Trylogia Afrykańska. „W Afryce”. Trylogia Afrykańska część 3 - Tadeusz Biedzki - ebook

Trylogia Afrykańska. „W Afryce”. Trylogia Afrykańska część 3 ebook

Tadeusz Biedzki

4,0

Opis

Afryka w oczach Tadeusza Biedzkiego, pół wieku po opisaniu przez Ryszarda Kapuścińskiego, jawi się okrutniejsza niż u wybitnego pisarza. Afrykańskie problemy, dramaty i tragedie są dziś większe, bardziej przerażające. Biedzki w ciągu trzydziestu lat wędrówek dotarł do miejsc, gdzie było niewielu białych (przypuszczalnie jako pierwszy Polak był u źródeł Nigru). Pisze o porywaniu i zabijaniu dzieci przez czarowników, gwałceniu i mordowaniu albinosów, o chorobach, duchach i szamanach, losie białych, miłości i seksie, o szokujących obliczach wojen i o tym, czego najbardziej pożądają Afrykanie. Widzi więcej niż inni, pokazuje Afrykę, jakiej nie znamy, i opisuje ją uczciwie, bez koloryzowania. Fascynująca książka o prawdziwej, a nie bajkowej Afryce, którą czyta się z zapartym tchem.

W Afryce, trzecia część Trylogii afrykańskiej, to podsumowanie licznych podróży pisarza. Tak jak poprzednie tomy, jest książką reporterską, pełną zwrotów akcji, niesamowitych wydarzeń i opisów dramatycznych losów ludzi, ale uzupełnioną o wiele ocen, spostrzeżeń i refleksji wnikliwego obserwatora Afryki. W czterech częściach książki autor opowiada o ziemi, ludziach, obyczajach i codzienności. Tak je też zatytułował. To zamykający trylogię tom, ale można go czytać niezależnie lub też sięgnąć najpierw po tomy pierwszy i drugi: Pod baobabem oraz Gorączka (obie z nagrodami).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
UlaJW

Całkiem niezła

Niestety większość opowieści pochodzi z dwóch pierwszych tomów Trylogii Afrykańskiej.
00

Popularność




Trylogia afrykańska

Pod baobabem

Gorączka

W Afryce

Trylogia afrykańska przedstawia najbardziej obszerny i dogłębny obraz Afryki w literaturze polskiej od czasu jej opisania przez Ryszarda Kapuścińskiego, czyli Afryki widzianej kilkadziesiąt lat później. Każda książka trylogii stanowi odrębną całość i można ją czytać niezależnie od pozostałych oraz w dowolnej kolejności. Tom I Pod baobabem (pierwsze wydanie w 2012 roku pt. Sen pod baobabem) przedstawia najbardziej mistyczną, skrytą i fascynującą część kontynentu – Afrykę Zachodnią. Tom II Gorączka (pierwsze wydanie w 2015 roku pt. W piekle eboli) opisuje kraje i społeczności ogarnięte straszliwą zarazą oraz jej wpływ na szokujące postawy i postępowanie ludzi. Tom III W Afryce (pierwsze wydanie w 2022 roku) jest podsumowaniem trzydziestu lat wędrówek autora po Czarnym Lądzie i oprócz opowieści o ludziach i ich losach zawiera wiele jego opinii i refleksji. Nawiązuje także do niektórych wydarzeń i bohaterów poprzednich tomów, przedstawiając ich dalsze losy, co wiąże tryptyk w spójną całość.

© Copyright by Tadeusz Biedzki, 2022

© Copyright by Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o., 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone.Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacjizabronione bez pisemnej zgody autora.

Redaktor prowadzącyJustyna Maluga

Redakcja i korektaJanina Małas

Opracowanie graficzne i okładkaMichał Mierzejewski

Fotografie figurek, masek i innych symboli afrykańskich wykonane przez autora ze zgromadzonych przez niego artefaktów

Zdjęcie na okładce: Raphealny / pixabay.com

Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.

ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin

58 536 17 57, fax 58 536 17 26

[email protected]

www.bernardinum.com.pl

ISBN 978-83-8127-949-9 (Ebook)

Druk i oprawa

Drukarnia Wydawnictwa „Bernardinum” Sp. z o.o., Pelplin

Od autora

Rogoźnik, maj 2022 r.

W Afryce jest moją trzecią książką o Czarnym Lądzie, a zarazem trzecim tomem wydanej równocześnie pierwszej polskiej Trylogii afrykańskiej. Jest także podsumowaniem trzydziestoletnich podróży po tym kontynencie i przez to pozycją bardziej ogólną, zawierającą moje oceny i refleksje, ale wciąż reporterską, opartą na wydarzeniach, których byłem uczestnikiem, oraz usłyszanych opowieściach. Widziałem wiele, poznałem mnóstwo osób i dziesiątki ludzkich losów, jakże odmiennych od naszych – europejskich, niekiedy dramatycznych, tragicznych, ale także przerażających.

Podobnie jak w poprzednich książkach, w centrum mojej uwagi są ludzie i ich dramatyczne, czasem niewiarygodne losy. Niekiedy nawiązuję do wydarzeń i bohaterów poprzednich książek, gdy najlepiej odzwierciedlają to, co przeżyłem i co najbardziej typowe dla Afryki, więc Czytelnicy poprzednich tomów i wydań odnajdą znane im postacie i wydarzenia, choć w nieco innym kontekście. Niektóre zaczęte i niedokończone opowieści o ludziach z dwóch wcześniejszych książek tutaj znajdują swój finał.

Afrykę przebyłem wzdłuż i wszerz: autobusami, ciężarówkami, dżipami, łodziami po jeziorach, rzekach i oceanie, na grzbietach wielbłądów i furkach zaprzężonych w osiołki, nawet pociągami, których tam jak na lekarstwo. Maszerowałem przez dżungle i pustynie, a nawet plaże, docierałem na szczyty gór i wzgórz oraz w doliny, lasy namorzynowe i do źródeł rzek. Wielokrotnie przekraczałem granice, niekiedy nielegalnie, gdy wizę zastępowała łapówka lub wprost przez zieloną granicę. Byłem w wielkich metropoliach i w maleńkich wsiach. Mieszkałem w chatach w dżungli i w biednych oraz bogatych domach mieszkańców miast. Poznałem setki Afrykanów: młodych i starych, wykształconych i analfabetów, także dzikich, żyjących jak przed tysiącami lat. Byłem świadkiem ludzkich tragedii i dramatów oraz radości i szczęścia. Przeżyłem chwile miłe i momenty grozy, z których ledwo uszedłem z życiem. Mam prawo powiedzieć, że dobrze poznałem Afrykę i Afrykanów, ale muszę też przyznać, że nie wszystko zrozumiałem i do dziś nie rozumiem.

Jestem zakochany w Afryce i Afrykanach. To ludzie, którzy najpiękniej na świecie marzą i najgorzej pracują. Żyją w strasznych – z punktu widzenia Europejczyka – warunkach, często w skrajnej biedzie, ale potrafią być radośni, cieszą się drobiazgami, bywają bardzo szczęśliwi. Są życzliwi, ale naiwni i zakompleksieni; zaprzyjaźniają się błyskawicznie, a dla przyjaciół wiele zrobią, są oddani i solidarni. Gdy zejdą na złą drogę, stają się groźni, brutalni i gotowi do przerażających czynów, a gdy torturują i mordują, nie mają hamulców.

Podczas każdej kolejnej wyprawy odkrywałem inną Afrykę. Nawet wtedy, gdy miałem ich za sobą wiele, gdy wydawało mi się, że ją znam, że nic nowego w niej nie odnajdę. Dziś wiem, że nigdy nie poznam jej całej, bo nie ma jednej Afryki. Jeśli kierować się różnorodnością ludzi, obyczajów i miejsc, to istnieją setki, może tysiące „Afryk”. Wioski odległe o kilka kilometrów dzieli czasem wszystko: przynależność plemienna, język, typ urody, kolor skóry, religia, obyczaje, tradycje, choć leżą w tym samym państwie, w tym samym regionie. Niby wszędzie jest tak samo: dżungla, busz, pustynia, gliniane domy, zasmarkane dzieci, laterytowe, rude drogi, stare samochody. A jednak wystarczy przejechać kilka kilometrów, by z jednej Afryki wkroczyć do innej. Nie jest to więc książka o całym kontynencie, lecz o tych miejscach, w których byłem, o wydarzeniach, w których uczestniczyłem lub o których mi opowiadano, i o ludziach, których poznałem, czyli o Afryce, jaką zobaczyłem, mój subiektywny jej obraz. Nie uważam, że jedyny i słuszny.

Jest też ta książka oraz cała Trylogia afrykańska nawiązaniem do Afryki opisanej przed laty przez Ryszarda Kapuścińskiego. Nieprzypadkowym. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku pracowałem z wybitnym pisarzem w jednej redakcji. On pisał reportaże ze świata, ja – młody wówczas dziennikarz – z Polski. Jego książki i rozmowy z nim sprawiły, że zafascynowałem się światem. Kiedy on zakończył swoje podróże, ja zacząłem wędrówkę po świecie. I podobnie jak on – zakochałem się w Afryce. W Trylogii afrykańskiej pokazuję ją pół wieku później. Pozornie to inny obraz, bo widziany oczami innego reportera i po latach, ale gdy sięgam do książek Kapuścińskiego i przypominam sobie nasze rozmowy, stwierdzam, że to jest wciąż ta sama Afryka. Co prawda w wielu miejscach jest już elektryczność, są telewizory i lodówki, w biurach pracują przy komputerach, furorę robią telefony komórkowe, ale ludzie prawie się nie zmienili. Nie zmieniły się, a nawet urosły afrykańskie problemy: wojny, bieda, powszechne bezrobocie, fatalne szkolnictwo, brak wody, a do tego doszło ogromne przeludnienie. Jest to więc obraz tej samej, ale jednak innej, chyba bardziej strasznej Afryki.

I jeszcze kilka wyjaśnień. Pobytom w różnych miejscach i krajach, spotkaniom z bohaterami tej książki i opisywanym wydarzeniom, jeśli nie mają znaczenia historycznego, nie przypisuję dat ze względu na to, że opis niektórych miejsc i wydarzeń jest efektem kilkukrotnego pobytu, a fakty podobne do zrelacjonowanych zdarzały się wcześniej i będą zdarzać się jeszcze długo. Moim celem było pokazanie tego, co dla Afryki było, jest i pewnie przez wiele następnych lat będzie charakterystyczne.

Wszystkie wyprawy po Afryce odbyłem z najwierniejszą z wiernych towarzyszek podróży – moją żoną Wandą. W niektórych uczestniczyli nasi przyjaciele, ci, których Czytelnicy znają z innych moich książek. W tej nie piszę o nich, żeby nie komplikować odbioru, bo poszczególne rozdziały są czasem opisem kilku podróży w to samo miejsce z różnymi kompanami. By więc w jednym zdaniu nie pisać o Mirku, a w drugim o Bogdanie, co kompletnie myliłoby Czytelnika, ograniczyłem się wyłącznie do wspominania towarzystwa mojej żony. Kiedy więc piszę, że „jechaliśmy” lub „mieliśmy”, to zawsze dotyczy to Wandy i mnie, ale niekiedy też innych towarzyszy wypraw.

Dziękuję wszystkim, którzy mi towarzyszyli, szczególnie Halince i Bogusiowi Pasiecznym, którzy najczęściej byli znakomitymi partnerami na szlaku, a Boguś ponadto autorem wielu zdjęć ilustrujących moje wcześniejsze afrykańskie książki. Jestem wdzięczny dziesiątkom Afrykanów, bohaterom tej trylogii oraz tym, których nie opisałem, choć ich pomoc była bezcenna, zwłaszcza moim afrykańskim przewodnikom i kierowcom, którzy doprowadzali mnie do miejsc, o których nie wiedziałem, że istnieją, poznawali z niezwykłymi ludźmi, tłumaczyli dziesiątki rozmów z nimi i wyjaśniali to, o czym nie miałem pojęcia. Dziękuję też Irence Mol za cenne informacje. Dziękuję wreszcie Agnieszce Klimek, która, jak zawsze, pierwsza czytała moje teksty, nanosiła trafne poprawki i uwagi. A także profesjonalnym i przemiłym pracownikom Wydawnictwa Bernardinum: Janinie Małas, Justynie Maludze i Michałowi Mierzejewskiemu, z którymi współpraca była przyjemnością.

A na koniec Wandzi – za odwagę, wsparcie w drodze i podczas pisania, i za jej pamięć do szczegółów, co pozwoliło mi trafniej opisać to, co widzieliśmy.

CZĘŚĆ I

ZIEMIA

Tylko pustynia, nic więcej

Sudan

Urzędnik patrzy na mnie spode łba i rzuca na blat plik papierów.

– Jeszcze dla żony – mówię.

Spogląda na Wandę i rzuca kolejny plik.

Czekamy na granicy egipsko-sudańskiej, na drodze prowadzącej do Wadi Halfa, pierwszego miasta Sudanu za egipską granicą. Przyjechaliśmy z Abu Simbel. Niedaleko tego zabytku, który – obok świątyni w Luksorze – robi na mnie zawsze największe wrażenie spośród egipskich monumentów, jest parking dla tirów zmierzających z Egiptu do Sudanu i odwrotnie.

Abdul, kierowca tira, mieszkaniec Dongoli, miasta położonego mniej więcej w jednej trzeciej drogi z granicy do Chartumu, zgodził się nas zabrać. Podczas jazdy rozgadał się na dobre. Mówił, że od trzech lat, od czasu, gdy kupił ciężarówkę, wozi do Egiptu orzeszki ziemne, gumę arabską, czasem bawełnę i co tam jeszcze się trafi.

– Raz miałem auto pełne kóz. Potem dwie godziny czyściłem je z gówna. – Śmieje się.

W drogę powrotną zabiera chemię, lekarstwa, części do samochodów, to, czego brakuje w Sudanie. A brakuje wszystkiego. Dorabia, szmuglując do Egiptu wyroby złotnicze, bo w Sudanie złoto jest tańsze.

– Miałem dość targu w Omdurmanie. Siedziałem tam dziesięć lat. Jak zarobiłem na ciężarówkę, sprzedałem stoisko i zacząłem jeździć. Dużo ciekawsza robota. Raz tu, raz tam, trochę świata się zobaczy. Byłem nawet w Kairze i Aleksandrii. No i do domu częściej zaglądam, żonę przypilnuję, z dziećmi się zabawię. Nie ma co, mam teraz dużo lepiej.

Długo nie pogadaliśmy, bo do granicy nie było daleko. Teraz gdzieś zniknął, by odprawić towary.

Spoglądam na formularze do wypełnienia. Wszystkie po arabsku.

– Daj po angielsku – zwracam się do urzędnika.

– Nie mam – odpowiada z głową zanurzoną w papiery.

Oczywiście, że ma, ale czeka na bakszysz.

– Mister! – Szesnastoletni może chłopak szarpie mnie za ramię. – Ja pomogę. – Wyciąga rękę po papiery i dyktuje, co mam wpisywać.

Tacy chłopcy kręcą się na wszystkich afrykańskich granicach. Wykorzystują takie sytuacje, czasem są w zmowie z urzędnikami, którym potem oddają dolę.

Dziesięć minut później wypełnione formularze zwracam urzędnikowi. Nawet na nie nie patrzy, tylko razem z paszportami przekazuje następnemu. Potem idą do kolejnego i jeszcze kolejnego. Z jednego pomieszczenia do drugiego. Mija pół godziny. Pukam do drzwi pokoju, wchodzę i pytam o paszporty.

– Jeszcze nie gotowe.

– Kiedy będą?

– Trzeba czekać.

Biurokracja zżera Afrykę. W byle instytucji czy urzędzie pracują dziesiątki ludzi. Jeden przybija pieczątkę, drugi sprawdza, trzeci odnotowuje i przekazuje czwartemu, a czwarty piątemu. Każdy liczy na łapówkę. I wszyscy ważni.

Po godzinie wołają mnie.

– Czemu w paszportach tak dużo pieczątek?

– Dużo podróżujemy.

– Może braknąć miejsca.

– Na razie wystarczy.

– Ale zanim wyjedziecie z Sudanu, może braknąć – upiera się i patrzy, czy wyciągnę portfel. Głupi argument, przecież nikt w Sudanie nie będzie do nich nic wpisywał.

– Paszporty! – Wyciągam rękę.

Niechętnie, z ociąganiem, sięga po dokumenty.

– Jak zabraknie miejsca, nie wyjedziecie z Sudanu – grozi.

Szukamy Abdula i jego ciężarówki. Może jeszcze się nie odprawił, a może pojechał. Wanda dostrzega go pierwsza. Stoi obok swojego tira i macha do nas.

– Szybko ci poszło – mówię.

– Jestem tu często, mam swoich ludzi. – Śmieje się. – Ale i wam się udało. Czasem takich trzymają pół dnia, a nawet dłużej. Zwłaszcza jak nie wypełnią dobrze papierów, a u nas papiery ważniejsze niż woda. Bez wody przeżyjesz dzień czy dwa, bez nich nie istniejesz.

Dojeżdżamy do Wadi Halfa. Od razu widać, że to nie egipskie, a sudańskie miasto. Domy niskie, z mułowej cegły wysuszonej na słońcu. Z nieba leje się żar. W ciągu dnia miasto jest puste, ale wieczorem ożywa. Życie toczy się w kilkunastu barach. Na ekranach telewizorów mecze piłkarskie lub filmy z Bollywood. Nikt nie je, wszyscy piją słodką, miętową herbatę. Piwa nie ma, nawet bezalkoholowego. Obowiązuje prawo szariatu, zero alkoholu. Za posiadanie butelki grozi więzienie.

Kilka miesięcy później lądujemy na lotnisku w Chartumie. Wcześniej przez okienko samolotu zobaczyłem morze świateł. Niby zawsze tak jest, gdy ląduje się nocą w wielkiej aglomeracji. Ale tu światła są inne. Wszystkie żółtego koloru, nie ma białych, niebieskich, zielonych, czerwonych. Tylko żółte. Wszystkie jakby na jednym poziomie, nie wyżej, nie niżej. Wszystkie w jednakowych odstępach. Nigdzie nie widziałem tak jednorodnego morza świateł.

Na ulicy suche ciepło uderza w twarz. Tłum taksówkarzy, naganiaczy, samozwańczych przewodników czeka pod lotniskiem. Każdy coś proponuje, każdy ma najlepszą ofertę.

Zza szyb samochodu nie widać morza świateł. Tu i ówdzie błyśnie przy drodze bar lub stacja benzynowa. Domy podobne, oblepione piaskiem pustyni. Boczne uliczki to drogi na piasku. Wszędzie piach. I wszędzie jednakowo, przejeżdżasz kilometr, nic się nie zmienia. Te same domy, bary, ulice. Jakby ze sztancy. Ciemno.

Hotel „Regency” jest wysoki, brudny, wokół pełno śmieci. Naprzeciw wejścia dwie kobiety z dziećmi rozkładają kawałki tektury na piasku. Pod nogami mają śmietnisko, za głowami też. To ich sypialnia tej nocy. Następnego ranka, gdy spoglądam z okna, widzę je, jak zabierają tektury i ruszają w drogę. Może dwie ulice dalej, bo tam więcej ludzi i ktoś rzuci grosz? Może jeszcze dalej? Nie muszą tu wrócić na noc, swoje tektury mogą rozłożyć gdziekolwiek, ulice całej aglomeracji to ich dom. Mogą spać nawet w Omdurmanie.

Omdurman to jedno z trzech miast, obok właściwego Chartumu i Północnego Chartumu, tworzących wielki Chartum. Trójmiasto powstało w miejscu, gdzie łączą się wody Nilu Białego i Błękitnego. Kiedyś był tu posterunek armii egipskiej założony w 1821 roku po opanowaniu północnego i środkowego Sudanu przez Egipcjan. Wokół posterunku rósł Chartum. Omdurman był wtedy wsią.

Sudańczycy okupowani przez północnego sąsiada nie pogodzili się z egipską, a potem egipsko-brytyjską dominacją. W 1884 roku wybuchło powstanie. Muhammad Ahmad ogłosił, że Allah wybrał go, by oczyścił islam i obalił rządy egipskie. Przyjął imię Mahdi, czyli boży wysłannik, mesjasz. W Omdurmanie zgrupował wojska i przygotował atak na Chartum. Po natarciu derwiszów mahdyści zdobyli miasto, zabili i odcięli głowę dowódcy angielskiego garnizonu, generała Charlesa Gordona. Sudan znalazł się pod rządami Sudańczyków. Kilka miesięcy później Mahdi zachorował na tyfus i umarł. Jego następca Abdullahi zbudował dla niego w Omdurmanie okazały grobowiec – mauzoleum.

Doktor Omar, archeolog z chartumskiego Muzeum Narodowego, opowiada:

– Szkoda, że tyfus zabił Mahdiego. Gdyby żył, historia Sudanu potoczyłaby się inaczej. Abdullahi nie był dobrym żołnierzem ani dyplomatą. Dziesięć lat później, gdy stosunki z Anglią były napięte, obraził królową Wiktorię, pisząc do niej, że Anglia nigdy nie zdobędzie Sudanu siłą, ale królowa może zostać jego żoną. List rozsierdził Wiktorię. W 1898 roku z Egiptu wyruszyła dowodzona przez lorda Herberta Kitchenera ekspedycja wojskowa licząca dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy. Mahdystów było ponad dwa razy więcej, ale ze swoimi jednostrzałowymi strzelbami nie mieli szans. Najpierw przegrali bitwę w środku kraju, następnie decydującą batalię pod Omdurmanem, potem padł Chartum. Rok później Anglicy rozbili resztki mahdystów i zabili kalifa Abdullahiego. Zburzono grób Mahdiego, ciało zbezczeszczono i spalono, a prochy rozsypano.

Odbudowane w formie małego meczetu mauzoleum Mahdiego mieści symboliczny grób wodza.

– Mahdi – ciągnie opowieść Omar – jest już postacią historyczną, ale ruch, który stworzył, przetrwał do dziś kierowany przez członków jego rodziny. Jeden był nawet trzykrotnie premierem.

Kilkaset metrów dalej, za wielkim, pustym placem, pulsuje współczesność – największy sudański bazar, gdzie kierowca Abdul przez dziesięć lat miał swój kram. Dziki, szalony omdurmański targ pozwala zrozumieć, dlaczego z taką ulgą opuścił to miejsce. Suk w niczym nie jest podobny do tych z Egiptu, Tunezji czy Maroka. Bliżej mu do marketów ze środka Afryki: stragany zbite z kawałków desek i żerdek, a na nich wszystko, co ludziom potrzebne. Na workach z sorgo leżą plastikowe miski z Chin, za owocami usypanymi w metrowe piramidy kryje się stos poduszek, przy nich klapki i sandały, obok dwumetrowa pryzma upchanych kartonów, bele materiałów, pod nogami zgniłe warzywa i owoce, papiery i śmieci, śmieci, śmieci. Tłumy zmierzają z lewa na prawo, z boku na wprost, w poprzek i naprzeciw, wzajemnie się przepychając, potrącając. Chłopak niesie na tacy szklaneczki, a w drugiej ręce czajnik ze słodką miętową herbatą. Kupcy przekrzykują się, arabska muzyka zagłusza rozmowy. Bazar nie ma końca. Wydaje się, że za setnym zakrętem się skończy, a tam następna przecznica, która ciągnie się hen, bez kresu.

Nie wiem, jak w tym tłoku, wśród setek stoisk, Wanda znalazła sklepik ze starociami, a w nim koralowy naszyjnik. Jest stary i piękny. Koralowe paciorki oplatają jej szyję, a na piersi spoczywa wspaniale oprawiona koralowa masa.

– Twoja kobieta ma piękny naszyjnik – mówi najstarszy z czterech mężczyzn w białych galabijach i kufi1, którzy siedzą na czerwonych plastikowych pudłach. – Takie nosiły angielskie damy w czasach kolonii.

Ogląda go przez chwilę, coś mówi do swoich towarzyszy, a potem prosi, by zrobić im zdjęcie z Wandą. Pstrykam kilka fotek i wysyłam mu. Ogląda zdjęcia i podaje mi rękę.

– Nabih jestem – przedstawia się.

Jest zamożnym kupcem, ma na bazarze sześć stoisk, i pobożnym muzułmaninem.

– Dzisiaj piątek – mówi. – Na cmentarzu Hamad al-Nil będzie zikr.

– Pójdziemy tam. – Uprzedzam pytanie.

– Dobrze zrobicie, przyjacielu, bardzo dobrze. – Potrząsa moją ręką na pożegnanie.

Minęła trzecia po południu. Słońce pali. Z nieba, z rozgrzanych domów i ulic rozlewa się żar. Jest niewiarygodnie gorąco. Ulice opustoszały, nawet na omdurmańskim bazarze zrobiło się pusto i cicho. Ten upał zabija. Powietrze jest suche jak piach. To wpływ pustyni, która zaczyna się pięćdziesiąt, czasem sto metrów od Nilu. Omdurman i całe trójmiasto, choć położone nad Nilem, tak naprawdę stoi na pustyni. Suchy piach leży na ulicach, także tych asfaltowych, na podwórzach domów, pod nogami w sklepach i barach, a niesiony wiatrem uderza w twarz. Jest tak sucho i gorąco, że głowa wydaje się pękać, ciało drętwieje, mózg otępiał. Ludzie kryją się po domach i wszędzie, gdzie jest choć trochę cienia. Uciekają, by położyć się i przetrwać żar w letargu. Najlepiej zasnąć lub chociaż trwać w półśnie i czekać, aż miną straszne godziny.

Krok za krokiem wleczemy się z bazaru na cmentarz. Każde stąpnięcie, każde uniesienie nogi jest mordęgą. Idziemy sami, bo jeszcze dużo czasu do rozpoczęcia obrzędów zikr naogromnym i zaśmieconym cmentarzu, gdzie groby to kupki piasku, na nich kamień, niekiedy tabliczka z napisem. Jednak każdy sudański muzułmanin chciałby zostać tu pochowany. Najlepiej blisko grobu szejka2 Hamad al-Nila, patrona cmentarza. Ten dziewiętnastowieczny mistyk był przywódcą jednego z bractw sufickich, nurtu, który poprzez mistycyzm i ascezę szuka drogi do Boga w oparciu o miłość. Dlatego dżihadystyczne odłamy zwalczają miłujących pokój wyznawców sufizmu.

W każdy piątek po południu przy grobie szejka zbierają się najbardziej zagorzali sufi zwani derwiszami, by w szalonym tańcu osiągnąć bliskość Boga. Ten obrzęd nazywa się zikr. Tańczącym derwiszom towarzyszą wierni.

– Musisz wiedzieć – tłumaczy Sadżid, który stoi obok – że sufi to najlepsi z ludzi. Sufi to ten, który niczego nie ma, niczego poza Bogiem nie pragnie, wciąż szuka i szuka, a nieskończone poszukiwania wcale go nie męczą, nie zniechęcają. Szuka bez końca. Rozumiesz?

Nie rozumiem, ale kiwam głową na potwierdzenie.

Mauzoleum szejka otacza tłum wiernych, głównie chorych, którzy modlą się o zdrowie. Choć niewiernym wstęp jest zakazany, Sadżid ciągnie nas do środka. W półmroku modli się czterech mężczyzn i trzy kobiety z głowami wtulonymi w grób szejka. Mówi się, że dotknięcie jego mogiły uzdrawia. Modlą się żarliwie, szaleńczo, nieprzytomnie. Modlą się tak, że aż boli.

Przychodzą bębniarze. Walą w bębny i śpiewają monotonne pieśni: „Bóg jest we wszystkim, co wokół nas, jest w twoim bliźnim, trafisz do niego przez miłość, taniec, śpiew”. Ten wers powtarzają wielokrotnie. A potem inne, podobne.

Na placyku przed mauzoleum gromadzi się coraz więcej ludzi. Jest pierwszy derwisz w zielonej galabii z pomarańczowymi naszywkami na rękawach, piersi i ramionach, przepasany zieloną szarfą. Ciemne włosy ma zaplecione w dredy, jego twarz okala siwy zarost. Oczy ukrywa pod słonecznymi okularami. Na szyi powiesił kilka muzułmańskich różańców, z których najdłuższy sięga pasa. W prawej ręce trzyma zakrzywioną na końcu laskę, w lewej różaniec. Spaceruje po placu przed mauzoleum, z nikim nie rozmawia. Kiedy robię mu zdjęcie, zatrzymuje się pół metra przede mną, zdejmuje okulary i patrzy mi w oczy. Nie mówi ani słowa, ale jego spojrzenie jest groźne. Patrzymy na siebie długo. Za długo. Potem odchodzi. Jeszcze kilka razy podchodzi, ale te spotkania są krótsze i nie tak nieprzyjemne.

Przychodzą następni derwisze. Wszyscy w zielonych patch­workowych strojach, z różańcami i laskami w rękach. Towarzyszy im kilku mężczyzn w białych galabijach, którzy też będą tańczyć dla Allaha. To ci, którzy pragną zostać derwiszami albo przynajmniej chcą przeżyć głębiej dzisiejszą modlitwę. Niosą zielone sztandary proroka.

Bębniarze coraz głośniej walą w bębny. Tłum rośnie, potężnieje.

Dochodzi piąta, gdy derwisze, a za nimi wierni ruszają w stronę cmentarza. Po czterdziestu metrach zatrzymują się i formują procesję. Na czele derwisze w zielonych strojach oraz ich „uczniowie” w białych galabijach z zielonymi flagami. Wszyscy są boso, bo w butach nie wolno się modlić ani tańczyć dla Allaha.

Ruszają.

Dźwiękom bębnów towarzyszy monotonny, bezustannie powtarzany śpiew: La ilaha illa Llah (Nie ma boga prócz Allaha). Idą wolno, lekko kołysząc się w ciasnym rzędzie. Przed i za nimi – wierni. Zbliżają się do grobowca mistrza. Tu zatrzymują się, a wierni otaczają ich, tworząc wielki krąg. Do bębnów dołączają piszczałki.

Derwisze powoli krążą w środku kręgu, niektórzy obracają się wokół osi, inni spacerują. Muzyka przyspiesza, śpiewy stają się głośniejsze: La ilaha illa Llah. Taniec nabiera tempa. Sufi w białej galabii biega w kółko, co kilka metrów podskakuje, unosząc prawą nogę. Biegnie coraz szybciej, głowę wznosi w górę, jakby chciał sięgnąć nieba. Wirujący przyspiesza. Kolejny rzuca głową jak szalony, w lewo – w prawo, w lewo – w prawo, unosi wiszące na szyi różańce, zarzuca je na twarz, a gdy opadają, powtarza to drugi, trzeci, dziesiąty, dwudziesty raz. Stary derwisz podchodzi do bahuru, dymiącego kielicha, zanurza nos i usta w kłębach dymu. Potem kolejni chłoną dym. Z kadzidła wionie ziołami i żywicami, wąchanie oszałamia. Podnieceni, rozgrzani tańcem, oszołomieni kadzidłem derwisze są już nieobecni duchem. Wierni stojący w kręgu wpadają w trans. Przechylają się to w jedną, to w drugą stronę, to w przód, to w tył, wkoło roznosi się głośne: La ilaha illa Llah. Kilku w ekstazie skanduje dziewięćdziesiąt dziewięć imion Allaha. Tylko dziewięćdziesiąt dziewięć, bo ostatnie, setne, zna jedynie sam Allah. Do bębnów i piszczałek dołączają talerze. Tłum ogarnia szaleństwo, ziemia drży, piach unosi się, zasypując usta, oczy i nos.

Słońce zmierza do kresu wędrówki, ale ceremonia trwa. Potem ciemność ogarnia cmentarz. Derwisze kończą tańce, uczestnicy modlitwy obejmują się, dziękują sobie. Cmentarz pustoszeje.

– Podobało się? – Sadżid jest ciekaw naszej opinii.

Cóż mu odpowiedzieć? Nie zrozumiałem tej ceremonii, nie dostrzegłem w niej ani modlitwy, ani kontaktu z Bogiem. Bardziej przypominała mi animistyczny obrzęd kankurang, będący częścią święta inicjacji chłopców, który zobaczyłem kiedyś w południowym Senegalu.

– Było ciekawie – stwierdzam.

Sadżid uśmiecha się zadowolony.

Droga jest prosta jak drut. Po prawej pustynia, po lewej pustynia. Po obu brzegach szosy ten sam żółty, suchy piach. Od czasu do czasu powiewy wiatru unoszą go w powietrzu, a kwarcowe drobiny uderzają o przednią szybę auta. Czasem zasypują drogę, bywa, że na całej szerokości. I tak od godziny, gdy wyjechaliśmy z Chartumu. Nazar mówi, że tak będzie do końca. Za godzinę, za trzy godziny, za pięć. I jutro, pojutrze, i za tydzień. Aż do chwili, gdy znów wrócimy do stolicy.

– Sudan to tylko pustynia, nic więcej. Chartum leży na pustyni, plantacje i lasy wzdłuż Nilu to nawodnione piachy, wszędzie pustynia – mówi.

Nazar jest kierowcą dżipa, jedzie z nami na północ, najpierw przez pustynię Bayuda, a potem Nubijską. Ma trzydzieści lat, urodził się w Omdurmanie, niedaleko bazaru, i tam, w starym, walącym się domu, mieszka. Jego matka jest Sudanką, ojciec Egipcjaninem. Nazar mówi, że ojciec zamiast pracować grał w karty. Raczej przegrywał niż wygrywał. Żonę traktował jak lepszy, bo egipski Arab, była dla niego służącą, niewolnicą. Rodzinę utrzymywała matka. Ojciec bywał w domu, potem znikał na długo. Upodobał sobie czarne kochanki z południa.

– Starszy brat nie mógł tego znieść. W końcu pokłócił się z ojcem i wyjechał. Osiadł w Kassali przy granicy z Erytreą, ożenił się, pracuje na straganie mięsnym na bazarze. Powodzi mu się dobrze. A ojciec wrócił do Egiptu, mieszka w Kairze w domu z rodzinami siedmiu sióstr i brata. Nie pracuje. Do Sudanu już nie przyjeżdża. Ani matka, ani ja nie chcemy go widzieć.

Zamyśla się, a potem uśmiecha i mówi:

– Najważniejsze, że mam pracę. Sześć miesięcy w roku wożę gości. Kokosów nie ma, ale da się przeżyć. Na żonę mnie jednak nie stać.

Mija druga godzina jazdy. Od czasu do czasu szosę przecina kilka starych opon lub dużych kamieni. To posterunki policyjne. Policjanci nie mają mundurów, są w spodniach od dresów i w podartych tiszertach. Sprawdzają dokumenty, potem Nazar wkłada jednemu pieniądze do ręki, wtedy drugi usuwa kamień lub oponę i możemy ruszać.

Okolica nie zmienia się, wciąż ta sama monotonia. Ale Nazar widzi więcej. Coś dostrzegł, zwalnia, potem skręca w lewo na pustynny piach. Przejeżdża kilkadziesiąt metrów i wyłącza silnik przy saharyjskiej studni. Zatrzymała się tu karawana wielbłądów. Niektóre piją z szerokich poideł, gdzie wpompowano wodę ze studni, napojone odpoczywają na piasku. Starszy mężczyzna przynosi miskę z mlekiem wielbłądzim.

– Dobre – mówi, podając mi. – Pij!

Mleko jest ciepłe, dopiero co wydojone, lekko słodkie, a zarazem trochę kwaśne, aksamitne w smaku. Dziwne, ale smaczne.

– Dokąd zmierza karawana?

– Idą do Egiptu – tłumaczy Nazar. – Muszą dbać o zwierzęta, bo tam trafią do rzeźni. W Egipcie lubią mięso wielbłądów.

Jeszcze kilkakrotnie spotkamy karawany wielbłądów. Wszystkie zmierzają do Egiptu. Studnie wykopano w takich odległościach, by zwierzęta nie padły z pragnienia. Ale i tak nie wszystkie wytrzymują. Od czasu do czasu przy drodze lub nieco głębiej leżą martwe, wysuszone, płaskie ciała wielbłądów, krów i kóz. W ciągu trzech godzin naliczyłem ich kilkanaście. Pustynia jest bezwzględna. Nie masz wody – umierasz.

Niekiedy płaska jak stół Sahara zmienia kształty i tworzy wydmy. A potem znów sięgająca aż po horyzont płaszczyzna. Czasem piasek zastępują kamienie, skaliste wzgórza albo coś, co przypomina kamieniołomy. Dwa, trzy kilometry kamienistej pustyni i znów żółty piach, który sypie w oczy, przedostaje się za koszulę i spodnie, przenika wszędzie, wydaje się, że nawet do najgłębszych zakamarków mózgu. Okrutna, straszliwie pusta, zalana piekielnym gorącem ziemia. Na ekranie może wydawać się piękna i egzotyczna, w rzeczywistości jest straszna. Świadomość, że kryje dusze i kości zagubionych wędrowców, którzy nigdy nie dotarli do celu, rodzi lęk przed pozostaniem tu na zawsze. I tylko nitka czarnego asfaltu daje nadzieję, że ta szosa dokądś prowadzi, że gdzieś za horyzontem, po lewej lub prawej stronie jest bezpieczny azyl.

Co kilkadziesiąt kilometrów stoi zrujnowany parterowy budynek lub buda zbita z desek i blachy, a przed nimi kilka samochodów. Przydrożne bary – miejsca oddechu, chwili wypoczynku, szansa na zjedzenie pikantnej fasoli, wypicie słodkiej miętowej herbaty lub kawy. Albo coca-coli, jedynego napoju, który jest nawet tu, w środku Sahary. A także okazja do modlitwy, bo obok stoi zwykle maleńki meczet lub czeka czysty placyk z dywanikiem albo bez. W tych miejscach można doznać jakże przyjemnego uczucia, że na tym pustkowiu nie jesteśmy sami.

Przy barach i meczetach stoją mazjery, duże gliniane amfory, w których jest woda. Jest tam zawsze. Podróżny może sięgnąć po blaszany garnuszek i ugasić pragnienie. Nie każdy, bo dla Europejczyka wypicie tej kuszącej, chłodnej wody, gęstej i słodkawej, może się źle skończyć.

– Powiedz, Nazar, kto te mazjery napełnia?

– Allah! – Śmieje się.

– No dobra. – Uśmiecham się i ja. – A tak serio?

– Widziałeś kiedyś, by ktoś je napełniał? U nas mówi się, że napełnia je Allah.

Zatrzymaliśmy się przy barze, betonowej ruinie pokrytej zardzewiałym blaszanym dachem i pomalowanej na zielono pewnie trzydzieści lat temu. W środku stoi kilkanaście plastikowych stolików z krzesłami, które kiedyś były białe. Wszystko klei się od brudu, śmieci walają się pod nogami. W rogu płonie ogień, nad którym ustawiono kociołek z wodą. Za betonowym blatem kucharz w brudnej koszulce przygotowuje potrawy: bakłażany w sosie, makaron z cebulą,gulasz z fasoli, czyli ful, bułkę podobną do greckiej pity moczoną w sosie cebulowym. Płaci się z góry. Osobno trzeba zamówić herbatę lub kawę. Po zapłaceniu otrzymuje się złoty guzik, by dostać kawę, lub innego koloru na herbatę. Skąd pochodzi woda – nie wiem, chyba od Allaha.

Sudańczycy spoglądają z zainteresowaniem, uśmiechają się, częstują potrawami. Są ciekawi, chcieliby porozmawiać, ale mówią tylko po arabsku. Musi wystarczyć wymiana uśmiechów i kilka miłych gestów.

Późnym popołudniem, po ośmiu godzinach jazdy – Karima, miasto położone w połowie drogi między Chartumem a granicą z Egiptem. Parterowe domy, kilka ulic na piachu i ogromny, pusty piaszczysty plac, czyli rynek, a przy nim trzy bary i dwa sklepiki.

Wieczorem rynek ożywa. Kilkanaście osób siedzi przy barach, ale dużo więcej w środku placu, gdzie w długich rzędach ustawiono krzesła. Przy nich małe wózki z naczyniami z żarzącym się drewnem, na których gotuje się herbatę i kawę. Żadnych stolików dla klientów, tylko te krzesełka w rzędzie, gdzieniegdzie ułożone w wielkie kwadraty. Mężczyźni w galabijach, bo kobiet tu nie ma, siedzą obok siebie ze szklaneczką herbaty i toczą dysputy.

Przyjemnie po długiej drodze przez pustynię siedzieć w biednym barze, widzieć sześć lamp ledwo oświetlających rynek, pić słodką miętę. Przyjemnie patrzeć na ludzi, słuchać ich niezrozumiałych rozmów, widzieć, jak uśmiechają się do siebie i do nas, jak gestykulują, kłócą się. Jak miło, że wśród tych piasków, strasznych i martwych, toczy się życie.

Karima leży na prawym brzegu Nilu, w północnym Sudanie, w centrum historycznej Nubii. Piachy kryją historię „kraju złota”, jak nazywano te tereny, na których od tysięcy lat pozyskuje się ten kruszec. Ponad trzy tysiące lat przed Chrystusem w północnej Nubii powstało królestwo Kusz. Z czasem zajęli je Egipcjanie. W schyłkowym okresie egipskiego Nowego Państwa3 Kuszyci uzyskali niepodległość i stworzyli własną cywilizację, różniącą się od egipskiej, choć władców też chowali w piramidach. Rozwinęli gospodarkę, nauczyli się wytapiać żelazo, handlowali złotem, kością słoniową, hebanem, a nawet skórami lampartów i strusimi piórami. Zbudowali miasta i piramidy. Potęga królestwa była tak wielka, że w 727 roku przed Chrystusem podbiło Egipt. Stulecie ich panowania w egipskiej historii zyskało miano „dynastii czarnych faraonów”. Utracili władzę nad połączonym Egiptem i Nubią, ale ich królestwo przetrwało do czwartego wieku naszej ery. Dwieście lat później rozpoczęła się chrystianizacja tego regionu. Minęło kolejne sto, gdy z Egiptu ruszyła fala arabsko-islamskiej kolonizacji, która wyparła na południe chrześcijaństwo wraz z większością czarnych mieszkańców. Arabowie z północy zdominowali region. Zaczęli nazywać go Sudanem od arabskiego Bilad as-Sudan – Kraj Czarnych. Potem Sudan stał się kolonią angielską aż do 1951 roku, z krótką przerwą po powstaniu Mahdiego. W 1951 roku król Egiptu Faruk I ogłosił się królem Sudanu. Pięć lat później kraj oderwał się od północnego sąsiada – kolejny raz w liczącej niemal pięć tysięcy lat historii – i proklamował niepodległą Republikę Sudanu. Dzisiejszy Sudan jest spadkobiercą tej przeszłości.

Z Karimy historię widać gołym okiem. Zaraz za miastem znajduje się góra, a raczej potężna skała Jebel Barkal. Ma tylko dziewięćdziesiąt osiem metrów, ale że jej ściany są niemal pionowe, a wokół rozciąga się płaska pustynia, wydaje się wysoka i nie do zdobycia. Pod nią Kuszyci zbudowali swoją pierwszą stolicę – miasto Napata. Dziś ostały się jego ruiny.

– Nie dam rady. – Wanda poddaje się blisko szczytu, przed kolejnym blokiem skalnym. Żar leje się z nieba. – Nie mam już siły.

– Dasz radę, jeszcze trochę.

Po dziesięciu minutach docieramy na szczyt. Jest płaski jak stół. Z góry rozciąga się widok na zakole Nilu i stumetrowej szerokości pas lasu palmowego wzdłuż rzeki. Nie widać, niestety, dwóch nieodległych nekropolii – Meroe i El-Kurru. A dla nich warto przyjechać do Sudanu.

Świat postrzega Egipt jako królestwo piramid, ale najwięcej jest ich w Sudanie. Są piękne, z fascynującą historią, pełne tajemnic, zwłaszcza te w Meroe. Dojeżdżamy tam krótko przed zachodem słońca, które oświetla na pomarańczowo wydmy i wystające z nich piramidy. Nie ulega wątpliwości: to najpiękniejsze piramidy świata.

Są puste, bo mumie faraonów dawno wykradziono wraz ze złożonymi skarbami. Najbardziej bezczelnej kradzieży dokonał Włoch Giuseppe Felini, który w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku szukał skarbów w grobowcach. Używając materiałów wybuchowych, zniszczył wierzchołki piramid, dlatego niektórym brak szczytów. W środku jednej odnalazł kilkadziesiąt sztuk złotej i srebrnej biżuterii. Wrócił do Europy i opisał poszukiwania. Początkowo nikt mu nie wierzył, bo kunszt, z jakim wykonano biżuterię, kazał wątpić, że prawie trzy tysiące lat wcześniej na afrykańskiej pustyni można było zrobić coś tak misternego.

Okradanie zabytków trwa. Sudański archeolog, pod warunkiem, że nie wymienię jego nazwiska, opowiada:

– Przed trzema laty, któregoś ranka do Meroe podjechały trzy wojskowe dżipy. Generał, zajmujący wysokie stanowisko w armii, polecił żołnierzom wyciąć płaskorzeźbę w jednej ze świątyń obok piramidy. Odcięto duży blok, a miejsce barbarzyństwa zabudowano glinianymi cegłami. Tak prymitywnie, że dziecko zorientuje się, że coś jest nie tak. Płaskorzeźbę wywieziono, nikt nie wie, co się z nią stało. Pewnie już dawno nie ma jej w Sudanie. Żadnego śledztwa nie było.

W nieodległym El-Kurru znajduje się kilka piramid starszych niż w Meroe. Zaczęto je wznosić osiemset lat po zbudowaniu ostatniej egipskiej piramidy. Amerykańscy archeolodzy, którzy odnaleźli tę nekropolię, opowiadają o praktykach ówczesnych:

– Pogrzeb faraona to była koszmarna ceremonia. Razem z nim grzebano żywcem dziesięć osób z jego otoczenia, a także żywe konie.

Nieco dalej na wschód, w Starej Dongoli, polscy archeolodzy odkopali zbudowany w siódmym wieku pałac, wczesnośredniowieczne kościoły i mistyczny klasztor Świętej Trójcy z ponad setką malowideł, w tym wspaniałym, wielkim freskiem przedstawiającym archanioła Rafaela z Trójcą Świętą nad głową. Klasztor przypomina trochę wykute w skałach kościoły w etiopskiej Lalibeli. W pobliskim Banganarti Polacy odkryli kościół z szóstego wieku, a właściwie dwa, bo po pięciuset latach na pierwszym zbudowano drugi. Tysiącletni podwójny kościół był równocześnie szpitalem. Legenda głosi, że dokonały się w nim cudowne ozdrowienia. W odkrytych inkubatoriach, małych, jednoosobowych celach, chorzy kładli się wieczorem, by rano wstać zdrowi. Mocy tego miejsca doświadczyli też polscy archeolodzy. Jednemu w nocy puściły kamienie nerkowe, a szef polskiej misji, Bogdan Żurawski, człowiek racjonalny i ostrożny w ocenach, wspomina spędzony tam czas jako trudny i pełen dziwnych wizji.

Nadchodzi kolejna sudańska noc na pustyni. Leżę w namiocie, pośród wydm, lodowaty wiatr hula pomiędzy nimi, wpada do namiotu, nie pozwala zasnąć. Ubieram się we wszystko, co mam w plecaku. Jest trochę cieplej, ale zasnąć nie potrafię. Myślę o tym, że jedne z najstarszych budowli świata, pełne sekretów, są kompletnie nieznane. W ciągu wielu dni krążenia po sudańskich pustyniach nie spotkaliśmy ani jednego turysty. Ani jednego! W tym czasie tłumy odwiedzały egipskie świątynie i piramidy, miliony zwiedzały zabytki Paryża, Rzymu, Aten. Kiedy chodziłem od piramidy do piramidy, od pałacu do świątyni, stąpałem po historii. Pod nogami walały się dziesiątki, setki skorup. Nie trzeba kopać, leżą na wierzchu. Są wszędzie. Większe i mniejsze, całe fragmenty amfor, garnków, dzbanów. W ciągu pół godziny mogłem zebrać worek skorup sprzed setek, a nawet tysięcy lat. Nie ma na świecie drugiego miejsca, gdzie przeszłość woła do nas tak głośno.

W El-Kurru, wsi sąsiadującej z zabytkami, za glinianymi murami w parterowych domkach mieszkają ludzie, którzy nie mają pojęcia o historycznym bogactwie wyrastającym z piasków tuż obok. Dziesięcioletnia Nuru wpuszcza Wandę za gliniany mur, prowadzi do kuchni, przedstawia rodziców, skromnych, trochę zawstydzonych. Potem poznajemy identyczne domy Kosmy i Surimy. W każdym pomieszczeniu są łóżka, bardzo dużo łóżek, bo i dzieci jest dużo, a rodzice z El-Kurru marzą, by każde miało własne. Żyją dniem dzisiejszym, interesuje ich, co włożą do garnka, nie ruiny za oknem.

Po drodze do Chartumu wypada nocleg w domu nubijskim, czyli pustynnym hostelu. Za glinianym ogrodzeniem duży plac i parterowy domek z kilkoma klitkami, wyposażonymi jedynie w dwa łóżka, nic więcej. Na podwórzu też stoją łóżka, tam jest taniej i przyjemniej, ale gryzą komary. Przy wejściu na plac, zaraz za furtą, wspólna łazienka, czyli prysznic z dziurą w ziemi i drugą na mniej czyste czynności. Po lodowatej nocy pod namiotem ciepło tu i miło.

Ranek mamy nerwowy, bo na czwartej stacji z rzędu nie ma paliwa, przy każdej stoją kilkukilometrowe kolejki w oczekiwaniu na dostawę, która będzie lub nie. To skutek obalenia prezydenta Omara al-Bashira4. Rządził Sudanem dwadzieścia dziewięć lat. Wielu Sudańczyków miało go dość, ale wciąż ma zwolenników. To oni, politycy i biznesmeni, blokują dostawy paliwa. Na piątej stacji Nazar wręcza bogaty bakszysz i za podwójną cenę tankuje.

Droga przez pustynię jest monotonna jak arabska muzyka w radiu. Od czasu do czasu tę monotonię przerywa mała trąba powietrzna, która unosi w górę wir piasku, przenosi nad szosą i zrzuca po drugiej stronie asfaltowej nitki. Czasem z odrętwienia budzi piękny widok na horyzoncie, gdy na suchej, bez kropli wody pustyni wykwita jezioro wśród zielonych palm. Kilometr później znika. Fatamorgana, iluzja, która przez wieki śmiertelnie zwodziła wędrowców.

Zmęczony jazdą Nazar milczy. Przypominają mi się jego słowa sprzed kilku dni:

– Sudan to tylko pustynia, nic więcej.

1 Kufi – niewielka, okrągła czapka bez ronda noszona w niemal całej północnej i środkowej Afryce.

2 Szejk – tytuł honorowy przywódców w świecie muzułmańskim: wodza plemienia, naczelnika wsi lub dzielnicy miasta, przełożonego bractwa lub wyższej szkoły religijnej.

3 Nowe Państwo – okres największego rozkwitu potęgi starożytnego Egiptu trwający od XVI do XI wieku p.n.e.

4 Zamachu stanu dokonała armia sudańska w kwietniu 2019 roku.

Inne książki autora

Opowieść o zderzeniu białego człowieka z mistyczną Afryką Zachodnią i o pięknych oraz przerażających tego skutkach. Autor wnika głęboko w życie mieszkańców, zyskuje wielu przyjaciół, ale i wroga próbującego go zabić. Uciekając przed nim, spotyka wielu Afrykanów i opowiada o ich marzeniach, o tym, dlaczego zabija się albinosów i wypija ich krew, o biedzie, która jest powodem do dumy, wierze w duchy, która tłumaczy, dlaczego sąsiad złamał nogę. A także o plemieniu, które twierdzi, że przybyło z kosmosu, sprzedawaniu dzieci i wielu innych rzeczach niepojętych dla Europejczyka.

W sparaliżowanej przez ebolę Afryce autor śledzi losy ludzi, uczestniczy w krwawej ofierze animistów, przedziera się przez dżunglę i lasy namorzynowe, spotyka Polaka – właściciela kopalni diamentów, zostaje przemytnikiem, słucha opowieści o zabijaniu dzieci i robieniu z ich główek lekarstw, a w głębi dżungli tubylcy opowiadają mu o czarach, duchach i zombie. W prezencie otrzymuje żonę wodza na noc, a na poczęstunek pieczeń z małpy i nietoperza. Widzi męczarnie konających, rozpacz, ale i obojętność wobec śmierci.

Bramy, za którymi jest inny świat, przekracza niewielu. Autor prowadzi nas tam przez granice, których nie ma na mapach. Dociera na Jawę i do amazońskiej dżungli, do dzikich plemion Etiopii, świątyń Gruzji, tajemniczego świata Inków i do Mali, gdzie szuka zaginionego podczas wojny przyjaciela. Poznaje nas z cypryjskim Turkiem, który nienawidzi Greków, i Kurdem, który nienawidzi Turków, z syryjskim terrorystą i jego piękną córką, z indyjskimi żebrakami i „świętymi mężami”. Jest to książka o świecie, w którym natura, historia, nędza, okrucieństwa i wojny kształtują losy i charaktery ludzi.

Książka o Indonezji XXI wieku, w której Dajakowie ścinają wrogom głowy i zjadają ich serca, Toradżowie grzebią zmarłych wiele lat po śmierci, mieszkają z trupami, kilka lat po pogrzebie wyjmują z trumien i spacerują z nimi, a Papuasi zabijają i zjadają ludzi w najdzikszej dżungli świata. A także o wielkanocnej procesji morskiej, polowaniu na wieloryby, walce z wodzem Dajaków, ucieczce przed smokiem z Komodo, hinduistycznym Bali i kawie po sto dolarów za filiżankę. I 200 fantastycznych, kolorowych fotografii.

Autor dostaje list od dawnego przyjaciela, zakonnika z Etiopii, który trafił na ślad pamiątki sprzed dwóch tysięcy lat. Odnalezienie jej – ze względu na pierwszego właściciela – byłoby światową sensacją. Mnich prosi przyjaciela o podjęcie poszukiwań. Autor jedzie do klasztoru św. Katarzyny na Synaju, gdzie odbiera kopertę z wierszem-szyfrem. Wynika z niego, że musi przebyć trasę zJerozolimy do Efezu. Czyni to, ale dowiaduje się niewiele. Dopiero kolejne podróże, wizyty w klasztorach Prowansji i w kościołach Lalibeli w Etiopii stwarzają mu szansę na odnalezienie historycznego skarbu. Czy ją wykorzysta?

W tureckiej części Nikozji żona autora kupuje starą, drewnianą szkatułkę. Trzy miesiące później w kościele w Barcelonie zamordowany zostaje kapłan. Co łączy te dwa fakty? Jaki jest ich związek z wydarzeniami w Jerozolimie sprzed dwóch tysięcy lat? I dlaczego skutkują aktami terrorystycznymi we współczesnej Europie? Jaką rolę odgrywa w nich założony w 2012 roku w Hiszpanii Zakon Piłata i Judasza? Próba rozwiązania tych zagadek okaże się śmiertelnie niebezpieczna.

A także:Sen pod baobabem, W piekle ebolioraz Ekspresy Reporterów: Śląskie obrachunki – Władcy Śląska, Miasto na wulkanie, Na pograniczu – Ślązacy i Schlesierzy.