fromborka, żeby na miejscu zapoznać się z dziełem wielkiego astronoma. Sporządził wyciąg z rękopisu i wydał drukiem w Gdańsku. Można przypuszczać, że to Krzysztoporski przywiózł do Wittenbergi wieści o tym niezwykłym odkryciu. Nie wiadomo, jaki miał stosunek do teorii heliocentrycznej, skoro odrzucili ją Luter, Kalwin i Melanchton, najwięksi teoretycy reformacji, z powodu, jak twierdzili, niezgodności z Biblią.

Najazd szwedzki okazał się początkiem końca świetności rodu Krzysztoporskich. Na tronie Rzeczpospolitej zasiadł Jan Kazimierz, władca pochodzący ze spokrewnionej z Jagiellonami szwedzkiej dynastii Wazów. Monarcha ten za młodu wstąpił do zakonu i szybko sięgnął po kardynalski kapelusz, który po śmierci przyrodniego brata, Władysława IV, zmienił na polską koronę. Pod jego berłem urośli w siłę zwolennicy kontrreformacji, a innowiercom grunt zaczął się palić pod stopami. Legenda o cudownym ocaleniu Jasnej Góry przed bluźniącymi Najświętszej Panience Szwedami, śluby lwowskie Jana Kazimierza i ogłoszenie Maryi Królową Polski spowodowały panikę wśród kacerzy. U protestantów matka Jezusa nie cieszyła się szczególną estymą. Rola kozła ofiarnego przypadła arianom, którzy na mocy ustawy sejmowej z 1658 roku skazani na banicję, opuścili kraj, ukarani za rzekomą współpracę ze Szwedami. Jak to się miało do kolaboracyjnej postawy wobec najeźdźców większości szlachty i magnatów, którzy opuścili swojego prawowitego króla, przyłączając się do Karola Gustawa, a nawet wspierając go zbrojnie? Wśród zdrajców byli nie tylko protestanci, ale też katolików niemało, a nikomu z nich włos nie spadł z głowy. Wydaje się, że tak naprawdę zgubiły arian ich hasła o powszechnej równości wszystkich ludzi, a co za tym idzie — żądania zniesienia pańszczyzny i poddaństwa. Ustawa o arianach była pierwszym naruszeniem wolności religijnej w Rzeczpospolitej. W wyniku tej ustawy i będących jej skutkiem prześladowań religijnych arianie z konieczności osiedlili się w Holandii, Prusach Książęcych, w północnych Niemczech i na Śląsku. Ci, co pozostali, przeszli do podziemia albo stawili zbrojny opór. Siedliskiem oporu był zamek Krzysztoporzyce, gdzie zgromadziła się cała magnacka familia Krzysztoporskich. Odmawiając opuszczenia rodzinnych stron, opierała się zbrojnie zakusom napastników. Wielka jest jednak siła sprawcza chciwości, wsparta budzącą złe instynkty zawiścią. Banitów nie chroniło prawo, można więc było Krzysztoporskich bezkarnie zabić i obrabować. Pokusa była tym większa, że powszechnie uważano ich za bardzo bogatych. Opowiadano sobie po okolicy o wielkich skarbach zgromadzonych w lochach pod pałacem i w podziemiach zboru przez kasztelana Jana i jego potomnych. Przemożna żądza obłowienia się burzyła krew w żyłach okolicznej szlachty, aż wreszcie zaowocowała spiskiem uknutym przez Dobrzelowskich. Nie odważyli się stanąć do otwartej walki z ariańską familią, lecz zebrali tyle szabel, ile się dało, i pod osłoną nocy napadli na zamek. Wycięli w pień całą rodzinę i wszystkich innych mieszkańców pałacu ledwo co rozbudzonych z głębokiego snu. Nie oszczędzono ni kobiet, ni dzieci. Według historycznych przekazów ocalało tylko jedno dziecko płci męskiej w kołysce. Zrabowawszy, co się dało cennego, oprawcy spustoszyli zamek, pozostawiając porozrzucane wszędzie zbryzgane krwią trupy pomordowanych. Ta krwawa jatka została zgotowana arianom przez braci katolików w imię Boże, co nie powinno dziwić w świetle podobnych wydarzeń znanych już wcześniej. Nie było bowiem w dziejach świata bardziej bestialskich zbrodni od tych popełnionych w imię Boga przez ludzi przekonanych, że są Jego karzącą ręką. Wydarzenia te obrosły legendą, która przetrwała wśród mieszkańców Woli i okolicznych wiosek aż do czasów Józefa Motyki. Wieść gminna niosła, że napastnicy nie znaleźli oczekiwanych skarbów, bo te zostały wcześniej ukryte w przepastnych lochach zamku, które ciągnęły się aż do lasu na piaskach Bogdaszki. Nieznane są losy słynnej biblioteki senatora Jana Krzysztoporskiego, z której zbiorów tylko niewielka część zachowała się w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie.

Józef Motyka aż tyle o Krzysztoporskich nie wiedział. Urodził się w 1853 roku, a wtedy tej rodziny już w Woli nie było. Widział jednak na własne oczy marmurowe tablice w kościele parafialnym napisane nieznanym mu pismem. Na jednej z nich można było odczytać datę 1541. Tablice budziły ciekawość parafian, więc ksiądz kanonik Wojciech Rożniewski, bogdanowski proboszcz w latach 1860–1910, tłumaczył z ambony napisany po łacinie tekst mówiący o tym, że „wspaniałomyślny pan Piotr Krzysztoporski z Krzysztoporzyc ten święty dom ze starości chylący się ku upadkowi na nowo odrestaurował, powiększył i ozdobił w roku Pańskim 1541”. Z głębi dzieciństwa szły za Józefem strzępki opowiadań, snutych w długie zimowe wieczory przy chybotliwym świetle skwierczącego łojowego ogarka. Kobiety schodzące się do darcia pierza opowiadały, jak to kara Boska spadła na cały ród Krzysztoporskich, wyrżniętych w pień przez zbuntowaną przeciw nim szlachtę. Wieść o tej krwawej łaźni przetrwała przekazywana ustnie z pokolenia na pokolenie. Krzysztoporscy twierdzili, że wierzą w Boga, ale zerwali więzy ze świętym Kościołem. Dziwną świątynię na zamku wybudowali tuż przy zachodniej bramie. Nie było wizerunku Boga i Świętych Pańskich w miejscach, gdzie się modlili. Ogołocili też z obrazów kościół w Bogdanowie i przekazali go wyznawcom nowej wiary. Namawiali chłopów ze swoich wiosek do przyjęcia nowego wyznania, i to skutecznie, bo nie sposób chłopu buntować się przeciw swemu panu. Nie wszyscy poddani jednak posłuchali. Byli też tacy, co poszli za głosem księdza i chodzili dziesięć wiorst do modrzewiowego kościółka w Postękalicach, gdzie mieściła się siedziba katolickiej parafii wydalonej z Bogdanowa na sto lat. Panowie na Krzysztoporzycach zapowiadali powszechne zniesienie poddaństwa i pańszczyzny, na co burzyła się przeciw nim okoliczna szlachta, żyjąca dostatnio, a czasem hulaszczo, z chłopskiej krwawicy. Opowiadania o tych wydarzeniach po dwustu latach zyskały całkiem inną formę i oprawę, tak że nawet legendy nie przypominały, tylko jakąś fantastyczną bajkę, i zapierały dech w piersiach słuchaczom podczas seansów bajania w domu Filipa Motyki. Ze szczególnym przejęciem słuchano o duchach pomordowanych właścicieli zamku, które to rzekomo strzegły skarbów ukrytych w ruinach zboru ariańskiego. Nie brakowało poszukiwaczy skarbów, choć tylko najbardziej odważni grzebali czasem w ruinach świątyni. Bywało, że jakiś szczęśliwiec trafił na garnek zaśniedziałych srebrnych bądź nawet złotych monet. Opowiadano, że znalazców prześladował jakiś pech, bo schodzili z tego świata wkrótce po odkryciu skarbu. Józef nie wierzył w te skarby, rzekomo odnajdywane. Garnka z monetami nigdy nie widział, w ruiny świątyni nie chodził. Wierzył natomiast w duchy pokutujące w lochach dawnego pałacu, do których wejście znajdowało się obok bramy wjazdowej kończącej aleję grabową. Wydawało mu się, że właśnie tego wejścia strzegą stojące na cokołach kamienne posągi rycerzy. Spędzający noce we dworze służący ze wsi opowiadali z przejęciem, jak w ciemną deszczową noc, gdy wiatr hulał po ogrodzie Krzysztoporskich, słychać było jakby z głębi tych podziemi szczęk oręża, chrapliwe krzyki walczących, jęki rannych i rzężenie konających. Czasem jakiś głos wzywał Jehowę, czasem Najświętszą Panienkę. Aż ucichło wszystko, a wiatr zerwał się, jęcząc w koronach bezlistnych drzew. Nagle przepadł, pozostawiając drzewa w bezruchu. W ciszy pełnej trwogi odezwało się dziecko, to cichutko kwiliło, to krzyczało, wołając matki. Józef słyszał też od folwarcznych, że nie w ariańskim zborze, a w pałacowych lochach ukryli skarby potomkowie Jana Krzysztoporskiego, rzucając klątwę, żeby przepadli ci wszyscy, którzy z wielkiej chciwości odważą się po nie sięgnąć. W zamierzchłych dziejach nie brakowało śmiałków, co, za nic mając ostrzeżenia, schodzili do tajemniczych lochów, ale żaden z nich nie powrócił.

Rodzina Szpilfoglów

Siedemdziesiąt lat przed zagładą narodu wybranego Żyd z Piotrkowa, Josek Szpilfogel, kupił u warszawskiego lichwiarza wolski majątek zajmujący łączną powierzchnię tysiąca ośmiuset sześćdziesięciu ośmiu mórg.

Nowy dziedzic, choć niegramotny i o posturze zaledwie z grubsza ociosanej, miał głowę do interesów i upór w dążeniu do celu. Był przekonany, że w życiu najważniejsze jest pomnażanie bogactwa, więc, nie tracąc czasu, zabrał się do ratowania podupadłego folwarku. Bladym świtem można było zobaczyć, jak ten wysokiego wzrostu mężczyzna, ubrany w czarne palto i w czapce z daszkiem na głowie, idzie z domu w kierunku obór dopilnować porannego obrządku. Zimą czy latem jeszcze przed nastaniem dnia zaczynał się ruch na ogromnym wewnętrznym dziedzińcu utwardzonym solidnym brukiem. Kobiety, rozmawiając, szły wydoić krowy. Fornale poili zwierzęta gospodarskie w oborach i stajniach. W sezonie wegetacyjnym szykowali zaprzęgi do wyjazdu w pole, a bydło po udoju wyganiano na pastwisko. Dziedzic krążył po całym placu, i biada temu, co się zaniedbał w obowiązkach, bo nowy właściciel potrafił też przyłożyć po gębie. Przy doglądaniu prac polowych najczęściej zastępował go ekonom Chmura, który także był Żydem, choć nosił polskie nazwisko. Żydów w ogóle było w majątku całkiem sporo. Jedni mieszkali w samym folwarku, inni we wsi. Razem z pracującymi tu na stałe Polakami i sezonowo zatrudnianymi mieszkańcami wsi stanowili zgodnie pracującą folwarczną siłę roboczą. Pod rządami nowego dziedzica pracowników zaczęło przybywać, zaczął się bowiem rozrastać miejscowy przemysł przetwórczy, gdyż właściciel uznawał, i słusznie, że sprzedaż nieprzetworzonych płodów rolnych jest nieopłacalna. Dla wolskiego folwarku zaczynał się długi czas prosperity.

Pod koniec XIX wieku na terenie dawnego siedliska Krzysztoporskich stało już około pięćdziesięciu budynków, z czego połowa murowanych i pracowało ponad dwieście osób. Szpilfoglowie w Woli nie próżnowali. Najpierw protoplasta Józef, a później jego synowie i zięciowie wybudowali gorzelnię i drożdżownię. Kolejnym dużym przedsięwzięciem była budowa wyposażonej w suszarnię słodowni. Postawiono ją przy zachodniej bramie, na ruinach zboru ariańskiego. Gmach wybudowany z solidnej czerwonej cegły miał kilka pięter wysokości. Zwieńczono go dachem z okazałym kominem i charakterystyczną fajką wylotu kanałów wentylacyjnych. Sylwetka tego gmachu, widoczna ze znacznej odległości, dominowała w panoramie Woli przez kilkadziesiąt lat. Bramę przy słodowni zamykał na noc dozorca mieszkający w stojącym obok domku. W pole wyjeżdżano bramą południową, usytuowaną między oborami i stajniami, tędy też zwożono do murowanych stodół zboże z pól. Ciężkie wozy terkotały po kocich łbach dziedzińca ciągnione przez konie lub woły pociągowe. Brama wschodnia, z wyjazdem na Wygodę, zamykała część przemysłową folwarku, gdzie produkowano okowitę i drożdże, rektyfikowano spirytus, wytwarzano likiery i wódki gatunkowe. Tutaj właśnie, przy drodze na Wygodę, powstały zręby fabryki chemicznej. Fabryka barwników była dziełem syna dziedzica, Maurycego Szpilfogla, absolwenta politechniki w Karlsruhe. Markus ukończył na tej uczelni chemię z wielką pochwałą (magna cum laude) i przy pomocy ojca zrealizował swoje marzenia. Fabryka sprawiła, że Wola stała się znana w Polsce na najbliższe kilkadziesiąt lat. Nie byłoby jednak tej znaczącej w kraju fabryki, gdyby nie pomoc Wojciecha Żeromskiego, bliskiego kuzyna słynnego polskiego pisarza, z którym Markus zaprzyjaźnił się serdecznie i którego ściągnął do majątku ojca. Żeromski poświęcił wolskiej chemii całe życie i spoczął pochowany na wolskim cmentarzu. Miał syna i córkę; oboje, jak na Żeromskich przystało, zostali wychowani w duchu patriotyczno-niepodległościowym. Syn Tadeusz, jak zapisał pisarz gminny, został w 1905 roku wydalony za działalność wywrotową przez wójta gminy Krzyżanów.

Najważniejsza, reprezentacyjna, brama folwarku otwierała się na północ, w stronę ogrodu. Ograniczały ją cokoły, na których stały rzeźby rycerzy, sztandar, laweta armatnia, figurki amorków; a wszystko ryte w kamieniu. Dostojnie prezentowały się te zabytkowe rzeźby, relikty niegdysiejszej świetności rodu Krzysztoporskich, po których oprócz tego pozostały lochy, w miejscu, gdzie niegdyś pysznił się magnacki pałac, i ruiny psiarni przy południowej bramie. Północna brama otwierała się w stronę cienistej grabowej alei, biegnącej między dwoma stawami ku drodze w stronę Piotrkowa. Na stawie przy drodze na Wygodę była wysepka z kamiennym lwem. Za ogrodem wiodła droga do wsi i dalej do Bogdanowa. Między sztachetami płotu dało się zobaczyć w oddali niemiecką kolonię położoną między Krężną a Gąskami. Przy płocie rosły potężne wiązy. Obok bramy stała portiernia. To tutaj Jan Mastalerz obmacywał kobiety wychodzące z fabryki po zakończeniu zmiany. Czynił to dla sprawdzenia, czy nie wynoszą do domu drożdży lub likierów. Ile było przy tym pisków, krzyków i złorzeczeń. Jan nie na darmo uchodził w okolicy za kobieciarza. Trudno sobie wyobrazić, żeby nie skorzystał z tak świetnej okazji do naruszenia granic kobiecej intymności.

Szpilfoglowie zamieszkali na początek w drewnianym domu z oranżerią, umeblowanym jeszcze przez dziedzica Trzcińskiego. Poprzedni dziedzic, choć dziwak i utracjusz, wielkim był patriotą. Świadczyły o tym porozwieszane na ścianach ryte w miedzi portrety królów polskich. Józef Szpilfogel i jego żona Hana, z domu Warszawska, byli praktykującymi Żydami, więc pierwszym budynkiem, jaki postawili, była synagoga. Niemałą radość wywołali tym wśród miejscowej społeczności żydowskiej do tej pory chodzącej na modły do miasteczka Rozprza. Od tej pory w każdy szabas szli Żydzi przez wieś w stronę bramy przy słodowni ubrani w nowe kapoty i czapki, z tałesami pod pachami. W pewnej odległości za nimi szły wystrojone Żydówki, w długich sukniach i białych bluzkach. Na głowach nosiły peruki, a dla ozdoby korale i kolczyki. W chłodne dni zarzucały na plecy duże, ciepłe chustki. Paradowały dostojnie przez wieś, a psy szczekały po zagrodach. Chłopskie dzieci miały radochę, wychodziły na drogę oglądać widowisko.

W Woli na rozrywkach nie zbywało. Wolnego czasu tylko brakło zaganianym do roboty chłopskim dzieciom na oglądanie wszystkich dziwów i cudaków przemieszczających się z dworu do dworu. Co jakiś czas ciągnęły przez wieś grupy linoskoczków i sztukmistrzów, kramarze z biżuterią, grzebieniami i wyrobami z jedwabiu, szły wróżące Cyganki. Bywało, że pojawił się Chińczyk z terakotowymi figurkami albo kataryniarz z małpką. Dzieci biegły za nimi gromadą aż do bram folwarku. Nie brakowało też grajków i śpiewaków wędrownych, a byli też miejscowi śpiewający ballady. Z głębi ogrodu słychać było czasem tęskne tony harmonii Adama Pawłowskiego i jakieś urywane zawodzenie:

Żegnaj mi, świecie, żegnaj kochanku…

Albo z innej beczki:

Na ulicy Czerniakowskiej, dom dwudziesty trzeci,

Pan Wiśniewski zabił żonę, dzieci…

Na weselach i potańcówkach muzykanci rżnęli ogniste polki i oberki, ale też domorośli poeci przerabiali na miejscowy użytek światowe szlagiery. Jak ten o siedmiu Murzynkach:

Było siedmiu Żydków, nie mieli co jeść.

Jeden umarł z głodu, zostało się sześć.

Icek kupił skrzypce, Berek kupił bas,

Żeby tę piosenkę zagrać jeszcze raz.

— Było sześciu Żydków, nie mieli co pić… — śpiewała sławna ciotka Polka, czyli Apolonia Banaszczyk. Do majątku Szpilfoglów przychodzili na sezon do pracy carscy żołnierze. Wśród sołdatów byli mężczyźni różnych narodowości, zamieszkujący bezkresne połacie imperium. Zaciekawienie wśród miejscowych budzili szczególnie skośnoocy, o wystających kościach policzkowych Buriaci, Kałmucy i inni przedstawiciele ludów Azji Środkowej. Biegały za nimi ciekawe wszystkiego dzieci, ale też niektóre kobiety, dlatego bystrych obserwatorów damsko-męskich związków erotycznych nie dziwiła obecność wśród gromady biegających dzieci czarnookich i czarnowłosych rodzynków o wyglądzie daleko odbiegającym od uznanego kanonu słowiańskiej urody.

Szkolnepotyczki

Józef, kupując ziemię, był przekonany, że w ten sposób uchroni syna przed błąkaniem się po świecie. W hierarchii wyznawanych przez niego wartości najważniejsze było posiadanie ziemi i dachu nad głową. Zaraz potem liczyły się umiejętności. Ziemia i mądrość miały zapewnić jego synowi chleb i szacunek u ludzi. Wiedzę rolniczą i życiową mądrość sam przekazywał swojemu Wojtusiowi od maleńkości. Nadszedł jednak czas, żeby nauczyć go trudnej sztuki czytania, pisania i najprostszej choćby rachunkowości. To zadanie postanowił Józef powierzyć posiadającemu odpowiednie kwalifikacje belfrowi. Kierowany takimi oto motywami zaprowadził synka do wiejskiej szkółki, gdzie oddał go pod jurysdykcję nauczyciela Kędzierskiego, prosząc, żeby nauczył Wojtusia czego trzeba. Józef nie wątpił, że syn, dobrze przez matkę wychowany, nie będzie w szkole zbijał bąków, ale na wszelki wypadek prosił bakałarza, żeby nie powstrzymywał karzącej ręki, gdyby Wojtek odważył się być krnąbrnym lub, co gorsza, właściwych postępów w nauce nie czynił.

Całkiem to naturalne i słuszne, że nauczyciel ma prawo do karania uczniów łamiących szkolne prawa i zwyczaje. W sytuacji, gdy nie skutkowały napomnienia, belfer mógł odesłać ucznia do kąta, gdzie musiał nieposłuszny klęczeć do końca lekcji na twardej podłodze. Mógł też nauczyciel przyłożyć mu po otwartej dłoni twardym dębowym piórnikiem, wytargać za uszy, a nawet przetrzepać pasem skórę w miejscu, gdzie jest najdelikatniejsza. Nie był to oczywiście pełny zestaw represyjnych możliwości nauczyciela, bo pod tym względem bakałarze wykazywali się niebywałą inwencją, szczególnie ci, którzy mieli choćby niewielkie skłonności sadystyczne. Dzieci jak to dzieci, bez względu na miejsce i czas, są zazwyczaj skłonne do płatania rozmaitych figli, bo zgodnie z naturą na jednym miejscu wysiedzieć nie są w stanie. Wystarczy młodocianym trochę cugli popuścić, a na pewno wystrugają niezłą drakę.

Wojtek, mimo że przewyższał rówieśników wzrostem i budową ciała, usposobienie miał spokojne, a nauczyciela darzył szacunkiem, bo tak mu ojciec nakazał. Dziwił się więc chłopak na widok przerośniętego dryblasa, który nie dość, że żadnego szacunku nauczycielowi nie okazywał, to jeszcze żarty sobie z niego stroił. Jak tylko Kędzierski odwrócił się do niego plecami, pokazywał mu rogi i robił głupie miny ku uciesze reszty dzieciarni.

Zdarzało się, że nauczyciel wychodził na chwilę do sąsiedniej izby mieszkalnej, gdzie żona gotowała mu strawę. Nie zamykał za sobą drzwi, więc zapach gotującej się kapusty pchał się między szkolne ławki, a głodnawe już dzieciaki zaczynały myśleć wyłącznie o jedzeniu i do tego stopnia intensywnie, że im kiszki marsza grały. Łakomczuchy nie miały żadnej szansy na zaspokojenie narastającego głodu, więc skłonne były do zemsty na bakałarzu i mściły się, skandując w miejscowej gwarze obraźliwy dla niego wierszyk:

Organista z bekalorzym jadły kluski pod cmyntorzym.

Ani miski, ani łyżki, poparzyły sobie pyski.

Dzieci kończyły ten dwuwiersz wybuchem śmiechu na widok nauczyciela wracającego z resztkami kapusty na brodzie i wargach. Wojtek, na ogół nieskory do żartów, śmiał się do rozpuku, wyobrażając sobie nauczyciela wyciągającego ręką z garnka gorące kluski na przemian z organistą bogdanowskiej parafii i jak obaj śmiesznie podskakują z poparzonymi ustami i językami. Tym razem miał szczęście, że nie wpadł belfrowi w oko, bo zasłonił go siedzący przed nim przerośnięty dryblas z gębą rozdziawioną od ucha do ucha. Nauczyciel, nie ukrywając wściekłości wywołanej fatalnym wybrykiem uczniowskiej gromady, wściekłości podsyconej jeszcze koniecznością odejścia od smacznego posiłku, krzyknął tak głośno, że dzieciom śmiech zamarł na ustach. Wywołał do tablicy pechowego wyrostka i nakazał mu co prędzej wyrecytować zadany na dzisiaj wiersz. Dryblas nawet nie wiedział, o jaki wiersz chodzi, zresztą i tak nie znał żadnego, dlatego stał jak oniemiały na środku szkolnej izby. Dzieci zaczęły mu podpowiadać.

— Kapela, kapela — szedł przez izbę szept głośny jak trzaśnięcie z bata.

— Cicho — krzyknął ponownie belfer, waląc przy tym dębową linijką w stół.

— W każdej wiosce jest kapela, co rolnika rozwesela — dryblas z wyraźnym trudem wydukał, nie bez jąkania się i stękania.

— No, dalej, ośle — domagał się nauczyciel kolejnej części wiersza, a uczeń milczał jak grób. — W niej różne zwierzęta mają swoje instrumenta — zachęcał dalej, acz bezskutecznie bakałarz. Wreszcie zrozumiał, że nie wyciśnie z gamonia ani słowa, i wskazał mu liniałem miejsce w kącie z prawej strony tablicy. Kpiarz posłusznie uklęknął w miejscu, które wskazał nu nauczyciel. Miał tam pozostać do końca lekcyjnych zajęć. Zdesperowany arogancją ucznia belfer postanowił uczynić mu tę karę bardziej dotkliwą, przyniósł więc ze swojej izby torebkę wysuszonego grochu i rozsypał w kącie na podłodze. Klęczenie na twardych ziarnach miało nauczyć niesfornego tępaka właściwego zachowania w szkole i szacunku dla nauczyciela. Kiedy już sytuacja została opanowana, uczniowie wrócili do przerwanych zajęć. I dalej trwało odpytywanie z zadanego wiersza. Później nadeszła nauka rachunków. Podczas wznowionych zajęć klęczący w kącie chłopiec kręcił się i wiercił niemiłosiernie, może z powodu uwierającego w kolana grochu, chociaż obserwujące go nieustannie dzieci zauważyły, że porusza ustami, jakby coś jadł. Nadszedł koniec zajęć. Dzieci po odmówieniu modlitwy powstały z miejsc. Podniósł się także z klęczek uczeń odbywający karę i wtedy belfer wraz z całą klasą wpadli w zdumienie. Na podłodze, gdzie klęczał wesołek, nie było ani jednego ziarnka grochu. Na pytanie zaskoczonego bakałarza, co zrobił z grochem, dryblas z rozbrajającą szczerością odparł, że zjadł. Na dowód tego wypluł na podłogę kilka niedogryzionych jeszcze ziaren. Następnego dnia uczniowie, wchodząc do szkolnej salki, zauważyli w kącie na podłodze niewielką pryzmę kamyczków wielkości paznokcia wysypanych przez nauczyciela ku przestrodze niesfornym uczniom.

Uciekająca jesień okrywała się zasłoną siwych mgieł. Na wolskich polach wyrwano już z wyziębłej ziemi ostatnie kartofle. Resztki trawy na łąkach Nowego Stawu pożółkły od nocnych szronów. Dzieci gospodarzy odetchnęły z ulgą, bo bydło przestało wychodzić z obór.

Nastał czas nauki w szkole. Co kto miał ze szkolnych przyborów, zbierał do płóciennej torby zaciąganej u góry sznurkiem służącym też do przewieszania sakwy przez ramię. Nie było tego wiele. Obowiązkowo — niewielka drewniana tabliczka do pisania, z rysikiem i szmatką do ścierania używaną, gdy zapisany tekst musiał ustąpić nowemu. Były też patyczki, równo przycięte, długie na dziesięć centymetrów, służące do nauki liczenia. Kajet, ołówek i mały nożyk należały do rzadkości. Takie wyposażenie było przedmiotem zazdrości ze strony większości dzieci, których rodziców nie było stać na taki luksus albo uważali kupno tych rzeczy za fanaberie i niczym nieuzasadnioną rozrzutność. Przedmiotem marzeń był elementarz, którego posiadanie sprawiało dziecku nie lada satysfakcję i wbijało w zrozumiałą dumę.

Nie wszystkie jednak dzieciaki do szkoły posyłano. Te, które dostąpiły owego szczęścia, chodziły codziennie na Wygodę po błotnistej, pełnej kałuż drodze tam i z powrotem, jakieś sześć wiorst. Zimą niezbyt ciepło ubrane dzieciska musiały przedzierać się przez śniegowe zaspy. Podczas tęgich mrozów, będących raczej regułą niż anomalią, młodociani mieli przymusowe ferie, zawsze wypełnione pożytecznymi zajęciami w domu i zagrodzie. Nauczycielem w Wygodzie był Kędzierski i to on właśnie został pierwszym nauczycielem w Woli, kiedy to 1 września 1900 roku otworzyła swoje podwoje. Szkołę postawiono na skraju żwirowego pagórka, tuż obok ruin ariańskiego zboru. Budynek był murowany, kryty dachówką. Mieścił dwie przestronne izby do nauczania i wygodne mieszkanie dla nauczyciela. Całości dopełniały typowe dla wsi zabudowania gospodarcze. Józef Motyka, jeżdżąc przez Wygodę na targi do Rozprzy, mijał po drodze rachityczny budyneczek szkolny, dlatego cieszył się z wybudowania porządnego budynku w Woli. Sam nawykły do podróżowania konnym zaprzęgiem w słońcu, w deszczu i na mrozie współczuł maluchom na piechotę zmagającym się z parszywą drogą i często psią pogodą. Nie mniej od humanitarnych liczyły się dla rodziców praktyczne korzyści. Na dojście do szkoły dzieci potrzebowały teraz znacznie mniej czasu, były więc bardziej pożyteczne jako siła robocza w gospodarstwie. Trzeba bowiem wiedzieć, że zatrudnienie nieletnich było jednym z ważnych filarów dźwigających gospodarkę wczesnego kapitalizmu na ziemiach polskich zaboru rosyjskiego.

Józef nie wahał się wysłać syna do wiejskiej szkoły, a pobytu tam dziecka za stratę czasu nie uważał. Jako człowiek bywały w gminnych i gubernialnych urzędach, doświadczony w handlu na targach i jarmarkach wiedział, że człowiek niegramotny gorzej był traktowany od takiego, co choćby czteroklasowe miał wykształcenie. Mniej też był narażony na oszustwa i szalbierstwa ze strony wszelkiej maści cwaniaków i wydrwigroszów trudniących się przejmowaniem owoców pracy niewykształconych, zapracowanych i nieobytych w świecie rolników. Tylko człowiek posiadający umiejętność czytania, pisania i rachowania miał szansę obronić się w pewnym stopniu przed bezwzględnym i bezlitosnym wyzyskiem ze strony społecznych pasożytów zaludniających wielką gromadą znany Józefowi świat.

Od kiedy mały Wojtuś wyrósł z pieluch, skończyła się nad nim matczyna władza, a obowiązki mentora przejął ojciec, wprowadzając swego następcę w reguły rządzące widzialnym światem, który na początku ograniczał się do własnej rodziny, domu, zabudowań gospodarczych i zwierząt zamieszkujących zagrodę. Z każdym rokiem ubywało dziecku beztroskiej wolności, a przybywało obowiązków do dźwigania, do których stanowczo i konsekwentnie wdrażał go ojciec.

Koronacja

W niedzielę 1896 roku w majątku Szpilfoglów miała miejsce wielka feta. Po wybrukowanym dziedzińcu paradowała straż ogniowa w sile kilkudziesięciu ludzi. Władzę nad strażakami sprawował Zukin, miejscowy szewc i grabarz. Zapamiętała go dobrze wnuczka Józefa Szpilfogla, Helenka, jako człowieka chudego o biblijnym wyglądzie, z orlim nosem, czarnymi włosami i zarostem na twarzy oraz grubymi, wywiniętymi wargami. Wbrew jego woli dziedzic ustanowił go szefem straży, choć on pożaru bał się jak ognia. Dziedzic uparł się obsadzić w tej roli Żyda, zgodnie z własną polityką personalną, której zasadą było powierzanie ważniejszych stanowisk wyłącznie Niemcom i Żydom. Tak więc Zukin był jedynie figurantem, w rzeczywistości natomiast strażą dowodził Lasota, a pomagał mu wszechobecny Jan Mastalerz.

Muzykowania też było sporo, a nawet i tańce. Zabawa stawała się coraz przedniejsza, w miarę jak ubywało piwa w beczkach z łaski dziedzica wytoczonych z piwnic. Piwo nalewał według swego uznania zaufany pracownik, właśnie Jan Mastalerz. Paradującego ze strażą Zukina podziwiał jego ojciec, stary Szaja, uczestnik między innymi wojny rosyjsko-tureckiej w latach 1853–1856. Służąc carowi dwadzieścia lat, niczego się nie dorobił. Nie dostał nawet medalu najgorszej rangi, bo potomkowie janczarów i mameluków sprawili sołdatom Aleksandra II tęgie lanie. Car Aleksander III nie żył już prawie od dwóch lat. Zmarł na chorobę nerek 20 października 1894 roku na Krymie. Władzę nad imperium przejął jego syn. Nastał właśnie czas koronacji nowego monarchy, Mikołaja II, i z tej okazji powszechnie świętowano od Łodzi po Sachalin. Gubernator piotrkowski przewodniczył wielkim uroczystościom odbywającym się na najważniejszym placu Piotrkowa, zwanym od niedawna placem Mikołaja. Jego Ekscelencja nakazał świętować i cieszyć się z tej okazji wszystkim poddanym cara w piotrkowskiej guberni. Świętowano więc, powszechnie prezentując wiernopoddańczą postawę wobec zaborcy. Uroczystości odbywały się po dworach, bo chłopi na zagrodach uznawali za dni wolne od pracy tylko niedziele i święta kościelne, stosując się ściśle do nakazu zawartego w trzecim przykazaniu dekalogu. Pamiętano jeszcze, że to car ukazem z 1864 roku nadał chłopom ziemię i uwolnił od wielowiekowego szlacheckiego ucisku, ale też znana była represyjna strona samodzierżawia, z budzącą strach dwudziestoletnią służbą wojskową. W guberniach obejmujących dawne ziemie Rzeczpospolitej uroczystości koronacyjne przebiegały spokojnie. Inaczej było w Moskwie, gdzie 18 maja na Polu Chodyńskim obchody zakończyły się tragicznie. Z powodu złej organizacji zginęło 1400 osób, zadeptanych i uduszonych w tłoku. I tak początek panowania Mikołaja II naznaczyła góra trupów. Car nie przejął się wcale tym tragicznym wydarzeniem i wieczorem ucztował na przyjęciu w ambasadzie francuskiej. Jaki początek, taki koniec. Ostatnie lata ostatniego cara Rosji spłynęły krwią ofiar rewolucji październikowej, a wcześniej — ofiar wojny z Japonią i wojny światowej. Po dwudziestu jeden latach od koronacji pojawi się w Petersburgu mały, łysy, niepozorny człowiek o ksywie Lenin i na fali niezadowolenia gnębionego ludu rosyjskiego, przy pomocy niczym nieskrępowanej demagogii, doprowadzi do obalenia cara i ustroju. Ten zawodowy rewolucjonista po objęciu dyktatorskiej władzy nakaże uśmiercić Mikołaja II, jego małżonkę Alix, ich cztery córki i syna. Ta krwawa jatka będzie mieć miejsce w Jekaterynburgu w roku następnym po wybuchu bolszewickiej rewolucji.

Tymczasem zabawa na folwarku w Woli trwała w najlepsze, a kiedy błękit nieba przeszedł w granat, wystrzeliły ponad korony drzew ogrodu Krzysztoporskich bajecznie kolorowe fajerwerki. Chłopi ze wsi Wola nie byli oczywiście zaproszeni na dworskie uroczystości. Kończył się dzień, młodsze dzieciaki układały się do snu. Nagły huk wystrzeliwanych rac wywabił wieśniaków z domów; stojąc w opłotkach zagród, ze zdumieniem patrzyli na pańskie fanaberie. Zaintrygowane niezwykłym zjawiskiem dzieci z krzykiem wybiegły na wiejską ulicę. Przez chwilę stały jak oniemiałe, z otwartymi ze zdumienia i podziwu ustami. Patrzyły w ciemne niebo przecinane raz po raz setkami ognistych, kolorowych odłamków. Wśród widzów tego fantastycznego spektaklu był także ośmioletni Wojtuś Motyka. On jeden z tej gromady obserwujących feerię ognistych pióropuszy miał doczekać ponownego pokazu bengalskich ogni siedemdziesiąt lat później, widoku zafundowanego mieszkańcom Woli przez dyrekcję fabryki w Dniu Chemika.

Tak się złożyło, że od dnia carskiej koronacji życie codzienne w Woli nabrało nowego, szybszego tempa i stało się pełne niespodzianek. Wszystkim się zdawało, że ognie na nocnym niebie stanowią zapowiedź ciągu wydarzeń nieuchronnie prowadzących do końca świata albo przynajmniej do wielkiej, okrutnej i krwawej wojny, w której zgliszczach legną spopielone resztki odwiecznych porządków. W istocie spełniły się te przeczucia, w nieco dalszej jednak przyszłości, kiedy dorosło i zmężniało pokolenie, co to w dzieciństwie tak bardzo zafascynowało się feerią sztucznych ogni ufundowanych przez dziedzica Joska Szpilfogla.

Tymczasem jednak, jak to w życiu bywa, wszystko szło normalnie — krótkie cykle pomyślności przeplatały się z dłuższymi okresami niepowodzeń. Na przełomie XIX i XX wieku mieszkający w drewnianym domu koło dworskiego stawu Żyd Grauman kupił sobie maszynę do szycia. Ten przystojny krawiec, nazywany nie wiadomo dlaczego przez chłopów Srajmułą, używał do tej pory zwykłej igły do szycia barchanowej i lnianej bielizny oraz cajgowych ubrań. Zaczęły się więc pchać ludziska do drewniaka, gdzie mieszkał, podziwiać ten cud techniki oraz krawca — jak uśmiechnięty od ucha do ucha naciskał tylko pedał, a szyła maszyna. Ta maszyna była zaledwie ciekawostką. Dopiero w majątku Szpilfogla produkcja przemysłowa szła pełną parą, nie tylko w przenośni, ale i dosłownie, bo z pary wodnej korzystano przy produkcji okowity; zresztą nie tylko tam. Majątek ziemski dawał przyzwoite zyski tylko wtedy, gdy płody rolne zostały przetworzone na miejscu. Józef Szpilfogel od dawna o tym wiedział, dlatego inwestował w przetwórstwo znaczne pieniądze. Wraz z kończącym się stuleciem wolskie dominium produkowało już na dużą skalę. Proste gorzelnictwo było zaledwie cząstką całego kompleksu rolno-przemysłowego. Na miejscu działały też destylarnia, wytwórnia wódek gatunkowych i drożdżownia. Skala produkcji była tak duża, że rów odprowadzający ścieki przez pola do rzeki Luciąży nie zawsze mógł pomieścić płynne odpady poprodukcyjne. Od rowu niósł się zapach przez całą wieś. Kobiety pracujące w fabrykach Szpilfogla doskonale znały proces produkcji. Wiedziały więc, kiedy co płynie rowem w kierunku wsi Radziątków. Czasem czerpały z rowu do różnych naczyń brunatną ciecz, wiedząc, że zawiera akurat znaczne ilości odpadowego spirytusu, którego we wsi powszechnie używano do smarowania nóg. Nie było jeszcze wtedy paskudnego zwyczaju picia skażonego alkoholu. Czas spożywania wszelkich mikstur zawierających alkohol nadszedł znacznie później, a osiągnął apogeum sto lat później, u schyłku komunizmu i pod rządami wczesnej Solidarności. Pewnego dnia stał się cud. Kilka kobiet wybrało się jak zawsze o właściwej porze nabrać z rowu owej brunatnej cieczy sprawiającej ulgę chorym na reumatyzm. Nad rowem czekała je niespodzianka. Popatrzyły na wartki nurt spływających z folwarku ścieków i oniemiały z wrażenia. Nie wiedziały, czy to jawa, czy sen, bo ni stąd, ni zowąd szarobura ciecz zmieniła swoją barwę. Najpierw na szarozieloną, lecz nie minęło więcej jak pięć minut, a zieleń zaczęła nabierać intensywności, zamieniając wartko płynący strumyczek w szemrzącą szmaragdową wstęgę. Napotykając rzuconą przez dzieci gałąź, zielona woda skręcała się jak korkociąg, tworząc wir wyrzucający w górę małe jak paznokieć pęcherzyki rozpryskujące się w białozieloną pianę. Strumyk nie pachniał jak zawsze kartoflanym wywarem, tylko niósł ze sobą jakiś nieznany im dotąd, gryzący w nosie i ustach odór. Napatrzywszy się do woli owemu dziwu, kobiety ruszyły co prędzej do wsi z językami na wierzchu gotowymi głosić o tym przedziwnym zjawisku. We wsi, tuż obok domu Ajzyka, spotkały znajomego Żyda wędrującego polną drogą od Jeżowa przecinającą w poprzek śmierdzący rów. Ten potwierdził, że fabryczny ściek istotnie nabrał koloru, ale nie był to wcale szmaragdowy, tylko czerwony jak krew. Doszło do sporu, który natychmiast ucichł na widok bryczki nadjeżdżającej od Bogdanowa. Parą koni powoził woźnica. Na tylnym siedzeniu kobiety rozpoznały sylwetkę bogdanowskiego proboszcza, księdza kanonika Wojciecha Rożniewskiego, który od czterdziestu lat dowodził parafią. Kobiety kłaniały się nisko sędziwemu księdzu, który od 1860 roku nieprzerwanie towarzyszył swoim parafianom, od kołyski po grób. Trzymał się jeszcze rześko, mimo że stuknęła mu siedemdziesiątka. Józef Motyka wychodził właśnie na ulicę z opłotków swojej zagrody. Na widok proboszcza zdjął czapkę, ale się nie kłaniał, bo nie nawykł do zginania karku zarówno przed księdzem, jak przed dziedzicem. Jeśli już pochylił plecy, to za pługiem albo pod ciężarem worków ze zbożem własnego zasiewu. Domyślił się, że sędziwy kanonik jedzie w odwiedziny do wolskiego dziedzica, gdzie często gościł. Szpilfogel, jako Żyd, utrzymywał we dworze cheder i synagogę. Nie przeszkadzało mu to szanować katolickiego księdza, podejmować obiadem i datków nie skąpić na potrzeby parafii. Dziedzic ledwo co wrócił od wód z Marienburga i oczekiwał na proboszcza z obiadem. Podawano zawsze tradycyjne żydowskie potrawy, z nieodłączną gęsiną i karpiem ze stawu na Pustkowiu, gdzie gospodarzył młynarz Mikołowski. Smakowite dania popijano dobrym węgierskim winem. Na myśl o specjałach żydowskiej kuchni kanonika zaczęło ssać w żołądku. Spojrzał krótko na Józefa, który Boga pochwalił.

— Na wieki wieków — odpowiedział mu ksiądz i kazał woźnicy podciąć konie.

Józef zaś wcisnął na głowę swoją maciejówkę i wszedł do sklepu Mośka, gdzie go po naftę wysłała Katarzyna.

Wieść o ściekach fabrycznych koloru krwi obiegła Wolę lotem błyskawicy i stała się pożywką dla zabobonów i przesądów. Zabulgotało w kotle zbiorowej psychozy. Według najmniej tuzina wróżbitów specjalizujących się w interpretacji nadprzyrodzonych zjawisk czerwona woda była pierwszą przestrogą przed kataklizmem, co miał nieuchronnie nadejść. Świadczyły o tym też inne znamienne zjawiska. W Kacprowie rzekomo kury przestały nieść jaja, a w Bogdanowie krowa zaczęła dawać czerwone mleko. W jeszcze innej miejscowości urodziło się cielę o dwu głowach i z dwóch cycków naraz ssało. Wkrótce jednak ten balon konfabulacji prysnął jak bańka mydlana, bo nowa wieść przebiegła przez wiejskie opłotki — o tym, że młody dziedzic, mieszając w fabryce jakieś bezbarwne kwasy i proszki, wyrabia z nich farby służące do barwienia tkanin. Kolorowa woda w rowie to były po prostu pozostałości po jego produkcji. Wiedza, jaką Maurycy Szpilfogel zdobył podczas studiów w Karlsruhe, zyskała teraz praktyczny wymiar w postaci poszukiwanych przez przemysł włókienniczy barwnych pigmentów. Niestety, produktem ubocznym w tym procesie technologicznym były owe barwne i trujące wody odpadowe płynące sobie rowem przez chłopskie pola do Luciąży i Pilicy ku uciesze dziecisków z Woli i okolicznych wiosek. Budując od podstaw opartą na najnowocześniejszej technologii fabrykę barwników, Maurycy Szpilfogel zapoczątkował trwającą prawie wiek prosperity dawnego magnackiego gniazda Krzysztoporskich. Młody fabrykant odcisnął w ten sposób swoje piętno na losach kilku pokoleń mieszkańców Woli oraz bliższej i dalszej okolicy.

Józef Motyka, jeżdżąc na targ do Rozprzy, z ciekawością patrzył na pnące się mury fabrycznych budowli i można by z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że nie zaświtała mu w głowie myśl o prawnuku wykształconym na chemika, o dwudziestolatku z aparycją filmowego amanta i o jego tragicznej śmierci w oparach rozkładających się związków azotu, niezbędnych do wytwarzania pigmentów, barwiących baśniowo tkaniny na wyśnione kreacje dla pięknych kobiet. Może jednak w jakiś tajemny sposób przyszłość otworzyła mu szczelinę, przez którą zobaczył i usłyszał fabryczną orkiestrę grającą żałobnego marsza i kondukt przechodzący obok rodzinnej zagrody, a w domu za zasłoniętymi oknami ujrzał syna Wojciecha leżącego na łożu śmierci, który pyta czuwającego przy nim innego prawnuka, kogo to odprowadzają na cmentarz w taki piękny, sierpniowy dzień?

Początki mają to do siebie, że na ogół wzbudzają entuzjazm, który wyzwala innowacyjność i polot w działaniu. Rozbudowa przemysłowego ośrodka majątku Szpilfoglów przyniosła znaczące zmiany na wsi i w folwarku. Ogród Krzysztoporskich odzyskał część dawnej świetności. Zadbano o trawniki, drzewa i krzewy. Uporządkowano alejki, mostki i przystań na stawie. Pyszniły się rabaty kwiatowe, tak kolorowe, jakby czerpały swoje barwy z pigmentów Maurycego. Osuszono jeden ze stawów, ten obok drogi na Wygodę. Na pozyskanym terenie powstała osobna fosa w kształcie podkowy z brzegami obsadzonymi tujami. Na dawnym dnie stawu, po specjalnym utwardzeniu, powstał kort tenisowy. Przebudowany park miał charakter otwarty. W niedziele i święta mieszkańcy Woli wypoczywali tu, podziwiając kamienne rzeźby Krzysztoporskich i słuchając słowików kląskających w plątaninie zieleni. Był 1905 rok. Cesarstwo rosyjskie wchodziło w okres wyniszczających wojen i krwawych wewnętrznych rozruchów. XX wiek przygotowywał scenę świata dla największych zbrodniarzy w historii ludzkości.

Nie wszyscy w te wiosenne ciepłe dni wylegiwali się w dworskim ogrodzie. Wielu miejscowych Żydów uwiedzionych mirażem Nowego Świata przenosiło się za ocean. Synowie Ajzyka wyjechali do Buenos Aires. Nie pierwsza to migracja tej rodziny. Sądząc po brzmieniu nazwiska, protoplasta rodu musiał wcześniej mieszkać w Anglii, gdzie hebrajskiego Izaaka przemianowano właśnie na Ajzyka, zanim trafił do dominium Krzysztoporskich. Najwięcej wolskich Żydów wyjechało do Ameryki Północnej. Tam dość skutecznie dobijali się do wrót finansjery. Dotyczyło to głównie takich osób, jak synowie piekarza Stobnickiego, którzy ukończyli Politechnikę Warszawską. Tym, co mieli głowę do interesów, powiodło się za oceanem. Podobno jeden z wolskich Żydów założył pierwszy burdel w Kalifornii. W Woli pojawili się syjoniści zbierający datki na wykup Syjonu, czyli wykup ziemi w Palestynie z rąk tureckich. Na tej ziemi powstawało osadnictwo żydowskie, jako forpoczta przyszłego państwa Izrael. Niektórzy dali się namówić na wyjazd do Palestyny, jakby bojąc się przyszłości, co jawiła się nasycona ksenofobią i antysemityzmem. Niedobrze wróżyły malowane nocą na bramach folwarku napisy: „Żydzi do Palestyny!”.

Ludzie