Wojny konsolowe - Blake Harris - ebook

Wojny konsolowe ebook

Blake Harris

4,3

Opis

Fascynująca thriller korporacyjny o historii konfliktu, który na zawsze odmienił przemysł gier wideo.

W 1990 roku rynek gier wideo należał do Nintendo. Sega była słabnącą firmą z wielkimi aspiracjami. Wtedy na scenę wkroczył Tom Kalinske – człowiek, który o grach nie wiedział nic, ale miał rzadki talent do wygrywania batalii skazanych na porażkę. Oto Dawid postanowił zmierzyć się z Goliatem, a świat zapłonął.

Bezlitosne starcie przerodziło się w globalną wojnę korporacyjną prowadzoną na wielu frontach: od domowych salonów i szkolnych placów, przez sale zarządów, po Kongres Stanów Zjednoczonych. Brat wystąpił przeciwko bratu, dziecko buntowało się przeciw rodzicowi, Mario starł się z Sonikiem, Ameryka ponownie walczyła z Japonią.

Wojny konsolowe to oparta na ponad dwóch setkach wywiadów z byłymi pracownikami wstrząsająca opowieść o przełomie na rynku gier. To także historia o tym, jak skromny, rodzinny człowiek z ponadprzeciętną wyobraźnią zainspirował zespół straceńców do stworzenia interesu wartego 60 miliardów dolarów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 866

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (20 ocen)
12
4
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Katie, dziewczyny o lśniących oczach

PrzedmowaSeth Rogen i Evan Goldberg

Seth: Cześć! Oto przedmowa do Wojen konsolowych legendarnego Blake’a J. Harrisa!

Evan: Gry wideo są super, ale książki o grach wideo to dopiero sztos!

Seth: Dorastaliśmy, kiedy gry przeżywały boom, i wychowywaliśmy się na nich.

Evan: Dlatego nie mogliśmy odmówić, kiedy Blake poprosił nas o skrobnięcie 2500 słów przedmowy do tej zajebistej książki, którą jak nic pokochacie!

Seth: Ile już mamy słów?

Evan: E, 150?

Seth: Cholera. No dobra, co dalej?

Evan duma intensywnie, aż przychodzi mu do głowy pewien pomysł.

Evan: Pogadajmy o tym, na czym lubiliśmy grać.

Seth: O, i to jest myśl, brachu!

Evan: Zawsze lubiłem Nintendo.

Seth: A ja Segę. Nigdy nie zapomnę, kiedy wyrwałem komuś kręgosłup w Mortal Kombat.

Evan: Ano, Sega zawsze robiła rzeczy, na jakie Nintendo by się nie odważyło, co otworzyło drzwi dla gier przeznaczonych nie dla dzieci, ale nastolatków, a nawet dorosłych. Nie wydaje mi się, żebyśmy kiedykolwiek zagrali w Grand Theft Auto, gdyby Sega miała podobne hamulce co Nintendo.

Seth: Nie wiem, czy powinno mi być głupio, ale Mortal Kombat wydało mi się wtedy zdecydowanym krokiem w nowym, ciekawym kierunku. I wymiatałem w tej grze. Sub-Zero to swój ziomek.

Evan: Ja też wymiatałem. Ej, mam pytanie o Segę: co jest między Sonikiem i Tailsem?

Seth: Ale że co? Przecież to klasyczny platoniczny związek jeża sprintera i lisa o dwóch ogonach.

Evan: Czuć między nimi napięcie. Seksualne.

Seth: O, bo było seksualne.

Seth i Evan wymieniają się cokolwiek dwuznacznymi spojrzeniami, jak nic przeżywając naładowane seksualnym napięciem chwile.

Seth: Ile mamy słów?

Evan: Jakieś… 400?

Seth: Słownie: czterysta. Zajmuje więcej miejsca.

Evan: Absolutna racja! Od teraz będę używał słów. Cztery-zero-zero.

Seth: Baranie, nie używaj dywizów, bo będzie się liczyć za jedno [wzdycha]. Ale mam pewną ciekawostkę – przynajmniej trzydzieści pięć słów.

Evan: Dajesz.

Seth: Miałeś kiedyś Power Glove? Dostałem ją od razu, jak wyszła.

Evan: Jejuśku! Mógłbyś to nieco rozwinąć?

Seth: Niezbyt się sprawdzała. Ten chłop z Czarodzieja (zdecydowanie najważniejszy film o grach, jaki nakręcono) rządził, ale moja to był kawał plastiku.

Evan: Mnie zawsze zadziwiał TurboGrafx-16. O ile pamiętam, wyszły na to cudo tylko dwie gry: Keith Courage i Bonk’s Adventure. Sam grałem tylko w Keith Courage.

Seth: Mój kumpel miał Bonk’s Adventure i pamiętam, że mną pozamiatała. A jak byłem w liceum, wypożyczyłem Segę CD. Wyszła na nią taka obskurna gra, wywołała sporo zamieszania…

Evan: Tak, tak, Night Trap. Trzeba było powstrzymać seryjnych morderców z wiertarkami, żeby nie pozabijali dziewczyn z akademika. Chyba wtedy po raz pierwszy pomyślałem sobie: tym razem przegięli. Miałem chyba ze 12 lat…

Seth: Potem była Sega Saturn i wszyscy mało się nie posrali.

Evan: No i GoldenEye.

Seth: Mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że przez tę grę nie miałem dziewczyny przez całe liceum. Pamiętam, że uciekałem z imprez, żeby sobie popykać.

Evan: Naszą ulubioną planszą było Facility. Z moim kumplem Fogellem potrafiliśmy siedzieć przy konsoli całe godziny, bez końca.

Seth: Znałem na pamięć każdy poziom. Trzeba było zerkać na ekran przeciwnika równie często co na swój.

Evan: Na studiach poznałem gości, którzy regularnie łoili nas w GoldenEye, i byłem załamany. Totalnie inny poziom.

Seth: Ale byłeś świetny w Super Smash Brothers.

Evan: Prawda. Na Nintendo 64. Z kumplami organizowaliśmy trwające długie godziny turnieje, zawalaliśmy wieczory. Zawsze grałem Kirbym, tą zwinną purchawą. Mocny był.

Seth: Ta gra nie miała żadnego sensu. Chodziło o prawdopodobieństwo spierdzielenia się z magicznej wysepki, które wynosiło jakieś 600 procent, i trzeba było je zbić. Gry o niższy wynik zawsze miałem za nieintuicyjne i zamotane.

Evan: Cóż, gry często są zamotane. Ciekawe, co pomyśleliby sobie na przykład moi dziadkowie, jakby pograli w takie Grand Theft Auto.

Seth: A pamiętasz, jak z Martinem Starrem uczyliśmy cię jeździć po Los Angeles, kiedy się tu przeprowadziłeś, i kazaliśmy ci grać w True Crimes: Streets of LA, bo była tam realistyczna mapa miasta?

Evan: I naprawdę mi to pomogło. Niesamowite, że potrafią zrobić coś takiego.

Seth: Mówię ci, że niedługo gry będą do nas dzwonić, wysyłać e-maile i tak dalej.

Evan: Może tak rozpoczną się rządy Skynetu i wszyscy skończymy w koszmarnej wizji przyszłości rodem z Terminatora alboMatrixa, gdzie prawie cała ludzkość została zmieciona, a świat opanowały maszyny.

Seth: Chyba nadeszła pora, żeby wyciągnąć trupa z szafy – pornosy. To przecież jasne, że kiedyś będziemy się ciupciać z naszymi grami, a nawet jeśli nie my, to nasze dzieci albo wnuki.

Evan: Przyszłość może poczekać. Musimy żyć teraźniejszością!

Seth: Masz rację. A dzisiaj najbardziej lubię strzelać do ludzi. Call o Duty, GTA5 i tak dalej.

Evan: Ja uzależniłem się od gier Tower Defense na iPada. Coś jest ze mną nie tak, ale uwielbiam gry, gdzie rzeczy spadają na ciebie falami i musisz pomyśleć, żeby je zniszczyć.

Seth: Nosisz w sercu mrok.

Evan: Oto prawdziwy ja.

Seth: Mnie przeraża to, że gdzieś na świecie siedzą sobie chłopaki i grają w gry podłączone pod śmiercionośne drony, które sobie latają i wysadzają różne rzeczy. Gry wojenne z lat osiemdziesiątych, ten film, stały się prawdą i to, co obecnie jest dla nas niegroźnym dronem, z czasem przemieni się właśnie w Skynet. Wszystkie drogi prowadzą do Skynetu.

Evan: Każdy przyzna ci rację, kiedy powiesz, że to wszystko skończy się przejęciem świata przez roboty. Sam już się z tym pogodziłem.

Seth: Nadal nie mogę przeboleć rewolucji, jaka dokonała się przy okazji Nintendo Wii i tych gier, przy których trzeba się ruszać. Za naszych czasów gry rozleniwiały i się od nich tyło, a nie ćwiczyło mięśnie i zwinność.

Evan: Przez dłuższą chwilę zagrywałem się w Wii Fit. Z początku się nie mogłem od tego odkleić, ale potem uznałem, że gra robi sobie ze mnie jaja, na czym cierpiała moja pewność siebie.

Seth: Przez grę online dzisiaj dzieciaki dostają bardziej w kość niż my, kiedy byliśmy w ich wieku.

Evan: Od czasu do czasu próbuję się w to wgryźć, ale nawet młodsza młodzież tak kopała mi dupę, że nie było sensu dalej grać.

Seth: Ta. Nieźle, mamy po trzydzieści jeden lat i już nie nadążamy.

Evan: Jeszcze trochę i przestaniemy rozumieć, co się dzieje na ekranie.

Seth: Moja babcia tak postrzega death metal.

Evan: Sam nie przepadam za death metalem.

Seth:Death Metal to świetna nazwa dla gry.

Evan: Kiedyś czytałem, że zespół Journey miał taką grę, gdzie można było nanieść swoją twarz na głównego bohatera. Takie coś mi się podoba. Głupio, że jeszcze nie da się grać sobą.

Seth: Ano. Fajnie by też było wykorzystać kontakty z telefonu, żeby gra nazywała postacie imionami twoich znajomych. Ogólnie mogłaby bardziej łączyć się z twoim życiem.

Evan: Powtórzmy jednak, że to wszystko i tak na nic, bo roboty opanują świat.

Seth: Czyli dochodzimy do konkluzji, że gry już nigdy nie będą lepsze niż obecnie, bo jeśli ewoluują, to roboty opanują świat.

Evan: Tak sądzę.

Seth: Ile mamy słów?

Evan: Jakieś 2300.

Seth: No to zatoczmy koło i nawiążmy do książki, którą za moment będzie czytał nasz szacowny odbiorca: Nintendo było królem na rynku konsol domowych, potem pojawiła się Sega, pretendent do tronu, i niemal udało jej się pokonać Nintendo, bo produkowała gry wywrotowe, przeznaczone dla starszych. I to one były naszym wprowadzeniem do świata, gdzie rządzą GTA i Call of Duty, a kolejnym krokiem rozwoju gier będzie wykorzystywanie przez nie informacji o nas i naszym życiu osobistym, po czym technika osiągnie poziom samoświadomości pozwalający jej na uniezależnienie się od ludzkości. Pojawi się robot, jak Skynet, i zniszczy nas wszystkich. Innymi słowy, wojny konsolowe pomiędzy Nintendo i Segą zapoczątkowały serię zdarzeń prowadzących ku zagładzie znanej nam ludzkości.

Evan: Bam! Tym właśnie są dla nas gry.

Seth: Cholera, chyba daliśmy radę z tą przedmową. Może i nasz styl jest niekonwencjonalny, ale udało nam się powiązać wszystko z upadkiem ludzkości, a to jest fajowe.

Evan: Pełna zgoda. Nasz kolejny film powinien się nazywać Przedmowai opowiadać dokładnie o tym.

Seth: AlboNapletek – będzie traktował o obrzezaniu, które na zawsze zmieniło świat.

Evan: Też dobry pomysł.

Seth: Okej. Chyba powinniśmy już wracać do naszych żon.

Evan: Tak. Kochamy nasze żony. Zapiszcie to.

Seth: Do zobaczenia w pracy!

Evan: Nie inaczej!

Seth Rogen i Evan Goldberg są przyjaciółmi od dziecka, scenarzystami, reżyserami i producentami filmów To już jest koniec i Wywiad ze słońcemnarodu. Duet ten również napisał i wyprodukował Wpadkę, Supersamca i Boski chillout.

Od autora

Wojny konsolowe to opowieść spisana w oparciu o setki rozmów. Historie tego typu, złożone ze wspomnień zaczerpniętych z tak wielu źródeł, częstokroć zawierają nieścisłości, szczególnie kiedy ma się do czynienia z konkurującymi ze sobą stronami, a na dodatek chodzi o wydarzenia, które miały miejsce przeszło 20 lat temu. Dlatego też niektóre rzeczy odtworzyłem, korzystając z informacji niepozyskanych bezpośrednio z przeprowadzonych przeze mnie wywiadów, lecz wyczytanych gdzie indziej, porównanych z podanymi przez rozmówców wersjami i, wedle posiadanej przeze mnie wiedzy, starannie dopasowanych pod kątem prawdopodobieństwa. Niekiedy pozwoliłem sobie zmienić, zrekonstruować oraz wymyślić dane sytuacje i szczegóły przebiegu zdarzeń. Ponadto większość dialogów zawartych w tej książce została napisana na podstawie relacji otrzymanych od przepytywanych przeze mnie osób odnośnie do ich treści, przebiegu i tonu. Niektóre konwersacje, do których się odnoszę, były w rzeczywistości rozciągnięte w czasie i odbyły się w różnych miejscach, ale zostały przeze mnie skondensowane lub nieco przeorganizowane. Zawsze jednak pozostają wierne atmosferze oryginalnych wypowiedzi i zawierają ich kwintesencję.

Prolog

Rok 1987. Tom Kalinske znalazł się na rozdrożach. Znaczną część swojego zawodowego żywota spędził w firmie Mattel, w której odniósł zawrotny sukces, z kiepsko sprzedającej się lalki Barbie czyniąc przynoszącą miliardy ponadczasową markę. Doceniając jego potencjał, firma namaściła go na kolejnego prezesa, lecz niedługo po objęciu fotela zaledwie 38-letni mężczyzna został wciągnięty w niebezpieczne korporacyjne przepychanki. Ponieważ nie mógł znaleźć wyjścia z impasu, Kalinske uznał, że zamiast prowadzić wojenkę wewnątrz własnej firmy, woli przenieść ją gdzie indziej. Dlatego też przekazał zwierzchnictwo nad Mattel swojemu rywalowi i objął stanowisko prezesa konkurencji: Universal Matchbox.

Choć resoraki Matchbox od zawsze szły łeb w łeb z marką Hot Wheels od Mattel, firma zaczęła zaliczać ogromne straty, w związku z czym powołano zarząd komisaryczny. Kalinske był tego świadomy – po części to rzeczone kłopoty przyciągnęły go do tej pracy – lecz atrakcyjna perspektywa zmierzenia się z goliatem nie ułatwiała zadania, które miał przed sobą. Żeby jednak doprowadzić do porządku broczącą krwią firmę i rzucić Hot Wheels do wyścigu po pieniądze (nie oddając przy tym pola Mattel), musiał dokonać restrukturyzacji. I to szybko. Kolejnych parę lat spędził, podróżując po świecie i wdrażając swoje ambitne plany, których częścią było przeniesienie całej produkcji do oferujących tanią siłę roboczą krajów azjatyckich.

Do 1990 roku udało mu się osiągnąć tyle, że jego strategię uznano za efektywną, i Matchbox ponownie zaczął liczyć się na rynku. Firma nadal zostawała daleko w tyle za Mattel, ale osiągała już przychód rzędu 350 milionów i po raz pierwszy od lat wyszła na plus. Samochodziki od Matchboxa sprzedawały się na całym świecie poza, z niewiadomych przyczyn, Hiszpanią. Dlatego Kalinske wybrał się tam, żeby sprawdzić, o co chodzi.

Po przylocie do Barcelony wskoczył do taksówki i udał się na spotkanie z dystrybutorem odpowiedzialnym za sprzedaż resoraków Matchbox na terytorium Hiszpanii. Nie chciał się błaźnić próbą wymowy adresu, więc po prostu podał kierowcy wizytówkę. Ten tylko spojrzał na kartonik, zobaczył logo firmy, pokiwał głową i ruszył. Kalinske był zaskoczony. Przecież dystrybutor miał tylko niewielkie biuro, więc jakim cudem kierowca taksówki wiedział, dokąd jechać po pojedynczym rzucie okiem? Kalinske zaczął wciskać mężczyźnie wizytówkę, ale ten zbył go machnięciem ręki.

– Matchbox, sí – uparcie powtarzał.

Kalinske był zmieszany, lecz uznał, że to nie on jest przecież taksówkarzem i skoro jego kierowca upiera się, że wie, dokąd jechać, to znaczy, że wie. Rozsiadł się na tylnym siedzeniu i cieszył się panoramą Barcelony, próbując sobie przypomnieć, czy w Hiszpanii daje się napiwki. Po niedługiej jeździe zatrzymali się przed dużym, żółtym budynkiem. Kalinske wysiadł z taksówki i porównał adres z tym widniejącym na wizytówce. Nie pasował. Łamanym hiszpańskim próbował wykłócać się z kierowcą, że coś jest nie tak, lecz tamten nie ustępował i twierdził, że są na miejscu. Gdy tylko Kalinske wszedł do środka, zdębiał. Budynek okazał się bowiem zakładem przemysłowym wypluwającym z siebie tysiące odlewanych pod ciśnieniem modeli autek Matchbox. Ale przecież osobiście przeniósł produkcję do Azji! Czemu więc małe, lśniące samochodziki zjeżdżały z pordzewiałej taśmy produkcyjnej w Hiszpanii? Czy to dlatego nie osiągali tutaj zysku? Kto to przyklepał?

Kalinske zaczepił pierwszego napotkanego pracownika i, ponownie posługując się łamanym hiszpańskim, zapytał, czy może skorzystać z telefonu. Dobył kartę, której używał, gdy dzwonił do żony, i wykręcił numer Davida Yeha, swojego partnera biznesowego z Hongkongu.

– Co tam, Tom? – zapytał Yeh. – Doleciałeś cało do Barcelony?

Kalinske nie tracił czasu na pogawędki.

– Myślałem, że przenieśliśmy produkcję do Azji. Całą.

– Bo tak zrobiliśmy.

– To dlaczego mamy fabrykę w Hiszpanii?

– Ale my nie mamy fabryki w Hiszpanii.

Kalinske rozejrzał się po hali. Samochodziki nadal zjeżdżały z taśmy.

– Kiedy ja jestem w Hiszpanii i stoję w fabryce.

– Kurwa mać! – wypsnęło się Yehowi. – Tom, zabieraj się stamtąd i dzwoń po policję.

Kalinske popatrzył na ludzi wokół. Poczuł na sobie dziesiątki nieprzychylnych spojrzeń, a chwilę później paru Hiszpanów ruszyło w jego stronę. Nawet się nie rozłączając, Kalinske wybiegł na ulicę, wskoczył do taksówki i wykrzyczał jedno z nielicznych znanych mu tamtejszych słów:

– Vámonos!

Kazał kierowcy jechać bezpośrednio na policję, która niedługo potem przeprowadziła nalot na, jak się okazało, założoną przez hiszpańskiego dystrybutora fabrykę. Niespodziewana, pełna nagłych zwrotów akcji przygoda pozwoliła Kalinskemu wysnuć następujące wnioski:

Ej, nasze resoraki schodzą w Hiszpanii, choć na tym nie zarabiamy.

Gdyby nie kierowca, mroczny sekret nigdy nie wyszedłby na jaw.

Chyba muszę odejść z Matchboxa i zająć się czymś innym.

Lecz choć odkrycie nielegalnej fabryki faktycznie posłużyło za swoisty katalizator, nie był to najważniejszy czynnik, który zadecydował o odejściu Kalinskego z firmy. Uznał on po prostu, że samochodziki Matchbox nigdy nie będą jak Hot Wheels. Nie mają szansy stać się numerem jeden, nie rozrosną się na tyle, aby mógł udowodnić właścicielom Mattel, że się mylą. Musiał szukać szansy gdzie indziej… ale gdzie?

Zagubiony, sfrustrowany i niepewny, co robić dalej, Kalinske odciął się od świata i zaszył w domu. Niemalże doprowadził do perfekcji sztukę pustelnictwa, jednak jego żona Karen postanowiła wkroczyć do akcji.

– Musisz się wreszcie ruszyć – tłumaczyła. – Zgadnij, co wymyśliłam: zabierasz rodzinę na wakacje!

Karen, jego głos rozsądku, ponownie się nie myliła. W lipcu 1990 roku Kalinske i jego najbliżsi polecieli na Hawaje, gdzie Karen cieszyła się plażą, a ich trzy córki z radością budowały (i niszczyły) zamki z piasku. Tom z kolei starał się nie myśleć o milionie rzeczy naraz.

Dokładnie tego mu było trzeba. Lecz w połowie urlopu zjawił się niespodziewany gość…

Część pierwszaGenesis

1. Szansa

Tom Kalinske skrywał pewien sekret.

Przez całe lata zachowywał go dla siebie, oblekając małymi kłamstewkami, niezobowiązującymi skinieniami głowy i krzywymi uśmieszkami, ale kiedy leżał na pięknej plaży słonecznej wyspy Maui, mając u swego boku kochającą żonę i trzy kipiące energią córki, nie mógł już dłużej tego kryć. Musiał się komuś wygadać.

Oczywiście padło na Karen. Zawsze służyła mu radą i, co najważniejsze, wydawała się dysponować magiczną umiejętnością przepędzania jego zmartwień. Była jego głosem rozsądku, miłością życia.

I akurat przysypiała.

– Ej, Karen – powiedział, trącając jej muśnięte opalenizną ramię. – Karen?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, uniósł jej okulary przeciwsłoneczne, by sprawdzić, czy na pewno śpi. Rozważał jej obudzenie w jakiś delikatny sposób, lecz po bliższych oględzinach zorientował się, że Kelly, ich maleńka córeczka, która wtuliła się w matczyne ramiona, również zasnęła.

– Niech mi panie wybaczą – powiedział Kalinske, honorując niepisaną zasadę, której powinni przestrzegać wszyscy ojcowie: pod żadnym pozorem nie budzi się niemowlęcia, szczególnie kiedy jego płytka drzemka pozwala mamie, jak rzadko, na snucie wypełnionych słońcem sennych marzeń.

A więc Karen odpada – tym razem się jej nie zwierzy.

Kalinskemu przeszło przez myśl, że mógłby porozmawiać z jedną ze starszych córek, Ashley (pięcioletnią) albo Nicole (trzyletnią), lecz te brodziły właśnie w wodzie i łapały kraby do jasnożółtego wiaderka, zbierając wspomnienia, po których zostanie ślad jedynie w pamięci ich ojca. Tom powrócił więc do czytania wczorajszego egzemplarza „New York Timesa”, ale kiedy przeglądał zapowiedzi rozegranych już meczów koszykówki, na gazetę padł czyjś cień.

– Cześć, Tom – powiedział ktoś radosnym głosem. – Niełatwo cię znaleźć.

Kalinske uniósł głowę i zobaczył Japończyka o przeszywających brązowych oczach i z potarganą przez wiatr zaczeską: Hayao Nakayamę.

– Co porabiasz? – zapytał gość, siląc się na przyjazny uśmiech. Wyszedł mu złowieszczy grymas.

Kalinske niedługo potem miał się nauczyć, że Nakayamy nie stać na szczery uśmiech. Na jego krągłej twarzy zawsze malowała się tajemniczość, przez którą nie potrafiły przebić się proste, prawdziwe emocje.

– Cóż, chciałem się wyciągnąć na słońcu, ale coś mi przeszkodziło – odparł uprzejmie Kalinske.

Nigdy nie dawał się złapać z opuszczoną gardą i zawsze maskował swój dyskomfort lub zaniepokojenie z luzem godnym Jamesa Deana. Nakayama zorientował się, że rzuca na swojego rozmówcę cień, więc odsunął się na bok. Kiedy słońce oblało mu twarz, Kalinske uśmiechnął się i powitał niespodziewanego gościa:

– Dobrze cię widzieć, Nakayama-san. Co cię sprowadza na Hawaje?

– Przyjechałem do ciebie. Jak mówiłem, niełatwo cię znaleźć – odparł Nakayama niemalże perfekcyjną angielszczyzną, choć doprawioną osobliwym lekkim brooklińskim akcentem. Mówił płynnie i bez zająknięcia, czasem tylko język mu się omsknął. Lecz nie wynikało to z trudności z gramatyką, ale rytmem prowadzonej konwersacji. Jakby od czasu do czasu umyślnie nasączał swoje wypowiedzi „błędami”, co miało służyć mu za kamuflaż. Mógł schować się za barierą językową i, kiedy akurat zachodziła takowa potrzeba, odgrywać rolę zdezorientowanego obcokrajowca.

– Jak usłyszałem, że odszedłeś z Matchboxa, nagrałem ci się parę razy na sekretarkę – dodał. Tym razem na jego twarzy wykwitł upiorny uśmiech.

Kalinske nieco pochylił głowę. Po odejściu z Matchboxa starał się ukryć przed wszystkimi i uważnie dobierał rozmówców, wyłączył faks i rzadko wychodził z domu. Czuł się przytłoczony przez świat i kontakty z nim chciał ograniczyć tak bardzo, jak to możliwe. Karen potrafiła sobie radzić z jego pustelniczymi tendencjami. Dostrzegała, że mąż nie czuje się najlepiej, i nie naciskała. Przez ostatnie lata Tom parał się rozmaitymi rzeczami i nie miała wątpliwości, że lada dzień powróci do gry i odniesie sukces jeszcze bardziej spektakularny niż poprzednio. Poza tym nie miała nic przeciwko, że był tuż obok niej. Jak na tymczasowego odludka był całkiem przyjacielski, potrafił pozmywać i tylko czasem niezbyt dobrze radził sobie z praniem.

– Tak, tak, dostałem twoje wiadomości. Wybacz, że jeszcze nie oddzwoniłem – powiedział – ale musiałem sobie pewne rzeczy poukładać i potrzebowałem czasu.

– Oczywiście, oczywiście – przytaknął Nakayama. – Ale naprawdę nie wiesz, po co dzwoniłem?

I, jakby nigdy nic, Nakayama zaproponował mu posadę prezesa i dyrektora wykonawczego Sega of America. Jakkolwiek rzadko się zdarza, żeby oferowano komuś tak wysokie stanowisko na hawajskiej plaży, Kalinske nie był wyjątkowo zaskoczony. Rozmawiał przecież z prezesem Sega Enterprises, poza tym już od jakiegoś czasu krążyły plotki, że poszukuje się następcy Michaela Katza, obecnego szefa amerykańskiego oddziału Segi – człowieka, którego Kalinske znał i uważał za przyjaciela.

Nakayama odchrząknął.

– I co powiesz, Tom? Jestem pewien, że nadajesz się idealnie. Mamy piękną nową konsolę do gier.

Kalinske spojrzał na Nakayamę, na tę zmęczoną twarz, którą zdążył tak dobrze poznać. Po raz pierwszy spotkali się pod koniec lat 70., kiedy sam był jeszcze cudownym dzieckiem Mattel i powszechną zazdrość wzbudzały dwie firmy: Apple i Atari. Choć Mattel nie mogło nawet marzyć o przeskoku do charakteryzującego się wysokim ryzykiem świata nowoczesnej techniki i zająć się produkcją komputerów osobistych, jak nic mógł spróbować pójść śladem Atari. Kalinske co prawda zajmował się głównie lalkami i figurkami, lecz nie mógł nie zauważyć, jak niedorzecznie popularne i dochodowe stawały się gry, dlatego swego czasu zdecydował, że dział zabawek Mattel powinien opracować i wypuścić na rynek ręczne gierki elektroniczne, jak futbol czy wyścigi. Rozgrywka była monotonna, a grafika co najwyżej kiepska, ale konsolki sprzedawały się jak świeże bułeczki. Kalinske, szukając sposobu rozwinięcia tej traktowanej po macoszemu gałęzi działalności firmy, skontaktował się z Nakayamą odnośnie do przeniesienia niektórych cieszących się popularnością w salonach gier tytułów Segi na ręczne konsolki. Niestety, technika, którą dysponowano, okazała się niewystarczająca, żeby uciągnąć gry Segi, dlatego ostatecznie umowy nie podpisano. Mimo że nie udało im się wtedy dogadać, Kalinske wydał się Nakayamie ujmujący i zaimponował mu encyklopedyczną wiedzą na temat przemysłu zabawkarskiego. Od tamtej pory utrzymywali przyjazne stosunki.

Przygoda Kalinskego z przemysłem gier wideo okazała się jednak krótkotrwała. Po wypuszczeniu serii prymitywnych, acz odnoszących znaczące sukcesy na rynku, ręcznych konsolek Mattel zdecydowało, że to przyszłościowy kierunek rozwoju. Konsekwencją owej konkluzji było wydzielenie działu elektronicznego, zatrudnienie paru mózgowców i odebranie ekipie Kalinskego nadzoru nad wszystkim, co zasilano bateriami. Kalinske zmuszony był przyglądać się z boku, jak Mattel prze naprzód, aby przedefiniować swój profil za pomocą rzeczonych elektronicznych gierek, a także olśniewającego centrum domowej rozrywki: konsoli Intellivision. Siłą rzeczy był zirytowany. Pomagał przecież kształtować przyszłość firmy i uważał, że zasłużył na to, aby móc obserwować z pierwszego rzędu, jak rozwinie się sytuacja. Ostatecznie jednak uznał, że nie zależy mu aż tak bardzo. Gry wideo były co prawda fascynujące, ale odwalały za ciebie całą robotę. Żadne graficzne sztuczki czy nawet rozbudowane zasady rozgrywki nie oferowały doświadczenia mogącego równać się z zabawkami, które, a jakże, nie działały dzięki bateriom, lecz czerpały energię z jedynego na świecie niewyczerpywalnego źródła: wyobraźni.

Poza tym gwałtowny kres niedługiego romansu z grami wyszedł Kalinskemu na dobre. Do 1983 roku praktycznie każda firma kopiowała rozwiązania Mattel (które podpatrzyło je u Atari), tym samym przyłączając się do wyścigu o graczy. Rynek szybko przesycił się kolejnymi urządzeniami i pęczniejący balonik musiał pęknąć. Krach ten kosztował Mattel setki milionów, a Atari – całe miliardy. Amerykanie jak kraj długi i szeroki stracili zainteresowanie grami wideo. Firma odebrała surową lekcję i po tym, jak Mattel zajrzało w oczy bankructwo, zgodnie uradzono, że przyszłości nie podbije się grami, ale… przeszłością: lalkami i figurkami.

Kalinske wiedział jednak, że choć Amerykanie postawili na grach wideo krzyżyk, reszta świata się ich nie wyrzekła. Kiedy Atari zakopywało na nowomeksykańskim pustkowiu trzy miliony egzemplarzy niesławnej klapy, którą okazało się E.T. The Extra-Terrestrial, do japońskich salonów gier ciągnęły coraz większe tłumy. I choć, jak się wydawało, Nakayama i Sega są w Stanach nieproszonymi gośćmi, firma rozwijała się i odnosiła sukcesy w ojczyźnie dzięki nowemu pokoleniu dzieci i młodych ludzi instynktownie ciągnących do migoczących jaskrawymi kolorami ekranów maszyn niczym ćmy do światła.

Unosząc brew, Kalinske zwrócił się do Nakayamy:

– A ta twoja nowość to pewnie coś podobnego do Nintendo?

Co prawda nigdy nie grał na 8-bitowej konsoli w Japonii ochrzczonej Famicom, a w Stanach Zjednoczonych – Nintendo Entertainment System (NES), lecz był, jak każdy, świadom odniesionego przez nią sukcesu. Nintendo było niedużą, ale ambitną japońską firmą, która w 1985 roku odważyła się podjąć wyzwanie i spróbować ożywić martwy od czasu klęski Atari i Mattel amerykański rynek gier wideo. Zmagając się z przewidywalnym oporem, NES ostatecznie ujarzmił kapryśność popkultury i udowodnił, że gry to nie przejściowa moda, tylko intratny biznes. Pięć lat później, w 1990 roku, Nintendo kierowało 90 procentami wycenianego na 3 miliardy rynku. Pozostałe 10 procent rozdzielili między sobą naśladowcy Nintendo marzący o podobnym sukcesie i czekający na swoją szansę. Pośród nich była Sega.

Nakayama przewrócił oczami.

– Nie, to nic podobnego do Nintendo. Nasza konsola jest znacznie lepsza. Oni mają zabaweczkę, a my coś jak… – Zamyślił się, szukając odpowiedniego słowa. – Tom, musisz polecieć ze mną do Japonii i przekonać się osobiście.

Zanim Kalinske znalazł sposób, żeby uprzejmie odmówić, na ratunek przybyła jego pięcioletnia córeczka Ashley.

– Tato! – wydarła się i, jak to dzieci mają w zwyczaju, zmaterializowała się nagle przed mężczyznami, po czym uniosła złożone rączki, żeby coś pokazać ojcu. Wtedy jednak spostrzegła stojącego obok Nakayamę i cofnęła się niepewnie. – Kto to?

– Kochanie – powiedział ciepło Kalinske – tatuś potrzebuje twojej rady. Znajdziesz dla mnie chwilę i pomożesz mi podjąć pewną decyzję?

Ashley, która uwielbiała mówić innym, co mają robić, przytaknęła.

– Znakomicie – stwierdził ucieszony Kalinske i zadumał się, myśląc, jak najprzystępniej przedstawić dziecku swoje pytanie. – Mój przyjaciel chce, żebym poleciał z nim na chwilę do Japonii. Chce mi coś pokazać. Myślę, że to nie jest dobry pomysł, bo, jak wiesz, spędzam wakacje z tobą, z twoimi siostrami i z mamusią. Co według ciebie powinienem zrobić?

Ashley przygryzła wargę i zamyśliła się. Gdy jej spojrzenie przeskakiwało to na ojca, to na mężczyznę z dziwną fryzurą, Kalinske nie mógł się nadziwić, jak szybko jego córka dorasta. Poczuł ukłucie dumy, a zaraz potem oblała go fala smutku. Przez cały ten czas, kiedy kształtowała się jej osobowość, on zajęty był gonieniem własnego ogona w Mattel albo Matchboxie. Dojrzewała na jego oczach, a jego to omijało. Ashley przerwała jego rozmyślania:

– Powinieneś polecieć ze swoim kolegą do Japonii.

– Jak to? Nie…

– Posłuchaj jej, Tom – powiedział Nakayama. – To ona jest tutaj tą mądrą.

Kalinske spojrzał córce w oczy.

– Nie chcesz, żebym został?

– Pewnie, że chcę. Ale on tylko ma ci coś pokazać, tatusiu – wydyszała zmęczona. – Jejku!

Kalinske był zaskoczony logiką rozumowania córki.

– Cóż, skoro tak uważasz… to polecę.

– Dobra, dobra – zbyła go Ashley. – A teraz mogę ci coś pokazać?

Skupiony na podjęciu decyzji, która miała zaważyć na jego dalszym życiu, Kalinske zupełnie zapomniał, że córeczka przyszła do niego, ściskając w rączkach niespodziankę.

– Tak, tak, oczywiście.

Dziewczynka rozłożyła dłonie. Trzymała tam ulepioną z piasku kulkę.

– Co to takiego, kochanie?

Na dziecięcej twarzy pojawił się diabelski uśmieszek.

– Śnieżka z piasku.

Zaśmiała się i rzuciła ją ojcu w brzuch. Piasek osadził się na ciele mężczyzny tuż nad slipami, żeby po chwili osypać się na ziemię. Ashley uznała tę sytuację za niewiarygodnie zabawną i uciekając, śmiała się tak mocno, że mało co się nie wywróciła.

– No to chyba lecę do Japonii – powiedział Kalinske do Nakayamy.

– Spodoba ci się to, co dla ciebie mam.

– Oby. Bo moja żona się nie ucieszy, jak o tym wszystkim usłyszy.

– Teraz może i nie, ale ucieszy się, jak zostaniesz prezesem Segi.

– Pewny jesteś, co?

– Nie chcę się narzucać, rozumiem, że to rodzinny wypoczynek. Jeśli chcesz jeszcze poleżeć na plaży, możemy spokojnie wylecieć rano.

– Oho, czyżbyś się denerwował, że nie zrobisz na mnie takiego wrażenia, jak myślałeś?

Kalinske z pewnym zdziwieniem usłyszał w swoim głosie radosną nutkę. Czuł się jak młodzieniaszek, zżerała go ciekawość, może nawet był podekscytowany. I nie potrafił tego ukryć. Świat wydał mu się jakby trochę większy i oblała go swego rodzaju duma, że tylko on to zauważył. Spojrzał na niespodziewanego gościa, chcąc powiedzieć coś, co przedłuży tę chwilę.

– Nakayama-san, mogę zdradzić ci sekret?

– Jasne, Tom.

Kalinske obejrzał się przez ramię, po czym nachylił się do znajomego.

– Nie lubię plaży – powiedział. Nie oczekiwał od Nakayamy żadnej reakcji, po prostu musiał to z siebie wyrzucić. – Rozumiem, że komuś może się to podobać. Słońce, piasek, morze, to chyba potrafi człowieka zrelaksować. Ale to nie dla mnie. Jest mi tutaj jakoś…

Nakayama skorzystał z okazji i dokończył za niego:

– Nudno.

– Tak! Niby wszystko ładnie, pięknie, ale nudno.

– Otóż to! – zawtórował mu Nakayama. – Dla takich jak my jest tu nudno.

Niespodziewanie Kalinske poczuł, że nie jest osamotniony.

Nakayama objął go ramieniem.

– No to lećmy na prawdziwe wakacje.

Kalinske uśmiechnął się.

– Zapytam żonę, czy mogę lecieć.

Odwrócił się do Karen, która nadal leżała bez ruchu na plecach.

– Pozwalam, skarbie. Idź, podbij świat i takie tam – mruknęła.

Tego się nie spodziewał.

– Nie śpisz? Słyszałaś wszystko? – zapytał, po czym szybko się zreflektował, zły, że dał się zaskoczyć, i zaraz przybrał maskę pewności siebie. – Chytry ruch, Karen. Jestem pod wrażeniem.

– To nie bądź. Nie mówisz tak cicho, jak myślisz – odparła, unosząc okulary i odsłaniając swoje brązowe oczy. – I, kochany, wszyscy wiedzą, że nie lubisz plaży. To żaden sekret.

Mrugnęła do niego, a Tom, otrzymawszy błogosławieństwo ukochanej żony, poleciał do Japonii.

2. B + R

Niczym rekin przebijający się przez ławicę ryb ciężki, żółty cadillac de ville toczył się po zatłoczonych tokijskich ulicach. Kalinske i Nakayama siedzieli na tylnym siedzeniu wynajętego auta, obserwując ludzi, którzy instynktownie starali się zajrzeć do środka przez przyciemniane szyby. Gupiki. Tutejsi zamożni, ceniący sobie wygodę biznesmeni podróżowali raczej limuzynami, zwyczajnymi miejskimi autami, a nawet nowszymi modelami Nissana, ale Nakayama miał zupełnie inne upodobania, jeśli chodzi o przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Sprowadził sobie ogromnego, mało zwrotnego i egzotycznego cadillaca przytłaczającego swoimi gabarytami inne auta. Gdziekolwiek się pojawiał i cokolwiek robił, Nakayama uwielbiał się wyróżniać.

Przeciskając się przez ciasne ulice tym swoistym przedłużeniem osobowości swojego gospodarza, Kalinske, popijając whiskey, wykłócał się z Naka-yamą o karaoke. Ten, jak to Japończyk, miał ogromny szacunek dla owej rozrywki, uważał ją wręcz za sztukę. Dla Kalinskego z kolei, Amerykanina, był to jedynie niekoniecznie najlepszy pomysł na spędzanie wolnego czasu – ot, rzecz, którą robi się po pijanemu, a potem żałuje. Lecz choć mężczyźni należeli do dwóch różnych światów, każdy z nich potrafił docenić zalety dobrego alkoholu. Dolali sobie whiskey do szklaneczek, zgodzili się odłożyć dyskusję o karaoke na później i wypili po kolejce.

Kalinske osuszył naczynie długim, przyjemnym haustem.

– Mam pytanie.

– Być może znam na nie odpowiedź.

Kalinske nachylił się bliżej.

– Co z Katzem?

– A co ma być?

– Co się z nim stanie?

– Z Katzem?

Kalinske pokiwał głową. Czekał na dogodny moment, żeby o niego zapytać, i cały czas wydawało się, że takowy nie nadejdzie. Jeśli jednak naprawdę rozważał objęcie stanowiska zajmowanego do tej pory przez przyjaciela, musiał poruszyć ten temat.

– Nie udawaj głupiego. Przecież wiesz, że się znamy. Musiałeś podejrzewać, że prędzej czy później cię o niego zapytam. Dlatego powtórzę: co z Katzem?

Chodziło oczywiście o Michaela Katza, nieznoszącego tracić czasu na pierdoły pragmatyka, który miał już za sobą niejedno doświadczenie we wciąż raczkującej branży gier. Zaczynał jeszcze w 1977 roku, kiedy pracował w Mattel jako dyrektor działu zajmującego się nowymi wówczas ręcznymi konsolkami z ekranami ciekłokrystalicznymi. Po tym, jak udało mu się z nowej serii zabawek uczynić wart pół miliarda biznes, przeszedł do firmy Coleco, w której odpowiadał za ichnią konsolę, ta jednak nie utrzymała się długo na rynku. Następnie objął stanowisko prezesa producenta gier Epyx, a potem, w 1985 roku, zaczął pracę dla Atari, które było już wtedy cieniem dawnego siebie. Katz zaliczył wzloty i upadki, a rok spędzony w Sedze mógłby określić mianem średnio udanego.

Po wypuszczeniu serii udziwnionych maszynek do gier (takich jak bezpłciowo ochrzczony SG-1000, którego złożono po taniości ze zbędnych, nieużywanych części) pierwszą prawdziwą próbą Segi starającej się wypuścić na szerokie wody był Master System. Sprzęt ten miał rywalizować z 8-bitowym NES, na którym Nintendo robiło ciężkie pieniądze, lecz sprzedaż nie okazała się powalająca. Master System wypuszczono w Japonii w 1985 roku, a w Ameryce Północnej w 1986, ale nie minęły nawet lata i stało się jasne, że Sedze nie uda się nawet zarysować zbroi Nintendo. Nakayama uznał, że skoro nie wygra bitwy o 8 bitów, przeniesie front gdzie indziej i tym razem zdobędzie przewagę, bo podbije zupełnie nowe ziemie. Szybko i bezceremonialnie postawił krzyżyk na Master System i skupił uwagę na kolejnej generacji konsol: 16-bitowych, dwa razy mocniejszych niż NES. Sega skonstruowała i wypuściła nowatorski sprzęt w Japonii, gdzie nosił on nazwę Mega Drive, a potem w Ameryce Północnej, przechrzczony na Genesis, istne techniczne monstrum.

W październiku 1989 roku Katz został zatrudniony do wypromowania Genesis w Stanach Zjednoczonych. Mega Drive przyjęło się w rodzinnej Japonii, przez co Sega miała spore oczekiwania wobec amerykańskich kolegów. Założenia były tak optymistyczne, że Nakayama wymyślił zagrzewający do boju okrzyk „Hyakumandai!” („Sto milionów sztuk!”). Mimo długiego cienia rzucanego przez Nintendo spodziewał się, że Katz będzie w stanie sprzedać ponad milion egzemplarzy Genesis w ciągu roku od objęcia posady. I choć ten robił, co mógł, żeby ów cel osiągnąć i wypromować markę, udało mu się puścić w obieg jedynie 350 tysięcy konsol, a nazwa Sega nie zawitała pod strzechy. Nie był to może świetny wynik, ale również i nie słaby. Nakayama uznał jednak, że Katz nie jest odpowiednim człowiekiem do tej roboty. Miewał znakomite pomysły, lecz nie potrafił ich wdrożyć i doprowadzić do finalizacji. Lubił przechwałki i nic nie obrazowało tego lepiej niż wybrane przez niego hasło kampanii marketingowej: „Genesis Does What Nintendon’t”[1]. Nakayama-san kręcił nosem na podjętą przez niego decyzję nie tylko dlatego, że na reklamę porównawczą Japończycy patrzyli nieprzychylnym okiem. Jeszcze bardziej złościła go złożona przez Katza pusta obietnica. Że niby dokąd zmierza Genesis, skoro Nientendo droga? Nie po pieniądze graczy? Zdawało się, że Katz był świadom, czym Sega nie jest, lecz Nakayama potrzebował kogoś takiego jak Kalinske, kto będzie potrafił poznać, czym Sega mogłaby i powinna być. I czym będzie.

– Katz miał swoją szansę.

Kalinske uniósł brwi.

– Szansę? Rok?

– Został zatrudniony tylko dopóty, dopóki nie znajdziemy kogoś, kto się nadaje.

– Dobra, ale… rok?

– Zachowuje się, jakby kierował studiem filmowym, a nie firmą produkującą gry. Szasta pieniędzmi jak szalony i gada, że to inwestycje. Dla niego wszystko jest inwestycją.

Katz wydał mnóstwo na umowy ze sławami, a ukoronowaniem jego strategii były opiewający na milion 700 tysięcy dolarów kontrakt z Joem Montaną i niedawne pozyskanie boksera Jamesa „Bustera” Douglasa, ówczesnego mistrza świata wagi ciężkiej.

– Nie ma wizji na zbudowanie tożsamości firmy. Próbuje ją gdzieś kupić.

Kalinske zastanowił się nad tym, co usłyszał.

– Cóż, Nintendo ma Mario. Czyli powinniście się postarać o swoją maskotkę, jakąś postać, która zgniecie tego kurduplowatego hydraulika.

– O! I już chwytasz, Tom! – zawołał Nakayama, podekscytowany, że ktoś podziela jego perspektywę. – Obarczyłem pracowników zadaniem wymyślenia naszego Mario. Zobaczysz, co wymyślili. Zapewniam, że padniesz. – Głos mu drżał z podniecenia. – Katz takich rzeczy nie rozumie. Potrafi tylko wydawać pieniądze.

Insynuacje Nakayamy można uznać za zbyt daleko idące. Katz znał bowiem receptę na sprzedaż miliona konsol – należało produkować popularne gry. Jeśli ludzie będą chcieli w nie zagrać, wtedy kupią sprzęt. Tak robiło przecież samo Nintendo – olśniło rynek przebojami, o których wszyscy rozmawiali, jak: Super Mario Bros., The Legend of Zelda czy Teenage Mutant Ninja Turtles, i w efekcie skusiło na NES całe pokolenie. Ale niestety, Katz nie potrafił uporać się z pewnym problemem: Nintendo miało producentów gier w garści. Jeśli ktoś chciał wypuścić grę kompatybilną z NES, musiał podpisać z firmą kontrakt na wyłączność z podkreśloną grubą krechą klauzulą o zakazie konkurencji. Czyli jeśli Nintendo położyło łapę na jakimś tytule, nie było mowy, aby Sega również miała go u siebie. A biorąc pod uwagę oszałamiający sukces Nintendo, kto przy zdrowych zmysłach wybrałby Segę? Stąd Katz chciał ściągnąć do siebie znane twarze, jak rzeczeni Joe Montana czy Buster Douglas, które jego zdaniem mogły zapewnić Sedze rozpoznawalność i wzbudzać w odbiorcach zaufanie.

– Przecież znasz Katza, to budowniczy – odparł Kalinske.

Rozumiał, czemu Nakayama ma z jego kolegą problem, lecz miał do Katza słabość. Zaprzyjaźnili się, kiedy obaj pracowali dla Mattel. Grali razem w tenisa, ich żony się dobrze dogadywały…

– Jest dokładny i pracowity. A chyba tak się wygrywa podobne wyścigi, co nie?

– To nie jest zabawa, Tom. – Nakayama pokręcił głową. – Chcę, żebyś objął jego stanowisko, bo uważam, że potrafisz zrobić to lepiej.

– A ja powtarzam ci raz jeszcze, że o ile doceniam dobre słowo, o tyle nie mam zielonego pojęcia o grach. Znam się na zabawkach. Jestem gościem od laleczek.

– Nie, Tom. Jesteś handlowcem.

Kalinske zadumał się na tymi słowami. Nakayama dolał mu whiskey, a cadillac de ville dalej toczył się po ulicach Tokio, odprowadzany mnóstwem spojrzeń. Zatrzymali się przed kwaterą główną Segi, która, ku zaskoczeniu Kalinskego, była nijaka i nie rzucała się w oczy. Kojarzyła mu się z zaniedbanym akademikiem pokrytym odłażącą, wyblakłą już żółtawą farbą. Tyle że na szczycie tego skromnego 10-piętrowego budynku znajdowały się duże litery SEGA. Nakayama zaprowadził Kalinskego do środka, gdzie było jeszcze nudniej niż na zewnątrz: emanujące mdłym światłem jarzeniówki, zawalone biurka i niesprzyjające kreatywności, pozbawione okien salki konferencyjne. Kiedy Nakayama przedstawiał pracownikom wysokiego szczebla przybysza z innego świata, uosabiającego wszystkie jego nadzieje, Kalinske poczuł gwałtowne zwątpienie.

Poszli dalej, do szarego pudła windy, gdzie Nakayama zaczął przekonywać coraz bardziej sceptycznego gościa:

– Będzie lepiej.

– Nie, nie, jest dobrze – zapewnił Kalinske.

Wysiedli na trzecim piętrze i Nakayama poprowadził go prosto do miejsca, które uważał za perłę w koronie firmy: ściśle tajnego laboratorium B + R, gdzie długie stoły zastawiono ogromnymi komputerami, dziwacznymi narzędziami i paroma rozebranymi na części odbiornikami telewizyjnymi. Kalinske poczuł się, jakby wszedł do jamy szalonego naukowca; oczywiście o ile ten chciałby przejąć świat za sprawą gier wideo.

Nakayama z dumą oprowadził Kalinskego po pokoju, po czym zaprezentował mu różnej maści gadżety i wynalazki wydające się zbyt małe i wymyślne, żeby mogły istnieć naprawdę. Przetwarzały przepiękną grafikę z szybkością samochodu wyścigowego i wydawały się nie tyle grami, ile inter-aktywnymi snami. Urządzenia te o lata świetlne wyprzedzały konsolki, jakie pamiętał z Mattel.

Nakayama podprowadził go do niewielkiego stanowiska i podał mu malutki, czarny przedmiot.

– Nazwaliśmy to Game Gear. Premiera u nas w październiku, a po Nowym Roku w Ameryce.

Game Gear świetnie leżał w dłoniach Kalinskego. Kiedy Nakayama włączył konsolę, ekran zalała grafika aż nazbyt dobra, żeby mogła być prawdziwa. Kalinske nie wiedział wiele o domowym sprzęcie Nintendo, ale miał do czynienia z Game Boyem. Tak jak bodaj każdemu, również jemu udzielił się szał na punkcie Tetrisa, dostępnej na ręczną konsolę uzależniającej elektronicznej układanki.

Game Gear mógł się pochwalić podobną grą, Columns, która wydała się Kalinskemu równie wciągająca, ale zamiast gapić się na wyblakłą żółć ekraniku Game Boya, patrzył on na wyraźne i zróżnicowane kolory. Nakayama miał mu do pokazania o wiele więcej, lecz Kalinske nie mógł oderwać się od Game Geara.

– Zabierz go ze sobą – powiedział Nakayama i go szturchnął. – Zabierz i pokaż córkom. Oszaleją.

Kalinske wreszcie odłożył konsolę i pomaszerował za swoim przewodnikiem, a ten raz za razem oczarowywał go pocztówkami z przyszłości: sprzętem działającym na płyty kompaktowe z zapisanymi na nich grami o niemalże filmowej oprawie graficznej; parą okularów 3D, dzięki którym niektóre gry ożywały; ciężkim hełmem do rzeczywistości wirtualnej. Spacer zakończył się pokazem największego skarbu Nakayamy: Segi Genesis.

Kalinske nie potrafił oderwać oczu od pięknej czarnej bestii. Konsola była zgrabna i kusząca, a grafika oraz jakość rozgrywki przewyższały wszystko, co widział do tej pory na Nintendo, choć, musiał przyznać, nie było tego wiele. Zastanawiał się, czemu Katz ma trudności ze sprzedażą tego sprzętu.

Nakayama patrzył, jak Kalinske wybałusza oczy niczym dzieciak, który znalazł się w sklepie z bajecznymi słodyczami i usłyszał, że wszystko należy do niego.

– Podoba ci się?

Kalinske odczekał chwilę z odpowiedzią, żeby się pozbierać.

– Niezła.

– Ha, pewnie, że niezła – odparł Nakayama. – Chcesz pogadać na osobności?

Kalinske odłożył kontroler. Nie mógł uwierzyć, jak idealnie leży mu w dłoniach. Jakby zaprojektowano go specjalnie z myślą o nim. Poszedł za Nakayamą, starając się ukryć swój chłopięcy entuzjazm. Nie miał pojęcia, dokąd prowadzi go gospodarz, ale po raz pierwszy od bardzo dawna czuł ekscytację na samą myśl o tym, co go czeka.

3. Historia Toma Kalinskego

Nakayama zabrał Kalinskego do centrum, do popularnego tokijskiego baru z hostessami. Mimo całkiem sporego tłumku biznesmenów od czasu do czasu wybuchających pijackim rechotem i nieustannego flirciarskiego chichotu bladolicych dziewczyn poprzebieranych za naiwne uczennice miejsce to zapewniało jako takie warunki do rozmowy na osobności. Być może powodem było nastrojowe oświetlenie albo łączące gości przekonanie, że wszyscy obecni szukają tam jedynie chwili prywatności i pilnują swojego nosa.

– Dobra, jakie masz obawy? – zapytał Nakayama, kiedy jedna z gejsz nalała im po czarce sake.

– Po pierwsze, niezbyt mi spieszno do przesiedlania całej rodziny.

Siedziba Sega of America mieściła się w San Francisco, a Kalinscy mieszkali w Los Angeles.

– Północna Kalifornia to modne miejsce. Tam się dzisiaj wszystko koncentruje. Co jeszcze?

Kalinske upił łyk sake.

– Co jeszcze? Całe mnóstwo rzeczy.

Nakayama sceptycznie zmrużył oczy.

– A ja myślę, że chodzi tak naprawdę tylko o jedno. Dlatego zdradź mi, na czym polega problem.

Niewykluczone, że Nakayama miał rację. Być może wszystkie te stresujące go sprawy były niczym niewielkie planety niepokoju orbitujące wokół pojedynczego słońca.

– Okej, niech będzie – odparł Kalinske, zbierając się w sobie. – Nie chcę dawać z siebie wszystkiego tylko po to, żeby potem podstawiono mi nogę. Potrzebuję próbować nowych rzeczy i czasem się przy tym oparzę. Chcę móc zrobić to tak, jak myślę, że powinno zostać zrobione, i nie musieć na każdym kroku się tłumaczyć. Innymi słowy, nie interesuje mnie powtórka z Mattel.

Kalinske nagle zamilkł, bo zdał sobie sprawę, że poruszył czułą strunę, której nie tykał od lat. Nakayama dopił swoją sake.

– Dobrze – powiedział. – Zgodzisz się dla mnie pracować, a pozwolę ci robić, co tylko zechcesz. Tak brzmi umowa. Żadnych sztuczek.

Padły magiczne słowa, na które Tom tak czekał, ale kiedy faktycznie je usłyszał, coś, a raczej ktoś przy barze przyciągnął jego uwagę.

– Jak brzmi twoja odpowiedź? – zapytał Nakayama.

Kalinske, choć słyszał, co się do niego mówi, zapatrzył się na dobrze ubranego mężczyznę siedzącego przy stoliku pięć metrów dalej. Już sam elegancki garnitur zdradzał, że to człowiek sukcesu. Otaczały go piękne kobiety, zagadywali przyjaciele, alkohol lał się strumieniami. A jednak mężczyzna zainteresowany był jedną tylko rzeczą: Game Boyem. Naciskał guziki ręcznej konsoli Nintendo, jakby cały świat się dla niego nie liczył.

– Tom? – zagadnął Nakayama, próbując jednak nie wyjść na zbyt namolnego.

– Muszę to przemyśleć – odpowiedział Kalinske i sięgnął po Game Geara, jakby otrzymane urządzenie jakimś cudem mogło przynieść potrzebne mu odpowiedzi.

Czy naprawdę chciał pakować się w gry i wierzył, że może pokonać Nintendo? Ba, czy ktokolwiek w to wierzył? Gdy, usilnie wpatrzony w mężczyznę w drogim garniturze, zastanawiał się nad tymi kwestiami, konsola znienacka ożyła i Tomowi Kalinskemu przed oczyma śmignęło całe życie.

Jego umysł został zalany obrazami, dźwiękami i wspomnieniami z czasu, kiedy był jeszcze chłopcem jeżdżącym metalowymi resorakami po własnych nogach, siedząc na tyle rodzinnego kombi, ściśnięty między bratem i siostrą podczas przeprowadzki z Iowa do Chicago. Rodzice często się wtedy przeprowadzali, co nie było dla niego łatwe, ale pamiętał, że zawsze czuł się lepiej, mając ze sobą zabawkowy samochodzik. Uwielbiał go nie tylko dlatego, że towarzyszył mu, dokądkolwiek się udał. Sam złożył cały zestaw i pomalował na taki kolor, na jaki chciał.

Rozsmakował się w byciu twórcą.

Polubił Chicago, przede wszystkim dlatego, że miał wtedy tylko pięć lat, a jego życie ograniczało się do tego miasta. Ale potem ojciec Kalinskego dostał pracę w zakładzie uzdatniania wody w Tucson w Arizonie i znowu się przenieśli. Tom był podenerwowany, lecz miał ze sobą swoje autko, które, jak uważał, chroniło go przed wszelkimi zmianami.

Rodzina osiedliła się tam na stałe, co pozwoliło mu przywyknąć do pustynnego żaru i znaleźć sobie parę zajęć: został skautem, atletą, zbierał karty z baseballistami. Kiedy miał 12 lat, matka przekonała go, że ma piękny głos, i zaprowadziła do tak zwanej Świątyni Muzyki i Sztuki. Po przesłuchaniu przyjęto go do prestiżowego Tucson Boys Chorus, w którym śpiewali niegdyś George Chakiris i John Denver. Niedługo potem przekonał się, że faktycznie nieźle mu to idzie, i zapałał do tego zajęcia niemałym entuzjazmem. Po dziewięciu miesiącach przeniesiono go do grupy koncertującej na terenie całego kraju. W ciągu następnych pięciu lat zjechał Stany Zjednoczone, zaśpiewał w programie Eda Sullivana, wystąpił w Białym Domu, odwiedził Australię, Meksyk i Kanadę i nagrywał płyty dla Capitol Records.

Życie Toma pędziło wówczas na złamanie karku – po latach wszystko mu się nakładało – ale takie tempo mu służyło. Na stałe przyjechał do domu dopiero na inaugurację pierwszego roku szkoły średniej i błyskawicznie zmienił zainteresowania. Dołączył do drużyny lekkoatletycznej i wywalczył sobie stypendium uniwersytetu stanu Wisconsin, ale utracił je niedługo po rozpoczęciu nauki, gdyż odniósł kontuzję w wypadku samochodowym. Nawet pół życia później nie tylko dosłownie czuł wspomnienie bólu, emocjonalnego i fizycznego, ale też potrafił wyróżnić moment, kiedy obudziła się w nim osobowość ryzykanta. Bez stypendium musiał zacząć zarabiać, aby móc opłacić studia i zdobyć dyplom. Dlatego, mając 22 lata i stojąc pod ścianą, znowu poczuł falę rozpalającej zmysły ambicji, która popchnęła go ku marketingowi.

Tom Kalinske i jego kolega Jonathan Pelligrin chodzili na zajęcia z reklamy i doszli do wniosku, że grupą, do której trudno marketingowcom dotrzeć, są studenci płci męskiej. Dlatego założyli kierowany specjalnie do nich magazyn „Wisconsin Man”. Znajdowały się tam artykuły na temat sportu, aut, kobiet, porady dla narciarzy, wskazówki dla grillujących i opisany krok po kroku przebieg rozmowy kwalifikacyjnej. Lokalni i krajowi reklamodawcy rozpoznali potencjał magazynu Kalinskego i Pelligrina i płacili niemałe sumy za miejsce na jego łamach.

Doświadczenie to udowodniło Tomowi, że stać go na więcej, dlatego zapisał się na zajęcia z handlu na Uniwersytecie Arizońskim. Tym razem, żeby opłacić sobie szkołę, pisał i sprzedawał reklamy dla lokalnej firmy będącej właścicielem stacji radiowych i telewizyjnych. W efekcie w 1968 roku jego prace, CV i barwne życie zapewniły mu posadę w słynnej nowojorskiej agencji reklamowej założonej przez J. Waltera Thompsona, w której odpowiadał za nowe serie produktów wypuszczane przez obecnych klientów. Już w ciągu paru miesięcy Kalinske wypracował sobie nazwisko dzięki współpracy z Miles Laboratory.

Firma ta zajmowała się produkcją leków i suplementów diety i wybiła się już w latach 40. multiwitaminą One A Day. Dwadzieścia lat później zdecydowano o próbie poszerzenia potencjalnej klienteli o dzieci i z myślą o nich opracowano Chocks, pierwsze witaminy do żucia. Bo choć rodzicom podobał się pomysł podawania pociechom suplementów spożywczych, samym dzieciom łykanie witamin zbytnio przypominało przyjmowanie leków. Chcąc zmienić podejście tej kapryśnej grupy demograficznej, Kalinske zaproponował, żeby tabletki miały kształty lubianych przez najmłodszych bohaterów, i załatwił licencję na wykorzystanie postaci z kreskówki. Umowa zaowocowała nowym popularnym produktem – Flintstones Chewable Vitamins.

Kiedy więc wszystkie te wspomnienia powróciły lawinowo do Kalinskego, nie mógł z tej perspektywy nie zauważyć naturalności trajektorii, jaką obrało jego życie, i pewności, z którą przez nie szedł.

Dała ona o sobie znać w 1970 roku, kiedy senator Margaret Chase Smith zwołała posiedzenie komisji zajmującej się analizą technik reklamowych stosowanych przy sprzedaży produktów spożywczych o wysokiej zawartości cukru wzbogacanych witaminami i minerałami. Zarzucano reklamodawcom roztaczanie mylnego wrażenia, że szkodliwe właściwości pewnych produktów, takich jak płatki śniadaniowe, soki i cukierki z witaminami, są neutralizowane poprzez dodawanie do nich rzeczonych składników. Podczas posiedzenia wezwano Kalinskego, który został zrugany przez senator Smith za sprzedawanie cukierków pod płaszczykiem walki o zdrowie dzieci.

– I co, panie Kalinske – powiedziała, wytykając go palcem – uważa pan, że można dzieciom sprzedawać takie rzeczy?

Zgodnie z planem Kalinske miał siedzieć cicho, a kiedy zajdzie potrzeba, przepraszać za wszystko bez wyjątku, ale gdy zobaczył wytknięty oskarżycielsko palec, postanowił powiedzieć prawdę.

– Oczywiście, bo to znakomity pomysł! Połowa dzieci w Ameryce jest niedożywiona i, zupełnie szczerze, nie obchodzi mnie, skąd czerpią witaminy, dopóki je przyjmują. Dzięki nam są zdrowe.

Zapadła cisza. Po tym, jak pozwolono mu wyjść z sali, podeszli do niego obecni na posiedzeniu dyrektorzy z Mattel, którym zaimponowało jego wystąpienie. Zaoferowano mu posadę menedżera opiekującego się ich produktami przeznaczonymi dla dzieci w wieku przedszkolnym.

Dwa lata później zaproszono go na rozmowę z założycielką i prezeską Mattel i był to dla Kalinskego moment definiujący jego dalszą karierę.

– Ludzie mówią, że Barbie jest skończona, kaput – oświadczyła Ruth Handler swoim chrapliwym, zmęczonym, choć radosnym głosem. – Zaliczyła pierwszy od lat spadek. A domyślasz się, co to oznacza? Jeśli w tym interesie raz się potkniesz, to się przewrócisz i już nie podniesiesz. – Skończyła swoją tyradę stanowczym, ale delikatnym skinieniem głowy. – Ludzie mówią, że czas zaprzestać produkcji i przeznaczyć środki na inne rzeczy. Co ty uważasz?

Idealistycznie nastawiony, ale jeszcze niewyrobiony 27-letni Tom Kalinske stał przy jej biurku z dolepionym uśmiechem i starał się zrozumieć to, co właśnie usłyszał. Rozpaczliwie chciał zaimponować swojej szefowej, żywej legendzie, która stworzyła Barbie, najsłynniejszą na świecie plastikową lalkę. Ponieważ nie chciał czegoś palnąć, nadal ukrywał się za tarczą uśmiechu.

– O nie – powiedziała Ruth, nawet nie mrugając – nie zajdziesz tak daleko jak ja, jeśli nie douczysz się co nieco o języku uśmiechu. Bo ten, który teraz majaczy ci na ustach, mówi: „Nie mam zielonego pojęcia, jak odpowiedzieć na jej pytanie, dlatego powinienem skupić się na tym, że jestem przystojny i czarujący”. Mam rację?

Tom zaśmiał się i tym razem posłał jej inny uśmiech.

– Trochę lepiej. Ale to, że nazwałam cię przystojnym i czarującym, nie zwalnia cię z gorącego krzesła. Proszę mi odpowiedzieć na moje pytanie.

– Muszę przyznać, Ruth – zaczął, niemal zaskakując samego siebie opanowaniem – że to najbardziej szalona rzecz, jaką słyszałem. Koniec z Barbie? Nie ma mowy.

Kalinske stanowczo pokręcił głową, czując, że każdym gestem, słowem i grymasem obejmuje kontrolę nad pomieszczeniem. Dar ten będzie rozwijał w sobie stopniowo jeszcze przez lata.

– Słuchaj – dodał – można ująć to następująco: oboje cieszymy się niezłym zdrowiem i prawdopodobnie czeka nas długie, przyjemne życie. I powiem ci jedno: Barbie będzie na tym świecie jeszcze długo po tym, jak my z niego odejdziemy.

– Takie są fakty?

– Owszem – odparł pewnie.

Ruth spojrzała mu prosto w oczy.

– Czemu jesteś pewny, że ludziom nie znudzi się ta lalka, choć to urocza blondynka?

Usta Ruth delikatnie się wykrzywiły. Nie tylko ona płynnie mówiła językiem uśmiechu i Tom znał ten wyraz twarzy: wyrażał on szczerą ciekawość i zapowiadał potencjalnie impulsywną decyzję.

– Nie znudzi się, bo Barbie to nie tylko lalka – powiedział – ale idea, obietnica złożona dziewczynkom w każdym wieku, że stać je na spełnienie swoich marzeń. Poprzez Barbie mogą być tym, kim chcą. – Pokiwał powoli głową. – I oczywiście nie szkodzi, że nie jest brzydka.

Ruth zdecydowanie uderzyła dłonią w biurko.

– Świetnie, dobra odpowiedź, dostajesz awans. Jesteś dyrektorem marketingu od Barbie.

Bez zawahania, nie dając mu chwili na puszenie się, odprawiła go machnięciem ręki.

– Mnie przekonałeś – powiedziała na odchodne. – A teraz idź i przekonaj resztę świata.

I tak też zrobił. Odświeżył markę Barbie poprzez segmentację rynku. Zamiast sprzedawać jeden model na sezon, Mattel zaczęło oferować rozmaite wersje lalki, celując w różne zainteresowania i grupy cenowe i kierując produkt do dziewczynek w każdym wieku. Pojawiła się Barbie z ruchomymi biodrami, Barbie balerina, Barbie hawajska, a nawet Barbie prezydent. Poza tym Mattel prędko poszerzało ofertę o rodzinę i przyjaciół Barbie, jak biznesmen Ken czy dorastająca Skipper, czyli młodsza siostra Barbie, której rosły piersi i zmniejszały się biodra, kiedy poruszało się jej lewym ramieniem. Starając się wypełnić każdy możliwy segment rynku, Kalinske wprowadził do sprzedaży kosztowne kolekcjonerskie lalki z ubraniami z limitowanych edycji zaprojektowanych przez sławy takie jak Óscar de la Renta czy Bob Mackie. Dzięki wdrożeniu tej strategii do końca dekady sprzedaż poszybowała z 42 milionów rocznie do 550.

Handlowy talent Kalinskego przydał się szczególnie wtedy, kiedy poznał kobietę, która sprawiła, że poczuł się jednocześnie zagubiony i uskrzydlony. Podczas targów Toy Fair w 1979 roku poznał olśniewającą kobietę, którą zatrudniono jako hostessę przebraną za Barbie. Na stoisku Mattel prezentowała ona najnowsze akcesoria dla lalek. Nazywała się Karen Panitz i była nowojorską aktorką, która niedawno otrzymała rolę w Gorączce sobotniej nocy. Usiłowała co prawda oprzeć się czarowi Toma, ale nie potrwało to długo, bo było jasne, że rozumiał ją jak nikt inny, a ona, a jakże, rozumiała jego. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, lecz coś więcej: romans, który miał przetrwać chwile lepsze i gorsze. Ślub wzięli w 1983 roku.

Choć Kalinske miał wszystko, nadal zabiegał o jeszcze. O realizację kolejnych pomysłów, o następne odkrycia, o coś nowego do roboty. Brak stabilności go napędzał. Dlatego kiedy Mattel potrzebowało nowej zabawki, która miała stać się dla chłopców tym, czym Barbie dla dziewczynek, podjął wyzwanie. Zlecił wyprodukowanie serii męskich figurek, wypróbowano kosmonautów, wojskowych, strażaków i superbohaterów – wszystko, co oferował świat, na który padały rozżarzone promienie testosteronowego słońca. Projektem, który otrzymał najlepsze noty, był dzierżący miecz muskularny wojownik o ciemnych włosach. Kalinske poprosił designera o zmianę ich koloru na blond, a on i jego ekipa pracowali nad osobowością i historią umięśnionego zdobywcy oraz zaludniającymi jego świat postaciami. Tak narodziło się wyjątkowe uniwersum i jego władca – He-Man. Figurka szybko została jedną z najlepiej sprzedających się zabawek roku i wspięła się na szczyt popularności. Niedługo potem ukazały się komiksy, karty kolekcjonerskie i powszechnie oglądana animacja He-Man i Władcy Wszechświata.

Dzięki sukcesom Barbie, He-Mana i wszystkiego innego, do czego się zabrał, zaczęto mówić o „magicznym dotyku” Kalinskego. On sam lubił, kiedy ktoś to powtarzał, choć oczywiście miał świadomość, że to nieprawda. Nie było czegoś takiego jak magiczny dotyk, a nawet jeśli, nie miało to znaczenia, bo jedynym, co sprzedawało zabawki, witaminy czy magazyny, była moc snutej opowieści. To w niej tkwił sekret. Sztuczka polegała na pogodzeniu się, że świat to tylko chaos i zamęt, a jedyne, co trzyma go (i nas) w kupie, to historie. Kalinske zrozumiał to tak, jak potrafią wyłącznie ludzie, którzy sami umieją snuć zapadające w pamięć, uniwersalne, łamiące serca i złożone opowieści. Jeśli się tę zdolność posiada, świat staje przed człowiekiem otworem.

– Dolać? – Gejsza przerwała mu rozmyślania, pojawiając się przy stoliku z dzbankiem ciepłego sake. – Tak? – zapytała z nadzieją, pokazując na jego czarkę.

Tom przytaknął, powracając do rzeczywistości. Lecz zanim dziewczyna zdążyła nalać następną kolejkę, spojrzała jak oczarowana na Game Geara i, podobnie jak w przypadku dobrze ubranego mężczyzny, świat wokół niej nagle się skurczył. Kalinske zadumał się nad jej reakcją i doznał olśnienia, które ukształtowało Segę, przemysł gier wideo i świat rozrywki jako takiej. Dotarło bowiem do niego, że gry nie są jedynie dla dzieci, ale dla każdego, kto chce się poczuć jak dziecko. Dla każdego, komu brakowało wolności i niewinności, jaką niosą nieskończone dziwy. Gry były przeznaczone dla wszystkich, tylko ludzie jeszcze nie zdawali sobie z tego sprawy.

– Co to? – zapytała gejsza, wreszcie nalewając Kalinskemu sake.

Nakayama zauważył szeroki uśmiech na twarzy Toma, kiedy ten zastanawiał się nad odpowiedzią, i domyślił się, że nie ma on nic wspólnego z sake. Taki grymas zapamiętuje się na całe życie. Taka mina jest albo początkiem, albo końcem opowieści.

– Nie widzisz? – odparł dziewczynie Kalinske, jakby to było oczywiste. – Przyszłość.

4. Brutalne przebudzenie

Kalinske, moszcząc się w swoim nowym gabinecie mieszczącym się w jednopiętrowym magazynie, gdzie Sega wynajmowała pomieszczenia biurowe, nie mógł przestać myśleć, jak bardzo miejsce to różni się od tych, w których do tej pory przyszło mu pracować. Z pewnością warunki te nie mogły konkurować z ośmiopiętrowym budynkiem należącym do Mattel, górującym nad kalifornijskim Hawthorne, ani z wieżowcem J. Waltera Thompsona przy Madison Avenue na Manhattanie, stojącym zaledwie krok od mieszkania, w którym Kalinske założył swój magazyn „Wisconsin Man”. Pocieszył się myślą, że z jego nowego gabinetu najpewniej roztacza się chociaż ładny widok, lecz czekało go rozczarowanie, bo kiedy wyjrzał przez okno, zobaczył jedynie niewielki firmowy parking. Był to jego pierwszy dzień na stanowisku prezesa i dyrektora wykonawczego Sega of America i do tej pory zdążył poznać jedynie kilka osób, z którymi miał pracować, ale nie mógł się powstrzymać przed typowaniem, do kogo należą zaparkowane auta.

– Jesteś skończonym idiotą! – powiedział ktoś, przerywając jego rozmyślania.

Kalinske obrócił się i wydał z siebie ledwie słyszalny dźwięk.

Stał przed nim Michael Katz. Kręcił powoli głową, a na jego twarzy majaczył uśmieszek.

– Przepraszam, Michael – powiedział Kalinske. – Nie starałem się o tę fuchę.

– Jesteś idiotą nie dlatego, że ukradłeś mi robotę. To czyni cię dupkiem. Ale podejrzewałem, że z ciebie dupek. Nie miałem jednak pojęcia, że jesteś też skończonym idiotą.

Kalinske zaoferował Katzowi krzesło, ale ten odmówił.

– A niby czemu?

– Bo przyjąłeś tę posadę.

– Dlaczego tak mówisz?

– Och, jest jakieś milion powodów, ale na samym szczycie listy znajduje się oczywisty fakt, że nie masz zielonego pojęcia o grach wideo!

Kalinske zastanowił się nad jego słowami, po czym odpowiedział:

– Nauczę się.

– O tak, nauczysz się też, że nie powinieneś był przyjmować tej roboty. Czy ty się w ogóle orientujesz, czym jest Sega? Sega to żart. Sega to puenta dowcipu – wyzłośliwiał się Katz, co szło mu niesłychanie dobrze; był w formie. – Sega to tykająca bomba zegarowa i zgodziłeś się, żeby przywiązano ci ją do piersi…

Kalinske mu przerwał.

– Cieszę się, że przyszedłeś. Przeglądałem papiery i muszę powiedzieć, że zrobiłeś tu kawał dobrej roboty, szczególnie zważywszy na karty, jakie ci rozdano.

– Nie inaczej – przytaknął mu Katz. – A zobacz, że mimo tego wszystkiego jesteśmy, przepraszam, ty jesteś, daleko od zaistnienia na radarze Nintendo.

– Czyli pójdę na dno razem z całym statkiem – powiedział Kalinske z godnością, która, jak zwykł uważać, odróżniała go od znacznej części ludzi na stanowiskach. – Słuchaj, Michael, potrafię docenić dobrą radę. I zdaję sobie sprawę, że będę miał pod górkę.

Katz pokręcił głową.

– To do ciebie niepodobne – stwierdził ze zdziwieniem. – Co się stało? Zabrał cię do tajnego laboratorium? Czy do baru z hostessami?

Kalinske próbował nie dać niczego po sobie poznać.

– O Boże – kpił Katz. – Jedno i drugie?

Kalinske podniósł się z krzesła i odprowadził Katza do drzwi.

– Słuchaj, doceniam… cokolwiek to było, ale…

– Czekaj – zaprotestował Katz – chciałem cię tylko o coś zapytać. Czy naprawdę myślisz, że z tobą nie postąpi tak samo jak ze mną? Przemyśl to.

Kalinske próbował jednak odepchnąć od siebie podobne myśli. Identyczne pytanie krążyło mu po głowie od czasu wyprawy do Japonii, lecz robił wszystko, żeby je wyciszyć.

Spoglądając na niego nie bez szczerości, Katz odszukał pojednawcze słowa.

– Tylko pamiętaj: może ci się wydawać, że to ty tutaj rządzisz, że on jest twoim przyjacielem, ale lepiej miej oczy dookoła głowy.

Zanim wyszedł, odwrócił się do Kalinskego i ich spojrzenia się spotkały. Obaj zrozumieli, że ich przyszłe sukcesy i porażki będą już na zawsze splecione dziwacznym węzłem.

– Naprawdę myślę, że odwaliłeś tutaj dobrą robotę, Michael.

– Dzięki, Tom. Dzięki.

Uścisnęli sobie dłonie i pozwolili, by na tę krótką chwilę wzajemny szacunek zwyciężył niezręczność całej tej sytuacji.

Kalinske zamknął drzwi i podszedł do okna, gdzie zapatrzył się na zupełnie zwyczajny parking. Oto nowy widok rozciągający się z jego gabinetu, nowe życie. Musiał się do niego przyzwyczaić.

Ktoś delikatnie zapukał do drzwi. Odwiedził go Shinobu Toyoda, szczupły, wygadany Japończyk lubiący włoskie garnitury i modne krawaty. Z nosa zjeżdżały mu grube okulary, których oprawki zawsze wydawały się trzymać na miejscu jedynie na słowo honoru. Był wiceprezesem, a do jego podstawowych zadań należało pośrednictwo pomiędzy kalifornijskim biurem Sega of America a tokijską kwaterą główną Sega of Japan. Obowiązkiem Toyody było pokazać szefowi jego włości.

Już po paru minutach spotkania Kalinske zorientował się, że pod pełną rezerwy powierzchownością i permanentnie przyklejonym do ust uśmiechem nowego współpracownika kryje się niesamowicie bystry umysł. Nie potrafił jednak powiedzieć, skąd u Toyody wypływa źródło oddania firmie. Słyszał różne opinie na temat jego roli w Sega of America, począwszy od: „To od niego wszystko się zaczyna”, do: „To japoński szpieg gotowy z miejsca wypaplać wszystko Nakayamie i donieść na kumpli”. Do tej pory, w takim stopniu, w jakim Tom zdołał się zorientować, wyglądało na to, że jednak jest godzien zaufania, lecz gdyby faktycznie był wtyczką, czy nie zachowywałby się dokładnie w ten sposób? Tak czy inaczej, Kalinske z radością przywitał swojego gościa:

– Toyoda-san! Proszę!

– Ależ wystarczy Shinobu.

Kalinske pokiwał głową, przekonując samego siebie, że skoro Toyoda nalega na nieformalne kontakty, to raczej nie jest szpiegiem, choć równie dobrze mogła to być sprytna zagrywka.

Toyoda przekłuł pęczniejącą bańkę myśli Kalinskego, informując, że zaraz rozpocznie się spotkanie grona kierowniczego, i doradził mu uczestnictwo.

– Będzie to dla ciebie okazja, żeby wszystkich poznać i zobaczyć, czym się zajmują.

– Świetnie – przytaknął Kalinske i poszedł za Toyodą szerokim korytarzem magazynu.

Choć budynek nie był duży, sprawiał wrażenie przestronnego, a poustawiane pod ścianami skrzynie zdawały się zapowiedzią czegoś, co wkrótce miało nastąpić.

– Dobrze mi się wydaje, że niedawno byłeś w Dallas? Co tam jest?

– Ach, tak. Mam tam rodzinę – odparł Toyoda, a po chwili, uznawszy, że wypadałoby rozwinąć odpowiedź, dodał: – Kiedy wyjechałem z Japonii do pracy dla Mitsubishi, urządziliśmy się z żoną w Dallas. Dlatego została tam z dziećmi, a ja przyjeżdżam co weekend, żeby z nimi pobyć.

– Czekaj, latasz tam co tydzień? Czyli praktycznie dojeżdżasz do pracy?

– Tak, właśnie – odparł jak gdyby nigdy nic Toyoda.

– Ale to…

Kalinske już miał zamiar powiedzieć „szalone”, ale zdał sobie sprawę, że w najbliższej przyszłości sam będzie odbywał podobne, acz krótsze podróże. Jako że niedługo miał się rozpocząć rok szkolny, uznali z Karen, że będzie lepiej, jeśli do następnego lata zostanie ona z córkami w Los Angeles, a on wynajmie sobie mieszkanko w Bay Area. Na weekendy miał dojeżdżać do rodziny, a potem, z samego rana w poniedziałek, ruszać na północ. Nie było to rozwiązanie idealne (ani dla Kalinskego, ani dla samochodowego licznika), lecz nie byłoby fair względem dzieci, gdyby kazał się wszystkim tak nagle przeprowadzić, szczególnie że nie można było wykluczyć, iż Sega nie utrzyma się na rynku nawet roku. Poza tym, hej, nie musiał wybywać co tydzień aż do Dallas.

– …wymaga poświęceń, Shinobu – dokończył.

Toyoda zaprowadził swojego szefa do mrocznej salki konferencyjnej o ścianach wyłożonych ciemną boazerią. Na środku stał duży stół, wokół którego siedziało kilkunastu pracowników, szczelnie wypełniając pokój. Kalinske poświęcił chwilę na przedstawienie się i wyjaśnienie, że dzisiaj przyszedł jedynie w charakterze obserwatora, po czym nastąpiły pochlebstwa, głaskanie po główkach i obietnice triumfu na rynku. Gdy zakończono wymianę uprzejmości, rozpoczęło się spotkanie – o ile można było nazwać to spotkaniem. Do tej pory Kalinske był świadkiem zebrań, na których ludzie wymieniali się pomysłami – dobrymi, złymi, niejasnymi – a najlepsze z nich starano się urzeczywistnić. Na spotkaniach informowano się nawzajem o przedsięwziętych działaniach firmy, dyskutowano o strategiach i, co najistotniejsze, uczestnicy opuszczali je z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. A tutaj wyglądało to zupełnie inaczej. Głosy mówiących jednocześnie dyskutantów zlewały się ze sobą w kakofonię narzekań.

– Jak stoimy z Atomic Robo-Kidem?

– Jakie to ma znaczenie? Przecież ta gra to szmelc.

– A kto za nią odpowiada?

– Jakiś debil z UPL, który wymyślił to badziewie, debil z Japonii, który zdecydował o wersji na Genesis, i kolejny debil, który zamówił tyle kopii!

– O mnie mówisz?

– Skoro już o sobie napomknąłeś…