Glatz. Tomasz Duszyński - Tomasz Duszyński - ebook + audiobook

Glatz. Tomasz Duszyński ebook i audiobook

Tomasz Duszyński,

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Kłodzko, wiosna 1920 roku. Profesor miejscowego liceum znajduje na moście okaleczone zwłoki. Kilka dni wcześniej na ruchliwej ulicy zostaje zastrzelony wysoki rangą oficer. Czy morderstwa coś łączy? Czy mieszkańcy Glatzu mogą się spodziewać kolejnych ofiar? I dlaczego do rozwiązania obu spraw sprowadzono z Berlina kapitana Wilhelma Kleina, wojskowego śledczego, którego przeszłość wydaje się równie zagadkowa jak popełnione zbrodnie?

Klein, przy wsparciu niepokornego wachmistrza Koschelli i asystenta policyjnego Jürgena Rotha, rozpoczyna dochodzenie. Wie, że na drodze staną mu zarówno miejscowi notable, jak i własne słabości. Nie przypuszcza natomiast, że sam otrzyma zaproszenie do niebezpiecznej gry.

Mistrzowsko skonstruowany kryminał Tomasza Duszyńskiego trzyma w napięciu do ostatniej strony. Jego szczególnym bohaterem jest Glatz – dolnośląskie miasteczko, w którym wciąż pobrzmiewają echa niedawno minionej wojny. W cieniu kłodzkiej twierdzy skrywa się wiele ponurych tajemnic.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 453

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 20 min

Lektor: Filip Kosior

Oceny
4,3 (502 oceny)
252
178
64
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
elizakulasek

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca lektura. Mimo że nie przepadam za książkami, których akcja dzieje się przed rokiem ok. 2000, to naprawdę ciekawa pozycja, polecam. Trochę w klimacie Sherlocka Holmesa.
20
breeAnna

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Paula1401

Nie oderwiesz się od lektury

Napisana tak , że nie chcesz przestać czytać /sluchac .
00
Alorak

Całkiem niezła

okej, w starym stylu
00
DOBU-20

Dobrze spędzony czas

Klimatyczna i świetna do wysłuchania.
00

Popularność




Babci, dziadkowi, rodzicom, rodzinie Duszyńskich z Kłodzka i mieszkańcom miasta

SPIS ULIC I PLACÓW

Nazwa historyczna

Nazwa współczesna

Am Böhmischen Tor

ul. R. Traugutta

Am Frankensteiner Tor

ul. Nadrzeczna

Am Schäferberg

ul. Podgrodzie

Bahnhofstrasse

ul. Kolejowa

Baderberg

ul. Spadzista

Böhmische Strasse

ul. Czeska

Brücktorberg

ul. Wita Stwosza

Domgasse

ul. Tumska

Frankensteiner Strasse

ul. W. Łukasińskiego

Friedrichstrasse

ul. S. Okrzei

Gartenstrasse

ul. Bohaterów Getta

Grüne Strasse

ul. Wojska Polskiego

Herrenstrasse

ul. Lutycka

Judengasse

ul. I. Łukasiewicza i Muzealna

Kirchplatz

pl. Kościelny

Kirchgasse

ul. Kościelna

Königshainer Strasse

ul. Śląska

Mälzstrasse

ul. Połabska

Minoritenstrasse

ul. I. Daszyńskiego

Promenadenweg

ul. Wiejska

Ring

pl. B. Chrobrego

Rossmarkt

ul. A. Grottgera

Ross Strasse

ul. J. Matejki

Sellgittplatz

pl. Jedności

Schlossberg

ul. Grodzisko

Nazwa historyczna

Nazwa współczesna

Schwedeldorfer Strasse

ul. Armii Krajowej

Wagnerstrasse

ul. S. Moniuszki

Wallstrasse

ul. Zawiszy Czarnego

Wasserstrasse

ul. Wodna

Wilhelmsplatz

pl. W. Jagiełły

Wilhelmstrasse

ul. T. Kościuszki

Der Zwinger

ul. Nad Kanałem

Gustaw Taube, dyrektor i nauczyciel w miejscowym liceum, opuścił zamglony rynek i skręcił obok nowego gmachu Banku Rzeszy w Brücktorberg prowadzącą przez kamienny most na Wyspę Piasek. Był poniedziałek 12 kwietnia 1920 roku, piąta nad ranem. Zaledwie kilka minut temu Taube opuścił przyjęcie urodzinowe wydane na jego cześć przez przyjaciół i znajomych w restauracji hotelowej Pod Czarnym Niedźwiedziem. Świętował sześćdziesiąte drugie urodziny. Zaczął kolejny rok długiego życia. Uważał je za przeżyte uczciwie i z godnością. Wypełniało go uczucie, które śmiało mógł nazwać spełnieniem. Poświęcił się pracy zawodowej, odnalazł powołanie w pracy z młodzieżą. Czerpał energię ze spotkań i rozmów z młodymi ludźmi. Do domu wracał pełen nadziei, siadał w gabinecie czytał, studiował, poszerzał wiedzę, by następnego dnia dzielić się nią z tymi, których miał przez lata pod opieką.

Wieczór był ciepły, wręcz parny. Dość niezwykłe zjawisko jak na tę porę roku. W nocy temperatura nieco spadła, powodując pojawienie się mgły. W kolejnych godzinach wodna zawiesina zgęstniała jak kisiel. Widoczność pogorszyła się tak mocno, że profesor nie był w stanie dostrzec własnej wyprostowanej ręki.

Szedł niemal po omacku, mając za punkty orientacyjne jedynie przytłumione światła lamp gazowych. Nie stanowiło to dla niego większej przeszkody – nawet z zawiązanymi oczami był w stanie przejść to miasto wzdłuż i wszerz. Znał tu każdy budynek i każdą uliczkę. Często przystawał przy kamienicach, wpatrując się w renesansową, secesyjną czy też barokową fasadę. Studiował zdobienia portali, wykusze, korynckie pilastry. Potem, już w domu, odwzorowywał na papierze każdy szczegół, który wrył mu się w pamięć. A pamięć profesor miał fotograficzną.

– Drodzy państwo – Taube przemówił dosyć głośno, choć dźwięk wydawany przez struny głosowe wznosił się i opadał kierowany niewidocznymi falami przyboju. Profesor uniósł dłonie, jakby oczekując od skrytego we mgle audytorium zachowania ciszy i uwagi. – Scho… schozimy właśnie z Dolnego Rynku. Stamtąd przejziemy na Wyspę Piasek na rozciągnięty nad Młynówką kamienny, gotycki most… Ten most, który kojarzy się z przepięknym praskim Mostem Karola, jest w istocie niezwykły… hyk.

Taube okręcił się wokół własnej osi, wykonując piruet niczym podczas jazdy na łyżwach. Potem powrócił na kurs, wyczuwając nachylenie terenu i obierając azymut na dolinę. Być może spodziewał się w tym miejscu dawnej bramy mostowej, którą zburzono jakiś czas temu, by dać miejsce na oddech pęczniejącemu miastu. Zamiast tego zatoczył się w stronę witryny sklepu S. Loewy z damskimi kapeluszami. To przypomniało mu o jego własnym nakryciu głowy, jednak dłoń, którą przesunął po rzadkich włosach, napotkała pustkę. Melonik musiał zostać w restauracji hotelowej Pod Czarnym Niedźwiedziem.

Profesor zaśmiał się i zupełnie niezrażony tym przykrym odkryciem kontynuował nocną eskapadę.

– Wspaniałe barokowe figury, które ukażą się wam… albo i nie ukażą przez ową diabelską mgłę… – Profesor ponownie czknął. Szybko jednak, poprosiwszy o wybaczenie ukrywającą się we mgle grupę turystów, powrócił do przerwanego wątku: – …wzbudzą wasz niemały i niekłamany zachwyt. Zwłaszcza dwie z nich ufu… ufundowane przez możnych, zasłużonych, ba!, znakomitych mieszkańców tego miasta!

– Zamknij mordę! – Nad profesorską głową, w ciemności, trzasnęła okiennica. Ten dźwięk, podobnie jak głos nieznajomej, zaraz został wchłonięty przez lepkie echo nocy. We mgle rozpłynął się także chichot profesora. Taube przytknął palec do ust i pochyliwszy się, nieznacznie przyspieszył kroku.

– Dwie z nich zasługują na sze… szczególną uwagę – mówił teraz szeptem, bezskutecznie próbując zachować powagę. – Pieta, której fundatorami w siedemnastym wieku byli ówczesny starosta kłodzki hrabia Johann Georg von Götzen i jego żona Maria Elżbieta… oraz rzeźba Chrystusa, z Marią Magdaleną u jego stóp… którą to rzeźbę ufu… ufundował kolejny wspaniały przestawiciel naszego regionu hrabia… hyk… Herberstein wraz z małżonką.

Brukowa kostka na Brücktorberg była śliska. Profesor niemal stracił równowagę, gdy marcujące koty wyskoczyły mu pod nogi, a potem zniknęły w jednym z okienek sutereny.

Taube parsknął śmiechem i teatralnie dotknął klatki piersiowej. Zakręciło mu się w głowie, lekki poszum w uszach był przyjemny. Równie przyjemny jak posmak w ustach, pozostawiony przez magiczny trunek arak batavia sprowadzany z Jawy przez destylatornię Louisa Schotta. Był to ulubiony napój profesora, trunek, który w ostatnim czasie zyskał w mieście sporą popularność.

Profesor wykonał kolejny krok, ale w tym momencie poszum w głowie stał się jeszcze bardziej intensywny. Taube uderzył otwartą dłonią w ucho, jakby chciał wytrząsnąć z niego wodę. Po chwili dopiero zlokalizował źródło dźwięku i jego przyczynę. Znalazł się na moście, płynąca pod nim Młynówka z małej malowniczej strugi przerodziła się w nocy w ryczącą i huczącą bestię, nienażartą poczwarę. Początkowo profesor zdziwił się tak dużą ilością wody w kanale, szybko jednak przeszedł nad tym do porządku. Rzęsiste deszcze i roztopy w kłodzkim hrabstwie budziły niepokój co roku. Poziom wód Nysy w ostatnich dniach znacznie się podniósł i w ciągu dnia na wałach widać było coraz więcej zatrzymujących się spacerowiczów. Z szacunkiem patrzyli na żywioł.

Taube potrząsnął głową, by odegnać myśli o kataklizmach. Ostatnie lata wojny, jej niewysłowione okrucieństwo, wystarczająco zburzyły pokój jego ducha. Odezwał się dopiero po chwili, choć jego słowa tym razem ginęły w szumie wody płynącej pod kamiennym mostem:

– I posąg, który powinniście państwo poznać. Święty Franciszek Ksawery, patron naszego kochanego miasta…

Taube zachwiał się i w końcu zatrzymał. Uniósł dłoń i pokiwał palcem nieobecnym słuchaczom. Dopiero teraz przypomniał sobie, że posąg nie oparł się upływowi czasu ze względu na słaby materiał, piaskowiec, z którego został wykonany. Na moście został jedynie cokół, czekający na osadzenie repliki posągu świętego patrona Kłodzka dłuta Brunona Tschötschela.

– Wierna kopia naszego świętego powróci do nas w glorii i chwale już w przeciągu tygodnia… – Profesor czknął. Chwilę walczył ze sobą i z treścią żołądkową, która podeszła mu do gardła: na wpół przetrawionym pasztetem z gęsich wątróbek i znakomicie przygotowanym miejscowym przysmakiem: śląskim niebem…

Taube, zbliżył się do kamiennej balustrady i nagle zamarł. Odgłos płynącej Młynówki został zagłuszony przez huk, który odezwał się w profesorskich skroniach. Zabrakło mu tchu, głowę ścisnęło bolesne imadło. Profesor był pewny, że dotknęło go pomieszanie zmysłów. Tuż nad nim pochylał się bowiem posąg, biały niczym śnieg. Z mgły wyłaniała się podłużna głowa z kępami posklejanych siwych włosów. Nagie ciało pokryte było brunatnymi żłobieniami, z których spływała wilgoć.

Profesor zachwiał się i cofnął o krok, nie mogąc oderwać oczu od twarzy, która wydała mu się znajoma, a jednocześnie tak dojmująco obca. Serce Taubego zacisnęło się z trwogi, gdy ciemna otchłań ust mężczyzny rozwarła się, jakby ten chciał przemówić. Zamiast tego z bezzębnego mięsistego otworu wysunęło się coś miękkiego, co spadło pod nogi profesora, uderzając z mlaśnięciem o bruk.

W odpowiedzi treść żołądka profesora, niczym winda z kłodzkiej fabryki Thiele & Maiwald, podjechała do góry, a boczek i suszone owoce utworzyły pejzaż, którego profesor nawet przy dobrych chęciach nie byłby w stanie nazwać malowniczym.

*

Pierwsi na kamiennym moście, zaalarmowani przez profesora Taube i mieszkańców kamieniczek przy Ross Strasse, znaleźli się wachmistrz Paul Seipelt i Lothar Schulz. Wkrótce na moście Świętego Jana pojawił się niemal cały stan osobowy kłodzkiej policji. Tymczasowe dowodzenie przejął wachmistrz Ernst Puder, którego żołądek okazał się bardziej odporny na zastane widoki niż żołądki młodszych stażem policjantów.

Puder, jeśli miał jakiekolwiek dolegliwości, to wyłącznie spowodowane rozkazami burmistrza, zwierzchnika kłodzkiej policji. Polecenia Franza Ludwiga wydawały się wachmistrzowi niemożliwymi do spełnienia. Pocił się teraz, wydając kolejne komendy nakazujące zamknięcie dojścia do kamiennego mostu od strony Rossmarkt i Brücktorberg na wysokości Der Zwinger.

Przejaśniało się, a to powodowało u wachmistrza coraz większą nerwowość. Przesunął wzrokiem po kamienicach. Mgła unosiła się powoli, odsłaniając coraz to nowe kondygnacje i okna. Widać w nich było głowy ciekawskich. Od strony rynku dobiegał gwar, coraz to kolejni gapie zatrzymywali się przy prowizorycznych barierkach ustawionych przez policjantów. Puder miał wrażenie, że ten budzący się do życia ul otacza go ze wszystkich stron, a on sam tkwi niczym ciało obce w jego centrum. Narożne kamienice na rogu z Der Zwinger zaczęły przeżywać prawdziwe oblężenie. Obok kiosku z papierosami utworzyła się kolejka. Właściciel musiał wyjść naprzeciw zapotrzebowaniom ciekawskich i otworzył witrynę wcześniej niż zwykle. Nawet pod mostem słychać było nawoływania. Lada chwila wszyscy zobaczą to, co dwa kwadranse temu zobaczył profesor Taube.

– Szybciej z tym stelażem – wachmistrz pogonił Paula Francke, stolarza, którego w trybie pilnym wciągnięto z domu, by postawił konstrukcję wokół postumentu, na którym stał do niedawna posąg świętego Franciszka. – Plandeki macie?

– Mamy, zaraz zakryjemy nieszczęśnika.

Francke nie wyglądał na przejętego porannym widokiem i Puder złośliwie pomyślał, że w sumie nie powinien się temu dziwić, wszak stolarz nawykł do równie makabrycznych widoków, gdy budził się rankiem obok swojej mało urodziwej żony Gertrudy.

– Nie zaraz, tylko już! Żeby ludzie nie widzieli…

– Tak jest, wachmistrzu!

Puder podążył za Francke w stronę drewnianej konstrukcji. Pomocnik stolarza rozciągał właśnie plandekę na deskach. Na szczęście nie było wiatru, bo niezgrabna, przysadzista konstrukcja mogła zadziałać niczym żagiel. Teraz wysoka, rozpięta nad ciałem zasłona wydawała się zwykłym zabezpieczeniem, jakie stawiano przy okazji różnego rodzaju prac budowlanych.

Wachmistrz wreszcie odetchnął i zdejmując czapkę, otarł rękawem pot z czoła.

Burmistrz zakazał ruszania ciała do przyjazdu niejakiego Wilhelma Kleina. To imię i nazwisko nic Puderowi nie mówiło, jednak nacisk, z jakim przełożony wymówił swoje życzenie, świadczył o tym, że jest to ktoś znaczący. Puder nie miał zamiaru wychodzić przed szereg. Zezwolił jedynie policyjnemu fotografowi na zrobienie zdjęć miejsca zbrodni i samego trupa. Teraz w błyskach magnezji doznawał uczucia, że zapanował nad sytuacją i wykonał swoją robotę jak należy. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że wpatruje się w rzecz leżącą pod postumentem. Nie ulegało wątpliwości, że jest to męskie przyrodzenie. Puder skojarzył teraz chaotyczne słowa profesora Taube, który odnalazł ciało. Mówił, że z ust trupa wypadło coś, co przypominało długiego robaka.

– Nie nadepnijcie na to – wskazał palcem odcięte prącie. Fotograf cofnął się o krok, nachylił i znów błysnął magnezją, uwieczniając część ciała nieszczęśnika.

Puder wyciągnął z kieszeni zegarek i odczytał godzinę. Kapitan Wilhelm Klein musiał być kimś cholernie ważnym, skoro nie spieszył się na miejsce zbrodni, mimo że burmistrz znany był z tego, że wyrzucał za drzwi osoby, które spóźniły się choćby kilka sekund.

*

Jürgen Roth wyciskał z maszyny audi type C, ile fabryka dała. Mimo ciemności i wciąż gęstej mgły wędrującej od żywego nurtu Nysy chwilami przekraczał maksymalną prędkość pojazdu określoną na dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Automobil, zwany Pogromcą Alp, zasłużył na swe miano, sprawdził się bowiem także w warunkach sudeckich, tym samym pozwalając Jürgenowi na dotarcie do pałacu w Gorzanowie w niecałe dwa kwadranse.

Kierowca przejechał przez bramę wjazdową i znalazł się przed pałacem. Wysiadłszy, natknął się na niespodziewaną przeszkodę w postaci potężnego kamerdynera, który zatrzymał go w progu.

– Telefon! Wciąż nie odebraliście telefonu z ratusza?! – zawołał. – Przyjechałem po kapitana Wilhelma Kleina! Prowadź mnie do niego natychmiast!

Przysadzisty mężczyzna wpuścił przybysza do pałacu, lecz wciąż odgradzał mu drogę, w milczeniu wpatrując się w gogle, których kierowca alpensiegera nie raczył zdjąć.

– Na co czekasz? Rusz się, człowieku!

– Chwileczkę…

Kamerdyner ruszył w stronę schodów prowadzących na piętro. W tym właśnie momencie rozdzwonił się telefon. Mężczyzna się zawahał, na sekundę czy dwie zastygł z uniesioną nogą, potem wykonał półobrót i ruszył w stronę źródła irytującego dźwięku.

Jürgen wykorzystał ten moment, by przemknąć ku schodom i ruszyć na piętro. Miał świadomość, że pałac jest ogromny i szukanie Kleina może zająć mu wieki. Dostrzegł na szczęście przemykającą korytarzem służącą. Zatrzymał ją obcesowo, łapiąc za rękę i zwracając ku sobie.

– Klein, kapitan Wilhelm Klein, wczoraj przybył pociągiem do Kłodzka, został odebrany przez waszego człowieka ze stacji i przywieziony tutaj.

Kobieta potrząsnęła głową.

– Rozumiesz, co do ciebie mówię? – Jürgen tracił cierpliwość. Nie wyobrażał sobie, że powróci do Kłodzka, by stanąć naprzeciw burmistrza i tłumaczyć mu, dlaczego tak długo trwała jego wyprawa do Gorzanowa. – Jestem z policji! Gdzie znajdę Herr Kleina?

Roth musiał naprawdę mocno zacisnąć palce na zgięciu łokcia służącej, bo skrzywiła się z bólu.

– Prosto, potem w lewo, w bawialni za tymi drzwiami ze szkłem!

Jürgen nawet nie przeprosił. Podbiegł we wskazaną stronę, nie przejmując się, że gumowe podeszwy piszczą na marmurowych podłogach.

W końcu dopadł drzwi, za którymi widać było migoczące plamy światła. Zapukał, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, nacisnął klamkę i pociągnął skrzydło w swoją stronę.

Stanął jak wmurowany. Wszechobecne lustra, kryształowe kandelabry i ściany zdobione złotem… Na wielkim łożu kotłowało się kilka ciał.

Roth miał wrażenie, jakby patrzył na renesansowe płótno. Pośród licznych głów i kończyn ciał splecionych w jakiejś niebotycznie karkołomnej figurze w końcu dostrzegł twarz kapitana.

– Herr Klein! – Jego głos zabrzmiał piskliwie, a wręcz płochliwie. Jürgen odkaszlnął i zawołał ponownie: – Kapitanie Klein!

– Czego chcesz, człowieku?

Roth znów poczuł zmieszanie. Wpatrywał się w twarz, której usta nie poruszyły się nawet na milimetr. Mimo to słyszał chrapliwy głos. Dopiero po upływie kilku długich sekund zdał sobie sprawę, że choć istotnie wpatruje się w ludzkie oblicze, nie należy ono do Kleina, a kobiety, której policzek spoczywa na męskim przyrodzeniu.

– Herr Klein… – Spojrzenie Jürgena powędrowało wyżej i zatrzymało się na szeroko otwartych oczach kapitana. – Musimy jechać. W nocy doszło do zabójstwa w Kłodzku, na moście świętego Jana. Burmistrz Franz Ludwig kazał panu przekazać, że to druga ofiara…

– Druga ofiara – powtórzył Klein ni to na własny użytek, ni to na użytek Rotha. Być może jedynie chciał, żeby jego słowa wybrzmiały w pomieszczeniu, pozwalając mu się upewnić, że już nie śpi. Zsunął z siebie głowę śpiącej kobiety, po czym wyswobodził się z plątaniny rąk i nóg innych dam, których liczby Roth wciąż nie był w stanie określić. – Pięć minut… proszę poczekać na zewnątrz.

– Oczywi… – Jürgen zająknął się, gdy jego wzrok spoczął na ciele stojącego przed nim Wilhelma Kleina. W pierwszej chwili myślał, że kapitan okryty jest jakimś materiałem przypominającym rybią łuskę, po chwili dopiero zdał sobie sprawę, że ciało mężczyzny pokrywają blizny, zapewne pozostałość po rozległych poparzeniach. – Oczywiście, na zewnątrz…

Roth opuścił wzrok i wpatrując się w wypolerowany parkiet, okręcił się na pięcie, po czym wyszedł na korytarz.

Dopiero tam był w stanie wziąć głębszy oddech. Zrobiło mu się gorąco, czuł się tak, jakby utkwił w nierzeczywistym śnie. Uszczypnął się nawet, by sprawdzić, czy na pewno nie ma jakichś majaków. Potrząsnął głową i ucisnął skronie. W tym dniu nic nie było takie, jak mu się wydawało. Wilhelm Klein. Jürgen był pewny, że począwszy od dnia, w którym poznał tego mężczyznę, wrażenie to będzie mu towarzyszyć nader często.

Roth ruszył w dół schodów. Na parterze wyminął wyraźnie niezadowolonego kamerdynera i wyszedł przed pałac, by po chwili odpalić silnik automobilu. Nie czekał długo, kapitan zgodnie z zapowiedzią pojawił się po pięciu minutach. Jürgen zdążył mu się teraz przyjrzeć uważniej. Klein był ponadprzeciętnego wzrostu, niezmiernie chudy, pewny w ruchach. Jego ciało, co Roth zanotował w bawialni, pozbawione było grama tłuszczu, a mięśnie wydawały się ze stali. Szedł wyprostowany, a średniej długości włosy rozwiewał mu wiatr. Wskoczył lekko do samochodu, bez słowa zajmując miejsce na siedzeniu za kierowcą.

Gdy tylko trzasnęły drzwi, Jürgen ruszył gwałtownie w stronę Kłodzka. Spod kół wystrzeliły drobne kamyczki pokrywające podjazd. Roth uśmiechnął się do siebie, widząc tuman kurzu. Był pewny, że kamerdyner obserwuje go przez wysokie pałacowe okno i na niego pomstuje. Dopiero po chwili spojrzał w lusterko. Wilhelm Klein okręcił sobie wokół szyi spory szal, mimo to widać było bliznę, która sięgała prawego oka i skroni, nieprzyjemne wrażenie robiło mocno zdeformowane ucho. Twarz mężczyzny wydawała się hipnotyczna, było w niej coś, co budziło respekt. Roth po raz pierwszy w życiu był skłonny zgodzić się z opinią, że ludzie mają swoją aurę. Wilhelm Klein roztaczał ją wokół siebie jak nikt inny, choć trudno było określić jej naturę.

Jürgen wciskał pedał gazu, mając baczenie, by pojazd trzymał się drogi. Nie dbał o komfort pasażera, ale ten wydawał się nieczuły na niedogodności. Wręcz przeciwnie – sprawiał wrażenie, jakby odnalazł wspólny rytm z przemieszczającym się automobilem, jakby potrafił przewidzieć moment skrętu, a nawet, co zaskoczyło Jürgena, wyprzedzał działania kierowcy, gdy ten nieco spóźnił się z manewrem.

– Nie przedstawił się pan.

Jürgen znów popatrzył w lusterko. Napotkał spojrzenie nieruchomych brązowych oczu.

– Przepraszam… nie było okazji. Asystent policyjny Jürgen Roth.

– Widzę, że często jeździ pan tą maszyną, Roth.

– To prawda, świetny model, nie do zdarcia. Użycza go ratuszowi hrabia Herberstein, teraz przekazał nam go na czas pańskiego pobytu.

– I burmistrz nim jeździ?

– Rzadko, tylko wtedy, gdy nie ma wyboru. On…

– Nie lubi prędkości?

– Nie za bardzo. – Roth wyszczerzył zęby. Nie dodał, że z burmistrzem Ludwigiem musiał wlec się po drogach hrabstwa wolniej niż furgony z sianem.

– Franz… jest jednym z odważniejszych ludzi, jakich znam, choć z niewiadomych mi przyczyn automobile budzą w nim respekt…

Jürgen zanotował, że Wilhelm Klein mówi o burmistrzu po imieniu, stopień zażyłości między nimi ocenił więc jako znaczny. Co więcej, analizował dalej Roth, mężczyzna nocował w gorzanowskim pałacu należącym do styryjskiej linii rodu von Herberstein, musiał więc znać się z Maximilianem von Herberstein.

Jürgen nie mógł się powstrzymać przed ciągłym zerkaniem w lusterko. Klein intrygował go coraz bardziej. Umysł Rotha wskoczył na równie wysokie obroty jak silnik prowadzonego audi. Teraz młody asystent był niemal pewny, że mimo blizn rozpoznaje twarz kapitana, co więcej, to imię i nazwisko…

– Czy mogę panu zadać pytanie, Herr Klein?

– Jeśli dotyczy tego, co zobaczył pan w sypialni w Gorzanowie, to raczej wolałbym tematu nie poruszać – mężczyzna zaśmiał się cicho.

– W Gorzanowie nic nie widziałem. – Spojrzenia obu mężczyzn znów spotkały się w lusterku. – Dotyczy ono… Takie audi, jak to, jeszcze przed wojną wygrałokilka razy Österreichische Alpenfahrt, najtrudniejszy rajd górski w Europie…

Pasażer milczał, więc Roth postanowił kontynuować:

– Jeden z kierowców, którzy brali udział w tych zawodach, nosił takie samo imię i nazwisko jak pan… i…

– Nie znam nikogo innego o tym samym imieniu i nazwisku, Roth.

Jürgen uśmiechnął się nieznacznie i skinął głową. Pamięć do twarzy miał jednak dobrą, nawet jeśli ta twarz została w tak znaczny sposób zniekształcona.

– Wciśnij gaz do dechy, pokaż, co potrafi ta bestia.

Rothowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Po raz pierwszy wiózł kogoś, kto potrafił docenić jego umiejętności i nie bał się szybkiej jazdy.

– Tak jest, Herr Klein – odpowiedział i zadośćuczynił życzeniu pasażera.

*

Ernst Puder wypatrzył automobil już z daleka. Przybycie kapitana obwieszczało głośne trąbienie rozchodzące się echem wśród kamienic przy Sellgittplatz, a potem budynków Wyspy Piasek. Kierowca przebijał się pośród tłumu gapiów na Rossmarkt, płosząc zaprzężone do dorożek konie, wciąż nienawykłe do hałasu mechanicznych bestii.

To wystarczyło, by Puder znów zaczął się pocić. Nienawidził poniedziałków. Jeszcze wczoraj wraz z rodziną udał się na niedzielny wypad do Dusznik-Zdroju. Gdy popijał leczniczą wodę w domu zdrojowym, wydawało mu się, że odzyskał wewnętrzną równowagę i śmiało poradzi sobie z wyzwaniami czekającymi go w nadchodzącym tygodniu. Wystarczyło kilka godzin, by proza życia pozbawiła go złudzeń.

Na kamiennym moście pojawili się już doktor August Kuhnast i komisarz policyjny Heinrich Richter, obaj wyraźnie niezadowoleni z faktu, że muszą czekać na bliżej nieokreślonego osobnika, a tym samym marnować cenny czas przeznaczony na wykonywanie obowiązków. Puder narażał się obu mężczyznom, pozostając nieugiętym w wypełnianiu polecenia burmistrza Franza Ludwiga i nie pozwalając im się zbliżyć do denata nawet na krok. Znalazł się między młotem a kowadłem, wiedział jednak, że nie może stawiać dobrych stosunków z Kuhnastem i Richterem ponad życzenie najważniejszego z przełożonych.

W końcu automobil zaparkował tuż przy Minoritenkirche. Puder polecił młodym asystentom policyjnym, by przepuścili zmierzających w ich stronę dwóch osobników. Rozpoznał Jürgena Rotha. Towarzyszyć musiał mu Wilhelm Klein.

Ernst ponownie otarł rękawem pot z czoła. Pomyślał, że będzie musiał oddać mundur do pralni jeszcze dzisiaj, przepocił go całkowicie. Jego Rita zruga go za to od stóp do głów, chyba że udobrucha ją szczegółową relacją z porannych wydarzeń. Tak, Rita uwielbiała tego typu opowieści. Na końcu wspomni jej o przepoconej kurtce; na pewno z wdzięczności za świeży materiał do plotek sama zaniesie ją do pralni. Nieco uspokojony ruszył w stronę przybyszy.

– Starszy wachmistrz Ernst Puder! – Strzelił obcasami przed Wilhelmem Kleinem. Musiał unieść głowę, bo przybysz był bardzo wysoki. – Czekaliśmy na pańskie przybycie, Herr Klein. Zgodnie z poleceniem burmistrza jedynie zabezpieczyliśmy teren, zrobiliśmy też zdjęcia. Zwłok mężczyzny nikt nie ruszał…

Powiedział to na tyle głośno, by jego słowa dotarły do Kuhnasta i Richtera. Obaj stali przy barierce z rękami założonymi na piersi. Nie musiał patrzeć w ich stronę, by wiedzieć, że zaciskają szczęki i posyłają mu mordercze spojrzenia.

– Dziękuję, wachmistrzu.

Wilhelm Klein ominął wzrokiem Pudera. Wydawało się, że skieruje się od razu w stronę stelaża zabezpieczającego miejsce zbrodni, zamiast tego jednak obrócił głowę najpierw w lewo, a potem w prawo i otaksował spojrzeniem okolicę. Ernst widział, jak brązowe tęczówki Kleina nieruchomieją na ułamki sekund, jakby mężczyzna, dostrzegając jakieś sobie tylko znane szczegóły, starał się je zapamiętać.

– Czy możemy w czymś pomóc? – zapytał lekko zmieszany Puder.

– Skoro pytacie, wachmistrzu. Proszę wydać fotografowi dyskretne polecenie, by zrobił zdjęcia w promieniu trzystu sześćdziesięciu stopni, uwieczniając wszystkich gapiów, nawet tych w oknach i na dachach.

Puder i Roth wymienili spojrzenia. Klein obrócił się do niego i delikatnie uśmiechnął. Ernst uważniej przyjrzał się jego twarzy. Lewy policzek pokrywał delikatny meszek zarostu, lecz prawy był gładki. Tym razem Puder poczuł na czole zimny pot. Blizna oparzeniowa była głęboka, jej faktura przypominała chropowaty piaskowiec poprzecinany żłobieniami. Co więcej, oprócz poparzenia widać było ślady, które mogło pozostawić ostre narzędzie.

– Tak. – Ernst przełknął ślinę, bowiem raptownie zaschło mu w ustach. – Już wydaję polecenie.

Z ulgą ruszył w stronę fotografa. Tymczasem Wilhelm Klein zamienił kilka słów ze swoim kierowcą, Rothem, i po chwili skierował się w stronę opartych o barierkę mężczyzn: doktora Kuhnasta i komisarza Richtera.

– Panowie, zaczynajmy.

Wydawało się, że Kuhnast wybuchnie na dźwięk owego polecenia. Szykował się do wygłoszenia jakiejś uwagi, a irytacja najwyraźniej osiągnęła u niego apogeum. Jednakże dyskretne uściśnięcie ramienia przez Richtera zapobiegło awanturze. Mężczyźni, nawet się nie przywitawszy ani nie przedstawiwszy sobie, ruszyli w stronę odgrodzonego płachtami ciała.

– Chce pan podjąć czynności? – zapytał Richter. Nawet jeśli był równie poirytowany oczekiwaniem na Kleina, nie dał tego po sobie poznać. Ton jego głosu także wydawał się neutralny.

– Nie, komisarzu. – Wilhelm pokręcił głową. – Będę jedynie obserwatorem.

Richter uniósł brwi, jednak nie skomentował. Skinął na swoich asystentów, a ci zbliżyli się do ciała.

W tym czasie wachmistrz Ernst Puder wpuścił na most furgon, który miał zabrać ciało do kostnicy. Następnie, nie mając nic lepszego do roboty, zaczął obserwować Wilhelma Kleina. Próbował przypomnieć sobie poranne słowa burmistrza. Wtedy, zmęczony późnym powrotem z Dusznik, puścił mimo uszu większość słów zwierzchnika.

Teraz z odmętów pamięci zaczął się wyłaniać obraz Kleina. Franz Ludwig tytułował go kapitanem, oficerem Armii Cesarstwa Niemieckiego. Ernst wiedział, że po wojnie Deutsches Heer zostały zastąpione przez tymczasowe siły zbrojne, i fakt, że Klein wciąż pozostawał w armii, musiał być znaczący. Na tę myśl wachmistrz podrapał się po swędzącym policzku. A więc służby wywiadowcze. To przypuszczenie nie było tak fantastyczne, jak się mogło wydawać. Zwykły oficer nie zostałby wezwany do Kłodzka. Co więcej, ten mężczyzna musiał mieć poparcie burmistrza. Przecież Puder został pouczony, by lekceważąc pozycję i obecność komisarza Richtera, czekać do skutku na przyjazd kapitana Kleina.

Przyglądając się mężczyznom zbliżającym się do zwłok, wachmistrz był pewny, że wszyscy zgromadzeni wokół kamiennego mostu patrzą teraz nie w stronę zasłoniętego plandeką miejsca zbrodni, ale w kierunku wysokiego, wyprostowanego niczym struna mężczyzny. Ten wyróżniał się nie tylko wzrostem – wyglądał ni mniej, ni więcej jak owczarek pośród stada owiec.

– Gówno! – wyszeptał Puder, niemal uderzając się otwartą dłonią w czoło.

Zabójstwo sprzed tygodnia… Czyżby to dzisiejsze makabryczne odkrycie miało związek także z tamtą sprawą? Oczywiście! Puder wyzbył się wszelkich wątpliwości. Klein musiał zostać wezwany z Berlina już wcześniej, właśnie z tamtego powodu. Zabójstwo majora Friedricha Peschke i tego tutaj… Ernst pobladł, po chwili jednak uśmiechnął się w duchu. Pomyślał o swojej Ricie, czuł, że zadowoli ją jak nigdy. Dziewczyna będzie słuchać jego opowieści z wypiekami na twarzy. Afera szpiegowska, tajne służby, dwa trupy i straszliwie okaleczony oficer prowadzący dochodzenie. Wachmistrz poczuł przyjemne mrowienie. Był pewny, że Rita z wdzięczności zrobi dla niego o wiele więcej niż tylko upranie przepoconego munduru…

*

Kapitan Wilhelm Klein z zadowoleniem zanotował, że wachmistrz Puder wykonał jego polecenie. W powietrzu rozeszła się woń spalanej magnezji. Zanim kapitan popatrzył na tkwiącego na moście trupa, dyskretnie zlustrował fotografowanych gapiów. Starał się wyłowić w tłumie osobnika, który zareaguje nerwowo na fakt robienia zdjęcia i być może postanowi się skryć za plecami innych lub wycofywać w stronę rynku. Niczyje zachowanie nie wzbudziło jednak jego podejrzeń.

Spojrzał wreszcie na postument, a dokładniej na stojące na nim ciało na oko pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Utrzymywał je w pionie gruby pręt, do którego był przywiązany. Sznury opasywały jego talię i klatkę piersiową. Sam pręt wciśnięty był w otwór w postumencie, na głębokość najwyraźniej wystarczającą, by trup pozostawał nieruchomo w mocno dramatycznej pozycji. Nogi denata były ugięte, a jego broda opierała się o klatkę piersiową.

– Przybił mu stopy gwoźdźmi…

Klein dostrzegł już wcześniej dwie główki ostrych szpil wystających spomiędzy kości śródstopia zmarłego.

– Doktorze, określi pan przybliżony czas śmierci? – komisarz policji Heinrich Richter zwrócił się do wciąż niepocieszonego doktora Kuhnasta.

Ten w odpowiedzi burknął coś pod nosem.

Klein potraktował jego zachowanie obojętnie. Sam milczał, wpatrując się w kredowobiałe ciało. Wokół nie widać było śladów krwi, nawet przy stopach w miejscu wbitych gwoździ. Mężczyzna musiał być martwy, gdy przywiązano go do słupa, w dodatku wyglądało na to, że wcześniej upuszczono z niego płyny ustrojowe. W kilku miejscach na skórze widniały otwory, a rany te musiały być zadane ostrym narzędziem, nożem lub szpikulcem.

– Niemal nie widać plam opadowych. – Kuhnast, zdaje się, chwilowo zapomniał o swoich urazach i zawodowe przyzwyczajenia wzięły górę. – Ofiara się wykrwawiła. Prącie zostało odcięte, widać liczne rany kłute…

– Zamordowany dziś czy wczoraj?

Doktor przewrócił oczami i wypuścił powietrze z głośnym pyknięciem.

– Co najmniej przed kilkoma godzinami. Więcej powiem po dokładnych oględzinach w prosektorium. Teraz go zdejmijcie… chyba że kapitan Klein ma jakieś uwagi?

Wilhelm pokręcił głową.

Jeden z asystentów policyjnych stojących przy przygotowanych zawczasu noszach założył rękawiczki i z obrzydzeniem podniósł leżące pod postumentem prącie, po czym włożył je do torby. W tym czasie drugi rozstawił drabinę.

– Wachmistrzu Schulz, nie zapomnij najpierw wyciągnąć gwoździ! – poinstruował dobrotliwym tonem Richter.

Lothar Schulz spojrzał ze zdumieniem na przełożonego. Spodziewałby się raczej bury i kilku przekleństw, nie zaś niemal ojcowskiego upomnienia. Nie miał wątpliwości, że przemiana komisarza kryminalnego związana była z obecnością tajemniczego Kleina.

Tymczasem Wilhelm Klein obserwował te relacje z zaciekawieniem. Szybko zdołał wyrobić sobie opinię zarówno o towarzyszących mu policjantach, jak i o doktorze Kuhnaście. Każdy z nich przejawiał arogancję, próżność, małostkowość… słabości, które można będzie kiedyś wykorzystać.

Trup został w końcu ułożony na noszach. Na jego piersiach, pomiędzy sutkami, Wilhelm zauważył podłużne równo wykonane cięcie. W sposób aż nadto rzucający się w oczy nie pasowało do pozostałych obrażeń.

– Przecięta tętnica szyjna. – Doktor znów pyknął głośno ustami. Z kieszonki na piersi wyjął okulary i założył je na nos. Po chwili powtórzył swoje słowa, jakby dla potwierdzenia wcześniejszej obserwacji: – Tak, tętnica szyjna…

– Ja znam tego trupa… – Schulz wzdrygnął się nagle, patrząc na twarz leżącego. – To były rajca Heinrich Dinter. Wyjechał z Kłodzka do Wrocławia w zeszłym roku…

Richter zmrużył oczy, a po chwili skinął głową.

– Tak, teraz i ja go poznaję… – powiedział. – Dobra robota, Schulz!

Słysząc tę pochwałę, wachmistrz policyjny poczuł się nieswojo. Wiedział, że już niedługo przyjdzie mu zapłacić za to wyróżnienie. Gdyby zwierzchnik wpadł jeszcze na pomysł poklepania go po plecach, nie pozostałoby mu nic innego, jak skoczyć z mostu wprost w nurt Młynówki. Zerknął ukradkiem na Kleina. Mężczyzna patrzył mu prosto w oczy i uśmiechał się dyskretnie, jakby doskonale odczytał jego myśli.

– Wygląda na to, że ktoś obmył wcześniej ciało. Są niewyraźne smugi krwi, ale powinno być jej znacznie więcej. – Drugi z wachmistrzów Paul Seipelt też najwyraźniej zapragnął się wykazać. – Jeśli miał uszkodzoną tętnicę szyjną, to na klatce piersiowej niemal w ogóle nie widać krwi…

W tym momencie Wilhelm Klein postanowił zareagować. Podszedł do noszy, przykucnął, dotknął dłoni denata i spomiędzy palców wyciągnął łodygę z podłużnymi liśćmi.

– Co to jest? – zapytał Kuhnast, nachylając się nad Kleinem. – Roślina?

– Wodna zaraza, doktorze… moczarka kanadyjska. Pracownicy Ogrodu Botanicznego w Berlinie mocno przyczynili się do jej rozprzestrzenienia. Gdy zbyt wiele wyrosło jej na stanowiskach w ogrodzie, nieroztropnie wyrzucali ją do rzek. Zawitała i tutaj.

– Rajca był więc w wodzie… – Doktor, tak jak i policjanci, popatrzyli w stronę kanału.

– Sznur, sznur był mokry – zauważył poniewczasie Seipelt. – Na nim chyba też było to coś…

Młody asystent policyjny nie zwrócił uwagi na lodowate spojrzenie przełożonego.

Za to drugi z asystentów, Schulz, dostrzegł zmianę w postawie Richtera i tylko wysiłkiem woli nie parsknął śmiechem. Komisarz, poczerwieniały na twarzy, w innych okolicznościach już dawno by wybuchnął i zrugał z góry na dół wszystkich podwładnych, teraz jednak jego irytacja nie miała gdzie znaleźć ujścia. Komisarz szarpnął kilkakrotnie długiego wypomadowanego wąsa, na nic więcej jednak się nie zdobył. Schulz nagle zdał sobie sprawę, że po przekroczeniu progu ratusza Richter odbije sobie upokorzenia, których zaznał na kamiennym moście. To sprawiło, że natychmiast zmarkotniał.

– Przykryjcie rajcę, moi ludzie zaniosą ciało na furgon. Dziś wieczorem, najpóźniej jutro, będzie gotowy raport z sekcji. – Kuhnast miał już najwyraźniej powyżej uszu dzisiejszego poranka. Uchylił melonik i nie patrząc na nikogo, ruszył w stronę Rossmarktu.

Richter także się ożywił. Już od dłuższej chwili bardziej niż poddawane oględzinom ciało Dintera zajmował go tajemniczy gość burmistrza. Wpadł na pomysł, by zaprosić go do swojego biura. Był pewny, że jeśli rozegra sprawy w sposób odpowiedni, uda mu się określić zasady współpracy na swoich warunkach i zyskać przewagę nad Kleinem. Obrócił się w stronę kapitana, by się z nim rozmówić, pozostało mu jednak tylko zaciśnięcie szczęk, gdy zdał sobie sprawę, że Klein znajduje się już po przeciwległej stronie mostu. Oddalał się w asyście wachmistrza Ernsta Pudera i młodego asystenta policyjnego, którego nazwiska Richter nie pamiętał. Komisarz powoli pokiwał głową. Bóg mu świadkiem, że chciał ułożyć sobie poprawne stosunki z człowiekiem, który miał poparcie Franza Ludwiga, teraz jednak to Wilhelm Klein będzie musiał zabiegać o jego przychylność. Komisarz nie miał zamiaru ułatwiać mu życia w Kłodzku, wręcz przeciwnie. Uśmiechnął się na myśl o dyskretnym rzucaniu kłód pod nogi tego człowieka. I znów, wystarczyło jedno spojrzenie na nierozgarniętych wachmistrzów i asystentów kręcących się bez celu na moście, by w nim zawrzało.

– Pakować rajcę na wóz, niech go wiozą do Kuhnasta. Seipelt pod most, upewnić się, czy nie ma tam jakichś śladów, a w południe, gamonie, macie się stawić na odprawie. I jeszcze jedno. Sprowadźcie mi zaraz do ratusza tego profesora, co się tu włóczył w nocy!

*

Gustaw Taube wciąż pozostawał w stanie silnego wzburzenia. Jeden z wachmistrzów odprowadził go pod czterokondygnacyjny budynek należący do rodziny krawców Stählerów. W parterze kamienicy mieściły się piwiarnia i bar. Profesor lubił to miejsce i uznał, że właśnie tutaj spróbuje ukoić skołatane nerwy. Właściciel znał profesora i polecił barmanowi otworzyć wcześniej podwoje pijalni. Taube wychylił łapczywie gorący złocisty trunek, pozwalając, by ciepło przyjemnie rozeszło się po członkach. Śniadania odmówił, podejrzewając, że jego żołądek wciąż nie jest gotów na przyjęcie pokarmów. Obrazy mglistego poranka nie chciały go opuścić.

Profesor po raz pierwszy w życiu przeklął swą fotograficzną pamięć. Zdał sobie sprawę, że nie wyrzuci już z głowy trupiobladej postaci, każdy jej szczegół pozostanie z nim nie tylko w snach, ale i na jawie. Najdrobniejsze detale powrócą w napastliwych refleksach, wyłonią się z odmętów pamięci, dręcząc i nie dając spokoju.

Barman rozchylił zewnętrzne okiennice, wpuszczając do pomieszczenia nieco światła. Upływały kolejne minuty. Na Rossmarkcie pojawiało się coraz więcej ludzi, zmierzali w stronę Młynówki i kamiennego mostu. Głosy gawiedzi, warkot silników czy trąbienie przejeżdżającego samochodu zdawały się jednak nie docierać do profesorskich uszu.

Taube nawet nie zauważył, kiedy bezwiednie wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza swój nieodłączny szkicownik i ołówki, po czym rozłożył wszystko przed sobą. Dłoń poruszyła się w znajomym, płynnym tańcu. Drżenie minęło i nie było w tym zasługi kolejnego, drugiego już kufla znakomitego grzanego piwa.

Profesor ponownie poczuł charakterystyczny, wilgotny zapach mgły, stał się osobliwie świadom obecności śmierci. W refleksach przytłumionego światła, w cieniach i półcieniach dostrzegł bladość skóry, bruzdy, nacięcia, rany… Z kolejnych szkiców coraz wyraźniej wyłaniała się bryła o ludzkich kształtach, jakby słaniająca się na nogach, ze zwieszoną głową. Obraz, który pozostanie z nim już na zawsze. Taube starał się przezwyciężyć strach, ogarniała go jednak bezsilność, która przeistaczała się w zniecierpliwienie i gniew. Niech zbrodniarz będzie po tysiąckroć przeklęty. Ten, który dopuścił się haniebnego czynu na tamtym biedaku, dopuścił się także gwałtu na jego osobie. Taube nigdy nie będzie już w stanie spokojnie przejść przez kamienny most. Nie zazna spokoju ducha w swoim ulubionym zakątku miasta.

Mocniej przycisnął ołówek do papieru i grafit pękł z niemym wyrzutem. Dopiero wtedy Taube, unosząc wzrok znad notesu, zdał sobie sprawę, że naprzeciw niego siedzi mężczyzna. Ten człowiek musiał przypatrywać mu się od dłuższego czasu.

– Czy mogę?

Profesor spojrzał na dłoń wyciągniętą w stronę szkicownika. Z zaskoczeniem skonstatował, że mężczyzna nie zdjął modnych skórzanych rękawiczek. Już miał zaprotestować, uznał bowiem nieznajomego za impertynenta w klasycznym wydaniu, zamiast tego jednak sięgnął po kufel i upił spory łyk. Przymknął oczy na kilka sekund, smakując goryczkę, która rozeszła się po języku i spłynęła do gardła. Potem spojrzał na naczynie. Piana, osadzając się na szkle, utworzyła w górnej jego części koronkowy wzór. W końcu odstawił kufel na blat.

– Profesorze… powiedziałbym, że człowiek na szkicu wygląda jak żywy. Nie wiem jednak, czy profesor jest równie zagorzałym admiratorem czarnego humoru, jak ja pana talentu.

Taube się roześmiał. Przypatrzył się siedzącemu naprzeciw, tym razem przychylnie. Mężczyzna nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat, choć ze względu na defekt twarzy trudno było precyzyjnie określić wiek. Oczy jednak miał młodzieńcze, żywe i bystre.

– Nazywam się Wilhelm Klein. Chciałem z panem porozmawiać.

Klein zdjął kapelusz i położył go na stole, prawą dłonią przygładził włosy, które utworzyły idealną falę nad wysokim czołem.

– Jest pan policjantem?

Kapitan uniósł brew i przechylił głowę, jakby odpowiedź na to pytanie sprawiała mu problem.

– Przyjmijmy, że wspieram miejscową policję dobrym słowem i radą.

Taube skinął głową, nie starał się być dociekliwy. Zauważył przy barze dwóch policjantów. Jednym z nich był wachmistrz Puder, który jako jeden z pierwszych pojawił się na miejscu zbrodni. Mężczyźni musieli przyjść do piwiarni razem.

– Po tym, czego dzisiaj byłem świadkiem, nie wątpię, że ta pomoc może im się przydać. O czym chce pan rozmawiać?

– O pańskim rysunku, profesorze.

– O moim rysunku – Taube powtórzył te słowa niczym echo. Popatrzył na szkic, jakby widział go po raz pierwszy. – A co w nim pana zaciekawiło?

– Przede wszystkim technika i zdolności interpretacyjne.

Profesor sięgnął w stronę szkicownika i przesunął opuszkami po gładkim papierze.

– A dokładniej?

– Gdy byłem dzieckiem, uczono mnie, że przy rysowaniu sylwetki człowieka można się posłużyć bryłami geometrycznymi. Za korpus służyły mi walce, kule, sześciany… Ta geometryzacja ułatwiała mi zachować lepsze proporcje. Pan, zdaje się, zastosował technikę odwrotną. Narysował pan denata, a potem naniósł na jego ciało, a właściwie wrysował pan go w bryły… Ten nieżyjący mężczyzna wygląda tak, jakby utknął w konstrukcji, a jednocześnie sam nią był.

Taube bezwiednie kiwał głową, patrząc na szkic.

– To technika, którą pan często stosuje?

– Wcale…

Obaj wpatrzyli się w rysunek, jakby ten miał ujawnić przed nimi jakieś nieuświadomione tajemnice.

– Uczy profesor rysunku w żeńskim liceum… Na gruncie sztuki abstrakcyjnej, a dokładniej abstrakcyjnej geometrii, pana szkic jest przykładem połączenia malarstwa z innymi dyscyplinami, choćby z architekturą.

– W tym przypadku chodzi bardziej o spontaniczne ruchy i wiarę w podświadome działanie – wyznał Taube.

Klein zadumał się na chwilę, po czym skłonił głowę, przyjmując to wyjaśnienie jako zasadne.

– Stworzył pan w ten sposób zaskakujący szkic. Zastanawiam się, co kierowało pana podświadomym działaniem.

– Odpowiem z rozbrajającą szczerością: nie wiem, Herr Klein.

– Zastanówmy się więc razem. – Mężczyzna nachylił się nad stołem, wbijając spojrzenie w Taubego. – Proporcje są zaburzone. Klatka piersiowa…

– Jest zlepkiem wielokątów – podjął bezwiednie myśl rozmówcy profesor – a większość z nich to trójkąty różnoboczne.

– Oprócz jednego…

Taube poprawił się na krześle. Z jednej strony odczuł niepokój, z drugiej rosnącą ekscytację, zupełnie jakby właśnie miał wkroczyć na niezbadany teren.

– Umiejscowienie wierzchołków trójkątów nie jest przypadkowe…

– Proszę kontynuować, profesorze.

– Widziałem rany kłute na ciele tego mężczyzny. Nie były przypadkowe, jeśli był to nóż…

– Najprawdopodobniej gruby gwóźdź.

– Gwóźdź. – Taube zadrżał. – Wbijano go w wybrane miejsca, w lustrzanym odbiciu, jeśli przyjąć środek ciała za oś pionową. A to znaczy, że ten człowiek… ten człowiek został poddany metodycznym torturom.

Profesor sięgnął w stronę kufla, ale zdał sobie sprawę, że naczynie jest już puste. Nawet nie pomyślał, żeby poprosić barmana o kolejne.

– Trójkąt, profesorze… dlaczego ten jeden trójkąt jest inny?

Tym razem Taube zwlekał z odpowiedzią. Przymknął oczy, pozwalając, by obrazy powróciły w krótkich przebłyskach.

– Ten człowiek był przywiązany do czegoś liną, ale… widziałem ranę, taką długą, szeroką linię łączącą sutki… – Taube przesunął palcem wzdłuż swojej klatki piersiowej. Wzdrygnął się, gdy doznał nieprzyjemnego uczucia.

– Przyjął pan tę ranę za podstawę trójkąta równobocznego. Dwa wierzchołki to sutki. Trzecim wierzchołkiem stało się wcięcie szyjne… Czy nie wydawałoby się naturalniejsze narysowanie trójkąta równoramiennego, skierowanego w dół, gdzie wierzchołkiem byłaby rana po odciętym przyrodzeniu.

– Kompozycja, to by ją zaburzyło… tak przynajmniej mi się wydaje.

– Ma pan rację, profesorze.

– Tak?

– Pomyślałem w ten sam sposób, dziękuję, że podzielił się pan ze mną swoimi spostrzeżeniami.

Taube zdziwił się nagłym zakończeniem tej rozmowy. Wymiana zdań i myśli z tym obcym człowiekiem nie była przykra i uciążliwa, wręcz przeciwnie. Klein uczynił go partnerem, nie dając odczuć zależności na linii przesłuchujący i przesłuchiwany. Zakończył ją jednak w zaskakującym momencie.

– Nie pytał pan o to wszystko, o co pytają policjanci.

– A o co miałbym pana pytać, profesorze?

– Na przykład, o której wyszedłem z przyjęcia, czy znałem ofiarę… Szereg podręcznikowych pytań, bo pewnie i policjanci mają podręczniki ze wskazówkami dotyczącymi przesłuchań.

– Jest pan nauczycielem. Uczy pan rysunku w miejscowym liceum. Wyszedł pan tuż przed czwartą ze swojego urodzinowego przyjęcia, zorganizowanego w restauracji hotelu Pod Czarnym Niedźwiedziem. Przy okazji winszuję sześćdziesiątych drugich urodzin… Wybrał się pan na spacer, zapewne żeby zwalczyć czy też zmniejszyć negatywne skutki spożycia nadmiernej ilości alkoholu. W trakcie naszej rozmowy dotknął pan kilka razy głowy, jakby sprawdzał, czy ma na niej kapelusz. Zapewne zostawił go pan w restauracji. Potem doszło do wydarzeń na kamiennym moście, które…

– Wystarczy. – Taube uniósł dłoń, patrząc z podziwem na młodego człowieka. – Zaraz wyjawi pan więcej, niż chciałbym wiedzieć o sobie samym…

Klein nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko, po czym wstał i ukłonił się profesorowi.

– Ponownie dziękuję za poświęcenie cennego czasu, profesorze.

– Służę uprzejmie. – Taube uścisnął dłoń mężczyzny. – To była przyjemna rozmowa w nieprzyjemnych okolicznościach.

Klein skłonił głowę i szybko opuścił piwiarnię w towarzystwie młodego policjanta. Taube wyjrzał przez okno, patrząc, jak obaj mężczyźni zmierzają w stronę zaparkowanego pod Minoritenkirche samochodu. Po chwili pojazd zawrócił i odjechał w stronę Końskiego Mostu i dalej na Sellgittplatz.

Wtedy dopiero przyszło do głowy profesorowi, że większości spraw, które jednym tchem wymienił Wilhelm Klein, nie przekazywał wcześniej nikomu, nawet wachmistrzowi Puderowi. A już na pewno nie wspominał o zagubionym kapeluszu.

Zaśmiał się pod nosem. Nagle zdał sobie sprawę, że jest w całkiem niezłym humorze. Poczuł się na tyle dobrze, że zapragnął coś zjeść. Zapachy z kuchennego baru wypełniły pomieszczenie, drażniąc przyjemnie nozdrza i pobudzając ślinianki. Otworzył usta, by zawołać kelnerkę, jak się jednak okazało, nie było mu dane wydobyć ze strun głosowych nawet słowa. Obok niego pojawił się wachmistrz Puder z kolejnym policjantem, który przedstawił się jako Lothar Schulz.

– Komisarz policji Heinrich Richter zaprasza pana do siebie na rozmowę – poinformował go wachmistrz. – Zamówiłem dorożkę, która zawiezie nas na miejsce.

– Jestem głodny, muszę wpierw zjeść coś treściwego – powiedział z wyrzutem Taube.

– Ale komisarz czeka już zapewne na pana w swoim biurze, profesorze.

– To jeszcze sobie poczeka…

Taube sam nie wiedział, skąd u niego tyle stanowczości. Policjanci popatrzyli na siebie, ale żaden z nich nie zaoponował. Profesor skinął na znajomą kelnerkę i zamówił Der Dooflaf, smażone jajka z mlekiem i pszenną mąką. Ta potrawa przypominała mu dzieciństwo. Czekając na śniadanie i ignorując stojących nad nim mundurowych, sięgnął po szkicownik i ołówki.

Wkrótce na białej karcie pojawiła się twarz Kleina. Gdy profesor się w nią wpatrywał, zdawało mu się, że tonie w wielowymiarowej głębi. Przedstawiała tak charakter tego człowieka, jak i jego umysłowość.

Taube odczuł lekki niepokój, ale jednocześnie był zadowolony ze swojej przenikliwości. Rozsiadł się wygodniej, a gdy pojawiło się przed nim gorące śniadanie, domówił kolejne grzane piwo.

*

Wjechali na Rynek od strony Wasserstrasse. Jürgen kilkakrotnie wcisnął sygnał klaksonu, gdy nieuważni przechodnie niemal weszli mu pod koła. Przejechał obok sklepu Oskara Düriga i skręcił w prawo. Wkrótce zaparkował pomiędzy fontanną a głównym wejściem ratusza.

– Poczekam tu na pana, Herr Klein, gdyby po rozmowie z burmistrzem zechciał pan wracać do Gorzanowa.

Wilhelm skinął głową, po czym wysiadł. Dwie młode dziewczyny, zapewne uczennice, przypatrywały mu się z zainteresowaniem. Jedna z nich spuściła wzrok, gdy Klein skrzyżował z nią spojrzenie. Na twarzy drugiej pojawił się wyraz zaskoczenia, gdy dostrzegła blizny, była jednak śmielsza od swojej towarzyszki. Nie odwróciła oczu i uśmiechnęła się dyskretnie.

Wilhelm przepuścił obie panienki i uniósł głowę, taksując bryłę kłodzkiego ratusza. Jeśli neorenesansowa siedziba kłodzkiego magistratu, w tym policji, miała w zamyśle projektanta przypominać pałac, to twórca osiągnął zamierzony efekt. Ratusz mógł się podobać.

Klein pchnął odrzwia i wszedł do chłodnego holu. Pokonał schody i wahadłowe drzwi. Kilku urzędników przemykających korytarzami z naręczem akt przypatrywało mu się z zaciekawieniem. Najprawdopodobniej wieść o jego przybyciu zdążyła się już zadomowić w pokojach biuralistów i sekretarzy. Teraz zasłyszany opis weryfikowali z rzeczywistością.

Wilhelm nie pytał o drogę, znalazł gabinet burmistrza na rozpisce wydziałów. Niespiesznym krokiem przemierzał korytarz. Gdy napotykał czyjś wzrok, patrzył uważnie na mijanego osobnika, aż ten, speszony, nabierał nagłej ochoty na powrót do obowiązków. Klein wiedział, że działa tak na ludzi, i w pewien sposób go to bawiło.

W końcu znalazł się na miejscu.

Franz Ludwig na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie kruchego i delikatnego. Ciemny wąs i brwi kontrastowały z przedwcześnie posiwiałymi włosami. Wystające kości policzkowe i podkrążone, zapadnięte oczy zdradzały jednak siłę i upór. Podobnie sprężyste ruchy powodowały, że Ludwig nie przypominał utuczonego za biurkiem urzędnika – wyglądał jak zahartowany przez życie, wytrwale dążący do celu społecznik.

Ludwig wstał. On także przyjrzał się wchodzącemu. Wyczekując krewniaka, czuł coraz większą ekscytację. Wilhelma widział kilkanaście lat temu, zapamiętał go jako szczupłego niewysokiego chłopaka z marsową miną. Wtedy powód tego nastroju był łatwo wytłumaczalny. Była nim śmierć matki, która samotnie wychowywała jedynego syna. Kolejne wydarzenia również wstrząsnęły światem młodzieńca: opuszczenie rodzinnego miasta i wyjazd do Berlina pod opiekę dalekiej rodziny, w końcu służba wojskowa i wojna, podczas której doznał znaczących obrażeń.

Franz zamknął gościa w serdecznym uścisku. Poniewczasie przypomniał sobie, że Klein od najmłodszych lat nie nawykł do okazywania uczuć. I rzeczywiście, gest ten wywołał u niego wyraźne uczucie skrępowania.

– Siadaj, siadaj mój drogi! – Franz próbował ukryć wzruszenie. Przytulając krewniaka, wyczuł, że jego skryte pod płaszczem ciało jest przeraźliwie chude. Cały Klein wydał mu się kruchy i delikatny. Gdyby nie wiedział, że ma przed sobą syna swojej kuzynki, nie rozpoznałby Wilhelma ani na pierwszy, ani na drugi rzut oka. Z młodzieńca, którego pamiętał, rozpoznawalne pozostało jedynie marsowe oblicze.

Ludwig wskazał krewnemu krzesło naprzeciw biurka, a po chwili sam zasiadł za masywnym meblem. Wciąż był poruszony, Klein na szczęście dał mu chwilę na ochłonięcie, z uwagą rozglądając się po skromnym gabinecie.

Ludwig nie miał pojęcia, że w tym czasie Wilhelm także poddaje go ocenie. Danych do rozważań dostarczała mu jednak nie tyle osoba samego burmistrza, ile jego gabinet.

Klein, gdyby nie to, że wiedział, jakie stanowisko dzierży Franz Ludwig, mógłby wziąć go za zwykłego gryzipiórka. Urzędnika, jakich tysiące, przykutego do biurka w jednym z wielu pokoi nawiedzanych każdego dnia przez tabuny petentów. W rogu okna stał kwiat, oprócz biurka gabinet wypełniały szafy na dokumenty. Z osobistych akcentów wyróżniała się jedynie umieszczona w zasięgu ręki skromna półeczka, na której stały tytuły poświęcone hrabstwu kłodzkiemu. Nie dostrzegł jednak książki Die Grafschaft Glatz in Wort und Bild, której Ludwig był autorem. Na pewno nie można było burmistrza posądzać o próżność. Wilhelm znał dość dokładnie życiorys swojego wuja. PoWielkiej Wojnie jedynie jego autorytet zapobiegł rozlewowi krwi, gdy doszło w Kłodzku do próby przejęcia koszar i komendantury wojskowej. Zaufanie mieszkańców nie zostało nadszarpnięte w kolejnych latach kryzysu. Ludwig był burmistrzem z powołania, całkowicie poświęcił się miastu, które kochał.

– Kapitanie, cieszę się, że dotarłeś do Kłodzka i to właśnie ciebie wyznaczono do wyjaśnienia ostatnich wydarzeń.

Ludwig zapanował w końcu nad strunami głosowymi. Był zadowolony z siebie – obrał strategię na poły oficjalną, co ułatwiał mu fakt, że krewny wydawał się zupełnie obcym człowiekiem.

– Wuj nie miał wpływu na tę nominację?

– Przeceniasz moje kontakty. Zaledwie dwa dni temu dostałem depeszę z Berlina mówiącą o wysłaniu do Kłodzka śledczego. Zobowiązano mnie do udzielenia mu wszelkiej pomocy. Imię i nazwisko stojące w depeszy natchnęło mnie nadzieją, że nie jest to przypadek. Nie miałem o tobie wieści od dawna. Wczoraj doniesiono mi, że przyjechałeś i że zabrano cię do majątku hrabiego Herberstein w Gorzanowie. Przyznam, żałuję, że nie powiadomiłeś mnie o swoim przybyciu: wyszedłbym ci na przywitanie. Skąpe informacje, które do mnie do tej pory docierały, mówiły, że przebywasz w szpitalu, gdzieś we Francji. – Na twarzy Ludwiga pojawił się cień, gdy jego wzrok mimowolnie zsunął się na policzek krewnego. – Nie byłem pewny, czy żyjesz.

– Sam długo nie wiedziałem, czy żyję, wuju.

Ludwig się rozluźnił. Uśmiechnął się nawet, jakby tchnięty przyjemniejszą myślą.

– Gdy zobaczyłem twoje nazwisko w telegramie, poczułem radość, Wilhelmie. W pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć, że to ciebie tutaj przysyłają.

– Cóż, być może moi zwierzchnicy potraktowali to zadanie jako kolejny etap rekonwalescencji. Po tej fizycznej przyszedł czas na umysłową, a sprawa, którą mi przydzielono, ma pomóc mi wrócić na właściwe tory…

– Nie wyglądasz na wykolejonego.

Klein uśmiechnął się; docenił poczucie humoru burmistrza. Ludwig wyglądał na przepracowanego, ale nie stracił bystrości i pozytywnego nastawienia, które niegdyś go cechowało. Zapewne nie miało na to większego wpływu stojące na brzegu biurka opakowanie tabletek Kola-Dultz. Wilhelm widział reklamę tych pastylek dzień wcześniej w „Grafschaft Glatz”. Zgodnie z zapewnieniami producenta zażywane codziennie miały uspokajać nerwy i dodawać wigoru.

– Okoliczności jedynie niezbyt przyjemne… – dodał Ludwig, patrząc w stronę okna, jakby był w stanie dostrzec za szybą ostatnie z miejsc zbrodni. – Najpierw zastrzelenie majora Friedricha Peschke, teraz kolejna ofiara.

– Wasz asystent policyjny, Jürgen Roth, mówił o drugiej ofierze. Skąd ta pewność?

Burmistrz otworzył szufladę biurka i ostrożnie wyciągnął z niej pudełko. Trzymał je przez chusteczkę. W końcu położył na blacie i przesunął w stronę gościa, popychając zakończonym gumką ołówkiem.

– To wiadomości, którą nam przesłano. W zasadzie jej część. Około piątej rano sekretarz odebrał pocztę. Wśród korespondencji było pudełko. Na nim, w polu odbiorcy, wpisano Ratusz, w polu nadawcy… tylko te słowa: „Kolejna ofiara”.

Klein skinął głową.

– Jak liczną korespondencję dostajecie?

– Liczną.

– Sekretarz od razu zainteresował się przesyłką?

– Przegląda listy i paczki od razu, segreguje je. Poza tym… pudełko przeciekało.

– Druga część wiadomości?

– Tak. – Ludwig skinął głową, patrząc poważnie na Kleina. – Trzy palce, odcięte. Były w środku. Kazałem je zawieźć do doktora Augusta Kuhnasta. Pudełko zostawiłem, by ci pokazać, zanim zajmą się nim nasi ludzie. Dostaliśmy ostatnio nowe wytyczne dotyczące pobierania odcisków palców. Tworzymy także swoją kartotekę…

– Które to palce? – przerwał kapitan.

– Środkowy, serdeczny i mały…

Po krótkiej chwili wahania Klein sięgnął po pudełko. Nie zdejmował rękawiczek w towarzystwie, więc nie musiał się obawiać pozostawienia niepożądanych śladów. Zdjął ostrożnie pokrywkę. Przyjrzał się jej, uniósł na wysokość nosa i powąchał.

– Specyficzny zapach kleju…

Burmistrz zmarszczył brwi. Nachylił się nad biurkiem i także ostrożnie powąchał podstawioną mu przez krewniaka pokrywkę.

– Klej jęczmienny… Tak, jestem pewny. Znajdziesz teraz taki w każdym kłodzkim domu. Wytwarzany w tani i szybki sposób. Czasy trudne, to ludzie dorabiają. Dzieci kleją pudełka na świece, całe rodziny są w stanie zrobić ich kilka tysięcy sztuk miesięcznie.

– Nie jest to więc klej ze sklepu… Na wieczku kartka z brulionu w linie. Na niej litery wycięte z gazety… Nie użył maszyny do pisania, nie zdecydował się napisać adresu i wiadomości odręcznie.

– Może bał się, że rozpoznamy charakter pisma?

Klein nie odpowiedział. Odłożył pudełko na blat, nawet nie zajrzał do środka. Ludwig przypatrywał się młodzieńcowi z coraz większą ciekawością. Odczuł dreszcz ekscytacji. Miał okazję obserwować pracę tutejszych policjantów i żaden z nich nigdy nie analizował danych w ten sposób. Zresztą trudno było od nich tego wymagać. Repertuar tutejszych przestępców ograniczał się do pobić, kradzieży i burd. Burmistrz miał wrażenie, że chłopak przybył z zupełnie innego świata. Pozostawało pytanie, jak się odnajdzie w kłodzkiej rzeczywistości.

– Wilhelmie – Ludwig postanowił zadać pytanie, które męczyło go od dłuższego czasu – powiedz mi, czy… czy te palce… rzeczywiście należały do rajcy Heinricha Dintera?

– Nie wszystkie członki denata były na miejscu… ale akurat palców u rąk i nóg mu nie brakowało.

Ludwig rozparł się w fotelu.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Rajca miał odcięte przyrodzenie. Wepchnięto mu je w gardło.

Burmistrzowi wydawało się, że się przesłyszał.

– Przecież to… to bestialstwo! Mamy do czynienia z szaleńcem! Dwie ofiary…

– Co najmniej dwie.

Ludwig poruszył się niespokojnie i sięgnął po paczkę juno. Była otwarta i wszystkie sześć papierosów stało w równym rządku. Burmistrz często sięgał po tę paczkę w chwilach wzburzenia lub głębokiego namysłu, nie wyciągał jednak cygaretek. Teraz też nie uległ pokusie, bo po chwili zamknął pudełko.

– Sekretarz pojawił się w ratuszu jakiś kwadrans przed moim przybyciem. Gdy mnie zobaczył, od razu podał mi przesyłkę. Otworzyłem ją… Pojawił się wachmistrz Puder, który dostał zgłoszenie o morderstwie na kamiennym moście. Wtedy pomyślałem, że przesyłka dotyczy właśnie tamtego trupa…

– Tak jednak nie jest.

– Nie. – Ludwig energicznie pokręcił głową. – To najwyraźniej palce kogoś innego… Wcześniej odruchowo połączyłem morderstwo majora Peschke z dzisiejszym. Teraz nie wiem, czy należy łączyć obie zbrodnie.

– Należy.

Ludwig patrzył przez chwilę na krewnego nieruchomym wzrokiem, po czym skinął głową.

– Niezbyt często mamy tu do czynienia z tak… okrutnymi sprawami, więc wiele wskazuje na to, że masz rację. Jest kilka kwestii, które musimy omówić, zanim przejdziesz do działania…

– Jak mniemam, delikatnych kwestii.

– W rzeczy samej. – Ludwig postanowił odpuścić sobie okrągłe zdania, którymi zwykł raczyć rozmówców. Od razu przeszedł do meritum. – To prowincja. Jak wiesz, w tak małych miastach jak Kłodzko zgodnie z reformami Steina i Hardenberga sprawami policyjnymi zajmuje się burmistrz. W tym wypadku na szefa policji wyznaczyłem mojego zastępcę Conrada Goebela… Aktualnie Conrad jest nieobecny. Gdy wróci, na pewno będzie ci pomocny, mam do niego pełne zaufanie.

– Jest jednak jakieś ale…

– Zostałeś tutaj przysłany przez Berlin. – Ludwig uśmiechnął się cierpko. – Jesteś wojskowym śledczym, o którego działaniach nie wie zbyt wiele nawet berlińska policja. Zabicie majora Peschke musiało mocno poruszyć kogoś w najwyższych władzach wojskowych. Mimo że sprawa powinna pozostać w naszej gestii, ewentualnie w gestii miejscowej żandarmerii, zajmuje się nią człowiek z zewnątrz. To sygnał, który przez wielu może zostać odebrany jako brak zaufania do prowincjonalnych służb… Co prawda większość pracowników policji to urzędnicy, których nie obchodzi niemal nic poza stertą dokumentów na biurku, ale są też tacy, którzy mają ambicje.

– Przejdź do rzeczy, wuju.

– Jeszcze do niedawna zaraz za ścianą mieliśmy żandarmerię wojskową. Nigdy nie żyliśmy ze sobą zbyt dobrze, ale… Rozumiem, że jako wojskowy będziesz z nimi współpracować?

– Tutejsza żandarmeria zostanie wyłączona z czynności śledczych, nie będę.

– Dobrze. – Ludwig z wyraźną ulgą skinął głową. – W przypadku zamordowania majora Peschke udział w śledztwie żandarmerii był uzasadniony. Zabicie rajcy Dintera zmieniło postać rzeczy i skomplikowało kwestię kompetencji. Twoje zapewnienie o wyłączeniu z prowadzenia śledztwa żandarmerii jest mi na rękę. Ostrzegam jednak, że możesz się spodziewać, że nie dadzą ci spokoju. Pozostaje jeszcze kwestia naszej współpracy. Chciałbym wiedzieć, jak zamierzasz prowadzić tę sprawę.

– Chcę stworzyć swój zespół.

– Zespół? Ktoś z Berlina do ciebie dołączy?

– Nie. Za twoim pozwoleniem włączę do zespołu kilku podległych ci ludzi.

Ludwig pokręcił głową.

– Nie powiedziałbym, że tego się spodziewałem. Wiesz, że nie mogę nikomu nakazać współpracy z tobą… Co więcej, nie mam ku temu podstaw. Ty jesteś wojskowym, moi podwładni to policjanci. Chyba zdajesz sobie sprawę, że dołączając do twojego zespołu, naraziliby się na nieprzyjemności. Spotkaliby się z ostracyzmem wśród kolegów i niektórych przełożonych. Nikt na to nie pójdzie.

– To będzie moje zmartwienie. Nigdy nie poprosiłbym, żebyś narzucał cokolwiek swoim ludziom. Sam ich wybiorę i z nimi porozmawiam. Proszę jedynie, byś zaakceptował mój wybór, jeśli się zgodzą.

Ludwig uniósł brwi. Patrzył na Kleina z coraz większym podziwem. Pewność siebie tego młodego człowieka wręcz graniczyła z impertynencją. Kruche ciało było przeciwieństwem żelaznej woli.

– Załóżmy, że skompletujesz zespół. Pozostaje jednak komisarz Richter… Pod nieobecność Goebela to on gra tu pierwsze skrzypce. Znam go, wiem, że potraktuje tę sprawę ambicjonalnie. Marzy mu się Wrocław, a na tej sprawie będzie mógł się wybić…

– Nie widzę przeszkód, by nad sprawą pracowały dwa niezależne zespoły.

– Nie dostaniesz od nich pomocy, żadnej.

– Nie liczę na nią.

Ludwig zrezygnował z wyjawiania dalszych obiekcji. Zrozumiał, że Klein już dawno wszystko przemyślał.

– Dobrze więc. Oba zespoły będą mi na bieżąco raportować o postępach, przynajmniej do powrotu Conrada Goebela. – oznajmił. – Jeśli uznam, że ten eksperyment nie ma sensu, przerwę go od razu. Nie mogę dopuścić do tego, by to miasto żyło strachem. Mam do ciebie osobistą prośbę, Wilhelmie: zakończ to jak najszybciej. Znajdź tego szaleńca, zanim sterroryzuje całe Kłodzko.

Obserwując krewniaka, Ludwig zdał sobie sprawę, że ten nagle mocno pobladł. Na jego czole pojawiły się grube krople potu. Burmistrz nie chciał go pytać o przyczynę złego samopoczucia, po prostu podszedł do okna i otworzył je na oścież, wpuszczając do pomieszczenia świeże powietrze.

– Wynająłem ci pokój w Hotelu Dworcowym. Adolf Menzel dał naszemu miastu spory rabat.

– Dziękuję. Pokryję te koszta z budżetu, który dostałem.

Ludwig skinął głową, wsłuchując się w słaby głos Wilhelma.

– Potrzebujesz, bym udostępnił ci jakieś biuro w ratuszu?

– Nie.

– To gdzież będzie się spotykać ten twój zespół?

– Restauracja w Dworcowym się nie nada? – Kąciki ust Kleina uniosły się wysoko, ale oczy pozostały zasnute jakąś melancholią. Ludwigowi wydało się, że ciałem młodego człowieka wstrząsają dreszcze.

– Nada się, jak najbardziej. Wierzę też, że posmakuje ci ich kuchnia: kluski, kluski i jeszcze raz kluski, pod różną postacią i wymyślnymi nazwami. Tłusto. Szybko nabierzesz ciała i sił.

Klein nie zareagował na te słowa w sposób, jakiego burmistrz by oczekiwał.

– Twoja listowna prośba, Wilhelmie… – Ludwig zmienił temat.

– Prosiłem o psa tropiącego.

– Tak – potwierdził burmistrz i oparł się o parapet. – Wysłałem zapytanie do Wrocławia o użyczenie jednego. Dostałem zgodę. Powinien dotrzeć jeszcze dziś, najpóźniej jutro.

– Dziękuję.

– Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że cię widzę. Dziękuję Bogu, że wróciłeś stamtąd… – Ludwig zawahał się, chciał powiedzieć, że cały i zdrowy, ale wiedział, że nie jest to prawdą. Powtórzył więc tylko: – …że wróciłeś.

– Wróciłem – odpowiedział Klein, choć w jego głosie nie słychać było większego przekonania.

Przez chwilę milczeli. Burmistrz uznał, że niewiele już wyciągnie z krewnego. Postanowił dać mu spokój.

– Prześlę ci legitymację policyjną do hotelu. Przyda się.

– Dziękuję, w tym państwie każdy stempel się liczy. – Kąciki ust Kleina nieznacznie uniosły się do góry.

– Od czego zaczniesz?

– Mówiłem, od skompletowania zespołu. – Klein wstał energicznie. Po niedawnej słabości nie było śladu. Skinął głową i obrócił się na pięcie. Wyszedł z gabinetu, pozostawiając Ludwiga pogrążonego w smutnych rozważaniach.

*

Jürgen Roth czekał na kapitana Wilhelma Kleina przy samochodzie. Nawet nie przeszło mu przez myśl, żeby wejść do ratusza. Wciąż czuł się tam obco. Pokój, który mu przydzielono, był niewiele większy od przeciętnego wychodka i tak też zresztą śmierdział. Roth gniótł się na pięciu metrach kwadratowych z trzema innymi asystentami policyjnymi. Jeden z nich trawił alkohol każdym porem żółtawej skóry.

Cierpka woń przytępiała zmysł węchu, a sama praca drenowała umysł. Przełożeni zasypywali młodego asystenta tonami papierkowej roboty, zupełnie nie doceniając jego starań.

Roth nie potrafił zrozumieć, jak bardzo skostniała może być instytucja, w której został zatrudniony. Zamówione kilka lat wcześniej maszyny do pisania marki Smith Premier kurzyły się po kątach. Dla większości policyjnych urzędników były niczym mechaniczne potwory, których nie potrafili okiełznać. Większość wciąż pisała raporty odręcznie, nieliczni próbujący zmierzyć się z wyzwaniem wyglądali jak marionetki z uniesionymi nad klawiaturą palcami wskazującymi. Odszukiwanie liter alfabetu zabierało im wieki. Jürgen nieraz łapał się na tym, że kibicuje koledze, by ten wreszcie dokończył ostatni wyraz w zdaniu, nad którym ślęczał długie minuty.

Sam nie miał takich problemów – z niemal wrodzoną łatwością obsługiwał wszelakie urządzenia. Na jego nieszczęście szybko to dostrzeżono i przydzielono mu zadanie przepisywania większości ręcznie pisanych dokumentów wydziału.

Dzisiaj mógł od tego odetchnąć. Tak naprawdę był stworzony do działania, a nie do siedzenia za biurkiem. Zawsze chciał pracować w policji. Gdyby tylko ktoś dał mu szansę się wykazać, szybko dostrzeżono by w nim cechy idealnego śledczego.

Dlatego też gdy Wilhelm Klein wyszedł z ratusza i podszedł do niego, zadając krótkie pytanie, odpowiedział bez namysłu. Zgodził się na propozycję od razu, nie do końca zdając sobie sprawę, jakie konsekwencje niesie jego decyzja. Ten impuls chwili, któremu się nie oparł, wywołał w nim eksplozję adrenaliny. Oto Jürgen Roth miał szansę na zmianę, Jürgen Roth mógł wreszcie pokazać, na co go stać, dołączając do zespołu kapitana Wilhelma Kleina.

– Kto najwięcej wie o ulicy?

Klein musiał jeszcze dwukrotnie powtórzyć kolejne z pytań, by Jürgen je zrozumiał.

– Kto wie najwięcej o szumowinach w mieście? Który z policjantów działa na granicy prawa, nie boi się konsekwencji. Wymień brutalnych i krnąbrnych. Jeśli powiem: „skurwysyn”, kto ci pierwszy przyjdzie na myśl? Znajdę takich w tym budynku?

– Jeden…

– Co jeden?

– Jest jeden, który ma wszystkie te cechy.

Roth zobaczył, że Klein się uśmiecha. Nie był to najprzyjemniejszy widok, ale Roth zdał sobie sprawę, że ten grymas oznacza uznanie…

– Tym lepiej. Jak się nazywa?

– Franz Koschella. Pierwsze piętro, trzecie drzwi na lewo, równie wysoki jak pan… Ale… jest niebezpieczny.

Klein, który już zmierzał w stronę ratusza, odwrócił się na ułamek sekundy. To wystarczyło, by Roth spuścił oczy. Nabrał pewności, że jeśli ktoś mógł zasłużyć na miano niebezpiecznego, to jego nowy przełożony.

Gdy Klein na powrót zniknął w chłodzie gmachu, emocje asystenta policyjnego znacząco opadły. Jürgen zadrżał. Oparł się ciężko o maskę samochodu i rozejrzał niespokojnie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z implikacji swoich czynów. Co, na miłość boską, zrobił?

Odetchnął głęboko, starając się uspokoić. Czy mógł się jeszcze wycofać? Przecież nie dano mu chwili na zastanowienie. Zawsze mógł się tym faktem wymówić. A może dokonał dobrego wyboru? Kapitan Klein musiał mieć dobry układ z burmistrzem. A więc warto się go trzymać.

Roth poczuł, że wzdłuż kręgosłupa spływa mu strużka potu. Słońce skryło się za chmurami, ale zrobiło się duszno. Coś wisiało w powietrzu. Odwrócił się w stronę samochodu i postukał czubkiem buta w oponę. Z otwartego okna na pierwszym piętrze doszedł go odgłos stukania w klawisze maszyny smith premier. Miał alternatywę. Mógł jeszcze wrócić za biurko, do smrodu Olafa Reinerta. Pokręcił głową i wziął głęboki oddech, bo na samą myśl o tym zrobiło mu się niedobrze.

*

Wilhelm Klein stanął przed drzwiami do pokoju, w którym zgodnie ze słowami młodego asystenta miał znaleźć Franza Koschellę. Pchnął je i wkroczył do środka, przerywając ożywioną rozmowę pięciu siedzących w pomieszczeniu mężczyzn.

Wszyscy jak na komendę popatrzyli spode łba na przybysza, a powietrze w pomieszczeniu zauważalnie zgęstniało.