Szalony rok. Opowieść wigilijna - Maja Czekanowicz - ebook

Szalony rok. Opowieść wigilijna ebook

Maja Czekanowicz

3,3

Opis

Dwudziestoczteroletnia Ania, świeżutka absolwentka weterynarii jest córką znanego w Warszawie lekarza dla zwierząt doktora Oczko. Doktor Oczko jest wdowcem, ma swoją lecznicę, popularny program w telewizji, kanał na YouTube, który pomaga mu tworzyć Ania, oraz jest nieco oderwany od rzeczywistości, jak Mick Jagger. Zbliża się Sylwester i Ania, która studiuje podyplomowo MBA w Londynie wraca z pobytu na stacji arktycznej, gdzie kręciła materiały o niedźwiedziach polarnych do internetowego kanału ojca.

W tym czasie miała bardzo ograniczony kontakt ze światem, i nagle się okazuje, że wszystko co zostawiła w domu kompletnie się zawala. Szalony ojciec traci lecznicę, rzekomo za długi, a poźniej umiera na atak serca...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (79 ocen)
16
16
24
18
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annar76

Całkiem niezła

nie wiem dlaczego OPOWIEŚĆ WIGILIJNA . akcja książki zaczyna i kończy się w okresie świąt....i tylko tyle ma ze świętami wspólnego......
00

Popularność




Tytuł oryginału Szalony rok. Opowieść wigilijna

WydawcaJoanna Laprus-Mikulska

Redaktor prowadzącyTomasz Jendryczko

RedakcjaMaria Konopka-Wichrowska

KorektaJadwiga Piller Mirosława Kostrzyńska

Copyright © Maja Czekanowicz, 2019 Copyright © for this edition by Dressler Dublin Sp. z o.o., 2019

Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Warszawa 2019

Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl

Skład i łamanie Akces

Dystrybucja: Dressler Dublin Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki ul. Poznańska 91e-mail: [email protected] tel. + 48 22 733 50 31/32www.dressler.com.pl

ISBN 978-83-813-9535-9

Radkowi, Żurze, Agnieszce, Edycie, Kasiom, Bibie i – ojej, nie mam pamięci do imion –

Mięsko łzowe, caruncula lacrimalis. W kącie przyśrodkowym oka znajduje się mięsko łzowe, które ma postać niewielkiego zgrubienia spojówki. Wyniosłość ta jest otoczona nieznacznym zagłębieniem zwanym jeziorkiem łzowym, lacus lacrimalis.

Anatol Akajewski, Anatomia zwierząt domowych, tom 2

Doktor Oczko znowu postanowił spieprzyć jej święta. I zgodziła się na to, tak jak godziła się na wiele innych spraw. Na przykład na wywiad z niedźwiedziem polarnym. W Arktyce.

Cud, że przeżyła.

I na walkę z kangurem. W Australii.

Stadko królików miniaturowych w stanie nieważkości w locie parabolicznym – nie odważysz się, obrońcy zwierząt nie dadzą nam żyć i będą mieli rację. Zaprotestowała. Odpuścił, Bogu dzięki. Ale tym razem przeszedł samego siebie. Święta planowała spędzić w Londynie, w końcu mieszkała tu już prawie pół roku i czekała na ten czas: łyżwy pod Tower, Christmas is calling na Oxford Street, choinka na Trafalgar Square, no i puby, puby, puby – przez cały grudzień. Na studiach poznała ludzi z całego świata, a przygotowania do Bożego Narodzenia miały tu, w stolicy Królestwa, zgoła inne znaczenie niż w Warszawie. W Polsce Ania też nie gromadziła prezentów dla najbliższych, nie myła okien, nie piekła ciast i nie lepiła pierogów, ale to jej siostra Marta przy pierwszej okazji rozpoczęła tradycję uciekania w tym okresie gdzieś na przeciwległy kraniec kuli ziemskiej. Tym razem było inaczej, ojciec bez ostrzeżenia postanowił zrujnować im obu ten niełatwy czas i zadzwonił.

Co gorsza, doktor Oczko wybrał sobie środek nocy i zrobił to świadomie, Ania była tego pewna, chodziło o to, żeby włączyła się poczta głosowa, a on mógł uniknąć rozmowy, tylko się nagrać.

– Córuś, przepraszam, że ci przeszkadzam. – Pauza, w której Ania, odsłuchując, wyczuła stłumione pijackie czknięcie, nie dzwonił na trzeźwo, ale też wcale się tego nie spodziewała. – Musisz przejąć lecznicę. Porobiło się. No. Przyjedź. Najlepiej dziś albo jutro. Pogadamy.

– Tato, ale co się stało? – chciała zapytać, ale rano ojciec już nie odbierał. Zadzwoniła do Marty.

– Też dzwonił. Nagrał się. Chyba wie, że na wakacjach nie odbieram, nie?

Marta nazywała swoje bożonarodzeniowe wyjazdy wypadami na wakacje. Tym razem siedziała w Miami i wcale nie miała zamiaru wracać wcześniej, tylko dlatego że tatusiowi po pijaku odbiło. Doktor Oczko nie pierwszy raz odstawiał numer, ale tego dnia brzmiał jakoś inaczej. Zazwyczaj upijał się na wesoło, no dobrze, czasem też zdarzało mu się uderzać w płacz, wspominał M. i łkał albo wkurzał się i klął pod nosem, siostry wiedziały, że na nią. Ale nigdy nie był śmiertelnie poważny. A tak brzmiał w nagraniu, które Ania odsłuchiwała raz po raz w wynajmowanym pokoju na poddaszu, na przytulonej do wykuszu sofie, skąd miała widok na kolorową panoramę miasta. Zadzwoniła do Ernesta, w końcu wszyscy uważali go za prawą rękę ojca w słynnej klinice doktora Oczki. Kto miał wiedzieć, jeśli nie Ernest.

– Coś się dzieje – przyznał, oderwany od pracy, pewnie recepcjonistka wydzwoniła go z gabinetu i musiał zostawić pacjenta. – Chodził podminowany, potem nie pojawił się na dyżurze. Teraz nie ma go w lecznicy.

„Nie pojawił się na dyżurze”? Doktor Oczko? On od trzydziestu lat właściwie mieszkał w klinice, spojrzenie zawiedzionego spaniela byłoby dla niego wyrzutem sumienia do końca życia, a jego „nie ma w lecznicy”?

– Mów mi tu zaraz, Ernest, co się tam dzieje?

– Nie mam pojęcia – wyszeptał Ernest, a Ani zdawało się, że przysłonił usta przy mikrofonie. – Ale mam wrażenie, że coś nie tak z lecznicą. Jakiś facet tu był. Takie nazwisko kojarzysz, Zgorzelski?

– Ten aktor?

– Aktor, aktor, ale teraz inwestuje.

– No to niegłupio robi. Myślisz, że chce zainwestować?

Ernest nie odpowiedział. Po krótkiej, acz bardzo wymownej pauzie, dodał tylko:

– Może rzeczywiście powinnaś przyjechać. Szef ostatnio więcej pije.

Właśnie od tego uciekła. Po którejś kłótni oświadczyła, że wyjeżdża do Londynu na studia. I pojechała. Nie, żeby ten Londyn jakoś specjalnie ją ciągnął, ale miała już dosyć. Poszła na ustępstwo, że nadal będzie dbać o cotygodniowy film dla kanału na profilu YouTube doktora Oczki. Zaczęła od ogrodu zoologicznego, pojechała z kamerą do Regent’s Park jakoś tak z sześć razy, potem pogodzili się z ojcem, wysłał ją najpierw do Australii, a potem do Arktyki. Jak to u niego – od pomysłu do realizacji nie minął tydzień, nadal miał szerokie grono dobrze ustawionych znajomych, którzy z chęcią ułatwiali mu wykonywanie zadań niemożliwych, na przykład organizację dwutygodniowego pobytu Ani latem na stacji uniwersyteckiej na Spicbergenie. Powstały trzy sześciominutowe filmy – a ostatni nosił tytuł Wywiad z białym niedźwiedziem. Ania wspominała ten wyjazd jako prawdziwy koszmar, nie była taką entuzjastką dalekiej północy, jak karmiony w dzieciństwie wszystkimi tomami małżeństwa Centkiewiczów doktor Oczko, a białych niedźwiedzi po prostu się bała, tym bardziej że pierwsze, co musiała zrobić w ramach przygotowań, to nauka obsługi sztucera i rakietnicy do rac. „Bardziej polowanie niż wywiad” – pomyślała z wyrzutem. Potem bała się jeszcze, że ją ten cały gubernator wyspy aresztuje, ponieważ wabienie tych jednak niebezpiecznych zwierząt jest surowo zabronione, a chłopak, najmłodszy w bazie, ten, który od pierwszego dnia nie odstępował Ani na krok i rączki go swędziały, Marek czy Darek, w końcu, po dwóch tygodniach bez wywiadu z niedźwiedziem, rozlał za oknem sos z dwóch puszek rybnych. Później twierdził, że zrobił to nieświadomie. Ale film się udał. I to jak. Bali się, że zaciekawiony olbrzym jednym pacnięciem łapy rozwali okno bazy i wtargnie, licząc na więcej rybnego sosu. Na szczęście sforsował tylko drzwi do przedsionka, tam, jak się okazało, Marek czy Darek też rozlał trochę oleju po rybach. Ania nie straciła zimnej krwi, kazała się kręcić i powstało krótkometrażowe Blair Witch Project z białym niedźwiedziem w roli głównej. Milion dwieście tysięcy wejść, tak mniej więcej.

Doktor Oczko wyraził swój entuzjazm i wspomniał coś o biegunie południowym. Ania oświadczyła, że musi wracać do Londynu, studiować, może nawet nagrywać następne filmiki, ale w ZOO. A potem nastał grudzień i to.

Największy kłopot miała sama ze sobą. Zdała sobie sprawę z tego psychologicznego zagadnienia, kiedy wreszcie dostała się na przepełniony do ostatniego centymetra pokład boeinga 737 należącego do RyanAir, wywalczyła miejsce blisko skrzydła i po starcie oraz osiągnięciu wysokości przelotowej mogła zacząć spokojnie myśleć. Nie leciała do Warszawy z duszą na ramieniu, przepełniona obawą o stan ojca, to znaczy – owszem, czuła pierwotny niepokój dziecka zatroskanego o nieodpowiedzialnego, choć już starszego rodzica. Ale chodziło o coś jeszcze. Chodziło o słowa, które ojciec wypowiedział w tamtym nocnym nagraniu na skrzynkę głosową telefonu Ani. „Musisz przejąć lecznicę”. To tak, jakby chciał oddać jej rodzinny brylant przekazywany z pokolenia na pokolenie, dotąd pilnie strzeżony i trzymany w sejfie. A więc tak. Ania czuła dreszcze. Ponieważ chodziło o lecznicę.

*

W Londynie 24 grudnia to ostatni dzień świątecznych przygotowań, sklepy i restauracje są czynne do późnego wieczora, trwa istne szaleństwo, tak różne od ojczystego wyciszenia. W Warszawie zdążyła akurat na pasterkę i obsługa portu lotniczego zaproponowała pasażerom uczestniczenie w mszy odprawianej w tutejszej kaplicy. Ania nie skorzystała, od trzech lat miała mieszane uczucia wobec świąt, które wcześniej uwielbiała, ale teraz jeszcze odpychało ją nachalne wciskanie rodzinnego kitu. Wciąż potrafiła poczuć magię, kochała ozdoby, choinki, światełka, mieszankę zapachową – pomarańczy, gorącej czekolady, cynamonu i świerku. Ale wydarzenia sprzed trzech lat, właśnie w wigilię świąt, sprawiły, że teraz miała postawę: „dziękuję, postoję”. A najlepiej wyjadę – nie tak, jak Marta – na drugi koniec świata, ale jednak. Wszystko przez M. A właściwie przez doktora Oczko, chociaż akurat po nim wszystko spłynęło jak po kaczce. Tak się przynajmniej wydawało wtedy.

„Utknęłam na Heathrow. A ty, gdzie?” – napisała Marta, czyli ruszyła zza Atlantyku i teraz spędzi noc na londyńskim lotnisku, gdzie nikt nie zaproponuje jej uczestniczenia w świątecznej mszy, co najwyżej dostanie trochę angielskiego, też świątecznego, puddingu na śniadanie.

Zamiast się modlić, Ania złapała taksówkę i ruszyła do domu. Przyozdobiona lampkami Warszawa nie robiła takiego wrażenia jak Londyn, było za to tutaj trochę, ale tylko trochę zimniej, w każdym razie przynajmniej na niewielkim minusie i ubrała się nieodpowiednio. Dom taty, ich rodzinny dom na położonej na uboczu działce, teraz otoczyło nowe osiedle, które budowało się od paru lat. Za każdym powrotem Ania obserwowała postępy prac, nowe bloki niczym fale przypływu zbliżały się do rodzinnej posesji, kiedyś zanurzonej wśród takich samych domków na równie niewielkich działkach, przy nierównych, pokrytych starym, dziurawym asfaltem ulicach, teraz zastąpionych przez porządną, nową i równą warstwę.

Przywitało ją szczekanie Wasyla, zwanego Wasią, czyli owczarka niemieckiego, który stróżował z budy. Na szczęście rozpoznał Anię i bódł ją z czułością wielkim łbem, kiedy tylko otworzyła sobie furtkę kluczem. W domu nie świeciło się żadne światło, drogę na ganek znaczyła tylko wisząca tam lampka. Wewnątrz panował zaduch dawno niewietrzonych pomieszczeń.

– Tato?

Odpowiedziała głucha cisza i martwota, jakby ojciec nie wchodził tu od paru miesięcy. Od… zastanowiła się. Od jej wyjazdu po wakacjach? Ale przecież Marta dałaby znać. Zresztą, co w tym dziwnego, że Oczko przeniósł się całkiem do lecznicy, w której już i tak właściwie mieszkał, a po wyjeździe (czy może ucieczce) młodszej córki na Wyspy – co go tu mogło trzymać? Oprócz Wasyla. Ten wpadł, dysząc, za Anią do wnętrza, choć doskonale wiedział, że nie wolno mu było przekraczać progu. Rozejrzał się po kuchni, po czym usłyszała, że zaległ na skórzanej kanapie doktora Oczki, jakby to było jego własne legowisko. Temperaturze w domu daleko było do komfortu cieplnego, ktoś ustawił piec na podtrzymywanie minimum wystarczającego raczej murom niż człowiekowi. Zapaliła światło i spędziła psa z kanapy, Wasyl zamerdał parę razy ogonem, ale Ania była nieustępliwa, więc w końcu owczarek wykonał polecenie i położył się na podłodze. W lecznicy nikt nie odebrał telefonu, choć spodziewała się, że skoro ojciec tam ustanowił swoje centrum operacyjne, to powinien czuwać. Nawet w noc wigilijną, a może zwłaszcza w ten szczególny czas.

Zeszła do piwnicy, żeby sprawdzić ustawienia pieca i poziom gazu, który okazał się wyjątkowo wysoki jak na środek zimy, jakby nikt nie korzystał z ciepłej wody i właściwie nie grzał. A może – przez głowę przemknęła jej myśl – choć to przecież niemożliwe, ale skoro doktora Oczki nie ma w domu, nie ma w lecznicy, może jest u nowo poznanej kobiety? Wokół Oczki kręciły się tabuny zainteresowanych i majętnych pań w różnym wieku, a on przecież nigdy nie był obojętny na ich wdzięki, przeciwnie, choć nie przyznawał się córkom, często jeździł na wizyty domowe. I wiadomo było, że dobierał sobie pacjentów zgodnie z normami estetycznymi spełnianymi przez ich właścicielki.

W końcu wtedy, trzy lata temu, od tego wszystko się zaczęło.

Ania rozkręciła ogrzewanie i ruszyła do swojego pokoju na piętrze, żeby sprawdzić, czy nie nastąpiły tam jakieś dramatyczne zmiany, ale nie, wszystko zastała na swoim miejscu. Wróciła na dół, niestety wnętrze lodówki przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy – dużo pleśni i niemiłych zapachów, i nic nadającego się do jedzenia. Na szczęście w szafce z zapasami znalazła parę puszek – jakieś ryby i pasztety, które otworzyła i wyjadła zawartość, marząc, że następnego dnia zamówi sobie coś porządnego do domu. O ile znajdzie jakąś restaurację dowożącą żarcie w święta. Na pewno, pocieszyła się i znowu spróbowała zadzwonić do ojca. Żadnego sygnału, od razu włączyła się poczta głosowa, co świadczyło o tym, że aparat się rozładował. Napisała do Marty, ale siostra mogła też mieć telefon poza siecią, może siedziała już w samolocie. Poprosiła ją, żeby z lotniska przyjechała zamiast do siebie – do domu, nie chciała tu mieszkać sama.

Powinna już iść spać, wyprosiła Wasyla na podwórze, bała się, ale jeszcze bardziej nie chciała być pozbawiona tej pierwszej linii obrony przed intruzami, więc wybrała samotność. Włączyła telewizor, ale zobaczyła tylko zaszumiony obraz, jakby nikt nie nadawał o tej porze. Czuła się tak, jakby wróciła do martwego miasta, które należy dopiero przebudzić, na nowo zasiedlić, wpompować w nie życie. Powinna może zadzwonić jeszcze do kogoś – choćby do Ernesta, ale był środek nocy wigilijnej, więc postanowiła odczekać.

W tym wszystkim trochę dobił ją jeszcze brak choinki. Z drugiej strony – jeśli ojciec wiedział, że ani młodsza, ani starsza córka nie przyjadą do domu na święta, a sam zamierzał spędzić ten czas gdzie indziej, to czemu miałby dekorować dom? Racjonalne, może i tak, ale też smutne. W końcu to on nagle zmienił zdanie i zaczął dzwonić do jednej i drugiej, zapraszać. I nie mógł znaleźć odrobiny czasu, żeby podłączyć lampki na ganku, kupić drzewko? Jeszcze kilka lat temu, kiedy obie miały po kilkanaście lat, doktor Oczko był istnym bałwochwalcą ozdób świątecznych, dom mienił się niczym gwiazdka z nieba albo statek kosmiczny, który wylądował na leśnej polanie nad Wisłą.

Niepewna, co czeka ją następnego dnia, Ania zabrała z góry swoją kołdrę i poduszkę i położyła się w salonie. Za wielkim oknem majaczyły ciemne kształty iglaków, które lekko kołysały się na wietrze. Między nimi łaził wielki pies, który co jakiś czas przytykał mokry nos do szyby i popiskiwał.

*

Obudziły ją odgłosy dochodzące z tarasu – najpierw szczekanie, a potem pisk. Spadła z kanapy i na podłodze wyplątała się z pościeli, potem poleciała na odsiecz Wasi. Po drodze przypomniała sobie, że w domu jest alarm i w zasadzie, zamiast spać na kanapie, powinna go uzbroić i iść na górę. Najwidoczniej była za bardzo zmęczona. Na tarasie trwała nierówna walka – Marta próbowała jednocześnie przytulić owczarka i nie dać sobie pobrudzić ubrania jego łapami, z którymi pies pchał się jej na kolana i klatkę piersiową. Ta sztuka się nie udała, podobnie jak inna – powstrzymania wielkiego jęzora przed kontaktem z policzkami Marty. Zaczęła się w końcu śmiać.

– Cześć – Ania wpuściła siostrę do środka, zamykając przed Wasylem balkonowe drzwi. Uściskały się na przywitanie, jednocześnie zdając sobie sprawę, że już dawno tak się nie przytulały. Podzieliły się szybkimi relacjami z podróży – Marta utknęła na całą noc na Heathrow, do domu ojca przyjechała prosto z lotniska, Ania leciała z Luton.

– Gdzie tata?

– Na pewno nie tutaj.

– Może nocuje w lecznicy, nie?

– Pojedźmy od razu.

Doktor Oczko od prawie trzydziestu lat był właścicielem sporej willi na Dolnym Mokotowie, własnymi siłami ją wyremontował i przekształcił w najlepiej prosperującą przychodnię dla zwierząt w mieście. Szaleństwo zaczęło się, gdy ktoś z najbliższego kręgu znajomych wysłał do ojca psa z problematyczną atopią, pupila swego największego przyjaciela. Ojciec wykonał swoje czary, a ów człowiek, który okazał się telewizyjną szychą, po, jak to określił, cudownym wyleczeniu psa i pod działaniem osobistego uroku doktora Oczki zaprosił go do telewizji śniadaniowej. Ojciec podniecony nową perspektywą stawił się na godzinę szóstą czterdzieści rano, po godzinie dał dziesięciominutowy pokaz, skonsultował trudne przypadki jamnika z padaczką oraz łysej papugi, po czym otrzymał propozycję stałych wstępów. Trwały one od wiosny do lata. W sezonie ogórkowym ojciec wypadł z ramówki i był przekonany, że niniejszym skończyła się jego przygoda z telewizją, ale producent audycji śniadaniowej odezwał się we wrześniu z propozycją serialu. Akurat przez stacje przetaczała się fala popularności dokumentów medycznych, ekipy telewizyjne instalowały przenośny sprzęt w szpitalach i klinikach i ktoś pomyślał, że czemu nie u weterynarzy? Natychmiast przypomniano sobie o doktorze Oczce, brylującym o świcie w paśmie porannym, i tak to poszło. Powstały dwa sezony serialu, który cieszył się sporą popularnością, ojciec zaczął być rozpoznawalny, a lecznica odnotowała dwukrotny wzrost liczby pacjentów. Trzeba było willę rozbudować, doposażyć i zatrudnić więcej personelu. Ojciec zaczął się zmieniać. Nigdy nie należał do skromnych, ale pozycja telewizyjnej gwiazdy sprawiła, że dosłownie przewróciło mu się w głowie. Kiedy stacja zrezygnowała z serialu, bo przeżyła się formuła dokumentu, sam wynajął ekipę filmową i zaczął realizować półgodzinne odcinki ze sobą w roli głównej. „Doktor Oczko przyjmuje”. Zakupiła to inna stacja, która puszczała program ojca na jednym ze swoich kanałów tematycznych. Oczko uwierzył, że jest człowiekiem mediów, zapraszano go na wydarzenia celebryckie, dawał wywiady, pojawiał się na łamach magazynów plotkarskich, które wyciągały zdjęcia jego kolejnych kochanek. Cztery lata temu doszło do wielkiego rodzinnego kryzysu, po którym ojciec zaczął szaleć jeszcze bardziej. Wydarzały się coraz większe afery, jeździli za nim paparazzi, parę razy przyłapali go kompletnie pijanego gdzieś w lokalu, jak robił z siebie przedstawienie. „Kompletny upadek doktora Oczki” – ogłosił „Fakt”, ilustrując to kompromitującymi zdjęciami. Program ojca zaliczył spadek oglądalności, czego nie można było powiedzieć o samej lecznicy, tu właściciele zwierzaków walili drzwiami i oknami. Oczko postanowił wtedy otrząsnąć się z problemów, poszedł na odwyk. Anię, która właśnie kończyła studia weterynaryjne, poprosił o pomoc, miała stworzyć kanał doktora Oczki w internecie, na YouTube. Broniła się trochę, studia zajmowały jej masę czasu i energii, ojciec już pewnie zapomniał, jak to jest. Ale filmowanie ją wciągnęło, chciała się sprawdzić. Wymyśliła kilka scenariuszy krótkich filmów poradnikowych pod patronatem doktora Oczki. Dotyczyły profilaktyki i najczęstszych problemów zdrowotnych psów i kotów. Filmy o nowotworach, zwłaszcza tych charakterystycznych dla określonych ras, o różnych problemach behawioralnych – począwszy od choroby sierocej, a skończywszy na ciąży urojonej, o leczeniu urazów i złamań czy zasadach przygotowania pupila do zabiegu operacyjnego. Ania wiedziała, jaką siłę oddziaływania ma postać doktora Oczki, dlatego pilnowała, żeby pojawił się w każdym filmie chociaż na kilka sekund. I wtedy stało się coś, co na zawsze zmieniło całą rodzinę. Po tym nikt już nie był tą samą osobą. Ojciec zaczął znów pić, Marta zajęła się karierą w biznesie i oświadczyła, że nie chce mieć nic wspólnego z weterynarią, Ania wyjechała do Londynu na studia ekonomiczne, zaraz po zdaniu ostatniego egzaminu w Warszawie. Oczko obraził się na obie córki, zniknął też z telewizji i internetu, nawet lecznica straciła na popularności.

Po roku lodowiec, jaki wyrósł między doktorem Oczką a młodszą córką, nieco się wycofał. Ojciec zaproponował tej wiosny, żeby wrócili z filmikami do kanału internetowego. Ania miała je kręcić w Londynie, a potem pojawiła się jeszcze możliwość wypadu do Australii, no i ten nieszczęsny wyjazd latem do Arktyki. Pokłócili się o to, znowu powstała przerwa, ojciec się nie narzucał, jakby coś go gnębiło. Ania wiedziała, że poczucie winy przygniatało Oczkę niczym meteoryt papieża w rzeźbie Maurizia Cattelana. Nie odzywali się do siebie przez całą jesień, ale kiedy zadzwonił pijany, prosząc, żeby wróciła przejąć lecznicę, poczuła, że wydarzyło się coś gorszego od kryzysu związanego z odpowiedzialnością za tragedię rodzinną. Ojciec, ot tak, nie oddałby swojego oczka nawet najbliższej osobie. Coś musiało się stać. I teraz obie córki powinny tę sprawę wyjaśnić. Telefony nadal milczały, więc zamówiły taksówkę i dały się zawieźć kilka kilometrów dalej, w stronę Śródmieścia, pod adres blisko głównego skrzyżowania Dolnego Mokotowa, tam gdzie w charakterystycznym miejscu, w willi stylizowanej na przedwojenną mieściła się ukochana lecznica doktora Oczki. Zamarły niczym dwa słupy soli, kiedy wysiadły z taksówki. Nie mogły uwierzyć w to, co widziały. Cała posesja została otoczona drewnianym parkanem, na którym naklejono kolorowe plakaty przedstawiające niski, luksusowy apartamentowiec mający wkrótce tu stanąć „Z miłości do Dolnego Mokotowa”. Na żółtej tablicy informacyjnej widniała data początku budowy, zaraz po nowym roku. Za parkanem widziały budynek, który traktowały jak drugi dom, teraz zamknięty na cztery spusty, martwy. Nad wejściem wisiał jeszcze biało-zielony szyld, nieco przekrzywiony, jakby ktoś z ekipy budowlanej usiłował go zdjąć, ale odpuścił. Lecznica doktora Oczki przestała istnieć.

*

Telefon zadzwonił tak nagle i niespodziewanie, że Marta i Ania krzyknęły jednocześnie. W słuchawce odezwał się Ernest.

– Wiadomość odebrałem – oznajmił głosem pasterza, który zagubił stado. – Przyjadę do domu Oczki.

Ania zrobiła jeszcze zdjęcie tablicy informacyjnej i ruszyły w kierunku swojego osiedla. Szły w ponurym milczeniu, zastanawiając się, jak do tego wszystkiego doszło.

Ernest już czekał. Był starszy od obu sióstr mniej więcej o pięć lat, Ania jak przez mgłę pamiętała go z czasu, kiedy kończył studia, a ona była na pierwszym roku. Rzucał się w oczy, ponadprzeciętnie wysoki i poważny, z jakąś nadmierną surowością na twarzy, która wyostrzała rysy. Ojciec ściągnął go na cały etat w okresie największej prosperity lecznicy, mimo że współpracownicy doradzali bardziej doświadczonego chirurga. Oczko postawił na Ernesta i się nie zawiódł.

Weszli do domu, w którym jeszcze niedawno bywał częstym gościem. Wasia przywitał go wylewnie.

– Nie mam najlepszych wiadomości.

Wiedział, gdzie jest ojciec. Zaproponował, żeby pojechali jego samochodem. Nie mieli daleko, na dobrą sprawę mogli i przejść, dziewczyny mijały to miejsce, idąc z lecznicy do domu. W jednej z bocznych uliczek stał dzielnicowy szpital – duże, niskie gmaszysko schowane między kamieniczkami.

– Co się stało? – zachrypniętym głosem spytała Ania, czarnowidzka Marta bała się odezwać.

– Trudno tak naprawdę powiedzieć. Nawet lekarze nie są pewni.

Ernest szedł opracowaną wcześniej ścieżką, sprawnie obierając skręty korytarzy i znajdując w niespodziewanych miejscach boczne klatki schodowe. Wreszcie znaleźli się pod zamkniętymi drzwiami oddziału neurologicznego, Ernest zadzwonił, wpuściła ich pielęgniarka. Na widok Ernesta i dziewczyn tylko kiwnęła głową, musiał ją uprzedzić i uzyskać zgodę na odwiedziny. Na korytarzu próbował je przygotować.

– Spróbujcie zrozumieć, to już nie jest ten sam człowiek.

Minęły go i znalazły właściwą salę, zaglądając do każdej.

W trzecich drzwiach usłyszały radosny bas, a na łóżku ujrzały znajomego wąsacza z dawniej kruczoczarną, a teraz szpakowatą grzywą.

– A! Konsylium!

Ktoś na stoliku postawił mu miniaturową choinkę z bombkami i zapalonymi światełkami.

– Jakie młode panie doktorki! – zachwycał się ojciec, a Marta wyszeptała do Ani: – Nie poznaje nas.

– Tato? – chlipnęła Ania.

– O, bardzo mi miło, że mnie pani doktor tak nazwała. Proszę mi powiedzieć, jak tam prognozy? Co mi właściwie jest? W zasadzie czuję się dobrze. To – szarpnął prawą dłonią, która była, podobnie jak lewa i obie nogi, przytroczona do ramy łóżka dość długim skórzanym paskiem – uważam za nadmiar troski. A poza tym – szepnął konfidencjonalnie – muszę zapalić.

– Uciekał – wytłumaczył szeptem Ernest, gdy Ania i Marta wycofywały się na korytarz, przepraszając pacjenta i obiecując, że za chwilę wrócą.

– To jakieś zaburzenia pamięci, długotrwałej i krótkotrwałej.

– Amnezja? – szepnęła Marta.

– Neurolog podejrzewa zespół Korsakowa. Nieznanej etiologii, ale jednym z czynników mógł być nagły stres.

– Jaki zespół? – zdziwiła się Marta, ale i Ania nie miała pojęcia, co to za cholera.

– Zaburzenia pamięci świeżej plus konfabulacje.

– Co pamięta?

– Wie, że jest lekarzem weterynarii, ale nie, że jest znany, że ma lecznicę, i… – Ernest się zawahał, wiedząc, że będzie to szczególnie bolesne – że ma córki.

– A! Konsylium! – pacjent przywitał gości tym samym tekstem. – Jakie śliczne młode lekarki!

Marta zaczęła płakać.

– Przepraszam. – Wróciła na korytarz, zasłaniając twarz.

– O, to smutne. Łzy w tak szczęśliwy czas… – Oczko zezował wokoło, starając się prawdopodobnie zorientować w chaosie, który go otaczał, w panice odbudowując swój świat, który i tak w ciągu chwili się rozpadał. Dostrzegł oczywiście choinkę. – Jak ten czas leci, zanim się człowiek obejrzy, już święta.

– Co pan ostatniego sobie przypomina? – Ania zmusiła się do opanowania.

– No właśnie, to dobre pytanie. Jeszcze przed chwilą trwało lato, wyjechaliśmy z Halinką na urlop do Bułgarii. Wszyscy doradzali Jugosławię, ale w latach sześćdziesiątych nasi rodzice jeździli namiętnie do Złotych Piasków. Zgadali się o tym w czasie jakiejś rodzinnej nasiadówy. Pojechaliśmy tym szlakiem. Pani doktor? – zwrócił uwagę na łzy płynące po policzkach Ani.

– Wyjechali państwo sami? – zapytała, połykając mokrą słoność, która dotarła do ust. W oczach ojca zobaczyła najpierw dezorientację, a potem nagły błysk przypomnienia. – Z dzieckiem. No właśnie. Co z córeczką? Kto opiekuje się moją dziewczynką? I gdzie jest żona?

Ania nie wytrzymała, wybiegła na korytarz, Ernest pozostał chwilę, czekając, aż Oczko się uspokoi. Za progiem zastał tulące się siostry.

– Połowa lat dziewięćdziesiątych – wyszeptała Ania. – Cofnął się o ponad dwadzieścia lat. Jak to możliwe?

– Czasami zatrucie alkoholowe… – zaczął Ernest, ale Ania spojrzała tak, że nie dokończył. Oczywiście – Oczko miał problemy z piciem, po kilku pierwszych latach w zawodzie spędzonych na podwarszawskiej wsi bardzo się w alkohol wciągnął, ponieważ nie potrafił odmawiać. A częstowano w tamtych czasach hojnie. Ania ruszyła do pokoju pielęgniarek i poprosiła o spotkanie z lekarzem, ale ten – jedyny na oddziale z racji pierwszego dnia świąt – zajęty był innym pacjentem.

– Poczekam.

Lekarz był bardzo zapracowany, ale, jak zawsze, podziałała nie tyle sława doktora Oczki, ile wspólny zawód, różniący się tylko gatunkiem pacjenta. Stażysta niewiele starszy od Ani, powtórzył słowa Ernesta, używając tylko bardziej ogólnych sformułowań.

– To zespół amnestyczny, proszę pani – wyjaśnił. – Czym wywołany? Tego nie wiemy, ale najczęściej występuje u alkoholików. Może być też efektem przyjmowania dopalaczy, substancji nasennych, halucynogennych, nawet paleniem tytoniu, trawki czy – zająknął się – wąchania rozpuszczalników.

– Czy robiono jakieś badania?

Zajrzał do karty pacjenta.

– Tomografia wykazała uszkodzenie ciał suteczkowatych. To struktury mózgu, część układu limbicznego. Właśnie objawami ich dysfunkcji są zaburzenia pamięci i konfabulacje.

Kiwnęła głową, powstrzymując się od stwierdzenia, że zna budowę mózgu, ponieważ również należy do klubu. Pojęcie „ciał suteczkowatych” – corpus mamillarae – obiło jej się o uszy i nawet je zapamiętała, ale nie miała pojęcia, za co odpowiadają.

– Jakie są prognozy, panie doktorze?

Odpowiedział po długiej pauzie.

– Najlepiej, jak pani przyjdzie po świętach i porozmawia z ordynatorem.

– Proszę. – Zrobiła zbolałą minę, wiedząc, że zadziała.

– Prognozy zawsze są w takich przypadkach ostrożne.

Już chciała go zrugać za banał, kiedy dodał:

– Ale – i znowu ta cholerna pauza – zazwyczaj objawy wywołane zmianami strukturalnymi nie przechodzą. Wręcz przeciwnie, pogłębiają się.

Nie dodał: „A teraz pani wybaczy, ale muszę wracać do moich pacjentów”. Wstał i bezradnie stanął przy drzwiach, dając do zrozumienia, że nie ma więcej nic do dodania.

Ania jednak jeszcze nie skończyła.

– Proszę mi powiedzieć, doktorze, jak mój ojciec trafił do szpitala?

*

Jak się okazało, lekarz odpowiedzi na to proste pytanie nie znał. Podejrzewał, że doktor Oczko został przywieziony przez karetkę, ale założenie to nie znalazło potwierdzenia w zapisach na SOR. Ostatecznie wyszło na to, że pacjent przybył do placówki sam, a ochrona, której pracowników Ania i Marta również poprosiły o pomoc (przy coraz głośniejszym teatralnym szepcie starszej siostry do młodszej: – Odpuść), odnalazła zapisy z kamer. Widoczny był na nich samochód, którym nierozpoznawalny kierowca wjechał na podjazd dla karetek i tam zostawił półprzytomnego Oczkę, a ten jakoś sam wszedł na oddział. Ania bez pytania zrobiła komórką filmik ekranu telewizora, na którym oglądały zapis. Ochroniarz otworzył usta, chcąc zapewne jęknąć: – RODO, ale po pierwsze, Ania była szybsza, po drugie, zdał sobie chyba sprawę, że na ziarnistym i nieostrym obrazie nie widać żadnych znaków szczególnych, zwłaszcza numeru tablicy, więc w końcu się nie odezwał.

Resztę pierwszego dnia świąt siostry spędziły w szpitalu, w domu i w mieszkaniu Marty, dokąd trzeba było wpaść, żeby zostawić walizkę, przebrać się, nastawić pranie. W pobliskiej restauracji kupiły świąteczny obiad na wynos i zjadły go w szpitalu, nakłaniając do jedzenia Oczkę, żyjącego w chwilowym, wciąż na nowo budowanym świecie, który za każdym przebudzeniem męczył go coraz bardziej. Po szóstej, kiedy pielęgniarki delikatnie, ale stanowczo je wyprosiły, zapewniając, że „jutro też będzie dzień odwiedzin”, Ania i Marta wyszły przed szpital, wciąż gadając o tym, co je spotkało.

– Ernest wspominał o Zgorzelskim, kojarzysz? – przypomniała Ania.

– O tym aktorze?

– No. Po telefonie ojca rozmawiałam z Ernestem, pytałam, czy wie, o co chodzi. Nic konkretnego nie powiedział, tylko wspomniał tego Zgorzelskiego. Że niby chciał inwestować. Wtedy pomyślałam, że to dobrze, że się rozwijamy, że do czegoś przydadzą się te cholerne MBA w Londynie.

– A teraz?

– Może on coś wie? O tacie. Dlaczego jest w takim stanie. O lecznicy.

Wcześniej tego dnia obdzwoniły kilkoro znajomych z kliniki, których prywatne numery znały. Z opowieści lekarzy wyłonił się obraz upadku wspólnego miejsca pracy, mówili o niepłaconych fakturach, pismach z przypomnieniami o zadłużeniu, które ojciec zabierał z recepcji, robiąc nieraz awanturę o otwieranie prywatnej korespondencji, o atmosferze zagrożenia i osaczenia, o kolejnych odejściach do konkurencji, aż został tylko Ernest. Ale i on w końcu znalazł sobie pracę w innej lecznicy.

Ruszyły w stronę domu, na piechotę, wszystkie trzy centra ich obecnej aktywności znajdowały się na wierzchołkach trójkąta o krótkich, parukilometrowych bokach. Nagle Ania się zatrzymała.

– Kurde, musimy jeszcze coś zrobić. – Odwróciła się i skręciła w Iwicką, którą przez osiedle mogła dojść i do szpitala, i do lecznicy.

Marta ruszyła za siostrą, z zamiarem namówienia jej do powrotu do domu, obie miały już dosyć tego zbyt długiego dnia, który powinny spędzić zupełnie inaczej, w cieplejszym klimacie, najlepiej na plaży, przynajmniej Marta.

– Co wymyśliłaś?

Doszły do Wytwórni Filmowej na Chełmskiej i Marta pomyślała, że jakimś cudem Anka wie, że właśnie w święta kręci tam coś ten cały Zgorzelski i będą musiały przekonać strażnika, żeby je wpuścił. Ale nie, poszły Chełmską dalej, w kierunku lecznicy.

– Po co wracamy?

Ania zatrzymała się dopiero na skrzyżowaniu, największym na Dolnym Mokotowie, a przynajmniej stanowiącym jego komunikacyjne i społeczne centrum. Zerknęła na zegarek. Zbliżała się siódma, ale wokół prawie nikogo nie było, jakby panował środek nocy, ruchu na ulicach też nieomal żadnego, nieliczni pasażerowie komunikacji miejskiej czekali skryci na odległych przystankach. Pociągnęła siostrę na drugą stronę Belwederskiej i jeszcze raz przez światła, obeszły parkan otaczający działkę, na której od lat stała willa, kiedyś rzekomo mieszkał tam generał Sikorski, a potem przez dziesięciolecia funkcjonowała najsłynniejsza lecznica dla zwierząt w mieście. Wybrały najgorzej oświetlony fragment parkanu obwieszonego kolorowymi plakatami z wizualizacjami mającego tu stanąć apartamentowca. A swoją drogą – pomyślała Marta, inwestorzy musieli nieźle posmarować, skoro nikt nie przyczepił się do planów wyburzenia przedwojennej willi. Dopiero potem przypomniała sobie, jak przez mgłę, że budynek miał o wiele mniej lat, to tylko legenda stworzona i rozpowszechniona przez ojca uczyniła z niego zabytek z niezwykłą historią. Cały doktor Oczko.

– Zrób koszyczek – poprosiła Ania i pokazała splecione palce obu dłoni, bo Marta nie zrozumiała. Kiedy Marta zrobiła koszyczek, Ania włożyła w niego stopę, dźwignęła się, zawisła na parkanie i zeskoczyła na drugą stronę.

– A ty dokąd? – zdążyła jeszcze zapytać starsza, ale młodsza tylko krzyknęła: – Zaraz wracam! – Chyba w coś wpadła, gdyż zza ogrodzenia doszedł Martę głuchy dźwięk uderzenia i cichy jęk. Przypomniała sobie, że widziała tam budkę ochroniarza, tak szybko więc, jak potrafiła, obeszła budowę, żeby odciągnąć jego uwagę, ale budka okazała się pusta, najwyraźniej przed rozpoczęciem budowy inwestor stwierdził, że nie ma jeszcze czego bronić i nie zatrudnił ochrony. Wróciła na miejsce, gdzie rozstały się z Anką, zza płotu dochodziło stukanie, jakieś zgrzyty i szurania, jakby się młodsza z czymś szarpała. Marta już pomyślała, że może powinna spróbować jakoś wdrapać się na parkan, pomóc siostrze, podskoczyła nawet i złapała się krawędzi, była jednak za słaba, żeby się podciągnąć, machnęła nogą w nadziei, że jakoś dosięgnie butem góry, zaczepi się i wywinduje ciało, ale tylko majtała kończyną bez skutku, zdając sobie sprawę, że wygląda to co najmniej kuriozalnie. Obtarła dłonie i kolano, i w końcu spadła. Bzdurny wysiłek ją rozśmieszył, ale zamiast się śmiać, zaczęła kaszleć, mroźne powietrze podrażniło gardło. Nagłe uderzenie w parkan od drugiej strony ją spłoszyło, odskoczyła, a potem spojrzała w górę, zdała sobie sprawę, że nad krawędź parkanu coś wyrasta, powiększa się, jakaś sztywna płaszczyzna, którą rozpoznała dopiero po dłuższej chwili. Szyld! Szyld doktora Oczki. Marta złapała blachę i pociągnęła w dół, zabezpieczając przez upadkiem i narobieniem hałasu, potem asekurowała siostrę. Anka zdyszana i poobijana wpadła w jej ramiona.

– Zajrzałam do środka przez okna – oznajmiła złodziejka. – Nie ma żadnych sprzętów. Tak samo w gabinetach. Kompletnie wyczyszczone.

– Dobrze, że chociaż mamy to, nie? – pochwaliła siostrę Marta. Nagle przestraszył je jakiś ruch za załomem ogrodzenia, ktoś biegł w ich stronę. Zza parkanu wyskoczyła goniąca się para, dziewczyna wybuchła śmiechem, kiedy chłopak wreszcie ją złapał i przytulił.

– Powinnyśmy już wracać – stwierdziła Ania. Złapały dwa końce szyldu i szybkim kroczkiem ruszyły w stronę swojego osiedla.

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Podziękowania

Ta książka ma długą historię, a jej matką chrzestną jest znakomita pisarka Manula Kalicka. To ona nie odpuściła, kiedy Maja pogrążała się w rezygnacji i marazmie, to Manula namówiła Maję, żeby opowiedziała losy rodziny Oczków w formie, w jakiej teraz możecie je Państwo czytać. Skromnym zdaniem autorki wyszło całkiem, całkiem, choć oczywiście ostateczna ocena należy już tylko i wyłącznie do Czytelników.

Podziękowania należą się też Wydawcy, wszystkim osobom zaangażowanym w książkę na każdym etapie przygotowywania do druku.

Po kilka historii chorób autorka sięgnęła do własnego, skromnego dorobku, część zaczerpnęła z forum weterynaryjnego Veterinarius. Dziękuję za to źródło, wszystkie przypadki zostały oczywiście przekształcone przez wyobraźnię Mai.

Wydarzenia opisane w części traktującej o inspekcji weterynaryjnej po części pochodzą z doniesień medialnych, po części z własnych doświadczeń, zostały jednak przetworzone tak mocno, że wypada z czystym sumieniem napisać, iż jakiekolwiek podobieństwo jest już tylko dziełem przypadku. Autorka nie miała zamiaru postawić jakiegokolwiek urzędu w złym świetle, wręcz przeciwnie, szanuje ciężką i niedocenianą pracę lekarzy weterynarii zatrudnionych w służbie cywilnej.