Dlaczego oszukujemy siebie. Przydatne złudzenia - Shankar Vedantam, Bill Mesler - ebook

Dlaczego oszukujemy siebie. Przydatne złudzenia ebook

Shankar Vedantam, Bill Mesler

5,0

Opis

Dlaczego logika i racjonalność zdają się mało skuteczne w konfrontacji z przesądami, złudzeniami i teoriami spiskowymi?

Czy korzyści z samooszukiwania się  przewyższają jego koszty?

Co wpływa na to, że  tak chętnie oszukujemy innych i siebie samych?

Shankar Vedantam i Bill Mesler w swojej książce pochylają się na kłamstwem i samooszukiwaniem się w naszym życiu. Poprzez osobiste historie oraz czerpiąc wiedzę  z najnowszych badań psychologii i neuronauki uświadamiają nam paradoksalnie, że kłamstwa które sobie lub innym  wmawiamy  mogą odgrywać ważną rolę w kształtowaniu lepszych relacji  z innymi i  pozytywnym myśleniu  o sobie.

Ich zdaniem warto poświęcić nieco czasu i wysiłku na w miarę wnikliwą analizę rzeczywistego oddziaływania samooszustw i poszukanie odpowiedzi na pytanie, czemu one służą i jakie potrzeby dzięki nim realizujemy .

Z książki dowiesz się m. in.:

– co łączy Donalda Lowry’ego, twórcę Kościoła Miłości, Franza Antona Mesmera, wynalazcę baquety, Lanca Armstrona, Richarda Nixona i Billa Clintona

– czym jest naiwny realizm i co to jest widzenie życzeniowe

– od kiedy znamy efekt placebo i czy jest ono skuteczne

– czy rozmowa może uleczyć

– czy uprzejma obsługa w sklepie jest czymś pozytywnym

– dlaczego uczymy dzieci, żeby zawsze mówiły prawdę, choć jako rodzice posługujemy się często kłamstwem.

„Żywa i łatwa do przyswojenia książka… Być może najważniejszy punkt książki radzi, jak walczyć z destrukcyjnymi urojeniami” – Matthew Hutson, Wall Street Journal

„… oparte na nauce, prowokacyjne i w dobrym stylu studium samooszukiwania się” – Andrew Robinson, Nature

„Przydatne złudzenia” zabierają nas w fascynującą, pouczającą podróż po ludzkim umyśle” – Karen R. Koenig, New York Journal of Books

„Genialny… pełen pasji, często sprzeczny z intuicją, niepokojąca książka o tym, „ dlaczego ludzie wierzą w głupie rzeczy ” – Kirkus Reviews

 

Shankar Vedantam

Amerykański dziennikarz, pisarz i korespondent naukowy. Jego reportaże koncentrują się na ludzkich zachowaniach i naukach społecznych.

Bill Mesler

Dziennikarz. Interesuje go to, w co wierzymy, ale jeszcze bardziej interesuje go, dlaczego w to wierzymy.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Useful delusions
Copyright © Shankar Vedantam and Bill Mesler This edition is published by arrangement with Sterling Lord Literistic, Inc and BookLab Literary Agency © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zwierciadło sp. z o.o., Warszawa 2021
Tłumaczenie: Justyna Rudnik/Quendi Language Services
Redakcja: Anna Stawińska/Quendi Language Services
Korekta: Karolina Malinowska/Quendi Language Services
Skład i łamanie: Sylwia Kusz, Magraf s.c., Bydgoszcz
Projekt okładki: Adriana Dziewulska
Wydawnictwo nie ponosi żadnej odpowiedzialności wobec osób lub podmiotów za jakiekolwiek ewentualne szkody wynikłe bezpośrednio lub pośrednio z wykorzystania, zastosowania lub interpretacji informacji zawartych w książce.
Redaktor inicjująca: Blanka Wośkowiak
Dyrektor produkcji: Robert Jeżewski
Wydanie I, 2021
ISBN: 978-83-8132-276-8
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o. ul. Widok 8, 00-023 Warszawa tel. 22 312 37 12
Dział handlowy:[email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie, w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Konwersja:eLitera s.c.

Mojej matce, Vatsali, która pokazała mi, że siłą woli można zmienić rzeczywistość.

Shankar Vedantam

I mojej matce, Chun Yun, małej dziewczynce z Pjongjang, która przetrwała wojny i głód, a dzięki własnej sile oraz determinacji pokonała morza i kontynenty.

Bill Mesler

Jeśli ludzie chcą w coś wierzyć, pragną tego i z tego powodu czują się lepiej, to czyż oszustwem jest pomaganie im umocnić się w swej wierze (...)? Czyż nie jest to raczej dobroczynność i ludzka życzliwość?

MARGARET ATWOOD, GRACE I GRACE

Zimą 2011 roku, moja żona, córka i ja wyruszyliśmy samochodem z Waszyngtonu do Toronto, żeby odwiedzić przyjaciół. Droga była piękna, prowadziła przez wspaniałą, bujną krainę wzdłuż podnóży Alleghenów, malowniczego pasma górskiego, by w końcu doprowadzić nas do jeziora Erie i wodospadu Niagara. Wcześniej jednak zrobiliśmy postój tuż za granicami miasta Pittsburgh, gdzie miałem wyznaczone spotkanie z pewnym skazańcem.

Konieczność niewielkiego zboczenia z trasy niespecjalnie zaskoczyła moją rodzinę. Wcześniej już odbyliśmy tę samą podróż i po drodze również zatrzymaliśmy się obok więzienia o zaostrzonym rygorze, żebym mógł przeprowadzić wywiad z mężczyzną skazanym za zabójstwo. Rozmowa miała mi posłużyć jako materiał do książki The Hidden Brain. Tym razem moim rozmówcą miał być przestępca zupełnie innego typu, z kręgu „białych kołnierzyków”. W wystawionym za nim liście gończym zaznaczono, że był on założycielem „organizacji o charakterze religijnym”, zwanej „Kościołem Miłości”. Gwoli precyzji, należałoby go określić mianem oszusta, któremu udało się dokonać jednego z najdziwniejszych i najbardziej pomysłowych przekrętów w historii Ameryki. Nazywał się Donald Lowry.

Na Lowry’ego po raz pierwszy zwróciłem uwagę kilka miesięcy wcześniej, podczas lektury pewnego dość enigmatycznego artykułu naukowego. Wspomniano w nim o kilku elementach schematu działania Lowry’ego, dość beznamiętnie określonego mianem „stosunkowo pomysłowej reklamy pocztowej”. Wzmianka zaintrygowała mnie na tyle, że zacząłem szukać dodatkowych informacji. Ku mojemu niemałemu zaskoczeniu, było w czym wybierać. Osoby czytające prasę i oglądające telewizję w drugiej połowie lat 80. ubiegłego wieku być może natknęły się na choćby wzmiankę o Kościele Miłości. Historia Lowry’ego doczekała się opisu w „New York Times”, „Los Angeles Times”, kilku periodykach o zasięgu krajowym, a także w czterech największych sieciach telewizyjnych. Z nim samym wywiady przeprowadzili Bill O’Reilly dla Inside Edition oraz Maury Povich dla A Current Affair. Jego proces był relacjonowany przez Australian Braodcasting Corporation i przez „Paris Match”, największy tygodnik informacyjny we Francji. Jego przekrętowi został też poświęcony jeden z odcinków cieszącego się ogromną popularnością talk show Geraldo.

Historia była nie tylko niebanalna, ale też pociągająca: łysiejący pisarz w średnim wieku, z niewielkiego środkowozachodniego miasteczka, przyjął osobowości dziesiątek fikcyjnych kobiet, by w ich imieniu pisać listy miłosne do dziesiątek tysięcy mężczyzn – oto „stosunkowo pomysłowa reklama pocztowa”. Każda z pań charakteryzowała się unikalnym stylem pisania, słownictwem i osobistą historią. Listy były drukowane masowo, jednak każdy zawierał szereg cech dających im rys indywidualności. Lowry wykorzystywał wzory liter imitujące odręczne pismo, a same listy często drukował na papierze barwionym, zazwyczaj w pastelowych odcieniach. W treści nierzadko wplatane były wyrażenia kojarzone z pełną werwy dziewczęcością czy dziwaczne, cechujące się kapryśnością dygresyjki. Mnóstwo mężczyzn zdecydowało się odpowiedzieć na otrzymane listy. W ciągu kolejnych tygodni, miesięcy, a czasami nawet lat, otwierali swoje serca przed nieistniejącymi przyjaciółkami. Wielu z nich się zakochało, wielu żyło w przekonaniu, że oto natrafili na pokrewne dusze. Przesyłali Lowry’emu setki tysięcy dolarów, byle tylko listy miłosne nie przestawały nadchodzić. Niektórzy posunęli się nawet do tego, że w testamencie zapisywali swoim „wybrankom” wszystko, co posiadali. Federalnym śledczym w końcu udało się ustalić, że dzięki pomysłowemu planowi Lowry zgromadził miliony dolarów. Jego firmy zajmowały wszystkie pomieszczenia w jednym z najbardziej prestiżowych biurowców w centrum Moline, w stanie Illinois. Lowry był też właścicielem drukarni wystarczająco dużej, by drukować średniej wielkości gazetę. Prowadzona przez niego organizacja zatrudniała pięćdziesięcioro pracowników, a w chwili aresztowania miał do dyspozycji flotę dwudziestu samochodów, wśród których znalazło się kilka rolls-royce’ów i jaguarów.

Zawszy pociągały mnie opowieści o oszustach, takich jak fałszerze dzieł sztuki. Są to zazwyczaj przestępcy o barwnych osobowościach, a ich niezwykłe dzieje aż proszą się o ciekawe artykuły. Jednak w tym konkretnym przypadku uderzyło mnie coś zupełnie nieprawdopodobnego: gdy przekręt Lowry’ego w końcu został zdemaskowany, a jego samego w 1988 r. postawiono przed sądem pod zarzutem oszustw pocztowych, do sali rozpraw w mieście Peoria, w stanie Illinois, przybyło wielu odbiorców listów miłosnych, by go bronić. Niektórzy zeznawali, że dzięki Kościołowi Miłości mieli siłę nie popadać w uzależnienia, nie czuli się też samotni – dwóch członków Kościoła wyznało wręcz, że listy powstrzymały ich od targnięcia się na swoje życie. Znalazł się i taki, który nie przebierał w słowach, czyniąc wyrzuty śledczym, że „zrujnowali mu życie”.

O co, u licha, w tym wszystkim chodziło? Dlaczego, gdy oszustwo zostało ujawnione, ofiary stanęły w obronie oszusta? Zupełnie jakby obie strony były w tym razem, złączone jakimś osobliwym paktem wspólnictwa. Zacząłem rozmawiać na ten temat z pisarzem specjalizującym się w popularyzacji nauki, Billem Meslerem i właśnie ta rozmowa okazała się początkiem niniejszej książki. (Choć opowiedziana moim głosem i zasadniczo z mojego punktu widzenia, książka jest ukoronowaniem naszej współpracy.)

Pierwotna zaledwie ciekawość z czasem przekształciła się w potrzebę zrozumienia władzy – oraz paradoksu – samooszukiwania się. Przeprowadzone przeze mnie badania w końcu doprowadziły do podważenia fundamentalnych aspektów mojego widzenia świata. Gdzieś po drodze zdałem sobie sprawę, że całkiem sporą część swojego dorosłego życia poświęciłem pracy mającej bezpośredni związek z tematem złudzeń i samooszustw. Moja książka The Hidden Brain, której efektem było między innymi powstanie podcastu i programu radiowego, również poświęcona jest zdejmowaniu kolejnych warstw kłamstw niepozwalających nam dostrzegać rzeczywistości takiej, jaka ona jest i uniemożliwiających nam stanie się swoimi najlepszymi wersjami. Wartość odkrywania mentalnych pomyłek i odchyleń wydaje się oczywista – w końcu żyjemy w czasach, które jak nigdy wcześniej obnażają opłakane skutki kłamstw, przekrętów i oszukiwania samych siebie. I, rzecz jasna, wszyscy pragniemy oddzielać to, co prawdziwe od fałszu. Od czasów Sokratesa – poznaj samego siebie! – filozofowie i naukowcy przekonują nas, że najwyższym dobrem jest zdolność widzenia rzeczy takimi, jakimi są, odróżniania ułudy od rzeczywistości. „Prawda was wyzwoli!” od zawsze była i wciąż jest mottem reformatorów i rewolucjonistów. Jak wobec tego rozumieć adresatów listów miłosnych autorstwa Lowry’ego – ofiar jego przekrętu – którzy nie tylko ulegli osobliwemu złudzeniu, ale walczyli o utrzymanie go przy życiu, gdy jego prawdziwe oblicze zostało ujawnione?

Najprostsza odpowiedź to ta, którą zaproponowano w talk show Geraldo i którą przyjęły media relacjonujące proces i całą historię: ofiary Lowry’ego to biedne, żałosne naiwniaki. Okazali się za słabi, by zawalczyć o swoje, gdy przejrzeli na oczy i odkryli, jak bardzo z nich zakpiono. Do jednego z odcinków wspomnianego programu prowadzący Geraldo Rivera zaprosił pewnego członka Kościoła Miłości, modelkę pracującą dla Lowry’ego i asystentkę pomagającą przy redagowaniu listów. Rivera zaopatrzył się w masę rekwizytów, takich peniuar czy koronkowa bielizna, którymi wymachiwał niczym flagami, przedstawiając szczegółowo „misterną mistyfikację”.

Elementem tej prezentacji było też pokazanie z wręcz teatralną ekspresją wyciągniętej do góry dłoni z jednym z wysłanych listów, po czym Geraldo zwodniczo uwodzicielskim głosem przeczytał następujący fragment: Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że żyłam dla tej jednej chwili. Twoje pocałunki były tak namiętne, a jednocześnie bez odrobiny natarczywości. Położyłam się na kanapie, a ty położyłeś się tuż obok, tak blisko, niemal na mnie. Deszcz wystukiwał swoją rytmiczną melodię o dach. Wiatr szumiał gdzieś ponad nami. To była noc stworzona do miłości. To była noc dla nas.

Kamera przesunęła się na Carla Cornella, osiemdziesięcioczteroletniego mieszkańca stanu Arkansas i wiernego wyznawcę Kościoła Miłości. Tego dnia miał urodziny, podróż do Nowego Jorku, gdzie mieściło się studio, była jego pierwszą wyprawą samolotem. Starszy pan ze spokojem słuchał, jakimi bezlitosnymi słowami Geraldo przedstawiał schemat działania Lowry’ego, a gdy w końcu dano mu szansę zabrać głos, powiedział z gniewnym błyskiem w oczach:

– Opłaciłeś mi lot tutaj, ale gdybym wiedział, w czym będę musiał wziąć udział, to nigdy bym się tu nie zjawił.

Geraldo próbował załagodzić sytuację, ale Cornell nie zamierzał dać się uspokoić:

– Przyjechałem tutaj, żeby opowiedzieć, jak było naprawdę, ale nie dajesz mi żadnej szansy.

– Carl, nie chcę ranić twoich uczuć, tylko przedstawić fakty – odparł Rivera.

– To nie moje uczucia ranisz – zripostował Cornell – tylko moich przyjaciół.

Gdy po raz pierwszy natknąłem się na historię Kościoła Miłości, bez większego zastanowienia przyjąłem konwencjonalne wytłumaczenie, że Lowry był sprytnym oszustem, a jego ofiary łatwowiernymi głupcami. Jednak po przeprowadzeniu rozmów z członkami Kościoła, zapoznaniu się z ich zeznaniami na procesie Lowry’ego, wywiadzie, jakiego mi udzielił on sam w 2011 r., a także przestudiowaniu setek artykułów i opracowań naukowych z dziedziny medycyny, psychologii i ekonomii, zacząłem w to konwencjonalne wyjaśnienie powątpiewać. Jednym z powodów było dokonane przeze mnie odkrycie, że samooszukiwanie się członków Kościoła, ich współudział w przekręcie, miały niewiele wspólnego z odchyleniem od normy. Podobnych przykładów nie trzeba było daleko szukać. Zazwyczaj nie miały w sobie takiego ładunku dramatycznego. Wiele odzianych było w szaty przyzwoitości i szacunku – nikomu raczej nie przyszłoby do głowy publicznie ogłaszać, że to „przekręty”, bądź oczekiwać, że znajdą należyty finał w sądzie. Wszystkie cechowała pewna wspólnotowość pomiędzy oszukującymi i oszukiwanymi. Niektóre z nich dość klarownie okazywały swoją naturę, jednak w przypadku znakomitej większości pozostawały w cieniu niedopowiedzenia, pozostawiając miejsce tylko na niejasne domysły.

Ich wszechobecność skłoniła mnie do zakwestionowania jeszcze jednego fundamentalnego założenia: czy jest możliwe, zadałem sobie pytanie, że w przypadku przynajmniej niektórych członków Kościół Miłości naprawdę ofiarował im coś wartościowego? To chyba niemożliwe? Czyżby jednak? Przecież to było jedno wielkie oszustwo. Co jednak wówczas zrobić z tymi mężczyznami, którzy uparcie twierdzili, że listy miłosne uratowały im życie, że dzięki nim nie sięgnęli po używki bądź porzucili myśli samobójcze? W mojej głowie zakołatała niepokojąca kwestia: czy samooszukiwanie się może przynieść pożądane skutki? Ledwo zwerbalizowałem w umyśle to pytanie, a ponownie przywołałem w pamięci mnogość potwierdzających taką tezę przykładów. Zdałem sobie sprawę, że jednym z powodów, dla których czasami trzymamy się błędnych przekonań, jest fakt, że samooszukiwanie się czasami działa na naszą korzyść – pozwala osiągać użyteczne społecznie, psychologicznie lub biologicznie cele. Innymi słowy tkwienie w fałszywej wierze nie zawsze musi był świadectwem głupoty, patologii czy nikczemności.

Poddanie w wątpliwość pozornie niewzruszonych założeń miało swoje następstwa: zacząłem dostrzegać rysy na gładkich murach Świątyni Rozsądku i Racjonalności. Zauważyłem, że pakty pomiędzy oszukującymi i oszukiwanymi są nie tylko wszechobecne, ale często korzystne dla obu stron, zazwyczaj funkcjonalne i czasami wręcz kluczowe. Kształtują naturę i jakość relacji międzyludzkich. Mogą leżeć u podstaw sukcesu grupy, do której przynależymy. Mogą nawet pomagać w przewidywaniu długości życia.

Powoli zaczęło do mnie docierać, że wiara w to, w co chcemy wierzyć i dostrzeganie tego, co chcemy dostrzegać, to w mniejszym stopniu kwestia stanu umysłu czy poziomu inteligencji, a w znacznie większym reakcja na otoczenie i okoliczności. Samooszukiwanie się nie ma wyłącznego powiązania z edukacją czy oświeceniem – to znak uprzywilejowania. Jeśli nie wierzysz w Świętego Mikołaja czy niepokalane poczęcie, to jest tak dlatego, że twoje życie od tego nie zależy. Twój materialny, kulturowy i społeczny świat oferuje ci koła ratunkowe bardziej odpowiadające twoim potrzebom mentalnym i fizycznym. Jednak jeśli okoliczności sprawią, że zachwieje się twoje poczucie bezpieczeństwa, że grunt, na którym stoisz, straci stabilność i runie, to twój umysł okaże się znacznie bardziej otwarty i podatny na przeróżne, najbardziej niewyobrażalne formy samooszukiwania się. Jest takie trafne powiedzenie: W okopach nie ma ateistów.

W samym jądrze naszych trudnych relacji z prawdą czai się dylemat: potrzebujemy nadziei, żeby żyć, jednak świat nieustająco dostarcza nam mnóstwa powodów, by tej nadziei nie odczuwać. Dla większości mieszkańców tej planety wyrzeknięcie się samooszukiwania oznacza otwarcie drzwi desperacji i różnego rodzaju zaburzeniom. Jest to szczególnie widoczne, gdy uczyni się krok wstecz, by nabrać szerszej perspektywy: gdyby całe życie na Ziemi zostało przedstawione na linii czasu rozciągającej się na długości stu metrów, człowiek pojawia się na scenie mniej więcej cztery milimetry od końca. Cała historia ludzkości – powstanie i upadek wszystkich imperiów, każda partytura, każda książka, każdy opasły tom encyklopedii zawierającej wszelką zebraną wiedzę – to wszystko mieści się w tych czterech milimetrach. Jeśli wykonamy jeszcze jeden krok w tył i spojrzymy nie tyle na życie na planecie, ile na nią samą, to okaże się, że człowiek jest w gruncie rzeczy nieistotny: Ziemia jest jedną ze stu miliardów planet, i to tylko w naszej galaktyce, których we wszechświecie są dwa biliony. Wobec takiej potęgi nasze istnienie jest praktycznie niezauważalne. A życie każdego z nas z osobna? O ile to możliwe, jest jeszcze wielokrotnie mniej znaczące.

Jakie odczucia i emocje wywołuje taka refleksja? Rozumienie choćby w jakimś zakresie skali czasu i przestrzeni może budzić zdumienie, ale i zachwyt. Z drugiej jednak strony świadomość swojej znikomości może okazać się źródłem przerażenia i przygnębienia. W końcu jak i po co dalej egzystować, skoro nasze życie jest tak trywialne, tak nieważne, tak szybko przemija i nie pozostawia po sobie śladu.

W kontekście konieczności podejmowania działań służących przetrwaniu naszego gatunku takie podejście trudno uznać za skuteczne. Skoro musimy nieustająco wtaczać na szczyt góry Syzyfowy głaz – a do tego można porównać starania o przetrwanie i dobrostan naszych potomków – poczucie bezsensowności i nieistotności życia raczej nie pomaga. Z tej właśnie przyczyny w każdej kulturze i pod każdą szerokością geograficzną ludzie wspierają się różnymi wierzeniami, które mają pewien wspólny przekaz: że ich życie ma jakiś cel i znaczenie. Twory takie, jak plemiona czy narody przekonują, że stając się częścią większej grupy, możemy przekraczać granice nasze krótkiej jednostkowej egzystencji. Niemal każda religia świata daje zapewnienie życia po śmierci, a nawet tego, jakie ono będzie. Znajdowanie dziur w tych konstrukcjach nie jest trudne, ponieważ są one często nielogiczne i naciągane. Książki takie jak, Bóg urojony Richarda Dawkinsa skłaniają nas, by bez strachu patrzeć w pustkę przed nami i wokół nas, a także akceptować naszą nieistotność z pogodą ducha. Jednak wyrobienie takiej postawy to spore wyzwanie, większości ludziom nieobdarzonych wiedzą i horyzontami oksfordzkiego profesora trudno jest przyjmować swój brak znaczenia ze spokojem ducha. Kilka lat temu, gdy zdarzyło mi się gościć w pięknym domu profesora Dawkinsa w Oksfordzie, zadałem mu następujące pytanie: Odkładając na bok kwestię prawdziwości twierdzeń głoszonych przez różne religie, czy osobę, która doświadcza wielkiego cierpienia, ale jednocześnie znajduje ukojenie w przekonaniu o istnieniu życia po śmierci, należy pozbawiać złudzeń i komfortu wynikającego z wiary? Dawkins nic nie powiedział. Jeśli jesteś osobą, która jest zdania, że nawet ludzi mierzących się z terminalnymi chorobami powinno się odzierać z iluzji niebiańskiego życia wiecznego, to bardzo przypominasz mnie samego z czasów, gdy byłem dwudziestokilkulatkiem. I masz do tego pełne prawo. Pamiętaj jednak, że jeśli samooszukiwanie się jest funkcjonalne, to nie przestanie istnieć, niezależnie od wszelkich wysiłków czynionych przez najbardziej utalentowanych krytyków. Dla życia, podobnie jak dla ewolucji czy selekcji naturalnej, nie jest ważna prawda, ważne jest to, co się sprawdza w działaniu.

Spójrzmy na prosty przykład: Narząd, którego używasz do czytania tej książki, czyli twoje oczy, w każdej sekundzie zbiera około miliarda informacji. Ten zalew danych zostaje poddany kompresji, w skutek czego tylko mniej więcej milion z nich zostaje przesłanych nerwem wzrokowym do mózgu. Mózg zatrzymuje z grubsza czterdzieści, reszty się pozbywa. Jak wyjaśnia psycholog kognitywny i autor książek Donald Hoffman, można to porównać do następującego zabiegu: bierzesz książkę, przycinasz ją do wersji skróconej, robisz z niej notatki, a z nich pojedynczą fiszkę.

Zdumiewające jest nie to, że twój mózg redukuje książkę do notatki i robi to w jednej chwili, ale to, że karmi cię iluzją, że dostrzegasz wszystko, że – pozostając przy użytym porównaniu – przyswajasz całą książkę. Inżynier mógłby opisane zjawisko określić mianem głębokiego złudzenia – to, co sądzimy, że widzimy, ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Jednak większość z nas uznałaby, że z subiektywnego punktu widzenia wszystko wydaje się całkiem normalne. Okazuje się, że istnieją doskonałe powody, dla których oczy i mózg tak pracowicie filtrują rzeczywistość – rzecz w tym, że widzenie jej taką, jaką jest, zdecydowanie by nam nie służyło. Oczom i mózgowi nie zależy na prawdzie; ich domeną jest funkcjonalność, a odrzucanie dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu milionów dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu tysięcy dziewięciuset sześćdziesięciu informacji z każdego miliarda jest jej esencją.

To, co dzieje się z informacją wizualną, dzieje się w niemal każdej części naszego mentalnego życia. Sądzimy, że widzimy, słyszymy i przetwarzamy prawdę, jednak często wcale się tak nie dzieje. Podobnie jak w przypadku oczu, okazuje się, że istnieją bardzo dobre powody, dla których funkcjonalność stawiana jest na pierwszym miejscu przed rzeczywistością, i to w każdym obszarze. To prawda, że w ten sposób prawda nam umyka, ale z drugiej strony dzięki temu osiągamy rzeczywisty cel: nasze mózgi są skonstruowane w taki sposób, by pomagać nam przetrwać, poszukiwać sposobności, dobrze koegzystować z przyjaciółmi i innymi znanymi sobie ludźmi, wychowywać potomstwo ku korzystnej dorosłości i unikać poczucia egzystencjalnego przygnębienia. Z perspektywy ewolucji obiektywna prawda nie tylko nie jest celem, ale nawet jedyną drogą do niego.

Zygmunt Freud kiedyś porównał umysł do Rzymu. Podobnie jak miasto, twierdził, umysł ma wiele poziomów, każdy uformowany na poprzednim. Wiele freudowskich twierdzeń zostało obalonych w wyniku badań i odkryć neuronauki oraz psychologii empirycznej, jednak akurat w tej, jakże szykownej idei, kryje się prawda. Na przestrzeni milionów lat, w wyniku procesu zwanego ewolucją, kolejne umiejętności i zdolności naszych mózgów powstawały poziom po poziomie, nadbudowując się na poprzednich. Niektóre są bardzo młode, inne wywodzą się z zamierzchłej przeszłości. Ścieżki w naszych mózgach, które generują takie emocje, jak na przykład strach, są bardzo podobne do ścieżek regulujących strach u gatunków, które wyewoluowały miliony lat przed człowiekiem. Nasze mózgi duplikują – czy zachowują – systemy wspomagające przetrwanie naszych ewolucyjnych przodków. Zdolności umysłowe, które wyewoluowały jako ostatnie – najnowsze budynki w bardzo starym mieście – odpowiadają za funkcje niedostępne innym gatunkom. Możemy przewidywać i tworzyć wyobrażenia tego, co zdarzy się w dalekiej przyszłości. Możemy realizować plany, których skutki będą widoczne całe dekady później. Żaden inny gatunek nie może się z nami równać w umiejętności rozumowania i logicznego myślenia. Na przykład, gdy naukowe instrumenty wykazują, że rzeczywistość nie jest taka, jaką się wydaje – Ziemia wygląda na płaską, choć jest sferyczna – posiadamy umiejętność odrzucenia tego, co odczuwamy jako prawdziwe na rzecz tego, o czym wiemy, że jest prawdziwe. Najnowsze zdobycze ewolucji napawają nas dumą – i słusznie. To im zawdzięczamy osiągnięcia na polu nauki i technologii; to one umożliwiły nam wypracowanie samoregulujących się systemów politycznych zapewniających stabilizację; to one są życiodajną siłą sztuki i filozofii.

Jednak niezwykłość najmłodszych wiekiem zdolności umysłowych skutkuje również tym, że wielu inteligentnych ludzi pokłada wiarę w zdumiewającej nieprawdzie – że logika i racjonalność są wszystkim, co się tak naprawdę liczy. Wielu z nas – przez bardzo długi czas siebie również zaliczałem do tej grupy – jest przekonanych, że świat byłby lepszym miejscem, gdybyśmy do rozwiązywania wszystkich problemów zaprzęgali tylko logikę i rozum. Takiemu widzeniu świata umyka, mnie umykało, że choć logika i rozum są wisienką na torcie naszych zdolności umysłowych, jednocześnie są najnowszym szczytowym poziomem na znacznie rozleglejszym i bardzo wiekowym mieście. A ono, choć często niewidoczne, wciąż istnieje. Więcej: nie tylko stale nam towarzyszy, ale odgrywa też kluczową rolę w wielu aspektach związanych z przetrwaniem, rozmnażaniem się i adaptacją. Niewidzialne miasto wyznacza granice tego, co dostrzegamy i tego, co nam umyka. Jeśli logika i rozum podpowiadają nam, jak grać w jakąś grę, za ustalanie jej zasad odpowiada właśnie niewidzialne miasto. To matryca, nad której wznoszą się wieżowce rozumu i racjonalności. Pogrzebany starożytny Rzym jest wzorcem, mapą Rzymu nowoczesnego. Przekonanie, że rozum i logika są wszystkim, co ma znaczenie, można porównać do wyobrażania sobie, że o wielkości miasta stanowi jego teraźniejszość, że przeszłość się nie liczy i nie odgrywa żadnej roli w jego formowaniu.

Z pomocą niniejszej książki spróbuję wykazać, że w wielu obszarach współczesnego świata, w szczególności tam, gdzie widzimy kulturę, rozum i logikę oblężone nierozumnością, uprzedzeniami i plemiennością, tak naprawdę dostrzegamy wizję wojny szalejącej wewnątrz naszych głów. Konflikty między tradycją i nowoczesnością mają swoje odbicie w naszych mózgach. Gdy wieżowce rozumu i racjonalności funkcjonują tak, jakby były całym miastem, dają zielone światło rebelii. Dzieje się tak dlatego, że dobre trwanie i rozkwit naszego gatunku są głęboko zależne od funkcjonowania starego mózgu. Niezależnie od tego, jaką pogardę może żywić racjonalny mózg wobec nieracjonalnego i nielogicznego odpowiednika, oba systemy – młody i stary – są ze sobą nierozerwalnie związane. Nie można ich rozłączyć bez opłakanych konsekwencji, podobnie jak nie możemy zniszczyć kanalizacji, sieci energetycznej oraz wodociągów i jednocześnie oczekiwać, że miasto dalej będzie tworzyć wybitne dzieła kultury i dokonywać naukowych odkryć.

Jeśli logika i racjonalność zdają się mało skuteczne w konfrontacji z przesądnością, złudzeniami i teoriami spiskowymi, dzieje się tak dlatego, że „nowy Rzym” przemawia innym językiem niż „stary Rzym”. Oba miasta wyznają inne systemy wartości. Mają różne sposoby poznawania. Gdy racjonalny mózg twierdzi, że posiada wszystkie odpowiedzi, często spotyka się z niezrozumieniem, podważaniem jego zdania czy ignorowaniem. Aby stworzyć świat, który wydobywa wszystko, co w nas, ludziach, najlepsze, musimy, rzecz jasna, opierać się na rozumie, racjonalności i nauce, ale jednocześnie musimy umieć posiłkować się tymi obszarami naszych umysłów, które są otwarte na gawędziarstwo, symbole – i samooszukiwanie się.

Mnóstwo książek napisano na temat negatywnych konsekwencji złudzeń i samooszustw. Wiele z nich to bardzo wartościowe pozycje. Ich autorzy mają dużą wiedzę na temat negatywnych skutków oszukiwania samego siebie. Widzą je w katastroficznym wymiarze naiwności w polityce, biznesie i relacjach międzyludzkich. Podzielam ich obawy o olbrzymie koszty tychże, jednak moim celem nie jest odrzucenie racjonalności – bądź obrona oszustów, „akwizytorów” bez zahamowań i kłamców – ale wykazanie, że z faktu, że samooszukiwanie się może prowadzić do ruiny, wcale nie wynika, iż nie odgrywa ono żadnej roli w zapewnieniu nam dobrostanu. Rozum i racjonalność pozwalają mieć jasny obraz tego, co jest i będzie, jednak to nie znaczy, że są w stanie samodzielnie zapewnić ludzkości dobrobyt.

Zamiast czynić próby wyrugowania samooszustw, lepiej poświęcić nieco czasu i wysiłku na w miarę wnikliwą analizę ich rzeczywistego oddziaływania i poszukanie odpowiedzi na pytanie, jak możemy z nimi współpracować. Innymi słowy lepszym rozwiązaniem jest nieprzywiązywanie nadmiernej wagi do tego, czy coś jest prawdą, czy fałszem, a zamiast tego przemyślenie bardziej złożonych kwestii: Jakie są konsekwencje samooszukiwania się? Komu ono służy? Czy korzyści przewyższają koszty?

Mam nadzieję, że w najgorszym razie książka pozwoli ci, drogi Czytelniku, uświadomić sobie, jak wiele zawdzięczasz licznym przypadkom mamienia samego siebie, które są jednym z filarów twojego życia. Prawdę mówiąc, jeśli twoim celem jest zwalczanie samooszukiwania się, to nie dokonasz tego bez zrozumienia jego przemożnej siły. Jesteśmy na wojnie nie tylko z oszustami, głosicielami teorii spiskowych i demagogami. Jesteśmy na wojnie z nami samymi. Nasze umysły nie są skonstruowane do widzenia prawdy, ale ukazywania nam wybranych fragmentów rzeczywistości i pchania nas ku określonym z góry celom. Gorzej – czyniąc tak, karmią nas iluzją, że widzimy rzeczywistość. Możemy żyć w przekonaniu, że myślimy jasno, działamy racjonalnie i walczymy o prawdę, nawet wówczas, gdy ulegamy potrzebie widzenia tego, co funkcjonalne dla grupy, do której przynależymy, naszej rodziny i nas samych, wyobrażając sobie jednocześnie, że to właśnie prawda. Cztery rozdziały składające się na część I rozpoczynają się od codziennych przykładów tego zjawiska. Część II zawiera bardziej szczegółowe informacje na temat Kościoła Miłości, co posłuży jako studium przypadku, ukazującego rolę, jaką odgrywa samooszukiwanie się w życiu uczuciowym i poszukiwaniu sensu. Część III rozwija temat paktów pomiędzy oszukującymi i oszukiwanymi w kontekście ich zdolności organizowania naszych społeczności, plemion i narodów.

Aspekty psychologiczne, które członkom Kościoła Miłości utrudniły lub wręcz uniemożliwiły dostrzeżenie rzeczywistości, są wszechobecne w życiu każdego z nas. Jeśli zdajemy się mniej łatwowierni, jest tak wyłącznie dlatego, że okoliczności nie postawiły nas w sytuacji „Sprawdzam”. Ujmując to inaczej, ci biedni, żałośni frajerzy to my sami, z tą różnicą, że dopisało nam trochę więcej szczęścia niż im.

Stale muszę powtarzać: „Bardzo mi przyjemnie...” facetom, z którymi spotkanie wcale nie sprawia mi przyjemności. Ale jeśli chcesz, bracie, żyć, to musisz te komedie odgrywać. 

J. D. Salinger, Buszujący w zbożu

Jorge Trevino jest zawodowym kłamcą. Gdy słyszymy słowo „kłamca”, zazwyczaj wyobraźnia podsuwa nam obraz złośliwego intryganta szepczącego kłamstwa bądź półprawdy dobiegające gdzieś z cienia, niczym Jago z Otella Szekspira. Jednak Trevino w niczym kogoś takiego nie przypomina. Jest z natury przyjacielski, miły – trudno o życzliwszego człowieka. Emanuje inteligencją emocjonalną. W dużej mierze są to cechy wrodzone – zawsze był bardzo towarzyski. Ale trzydzieści lat w branży turystyczno-hotelarskiej zrobiły swoje.

Pochodzi z Matamoras, miasta leżącego w pobliżu granicy z Meksykiem. Swoją karierę zaczął od pozycji chłopca hotelowego w Ritz Carlton w Huston, w Teksasie. Z biegiem lat piął się coraz wyżej, aż do kierowniczych stanowisk, takich jak dyrektor działu obsługi gości w Ritz Carlton w Laguna Beach w Kalifornii. Następnym przystankiem była sieć hoteli butikowych Kimpton, by na koniec trafić do Hyattu, gdzie został wiceprezesem do spraw zarządzania marką. Większość czasu poświęcał na szkolenia nowych pracowników zatrudnianych w kolejnych hotelach otwieranych w różnych zakątkach świata.

Częścią składową przyuczania obiecującego personelu do przyszłych obowiązków jest pokazywanie, jak za pomocą nieraz drobnych gestów sprawić, by klienci czuli się dopieszczeni.

– Czasami – wyjaśnia Trevino – może to być coś tak banalnego, jak: „Jak się pan/pani miewa?” w korytarzu.

Chodzi o stworzenie wrażenia ciepłej atmosfery, szczerości i szczodrobliwości, o bycie miłym, życzliwym, nawet wówczas, gdy człowiek żywi dokładnie odwrotne uczucia. Trevino nazywa to „dbaniem o dobrą atmosferę” – umiejętnością wywoływania w klientach wrażenia, że są obiektem troski, niezależnie od okoliczności, niezależnie od prawdziwych uczuć osoby tę „troskę” przejawiającej. Można też użyć innego określenia: „oszustwo”.

Być może kelnera z gościem restauracji naprawdę łączy szczególna więź. Być może stewardessa rzeczywiście widzi w pasażerze kogoś wyjątkowego. Jednak nawet ludzie cechujący się najbardziej przyjacielskim nastawieniem do innych nie są w stanie utrzymać takiego poziomu „szczerej życzliwości”, jaki jest bez przerwy oczekiwany od pracowników branży turystyczno-hotelarskiej.

– To naprawdę wyczerpujące – mówi Trevino. – Większość ludzi w ogóle nie zdaje sobie sprawy, jak ciężko jest być „miłym” przez osiem, dziesięć czy dwanaście godzin na dobę.

Osiągnięcie profesjonalizmu w branży Trevina oznacza konieczność okazywania takiej samej życzliwości wobec każdego, nawet najbardziej grającego na nerwach czy wrogo nastawionego klienta. A to zdecydowanie nie jest łatwe.

– Oczekiwania gości są olbrzymie i zawsze są gotowi do ataku – wyjaśnia Trevino.

Pomocne mogą być nawet małe sztuczki, takie jak postaranie się, żeby wrogo nastawiony klient usiadł. (Stanie to poza konfrontacyjna – mówi Trevino.) Jednak kluczowa kwestia to grzecznościowa postawa, emanująca empatią, nawet wówczas, gdy „masz ochotę przyłożyć gościowi pięścią w twarz i powiedzieć: ’Zejdź na ziemię’”.

Pewnego razu, gdy Trevino pełnił obowiązki dyrektora Ritz Carlton w Huston, podczas Konwencji Republikańskiej w 1992 r., pewien mężczyzna opisany przez niego jako „wielki, wściekły Teksańczyk”, chwycił go za kołnierzyk i próbował przeciągnąć przez recepcyjną ladę (Trevino ma 170 centymetrów wzrostu) ze słowami:

– Załatw im szofera. I powiedz, że zorganizujesz dla nich szampan i sok pomarańczowy.

Patrząc wstecz, Trevino może podejść do tego incydentu humorystycznie. Jednak na wspomnienie innego doświadczenia wciąż reaguje nerwowo. Do dziś czuje „gniew i upokorzenie”. Miało to miejsce wówczas, gdy piastował stanowisko dyrektora do spraw obsługi gości w Ritz Carlton w San Francisco. Do hotelu przyjechała pewna para z Wielkiej Brytanii, która wcześniej zarezerwowała pokój, jednak okazał się on nieosiągalny. Trevino zorganizował dla nich jednodniowy pobyt w Fairmont, jednym z najlepszych hoteli w mieście.

– Był dość wczesny ranek – mówi. – Usadziłem ich w samochodzie, w vanie. Sam zająłem miejsce z przodu obok kierowcy i powiedziałem im: „Umieściliśmy państwa w jednym z najlepszych hoteli w mieście”. Nagle poczułem, że ktoś mi splunął na kark. Pamiętam, że chwilę zajęło mi znalezienie chusteczki i wytarcie szyi, a w tym czasie nie przestawałem ich przepraszać za niedogodność. Poza tym zorganizowałem im darmową półtoragodzinną sesję masażu po powrocie do naszego hotelu.

Psychologowie i socjologowie już od dawna wiedzą, jak trudno jest tłumić emocje w takich sytuacjach. Zauważają, że pracownik McDonalda przyjmujący zamówienie w restauracji drive-thru, stewardessa, która musi sobie radzić z poirytowanymi pasażerami w przepełnionym samolocie czy pełen uniżoności kelner serwujący drinki z parasolką przy basenie wykonują nie tylko pracę, ale „pracę emocjonalną”.

Zdaniem większości z nas uprzejma obsługa klienta jest czymś pozytywnym. I tak jest w istocie. Jednak umyka nam, ile się z tym wiąże niezliczonych drobnych oszustw ze strony świadczących usługi oraz samooszustw ze strony klientów. A obsługa klienta to jedynie profesjonalna wersja tego, czego oczekuje się od nas wszystkich. Jesteśmy uczeni, jak grzecznie ze sobą rozmawiać, by gładkimi słowami łagodzić tarcia pojawiające się w relacjach z innymi. W przedszkolu dzieciom mówi się: „Jeśli nie możesz powiedzieć czegoś miłego, to lepiej nic nie mów” – to inny sposób mówienia Sarze, by nie powiedziała Jeffowi, co naprawdę o nim myśli, dzięki czemu Jeff zachowa dobre zdanie o sobie samym. W terapii małżeńskiej psychologowie skłaniają kłócące się pary do praktykowania „niższego tonu” rozmów, czyli jeśli na przykład ona uważa, że jej parter jest dupkiem, powinna powiedzieć: „Trevorze, wiedz, że bardzo cię kocham i jestem ci wdzięczna za wszystko, co robisz, jednak czasami zdarza się, że twoje zachowanie bardzo mnie rani”. W bardzo wielu sytuacjach harmonia w dużej mierze zależy od zdolności uczestników łagodzenia sposobu wyrażania dezaprobaty, w czym doskonale się sprawdzają poczucie humoru, pochlebstwo i życzliwość. Tell me lies, tell me sweet little lies (Mów mi kłamstwa, mów mi słodkie kłamstewka), śpiewał zespół rockowy Fleetwood Mac. Gdy byłem dzieckiem, czytałem o tym, jak ważne jest być grzecznym – do dziś to pamiętam: „Uważasz, że zasadniczo puste, nic niewnoszące słówka są nieważne? Nieprawda, są niczym powietrze w oponach, dzięki którym podczas jazdy nie jesteś w stanie wyczuć niektórych nierówności”.

Rzecz jasna, profesjonalna kurtuazja cechująca obsługę klienta czy puste słowa w komunikacji interpersonalnej to nic więcej jak drobne, mało znaczące kłamstewka. Jednak te banalne oszustwa i samooszustwa zawierają te same psychologiczne składniki, jakie są obecne w występkach znacznie większego kalibru. Ich uważna analiza pomaga zrozumieć, jak wzajemne odziaływanie na siebie tych sił – oszukiwanie i bycie oszukiwanym – kształtuje nasze myślenie i zachowanie. Gościom w hotelu Trevina pozwala się wierzyć w fikcję – że są cenieni, szanowani i kochani tylko za to, kim są. Nieważne, jak odpychający czy nieprzyjemni mogą być naprawdę, nieważne, jak paskudnie zachowują się ich dzieci: gdy odwiedzają hotel Trevina, to oczekują „obsługi z uśmiechem na ustach”.

Klienci Trevina wymagają nie tylko iluzji pełnej życzliwości i podziwu atencji, ale również wrażenia, że nie ma ona nic wspólnego z zasobnością portfela. Wielu przedstawicieli branży turystyczno-hotelarskiej dokonuje wszelkich starań, by tę transakcyjną naturę relacji z klientami ukryć. Kilka lat temu zdarzyło mi się odwiedzić wraz z rodziną park rozrywki Disney World. Przy wejściu recepcjonistka z uszami Myszki Mickey na głowie wręczyła nam opaski, zwane „magicznymi”. Gdyby chciało się coś kupić, wystarczyło tylko zamachać ręką niczym magik. Opaski miały bezprzewodową łączność z moją kartą kredytową. W ulotkach promocyjnych parku nie wspomniano ani słowem, że te opaski służą cichemu transferowi pieniędzy z kont odwiedzających rodzin na konta wartej miliardy dolarów korporacji. Poinformowano jedynie, że: „Magiczne opaski wzbogacą wasz pobyt o odrobinę magii”. W restauracjach, szczególnie tych z wyższej półki, raczej nie znajdzie się informacji na temat cen posiłków. Kelner po skończonym przez klienta posiłku nie podejdzie do niego ze słowami: „Rachunek wynosi osiemdziesiąt siedem dolarów i pięćdziesiąt centów”. Rachunek będzie dyskretnie ukryty wewnątrz skórzanego płatnika. Aplikacje takie jak, Uber, podnoszą podobne oszustwa na jeszcze wyższy poziom – można zamówić taksówkę, odbyć wyznaczoną trasę, a po dotarciu do celu opuścić pojazd, ani razu nie sięgając po portfel czy w ogóle poruszając z kierowcą kwestię zapłaty za usługę.

W prywatnych relacjach międzyludzkich praca emocjonalna potrzebna do „zmiękczania” prawdziwego przekazu wyjaśnia, dlaczego pary z długim stażem powtarzają, że małżeństwo to ciężka praca. Przyjaciele i znajomi w tej materii radzą sobie wyraźnie lepiej, ponieważ po prostu schodzą sobie z drogi, by uniknąć wzajemnych przykrości, rozczarowań czy ukryć źródło irytacji. (Co ciekawe, w przypadku poważnych starć małżeństwa stoją na lepszej pozycji: jedna solidna kłótnia między przyjaciółmi może prowadzić do zakończenia relacji.) Ludzie, którym zależy na utrzymaniu przyjacielskich związków, wykazują się dużą skłonnością do przejmowania punktu widzenia drugiej strony, szafowania komplementami i powściągliwości w krytyce, co na każdym etapie wymaga współdziałania w oszukiwaniu i samooszukiwaniu.

Słowo „kłamstwo” zazwyczaj przywodzi na myśl coś dużego kalibru, często słyszanego z ust ważnych ludzi. Ostatnie pięćdziesiąt lat historii Ameryki jest nimi gęsto naznaczone. Oto kilka przykładów: Lyndon B. Johnson i Zatoka Tonkińska; Richard Nixon i afera Watergate; Bill Clinton i jego telewizyjne oświadczenie: „Nie miałem stosunków seksualnych z tą kobietą”; przemowa Colina Powella na forum ONZ, w której przekonywał, że Stany Zjednoczone posiadają niepodważalne dowody na istnienie broni masowej zagłady w Iraku; rewelacje Donalda Trumpa na temat miejsca urodzenia Baracka Obamy.

Jednak znacznie powszechniejszym zjawiskiem są kłamstewka i oszustwa, które postrzegamy jako subtelności w relacjach towarzyskich. Nasze codzienne rozmowy są ich pełne. W 1975 r. socjolog Harvey Sacks wydał pracę zatytułowaną „Everybody Has to Lie” (Wszyscy muszą kłamać). Wyszczególnił w niej niezliczone oszustwa odbywające się w zwykłych, codziennych sytuacjach, zaczynając od pozdrowienia: Jeśli ktoś poza „dzień dobry” zada pytanie: „Co słychać?” (bądź jakąś jego wersję), nie oznacza to wcale, że rzeczywiście przejawia w tej mierze jakiekolwiek zainteresowanie czy oczekuje szczerej odpowiedzi.

Na pożegnanie życzymy rozmówcy miłego dnia, choć ta kwestia zupełnie nas nie obchodzi. Mówimy „Kolacja była pyszna”, choć w rzeczywistości kompletnie nam nie smakowała. „Tak się cieszę, że przyszłaś/przyszedłeś” czasami oznacza „Dzięki bogu ten okropny wieczór wreszcie się skończył”. Te kłamstwa wynikają z niepisanych reguł towarzyskiej etykiety. Dzieci, które w relacjach społecznych kłamią mało przekonująco, często spotykają się z wyrzutami ze strony rodziców. Jak zauważa Sacks, w wielu sytuacjach kłamanie jest bardziej powszechne niż mówienie prawdy.

Wyobraźmy sobie przez chwilę świat wolny od tych codziennych małych oszustw. Kolumna z lewej strony obrazuje, jak mogą wyglądać poniedziałkowe poranki oprawione poręcznymi kłamstwami, prawa kolumna przedstawia rzeczywistość pozbawioną „zmiękczenia”.

CO MÓWISZ

(WERSJA ZŁAGODZONA OSZUSTWEM)

CO MYŚLISZ

(INACZEJ PRAWDA)

Dzień dobry, kochanie!

Gdzie moja kawa?

(Do sąsiadki) Piękny dzień!

Boże, znowu zapomniałam, jak się nazywa.

(W windzie) Czy mógłby pan wcisnąć dla mnie szóstkę?

SZÓSTKA, do cholery!

Kolega z pracy: Jak ci minął weekend?

Ty: Fantastycznie.

Potrzebuję więcej kawy, jeśli mam pociągnąć tę bezsensowną gadaninę.

Koleżanka z pracy: Miałam niesamowicie zabawny sen.

Ty: Naprawdę? A co ci się śniło?

Boże, znowu?! Tylko nie to!

Bardzo dziękuję za przybycie.

Ciągle tu pracujesz?

(Na lunchu w kantynie) Dosiądź się do nas.

Spadaj.

Bardzo mi przykro z powodu tego raportu.

Gdybyś wiedział, czego chcesz i wyraziłbyś to jasno, nie musiałbyś tego robić trzy razy.

(Do współpracowników) Udanego wieczoru!

Chciałbym już nigdy nie oglądać tego miejsca.

(Do dziecka) Wygląda na to, kochanie, że sprawdzian był naprawdę trudny.

Gdybyś się porządnie przyłożył, to nie dostałbyś trói.

Dobranoc, kochanie!

(Ponura, emanująca użalaniem się nad sobą cisza)

W serialu komediowym Key & Peele, autorstwa Keegana-Michaela Keya i Jordana Peele’a pojawiał się powracający wątek prezydenta Baracka Obamy, portretowanego przez jednego z panów w sposób znany nam wszystkim z telewizji – jako opanowanego, grzecznego i pełnego kurtuazji – podczas gdy drugi pokazywał Obamę bez „filtra”, przyjmując postać alter ego o imieniu „Luther”. W 2015 r., punktem kulminacyjnym White House Correspondents’ Dinner (dorocznego balu organizowanego przez stowarzyszenie dziennikarzy zajmujących się Białym Domem, którego gośćmi są prezydent, aktorzy, dziennikarze oraz politycy) był moim zdaniem skecz odegrany przez samego Baracka Obamę z Keeganem-Michaelem Keyem. Aktor werbalizował domniemane, niewypowiedziane myśli prezydenta.

OBAMA: W naszym szybko zmieniającym się świecie tradycje, takie jak White House Correspondents’ Dinner odgrywają ważną rolę.

LUTHER: Serio? Co to w ogóle za impreza? I dlaczego muszę na niej być?

OBAMA: Ponieważ pomimo występujących między nami różnic liczymy na to, że przedstawiciele mediów będą rzucać nieco światła na najważniejsze wydarzenia danego dnia.

LUTHER: I liczymy na to, że Fox News przerazi starszawych białych ludzi jakimiś bzdurami!

Zarówno Demokraci, jak i Republikanie podzielają jedną krytyczną opinię na temat prezydenta Donalda Trumpa: że brakuje mu wspomnianego filtra. Jeśli jego zdaniem Meksykanie przekraczający nielegalnie granicę to gwałciciele, to nie miał oporów, żeby zwerbalizować tę opinię wprost. Oczywiście takie zachowanie można określić mianem „szczerości”. Trump zawsze cechował się tym, że „co w sercu, to na języku” i nigdy nie miał oporów przed wyrażaniem – szczególnie w mediach społecznościowych – tego, co myśli bez owijania w bawełnę, nie stroniąc od obrażania, obelg czy nadętych pretensji i przechwałek. Amerykanom od dawna marzył się prezydent, który będzie „autentyczny”. Jednak im dłużej trwała kadencja Trumpa, tym większa liczba Republikanów – o Demokratach nie wspominając – tęskniła za możliwością zainstalowania filtra między mózgiem i ustami prezydenta. Zdecydowanie woleliby, żeby milczał na temat wielu kwestii, w których prawdziwość najwyraźniej wierzył.

Większość zawodowych polityków umiejętność przemilczania czy „zmiękczania” swoich poglądów posiada w zadowalającym stopniu, co w praktyce oznacza modyfikowanie ich w zależności od potrzeb i oczekiwań publiczności. Niejeden eksperyment dowiódł, że podobnie rzecz ma się z nami wszystkimi. Jeśli danej osobie przedstawi się różne fakty i poprosi o przekazanie ich słuchaczom, to wybierze te, które z największym prawdopodobieństwem będą pasować do ich przekonań. Psycholog społeczny Edward Tory Higgins zauważył, że ten swoisty taniec pomiędzy oszustwem i samooszustwem – w którym mówcy starają się zadowolić publiczność, a ta obdarza sympatią mówców dzielących jej poglądy – ma pewną ciekawą cechę: mówca, który uważnie wybiera przekazy, jakie zdecyduje się zaprezentować słuchaczom i następnie to czyni, zaczyna wierzyć, że są one zgodne z jego własnymi przekonaniami. Higgins nazwał to „dostrajaniem za pomocą publiczności”. Innymi słowy politycy nie tylko mówią nam, co chcemy usłyszeć – robiąc to, zaczynają dochodzić do wniosku, że od początku podzielali te przekonania.

Istnieje teoria, zgodnie z którą tendencja do wierzenia we własne kłamstwa – co pozwala nam kłamać z jeszcze większym przekonaniem i skutecznością – jest ewolucyjnym źródłem skłonności do samooszukiwania się cechującej nasz gatunek. (Organizmy lepiej wyspecjalizowane w oszukiwaniu mają przewagę nad rywalami.) Psychologiczna siła „synchronizująca” polityka z publiką jest najsilniejsza wówczas, gdy pomiędzy obiema stronami istnieje niekwestionowana więź. Czyż to nie jest irracjonalne? Oczywiście, że jest. Jednak czy nabiera sensu, gdy spojrzymy na tę kwestię z punktu widzenia społecznych i emocjonalnych celów? Zdecydowanie tak. Ewolucja uczyniła nas istotami społecznymi, nie powinno więc dziwić, że mamy wbudowany „program” do modulowania naszych poglądów, żeby móc wpasować się w otoczenie, dobrze funkcjonować z innymi.

Osoby szczególnie uzdolnione w wyrafinowanych formach oszukiwania często są postrzegane jako charyzmatyczne, a nawet szczere. Wystarczy sobie przypomnieć, jak odbierani byli Ronald Reagan i Bill Clinton podczas urzędowania w Białym Domu i wcześniej na kampanijnym szlaku. Ludzie, którzy mieli z nimi styczność, czuli się wyjątkowi; czuli się lubiani. Każdy z nas w swoim otoczeniu znajdzie takich Reaganów i Clintonów. Sprawiają wrażenie prawdziwie zainteresowanych tym, co mamy do powiedzenia; emanują empatią; potrafią uspokoić. O takich ludziach mówi się, że posiadają „inteligencję emocjonalną”. Co ciekawe, pomimo głoszonego przez nas przekonania o wartości prawdy i jak wiele ona dla nas znaczy, zazwyczaj nie darzymy estymą tych, którzy mówią, co myślą. Nie mamy określenia na kogoś, kto kłamie niewystarczająco, gdy zasady społeczne tego wymagają, jednak gdy takich ludzi spotkamy, potrafimy ich zidentyfikować – postrzegani są jako osoby chłodne lub okrutne.

W szekspirowskiej tragedii Król Lear stary król, który planuje podzielić swoje królestwo pomiędzy trzy córki, pyta je, jak bardzo go kochają. Starsze córki, wyczuwszy, co się za tym kryje, mówią mu to, co chce usłyszeć.

GONERIL:

Więcej cię kocham niż język wypowie,

Więcej niż światło, niż powietrze, wolność,

Więcej niż wszystkie świata tego skarby;

Kocham jak życie, zdrowie, piękność, honor,

Jak nigdy ojca nie kochało dziecię.

Zbyt jest ubogi język, by wyrazić

Miłość mą całą – kocham nad miarę.

Jednak najmłodsza, Kordelia, nie chce zgodzić się na tak podstępne zabiegi, na sięganie po puste słowa, by sprostać oczekiwaniom ojca.

KORDELIA:

Kocham cię, panie, jak powinność każe,

Ni mniej, ni więcej.

Król, rozsierdzony słowami córki, wydziedziczył ją. Starsze córki, gdy tylko dostały to, czego chciały, bez wahania zdradziły ojca. Morał tej opowieści jest – w zamyśle Szekspira, jak się zdaje – następujący: bądź mądry i nie daj się zwieść miłości na pokaz, biorąc ją za prawdziwe uczucie. Brzmi bardzo rozsądnie, jednak osobiście proponuję inny: gdybyśmy byli istotami silniejszymi i mądrzejszymi (czyli niepodobnymi do Leara), przyjmowalibyśmy prawdę z otwartymi ramionami. Jednak ponieważ jesteśmy próżni i niepewni siebie, strachliwi i małostkowi, wrażliwi i słabi, tylko głupiec przedstawia nieoszlifowaną prawdę, oczekując, że będzie należycie usłyszany i zrozumiany. W tej materii (jak w wielu innych) po drodze mi z Emily Dickinson:

Mów całą Prawdę – lecz stopniowo –

Ostrożnie i okrężnie –

Nie zniesie błysku nagłej Prawdy

Nasz Zachwyt niedołężny –

Jak Błyskawica – gdy się Dziecku

Naturę jej naświetli –

Tak prawda niech olśniewa z wolna,

Abyśmy nie oślepli –