Iluzja - Marta Malinowska - ebook + książka

Iluzja ebook

Marta Malinowska

4,1

Opis

Na co cię stać w obronie własnej tożsamości?

W Południowych Królestwach, zróżnicowanych i skłóconych dominiach, niektóre kobiety widzą przyszłość. Ich Przewodnikami zostają mężczyźni, którzy przeszli długie szkolenie i niebezpieczne rytuały. W Diogorii – krainie skomplikowanych maszyn, honoru i opanowania – nie ma osób obdarzonych talentem magicznym, ale nie brak tam dzielnych wojowników, łaknących podbojów, zaszczytów i sławy.

Król Diogorii zamierza podbić Południe za pomocą jego własnej broni – magii. Wykorzystuje w tym celu jeńców, Widzącą Verę i Przewodnika Rena. Verze odbiera tożsamość, a Renowi nakazuje wytropić buntowników w jego rodzinnym mieście.

Losy bohaterów spoczywają w rękach możnych tego świata, lecz pragnienie wolności i nadzieja nie pozwalają im się poddać.

Iluzja to opowieść o niezmordowanej, gniewnej cierpliwości. O wyczekiwaniu na swój moment w posępnym, gęstym bezczasie. I o tym, co się dzieje, gdy ten moment nadejdzie.

***

W sensualnej, bogatej w soczyste opisy, pełnej witalnej energii Iluzji, gdzie magia jest emocją, a kobiety stanowią siłę kształtującą rzeczywistość, bardzo ładnie widać inspiracje Ursulą Le Guin, N.K. Jemisin i Sapkowskim.

Michał Cetnarowski

Powieści fantasy można pisać ogniem i lodem, można pisać je też krwią. Marta Malinowska napisała swoje fantasy emocjami. Dostaniecie tu oryginalny świat, złowrogie imperium i magię, a wszystko to podane z werwą rasowego thrillera. Przede wszystkim jednak dostaniecie bohaterów o uczuciach jak żywioły, którzy grają o stawkę wyższą niż losy imperium. Od dawna nie zaangażowałem się tak bardzo w losy bohaterów powieści.

Paweł Majka

Widząca, która utraciła pamięć i przeszła pranie mózgu, mistrzyni walki, która teraz walczy dla wroga. Przewodnik, który porzucił swoich towarzyszy i zawiódł jako rebeliant, związany przysięgą krwi niszczy zamiast chronić. W starożytnej Urcie znajdującej się pod diogorską okupacją ta dwójka próbuje odzyskać to, co utracone, lecz żeby tego dokonać – najpierw musi nie pozabijać się nawzajem. Klasyczne fantasy, gdzie magia miesza się z pałacowymi intrygami, duchy rządzą krokami żywych, a nienawiść nie daje szans miłości.

Bartek Biedrzycki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (25 ocen)
11
7
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marta Malinowska

Z wykształcenia jest antropolożką kultury. Debiutowała w 2006 roku opowiadaniem Życzenia w „Czasie Fantastyki”, od tamtej pory publikuje dość regularnie. Kilka z jej opowiadań (Jad, „Nowa Fantastyka” 10/2012; Noże, „Nowa Fantastyka” 2/2016 i Egzaminy, „Nowa Fantastyka” 9/2018), dzieje się w uniwersum Iluzji.

Michał Cetnarowski prezentuje:Fantastycznie nieobliczalni

„Hornak owszem, spojrzał na fresk z żalem, z rozdzierającą rozpaczą, bo pustka w jego wodnistych oczach była pustką po czymś utraconym i gdzieś w głębi był tego świadom. Wyrwano jednak z niego zbyt wiele i zbyt skutecznie, by świadomość ta mogła stanowić jakieś zagrożenie – wrzucił więc kadzidło, poprosił, o co miał poprosić, ukłonił się i wyszedł”.

*

Jaki jest przepis na dobre fantasy? Przynajmniej od czasów Roberta E. Howarda w tej materii nie zmieniło się wiele: wciąż podstawowymi składnikami są tu intrygujący i wielowymiarowi bohaterowie, bogaty i umagiczniony świat przedstawiony oraz wciągająca historia, dzięki której możemy poznać jedno i drugie. Na każdej z tych płaszczyzn i w każdej z epok Stare miesza się z Nowym, oryginalność wykrawa sobie coraz to większe strefy wpływów na skolonizowanych już kontynentach konwencji i w ten sposób z każdą udaną wyprawą w królestwa Magii i Miecza mamy poczucie, że odwiedzamy lądy znane, ale wędrujemy po nich na nowo wytyczanymi szlakami.

Podobne prawa rządzą uniwersami i tych, którzy kładli kamienie milowe na mapach tego multiświata – jak J.R.R. Tolkien czy Ursula Le Guin – i tych, którzy w ostatnich latach wypełniali tę formułę na poziomie premium – jak George R.R. Martin czy u nas Robert M. Wegner – i ambitnych debiutantów, którzy dopiero wylądowali na dziewiczej plaży i uczynili na niej swoje pierwsze ślady.

Iluzja Marty Malinowskiej to od tej strony niewątpliwie klasyczna fantasy, która próbuje powiedzieć coś nowego w przyjętych przez siebie ramach.

*

Ren Urtyjczyk od trzech miesięcy przebywa w kamieniołomach. To wtedy upadło powstanie przeciwko wyniosłym Diogorczykom, którzy podatność na magię amputują sobie w trakcie Rytu Krwi. Ren jest także Przewodnikiem: opiekunem, który ma baczenie na to, żeby Widzące nie zatraciły się w swoim transie. Kiedy w więzieniu, którego nawet strażnicy nie opuszczają za życia, u jednej z zatrzymanych dochodzi do samorzutnej manifestacji tego daru będącego przekleństwem, Urtyjczyk podejmuje z oprawcami skomplikowaną grę, której zasad nie zna żadna ze stron – i od początku jasna jest tylko stawka. Za magię żywiołów płaci się zawsze krwią.

Trzy wierzchołki tego dramatu tworzą Przewodnik, Vera – owa Widząca, była buntowniczka, której w trakcie transu skradziono tożsamość – i Jorg, strażnik, który w kamiennej cytadeli pokutował za dawne błędy, a teraz próbuje uchwycić szansę na odmianę losu. Dokąd poprowadzi ich droga w poszukiwaniu spisku, który może zagrozić najeźdźcom? To jedno pytanie, zadane na płaszczyźnie fabularnej. Równie istotny, jeśli nie ważniejszy, jest cel tej wędrówki na płaszczyźnie duchowej, czasem zresztą bardzo realnej, gdy bohaterów porywa wir wizji Widzącej.

Verze skradziono imię i przeszłość, z buntowniczki zamieniając ją w wierną agentkę ludzi, przeciw którym walczyła. Urtyjczyk musi się zmierzyć nie tylko z rozpadającą się osobowością Widzącej, ale także z nienawiścią zaszczepioną jej przez wrogów, którzy odebrali mu wszystko. Jorg posunie się do każdego okrucieństwa, powodowany tęsknotą za życiem, w którym nie wszystko zostało osądzone i skazane na klęskę.

„Dobrze, że chociaż ta nienawiść w niej została – Derek uśmiechnął się, niemal tkliwie. – Dzielna dziewczyna”.

Kluczem do historii każdej z tych postaci okaże się pamięć i tożsamość, o które tak naprawdę toczy się walka.

*

W wielkoskalowym ujęciu fabuła debiutanckiej powieści Malinowskiej czerpie najwięcej z klasycznych wzorców fantasy, z tego jej podgatunku, w którym najważniejsze są imperia, podboje, polityczne intrygi i podchody między królestwami. Istotniejsze jednak wydaje się to, co rozgrywa się w skali mikro: poza kręgami władzy, w relacjach pomiędzy odsuniętymi na margines historii bohaterami. W naszych postpolitycznych czasach upadku wielkich narracji, zwłaszcza tych związanych z późnokapitalistycznymi rytuałami wokół teatru demokracji, takie ujęcie w historiozofii dominuje już praktycznie powszechnie, ale przyjemnie sobie uświadomić, że przeniknęło też na karty popkultury. Politykę i historię uprawiają być może „władcy” – królowie, cesarze, CEO, politycy – ale życie, czyli to wszystko, co nas otacza, tkane jest z materii dużo subtelniejszej i nie tak fasadowej.

Nie musisz być generałem i ratować królestwa, żeby twój czyn coś znaczył. Czasem wystarczy, że uratujesz kilka istnień wokół ciebie – i tym samym ocalisz garstkę skazanych na zagładę światów.

*

Znamienne, że powieść Malinowskiej nosi tytuł Iluzja. Kłamstwa, manipulacje, pogoń za tożsamością wymykającą się poznaniu i rozliczne ułudy na temat swój i innych pojawiają się w zasadzie na wszystkich jej kartach.

To przypadek, ale z gatunku tych, które układają się we wzór: Iluzja ukazuje się zaraz po Cynobrowych polach Aleksandry Radlak, które otwierały serię „Fantastycznie nieobliczalni”. Tam też pojawiały się podobne kwestie, tylko może oświetlane z nieco bliższej odległości ogniem wciąż tlącej się wojny. W Iluzji konflikt zbrojny schodzi na dalszy plan – tylko po to, żeby wyostrzyć to, co w obu powieściach wydaje się wspólne. Czy kłamiąc w relacjach człowiek kontra człowiek, wciąż jesteś w stanie zachować szczerość wobec świata?

„Chodziło o coś bardziej nieuchwytnego – długość i głębokość cieni, siwe nitki pajęczyn pod okapami i chłód, który spowijał wąskie, kręte uliczki bez względu na to, jak mocno świeciło słońce”.

Jest w tekście taka scena, fabularnie niezbyt istotna, dopowiadająca raczej tło i legendy opisywanego świata niż wpływająca bezpośrednio na wydarzenia powodujące bohaterami, ale na płaszczyźnie symbolicznej, jak się wydaje, kluczowa. Oto widzimy spiżowy posąg młodej dziewczyny, która właśnie straciła równowagę, z rozszerzonymi przerażeniem oczami, na moment przed tym, zanim poleci w przepaść i objęcia śmierci. Rzeźbę kazała wykonać jej matka, która nie zdołała ocalić córki, gdy ta wpadła w magiczny trans. Następnie opętana rozpaczą, napędzana szaleństwem kobieta stała się półboską Królową, przekroczyła granice przestrzeni i czasu.

I właśnie ten posąg dziecka, które w jednym błysku pojęło swój przerażający stan, na chwilę przed śmiercią osiągnęło krystaliczne zrozumienie swojej sytuacji – to byłby obraz wszystkich bohaterów, których upadek już się rozpoczął. Różni ich tylko stopień tego, na ile go sobie uświadamiają.

*

Kluczem do każdej iluzji wydaje się oszustwo – ktoś musi maskować sedno sztuczki, odwracać uwagę, mylić tropy, żeby ktoś inny mógł uwierzyć, że zobaczył prawdę. Sprawy się komplikują – jak w matematycznym problemie trzech ciał – kiedy graczy jest więcej, a ty przestajesz mieć pewność, kto jest jeszcze prestidigitatorem, a kto już widzem, który dał się nabrać. Czy nie na tym zresztą polega problem dzisiejszego świata: budowanego na chwiejnych fundamentach postprawdy, deep fake’ów i postdziennikarstwa wyrosłych na terenie opuszczonym przez zdekonstruowane przez postmodernistów pojęcie obiektywnej „prawdy”?

Żyjemy w społeczeństwie spektaklu, w którym świat jest teatrem, a aktorami ludzie, którzy kolejno logują się i już tak zostają, zagubieni w labiryncie mediów społecznościowych, samorozwoju traktowanego jak religia i treningów personalnych „szczęścia”, na które przepis zmienia się wraz z kolejnymi modami. Tak jak bohaterom Iluzji pozostała nam tylko gra, „nagie życie” – fotografowane na Instagramie z hasztagiem „porn life” – też jest już rodzajem pozy, a prawdę od fałszu odróżnia jedynie liczba lajków. Wszystkich nas wciąga wir, który powstał po posthumanistycznej zapaści niedawnych aksjomatów. Dla niektórych przejście przez ten tunel okaże się wyzwalające, dla innych straszne – ważne, że wszyscy od nowa, samodzielnie, będziemy musieli zdefiniować granice tego nowego, wspaniałego lub przerażającego świata.

Protagoniści Iluzji też zatracili fundamenty, na których, jak się im wydawało, budowali stabilną tożsamość. Pytanie tylko, czy ten pozór stabilności też nie był fałszem, rodzajem złudy, z którego wyzwolenie wiedzie przez bolesny chrzest kolejnych kłamstw, zdrady i niepamięci. Pisany małą czcionką kruczek psychologiczny polega na tym, że przeszedłszy przez ten cały cykl, jak w dryfie po spirali, wracasz do tego samego miejsca – ale nie jesteś już takim samym. Co się zmieniło, ty czy świat? A może po prostu to żadna różnica? Bo że coś jest inne, mówią ci nie tylko spojrzenia wokół ciebie, ale też własne wspomnienia – co z tego, że zostały ci zaimplementowane?

Granica między pamięcią i tożsamością to zawsze była ziemia niczyja, na której nieustannie toczy się walka o stereotypy, mechanizmy wyparcia, dyskursy i najszczersze – co nie znaczy, że „najprawdziwsze” – przekonania.

*

Brzmi to bardzo serioznie, więc żebyśmy mieli jasność: debiut Malinowskiej to dalej przygodowa fantastyka „do czytania”, w której trup ściele się gęsto, a wydarzenie goni wydarzenie. Wśród swoich inspiracji i literackich wzorców autorka wymienia Ursulę Le Guin i N.K. Jemisin – pisarki bardzo świadome swojej kobiecości – oraz Sapkowskiego tam, gdzie na scenę wchodzą u niego czarodziejki. W sensualnej, bogatej w soczyste opisy, pełnej witalnej energii Iluzji, gdzie magia jest emocją, a kobiety stanowią siłę kształtującą rzeczywistość, bardzo ładnie widać te inspiracje.

„U stóp wzgórza, na środku wciąż pustej ulicy, okręciła się tanecznie, nie zwracając uwagi na grad uderzający ją w twarz i ramiona, a potem błyskawicznie zerwała buty ze stóp. Popędziła dalej, z impetem wskakując w kałuże. Czasem przystawała, by spojrzeć w niebo, kłębiasty granat rozcinany świetlistymi żyłami, i było tak, jakby błyskawice ryły wzory w jej oczach i umyśle. Wiedziała, że zawsze już będzie podążała ich ścieżkami”.

Rzecz jest napisana ze swadą, czasem wręcz swobodą young adult, dobre wrażenie robi zwłaszcza oryginalny system magii żywiołów, opartej na śpiewie i zainspirowanej formułą musicalu, który autorka reżyserowała. Co ci jednak po umiejętności przewidywania losów bliskich, kiedy nie jesteś w stanie ich ocalić? Kiedy nie jesteś w stanie ocalić nawet samej siebie? Iluzja to złudzenie wieczności, kiedy budujesz tylko kolejne zamki na piasku. Jak wyrwać się z podobnego impasu?

Kluczem w przypadku bohaterów Malinowskiej wydaje się anamneza, pojęcie zaczerpnięte z antycznej gnozy. Dopiero gdy przypomnisz sobie, kim powinieneś być, kim byłeś „przed wrzuceniem w czas”, możesz stać się tym kimś naprawdę. W przypadku Very – żyjącej pod fikcyjnym imieniem i osobowością Migny – to procedura bardzo dosłowna, co nie znaczy, że pozbawiona drugiego dna. Wszystko, co potrzebne, by uzdrowić człowieka, zostało ukryte już w nim samym.

Nie jest paradoksem, że bohaterowie najwyraźniej widzą swój kształt w ciemności, za zamkniętymi powiekami.

*

„Jednak żaden bieg nie zatrzyma tego, co się rozwiewa. Migna odkryła to na szczycie białych spiralnych schodów z jasnego marmuru, które urywały się w powietrzu, strzaskane i okaleczone. Stała na ostatnim stopniu i w pierwszych promieniach prześwitującego przez chmury słońca próbowała dostrzec choć ślad ściganej do niedawna burzy”.

Michał Cetnarowski

Rozdział IWidząca

Mijał siedemdziesiąty drugi dzień, odkąd Ren Urtyjczyk, który chętnie przyznawał się do przydomku „Cudotwórca” nadanego mu niegdyś przez pewną małą dziewczynkę, trafił za udział w buncie do Zielonego Kamieniołomu, najcięższego więzienia w Królestwie Diogorii.

Dwa i pół miesiąca to właściwie niewiele, ale wystarczyło, by doprowadzić Rena do stanu uprzejmego zadziwienia tą częścią własnej osoby, która wciąż chciała żyć i która zmuszała omdlewające mięśnie do unoszenia kilofu i uderzania nim w jasnoszarą skałę, zupełnie jakby coś mogło się jeszcze zmienić, jakby miał przed sobą jakąś przyszłość, jakby Kamieniołom nie oznaczał śmierci za życia, a w odrobinę dalszej perspektywie – po prostu śmierci.

Siedemdziesiątego drugiego dnia pobytu Rena w tym miejscu okazało się jednak, że pragnienia owej części były zasadne.

W pierwszej chwili nie poczuł nawet ręki, która wylądowała na jego obolałym ramieniu. Dopiero kiedy go szarpnięto, zorientował się, że coś jest nie tak. Coś przełamało rutynę.

Było to tak szokujące, że przez moment po prostu wpatrywał się w osłupieniu w siwowłosego mężczyznę, który obrócił go twarzą do siebie. Potrzebował chwili, by dostrzec jego towarzysza – potężnego Diogorczyka o tępej, lecz przystojnej twarzy, którego kojarzył ze względu na jego wyjątkowe okrucieństwo.

– Powiem to raz – oświadczył siwowłosy strażnik. – I powinieneś wiedzieć, że nie muszę tego robić. Chcę dać ci szansę na rozsądne zachowanie. Więc powiem to raz. A jeśli twoja reakcja mnie rozczaruje, zrobi się nieprzyjemnie. – Zamilkł i popatrzył na Rena, jakby chciał się upewnić, czy ten zrozumiał. – Mamy w lochu Widzącą w transie. Nie wiemy, kiedy się zaczęło, ale znaleźliśmy ją mniej więcej godzinę temu.

Więzień zesztywniał.

To mógł być blef. To musiał być blef, bo jeśli nim nie był, Ren decydował się właśnie na coś bardzo złego.

– Przykro mi – powiedział, chyba nawet dość sucho. „Panie” pchało się w usta, wylądowało nawet na końcu języka, ale udało mu się je powstrzymać. – Ale co ja mam z tym wspólnego?

Mężczyzna przez moment patrzył na niego w milczeniu.

– Kontakt i tak ją wybudzi – stwierdził wreszcie i skinął na swojego towarzysza. – Idziemy.

Drugi ze strażników zabrał więźniowi kilof, rozkuł mu nogi i popchnął do przodu. Ren poddawał się tym zabiegom spokojnie, wręcz z otępieniem, i dopiero drwiące spojrzenie szarych oczu uświadomiło mu, że właśnie wpadł.

Powinien się wyrywać, zębami i pazurami trzymać tej ściany, kilofa, czegokolwiek, bo gdyby nie był Przewodnikiem, właśnie szykowano by mu los gorszy od śmierci. Widzące nie potrzebowały tak naprawdę wiele, by się ocknąć, wystarczał im najdrobniejszy kontakt z rzeczywistością, z jakimkolwiek umysłem. Tyle że niewyszkolony umysł po udzieleniu Widzącej takiej pomocy nigdy nie wracał już do normalności.

Ren zaczął więc protestować i się wyrywać, nawet dość przekonująco, ale było już za późno.

Wyprowadzili go z niecki, w której pracował, i skierowali w stronę budynku więzienia. Potem, kiedy Ren myślał o Kamieniołomie – a zdarzało się to częściej, niżby sobie życzył – widział go właśnie tak, jak zobaczył go wtedy. Poranne słońce odbijało się w ośnieżonych wierzchołkach gór, a cienie były głębokie i długie. Ciemna, ostra sylwetka wykutego bezpośrednio w zboczu góry kompleksu dominowała nad otoczeniem, choć przecież okoliczne szczyty pięły się o wiele wyżej niż najwyższe z wież.

Kamieniołom był prostszy niż większość diogorskich budowli, na które można było zazwyczaj patrzeć godzinami i wciąż znajdować nowe, zachwycające detale. Mimo tej prostoty zachwycał pięknem i musiał to przyznać nawet Ren. Każdy musiał to przyznać i być może dlatego smukła bryła wyglądała tak, jak wyglądała. Prędzej czy później trzeba było się zastanowić, jak można chcieć szkodzić nacji, która potrafi budować takie rzeczy.

Cóż, Ren chciał. Chciał i nie zamierzał przestać chcieć, bez względu na to, jak piękne klatki budowali i jak opłakany los szykowali tym, którzy do nich trafiali.

Wnętrze Kamieniołomu też miało w sobie surowe piękno – wysoko sklepione, wąskie korytarze, zapach zimnego kamienia – ale nie to zwróciło uwagę Przewodnika. Nie mogło zwrócić jego uwagi, bo prowadzono go w dół. Po setkach schodów.

Zaklął w duchu.

Mógł się tego spodziewać. Oczywiście, przy warunkach panujących w Kamieniołomie nietrudno było o przebudzenie talentu Widzącej, ale w podziemiach…

On sam na szczęście nigdy tam nie trafił, udało mu się sprzedać bajkę o tym, że po prostu chwycił za widły, kiedy zaczęły się walki. Nie było to trudne – jego sposób bycia wybitnie działał Diogorczykom na nerwy, zawsze trudno im było pojąć, że osoby zachowujące się niezgodnie z ich standardami mogą pełnić jakieś ważne funkcje, nie przesłuchiwano go więc szczególnie dogłębnie. Zdarzało mu się jednak leczyć ludzi, których Diogorczycy przesłuchiwali naprawdę. Wiedział też, że w Kamieniołomie tak nisko pod ziemią trzyma się więźniów, z których bardzo chce się coś wydobyć. I oczywiście takich, z których wydobyć coś trudno.

Nie miał więc dobrych przeczuć.

Schodzili i schodzili, zdawało mu się, że temu schodzeniu i przemierzaniu korytarzy nie będzie końca, więc był naprawdę zaskoczony, kiedy wielka łapa młodszego ze strażników zacisnęła się na jego ramieniu i pociągnęła do tyłu.

– Gdzie leziesz? To tu.

Ren spojrzał na drzwi celi.

– Panie, proszę – zwrócił się do starszego Diogorczyka. – Młody jestem, popracuję jeszcze parę miesięcy, na pewno jest ktoś…

– Nie jesteś przekonujący – przerwał mu beznamiętnie mężczyzna.

– Panie…

Szare oczy patrzyły na niego z niezmąconym spokojem.

– Nie rozumiem, czemu nie zrobiono tego wcześniej.

Ren pobladł i tym razem przeraził się naprawdę.

Nie było żadnej Widzącej, a oni wiedzieli, kim jest, ten siwowłosy się domyślił.

W oczach strażnika dostrzegł błysk satysfakcji.

– Hornak, otwórz.

Olbrzym puścił jego ramię i zaczął gmerać przy kółku z kluczami. Ren zerknął w stronę schodów.

– Nie zdążysz.

Jasne, że by nie zdążył, ale może…

– I nie będziemy mieli powodu, żeby cię zabić. Zresztą…

Drzwi otworzyły się, a Ren zamarł. Powiódł po strażnikach – którzy najwyraźniej nic nie czuli… oczywiście, że nie czuli – zszokowanym spojrzeniem.

– To nie trwa od godziny – wydusił.

Nie było już sensu udawać, a przede wszystkim nie miał prawa tego robić.

– To nie trwa od godziny – powtórzył, obcym, głębokim głosem dochodzącym gdzieś z trzewi.

– Możliwe – odparł ten starszy. – Nie wiemy, ile trwa. Przy porannym obchodzie już była w transie, mogła weń wpaść nawet kilka godzin wcześniej.

Ren zacisnął usta, szybko wszedł do celi i uklęknął przy kobiecie. Nie wziął od strażników lampy, ale nie była mu potrzebna, widział przecież dwa niewielkie półkola ciepłego, pomarańczowego blasku tak samo dokładnie jak towarzyszący mu mężczyźni. Oczy Widzącej. Były zamknięte, pewnie zaciśnięte, ale spod powiek i tak dobywało się światło. I w tym świetle powoli dostrzegał inne szczegóły. Kładło się na policzkach właściwie bardziej cieniem rzęs niż czymkolwiek innym, odbijało w ciasnych spiralach kręconych włosów, w kroplach potu, którymi pokryta była skóra Schanianki. Bo dziewczyna musiała być ze Schan, widział to już teraz, tylko oni mieli takie czaszki. Ze Schan, czyli pewnie z powstania. Syknął.

Usłyszał – może poczuł? – ruch za plecami. Do nikłego blasku z oczu Widzącej dołączyło światło lampy – strażnicy stanęli w drzwiach.

Tak, Schanianka. Włosy, które sprawiały teraz wrażenie, jakby ciemność nie tyle została rozproszona, ale zbiegła się w jedno miejsce, zgęstniała i skręciła w drobne spirale, skóra ciemna jak dębowa kora, wydatne kości policzkowe – nie tylko dlatego – że musieli ją głodzić – i ciało ćwiczone od dziecka, jeszcze nie zdążyli go zniszczyć. Piękne mięśnie, wszystkie napięte. Smukłe dłonie obejmujące głowę, zaciśnięte w pięści na włosach.

Może była akrobatką – cyrki w Schan były znane na całym świecie, wokół nich koncentrował się opór, to by się zgadzało… Coś mu jednak nie pasowało do tej koncepcji, coś w jej twarzy. Wojowniczka?

Z drugiej strony teraz wszyscy mieli takie twarze – wszyscy, którzy trafili do Kamieniołomu, zanim Diogoria nie wypłukała z nich odrębności, pozostawiając tylko jałową rezygnację.

Ren chciał ująć jej głowę w dłonie, ale gdy tylko jego skóra zetknęła się z jej, zamarł, wciągając gwałtownie powietrze.

Nigdy dotąd nie czuł czegoś takiego. Zwykle wejście w trans wiązało się z pewnym wysiłkiem, z koniecznością skupienia, a teraz wizje wyły gdzieś na granicy słuchu, wołały go, wyła też dziewczyna, tak mu się zdawało, chociaż to było przecież niemożliwe. Jeśli coś wymagało w tej sytuacji wysiłku, to utrzymanie się tutaj, na zewnątrz, na powierzchni.

– Przydałby się… – mruknął pod nosem.

– Co?

Przewodnik gwałtownie odwrócił głowę, zaskoczony i wściekły, głównie na siebie samego – niemal zapomniał o strażnikach i mało brakowało, by zaczął przy nich, a to by się dla nikogo dobrze nie skończyło. Dzikich transów nie można było przeprowadzać przy świadkach.

– Nic – odparł ostro i cicho. – Nie ma na to czasu. Zostawcie nas. To potrwa… – przeniósł wzrok na dziewczynę, wziął głęboki oddech i ostrożnie pogładził ją po głowie – …kilka godzin. Niewykluczone, że do wieczora.

– Chcemy, żebyście potem…

Ren westchnął i spojrzał na mężczyznę ponuro.

– Nie ma czasu – powtórzył, powoli i dobitnie. – I nie gwarantuję, że dla niej, albo dla mnie, skoro o tym mowa, będzie jakieś „potem”. Im dłużej tu jesteście, tym mniej jest to prawdopodobne. Trzeci raz nie powtórzę. Zostawcie nas.

W chwilę później drzwi się zamknęły, a Ren wreszcie mógł przestać się opierać.

Kiedy usłyszał dzikie wycie i poczuł silny podmuch na twarzy, miał jeszcze zamknięte oczy. Nie otworzył ich jeszcze także wtedy, gdy poczuł, jak świat się rozpada, ani wtedy, kiedy zobaczył, jak gwałtowny, porywisty wiatr porywa fragmenty rzeczywistości.

Przypominało to obraz zamrożony w tafli rozbitego zwierciadła, którego fragmenty unosiły się teraz w powietrzu. Brzeg jeziora, klif wyszarpnięty ze świata razem z korzeniami – Ren nie chciał widzieć, jak wiruje w przestrzeni, jak sypie się z niego ziemia. To było złe, przyprawiało go o mdłości, nie chciał tej wiedzy i tego uczucia, jego umysł odrzucał je tak, jak żołądek odrzuciłby truciznę, nie chciał widzieć, więc otworzył oczy.

I widział nadal.

Klif wirował tuż przed nim, rozwijał się, rozbudowywał. Stała na nim ciemnoskóra dziewczyna, potem biegła, skakała do wody, poskręcana sosna walczyła o przetrwanie na skalistym podłożu, rosnąc i kurcząc się, trafiał w nią piorun i płonęła, ktoś się na niej wieszał, raz była tylko wątłą krzewinką, innym razem rozsadzała klif korzeniami. Ten wreszcie pękł, wybuchł z hukiem rozdzieranej skały, Ren wrzasnął przerażony i nie krzyczał sam.

Taki był początek.

Kiedy się zorientował, że jego głos nie jest jedynym, przypomniał sobie, gdzie się znajduje i po co tu przyszedł. Nadal krzyczał, bo świat przed jego oczami wciąż eksplodował i odbudowywał się na nowo, ale jakaś część jego umysłu, ta wytrenowana przez lata uciążliwych ćwiczeń, splatała jego krzyk z tym drugim, kobiecym, niewiarygodnie wściekłym. Była w nim rozpaczliwa determinacja i żądza mordu, groźba zniszczenia wszystkiego, co stanęło jej na drodze, wszystkiego, co ją tak urządziło.

Wściekała się, czuł to coraz wyraźniej, na samą siebie, na własną bezsilność. Na rozpacz i zwątpienie, które powoli zamieniały całą siłę, jaką w sobie miała, w muł, czarną, bezwładną, martwą masę.

W śmierć. Stał w niej po kolana i zapadał się coraz głębiej.

Najważniejsze w tym momencie było nie wpaść w panikę. Zachować spokój. „Po kolana w śmierci” – to nie to samo, co: „po szyję w śmierci”, Ren miał przecież spore pole manewru. Splatał swój krzyk i strach z krzykiem i strachem Widzącej już od dobrej chwili – więź nie była może silna, ale niezwykle intensywna; złota nić, jasny włos na ciemnym atłasie. Wystarczyło się jej trzymać. Wystarczyło za nią iść.

Nie wiedział potem – zanurzył się, zapadł w tym beznadziejnym mule, czy wyrwał do góry, niesiony przerażeniem i wściekłością? To był trans, więc możliwe, że tak naprawdę zrobił obie te rzeczy naraz. Przebił dno bagniska i jego powierzchnię, spadł jak kamień i wystrzelił w górę, pomknął za więzią, za złotą nicią, wewnątrz złotej nici – w obie strony.

Cokolwiek się stało, było ruchem. A kiedy ten ruch się zakończył, Ren stał naprzeciwko Widzącej.

Odskoczyła, gdy się przy niej pojawił, wylądowała kilka kroków dalej, niemal na krawędzi wyspy, tej resztki świata, na której się znaleźli. Uparty, wciąż bardzo silny wiatr szarpał jej włosy, przysłaniając nimi twarz, ale nie zwracała na to uwagi – skupiona, czujna i wściekła wlepiała w Przewodnika spojrzenie zmrużonych oczu o niepokojąco jasnych, lśniących białkach. Jej dłonie bezwiednie powędrowały do bioder w poszukiwaniu broni, której nie było.

Niedobrze, powinna go rozpoznać, przecież więź już istniała.

– Spokojnie – powiedział, powoli unosząc ręce.

Milczała przez chwilę, przyglądając mu się uważnie i nie zmieniając pozycji, ale nim zdążyła zrobić cokolwiek więcej, żółta ziemia pod ich stopami się zatrzęsła. Ren usłyszał trzask, jakby coś pękło, a dziewczyna jęknęła, tyleż rozpaczliwie, co boleśnie, i na moment osunęła się na kolana, obejmując głowę rękami, zupełnie jak w celi, gdzieś tam, w innym świecie. W następnej chwili rzuciła się, niezbyt pewnie, w bok, tam, gdzie pojawiła się szczelina w gruncie, gdzie ten grunt już zaczął odrywać się od ich wyspy. Rozpaczliwie chwyciła krawędź piaskowej kry, ale ziemia sypała jej się spod palców, rozpadała na kawałki, by zaraz poszybować w ciemną nicość. Kobieta zawyła z frustracją, zaciskając pięści.

– Pomogę ci – powiedział Ren cicho, wiedząc, że ona i tak usłyszy. – Mogę ci pomóc.

Odwróciła się gwałtownie, jej włosy zatańczyły w powietrzu.

– Kłamiesz – wypluła zachrypniętym głosem, z wściekłością, pod którą kryła się nadzieja.

– Nie kłamię – odparł, robiąc ostrożny krok w jej stronę.

– Nie zbliżaj się! – wrzasnęła. – Nie zbliżaj się, zabiję cię, zabiję cię, zabiję, przysięgam, jeszcze jeden…

Jęknęła, zachwiała się, uniosła dłoń do skroni, zacisnęła zęby – i kolejna szczelina, która już zaczęła się wyrysowywać kilka kroków od Przewodnika, nagle się zamknęła. W ciemnych oczach dziewczyny zabłysł triumf.

– No, kurwa – rzuciła, uśmiechając się nieprzyjemnie.

Ren westchnął w duchu. Powinien się spodziewać, że po tak długim czasie w tym stanie Widząca nie będzie pamiętać o niczym na zewnątrz – wystarczająco wiele wysiłku musiało ją kosztować utrzymanie własnej jaźni we względnej całości.

Trzeba więc było jej przypomnieć.

– Co tu robisz?

Gwałtownie odwróciła głowę, jakby na nowo przypominając sobie o jego obecności. Podchwycił jej spojrzenie, to wzmacniało więź. Chwilę później patrzyła mu w oczy nieco spokojniej, trochę jak zahipnotyzowana.

– Ja… – zaczęła niepewnie i urwała.

– Co to za miejsce? – drążył Ren.

– Nie…

– Gdzie byłaś wcześniej?

Przygryzła wargi, a w jej ciemnych oczach zabłysła złość.

– A po co ci to wiedzieć?!

– Kamieniołom – spróbował Przewodnik. – Pamiętasz Kamieniołom?

Cofnęła się chwiejnie, szerzej otwierając oczy, po czym jej twarz znów wykrzywił grymas nienawiści. W jednej chwili znalazła się znowu przy nim, złapała za koszulę, przyciągnęła do siebie.

– Co to jest?! To jakieś ich sztuczki, tak?! – krzyczała mu prosto w twarz ze łzami w oczach. – No więc słuchaj uważnie, padalcu: to nie działa! Nic mi nie zrobicie, nie dostaniecie, nic wam nie powiem, pierdolę wasze napary, wasze eliksiry, wasze… – Urwała gwałtownie, rozejrzała się. Wiatr już nie wył, a pękająca w powietrzu ziemia nie ogłuszała hukiem. – Co się stało? – zapytała tonem zupełnie innym niż wcześniej.

– Zatrzymaliśmy to – wymamrotał z trudem Ren, nie puszczając jej nadgarstków, na których zacisnął palce, kiedy tylko pojawiła się po temu okazja. – Uspokój się. Skup. To nie żaden napar. To trans. Jesteś Widzącą.

Szerzej otworzyła oczy, cofnęła się.

– Czekaj, nie zrywaj kontaktu – powiedział szybko, spanikowany. – Potrzebujemy go.

Zatrzymała się, przynajmniej tyle, ale utkwione w nim spojrzenie wciąż było zszokowane i zagubione.

– Widzącą?

– Przykro mi.

– Ale ja nie mogę, mam…

– Nic już nie masz. – Nie przeszło mu nawet przez myśl, że może powinien być mniej brutalny. Z nią trzeba było tak czasem postępować, wiedział to już, czuł dzięki więzi. – Nie miałaś jeszcze przed transem, złapali cię przecież. Zabrali do Kamieniołomu.

Zamknęła oczy i odchyliła głowę, przygryzając dolną wargę i powstrzymując płacz. Przesunęła rękę w uścisku Przewodnika, tak żeby złapać go za dłonie.

– Jak ci na imię? – zapytał. – Popatrz na mnie, proszę. Będzie nam łatwiej.

– Vera – wychrypiała.

– Jestem Ren. Miło mi cię poznać, Vera.

Skrzywiła się. Płakała bez szlochu, po prostu łzy płynęły jej ciurkiem po policzkach i pociągała nosem.

– Ciebie nie – odparła, a potem zamilkła na moment. – Co teraz?

Uśmiechnął się lekko, pokrzepiająco.

– Teraz? Teraz będzie lepiej. Masz osłonę. Masz Przewodnika.

Więź skręciła się mocniej, zestaliła, a dziewczyna zachwiała na nogach.

Nikt do końca nie pojmował, jak to działało, ale fakt pozostawał faktem – te słowa o osłonie, o Przewodniku, były jak klucz. Wiedza o tym, na czym polega widzenie, co można, czego nie, gdzie są granice i jak z nimi igrać, drzemała gdzieś w dotkniętych tym darem kobietach. Potrzebowały tylko, żeby ją wydobyć.

A może nie drzemała, może wchłaniały ją przez więź, podobnie jak znane Przewodnikom języki i, czasem, niektóre bardzo silne wspomnienia. Tak czy inaczej – działało. Działało najwyraźniej w sposób bardzo wyczerpujący dla poszarpanego transem umysłu Very, bo dziewczyna poruszyła dłonią, jakby znów chciała ją unieść do głowy, i jęknęła. Ren skupił się, sięgnął poprzez więź, wzmocnił ją nieco.

– Ćśś. Spokojnie. To normalne.

– Nic tu nie jest normalne.

– Nieprawda. To nadal trans. Zdecydowanie za długi, nie będę cię okłamywał, ale jesteś Widzącą. Nie ma dla ciebie nic normalniejszego.

– Wszystko jest normalniejsze – odparła gorzko, ochrypłym głosem i patrząc jakby przez Rena. – Co teraz będzie?

Doskonale wiedział, o co pytała, i nie rozumiał czemu udaje, że jest inaczej. Idiotyczny, ludzki odruch z powierzchni, ze świata, w którym można było mieć nadzieję że da się uniknąć odpowiedzi na niewygodne pytania.

Rozejrzał się po otoczeniu. Wiatr tam nadal wiał, a zawieszone w przestrzeni fragmenty gruntu wciąż się zmieniały, wirowały i przekształcały, ale wszystko to zdawało się przebiegać wolniej i spokojniej niż wcześniej.

– Teraz, kiedy będziesz gotowa, wpuścimy wizję, a potem…

– Ren.

Westchnął.

– Nie wiem, skarbie. Powinnaś przeżyć, skoro tak długo się utrzymałaś. To nie wpływa na ciało.

– A na… resztę?

Pokręcił głową.

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Nie wyjdziesz z tego bez szwanku, tego jestem pewien, ale co się stanie… – Urwał, widząc, że dziewczyna go nie słucha. Wciąż patrzyła przez niego, gdzieś w przestrzeń. Nagle zogniskowała spojrzenie na nim i przez mgnienie oka było pełne żalu, straszliwie smutne.

– Mogło być gorzej – szepnęła, a potem się podniosła. Kiedy usiedli na brudnożółtym, wilgotnym piasku? Ren nie wiedział. Tu czasem tak było. – Chodź. Pokaż mi tę wizję.

Popatrzył na nią uważnie, również wstając.

– Jesteś pewna? Gotowa?

Miał nadzieję, że tak, bo trzymanie tego wszystkiego w kupie sporo go kosztowało i nie był pewien nie tylko tego, co będzie z nią, kiedy się obudzi – nie wiedział też, co będzie z nim.

– Ja? – Posłała mu ten charakterystyczny dla Widzących uśmiech kogoś, kto wie zbyt dużo i odpowiada na pytanie zupełnie inne od tego, które mu zadano. Wciąż płakała. – Tak. Tak, Ren.

– Świetnie. Daj rękę.

– Nie puściłam jej.

– Och. – Ren zamrugał. – No to lecimy, skarbie.

– Vera – poprawiła, jakby to było niezwykle ważne.

– Lecimy, Vera – poprawił się posłusznie.

Skinęła głową, więc zabrał się do zdejmowania zasłony, która oddzielała ich od wizji. Robił to delikatnie, najstaranniej, jak umiał, i prawie nie zauważyli, kiedy ich stopy oderwały się od ziemi i poszybowali ku jednej z zawieszonych w powietrzu wysp, ku przyszłości.

Iluzja

Copyright © by Marta Malinowska 2019

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019

Redakcja – Joanna Mika

Korekta – Paweł Wielopolski

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Grafika na okładce – kenall / 123rf.com, Hanna Zasimova / 123rf.com

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2019

ISBN EPUB: 978-83-8129-433-1ISBN MOBI: 978-83-8129-432-4

 wsqn.pl WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing WydawnictwoSQN E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Dies diem docet
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Michał Cetnarowski prezentuje: Fantastycznie nieobliczalni
Rozdział I Widząca
Rozdział II Król
Rozdział III Imię
Rozdział IV Panorama skazańców
Rozdział V Most
Rozdział VI Bunt
Rozdział VII Sen
Rozdział VIII Władczyni
Rozdział IX Czarodziejka
Rozdział X Zakon
Rozdział XI Po latach
Rozdział XII Pęknięcie
Rozdział XIII Bohaterstwo
Rozdział XIV Przyjaźń
Rozdział XV Zjawy
Rozdział XVI Vera
Rozdział XVII Łzy
Strona redakcyjna